Opublikowano

Ofiara porządku umrze, próbując

Ofiara porządku

TinEye searched over 73.9 billion images but didn’t find any matches for your search image


Brzmi to złowrogo i profetycznie, ale tylko pozornie. W rzeczywistości często jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłość, jeśli mamy jakiś podstawowy ogląd przeszłości. Żeby nie budować sztucznego suspensu — nie żebym umiał w te sprawy — ofiara porządku to ja. To skrót myślowy — nie sądzę wcale, żeby miał zabić mnie porządek jako taki. Zwłaszcza że w życiu dominuje jednak bałagan — porządek jest wyjątkiem, rzadkim i pożądanym. Oczywiście są tacy, których mniej lub bardziej metaforycznie zabiło umiłowanie porządku. Mówimy o nich pieszczotliwie w takich słowach jak np., że to chichot losu. A gdy ktoś ma jeszcze coś od siebie do dodania, może powiedzieć, że to znamienne, a następnie wypluć, co ma do wyplucia i zapomnieć na wieki. Ciekawostka.

Ten mój porządek to raczej wrodzona skłonność do porządkowania rzeczywistości — niekoniecznie tej materialnej, choć czasem oczywiście też. Dzięki temu wydaje mi się, że mam rzeczy pod kontrolą. Nigdy nie ufałem swojej pamięci. Są ludzie, którzy to robią. Mówią — tutaj nic nie ginie — i wskazują na swoje głowy. Przyglądamy im się z aprobatą — my, którzy nie ufamy swoim głowom i którzy myślimy wręcz, że tam właśnie wszystko ginie. Obija się o puste ściany czaszki — pjon pjon — i ginie w czeluści. Ale te porządki, prowadzone skrupulatnie zapiski na ważne tematy — głównie dotyczące ocen utworów muzycznych i filmowych, choć przecież notuję też wszystkie nowe japońskie, francuskie i angielskie (w tej kolejności) słowa i zwroty, na jakie trafię, a także przez kilka lat zapisywałem, co sądzę o przeczytanych książkach — no więc porządki, okradają mnie z doświadczeń. Ludzie, którzy mają gdzieś porządek, tak sobie to wyobrażam, rzucają się w wir przygody, doznają płyt, a nie przyznają im cyferki. Ja z kolei — najpierw łaknę doświadczeń, a później je sabotuję cyferkami. Być może moja potrzeba doświadczeń jest fałszywa — wcale by jej nie było, gdybym nie miał arkusza, w którym mógłbym dodać datę i cyferkę, żeby za dwanaście lat móc ją wygrzebać i powiedzieć — nie pamiętam już zupełnie tego filmu, ale dnia tego i tego napisałem w nie najgorszym stylu takie oto zdanie. Następnie odczytałbym zdanie — zdanie jak zdanie, a ja nadal nic bym z tego filmu nie pamiętał.

Wczoraj dowiedziałem się, że jako ludzie jesteśmy w zasadzie skazani na porażkę w stawaniu się lepszymi ludźmi. Że spędzamy długie godziny na psychoterapiach, żeby wypracować nowe lepsze wzorce postępowania, a później jak przychodzi co do czego, ostatecznie z dużym prawdopodobieństwem i tak wybieramy te stare sparciałe wzorce, przez które trafiliśmy na terapię. Najpierw pomyślałem, że to nic nowego — ktokolwiek, kto coś tam przeżył, ma chyba jakiś ogląd tego, jak krnąbrna to materia — własna głowa. Potem zrobiło mi się trochę smutno, ale tylko trochę. A potem pomyślałem, że te moje niby poszukiwania doświadczeń (za wielkie te słowa, ale niech już sobie będą) to w zasadzie próby odtworzenia kilku pięknych wspomnień, które wgrały mi się same z siebie na dysk twardy w tej sekcji, której nie da się sformatować, i teraz kompulsywnie próbuję je znowu przywołać do życia, choć na chwilę, co prawie nigdy się nie udaje. A tymczasem „You Are the Sunshine of My Life” można usłyszeć po raz pierwszy tylko raz — czego się spodziewałem? Z dużym prawdopodobieństwem można spędzić cały wielki piątek, łapiąc pokemony z ziomkami, mając dziesięć czy tam jedenaście lat, bo po tej wolcie gniew matki sprowadzi na was szlaban, który popamiętacie do końca życia. Nie mam już dziesięciu lat, mama nie może dać mi szlabanu, niemal nieustannie czuję się przebodźcowany i znudzony jednocześnie. Mimo tego sam szukam co rusz jakichś nowych wrażeń, ale mając setki, tysiące możliwości, zazwyczaj wybieram nie to, czego potrzebuję. Przydałaby mi się instrukcja obsługi do samego siebie. Może wtedy ogarnąłbym nie tylko stawanie się, ale też jako takie bycie. Kosiński pisał, że wystarczy być, ale czasem samo to jest strasznie trudne.

Ostatnia dygresja w tym strumieniu, zanim przejdę do lichej puenty — patrzyłem ostatnio na swoje płyty — jest ich całkiem dużo — więcej niż mógłby mieć ktoś, kogo można by określić jako przyzwoitego człowieka, takiego, wiecie, bez nałogów, ale z pewnością mniej niż tysiąc. Zdarza mi się czasem stawać przed regałem, na którym sobie są, i wpatrywać się w nie przez kilka minut. Dzieją się we mnie wtedy straszne rzeczy — próbuję wniknąć do wnętrza siebie, żeby odnaleźć tę jedną, która idealnie dopełni tej chwili, która akurat się przytrafiła. Zwykle rozpoznanie kończy się porażką. Oczywiście bywa też tak, że od razu wiem, czego potrzebuję. Nie zawsze udaje mi się to zrealizować, nim potrzeba się przeterminuje, ale to też nie tak, że moje życie to zawsze splot niedających się uniknąć porażek. W takich momentach myślę czasem, że może wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym miał dziesięć płyt. Mógłbym wówczas wybrać jedną z dziesięciu. Ale bywa też, że jest zupełnie odwrotnie — wtedy myślę o tych płytach, których nadal nie mam, a których z jakiegoś powodu czuję, że potrzebuję. Wówczas, w oderwaniu od tej beznadziejnej chwili walki z samym sobą przed pełnym regałem, mam przekonanie, że z tą nową płytą, którą już dodałem do koszyka, będę o krok bliżej spełnienia — cokolwiek to znaczy. Czy spełnienie to tysiąc płyt? Czy gdy przypadkiem przekroczę tę liczbę, dodam na półkę tysiąc pierwszą, nieodwracalnie stanę się zboczeńcem i odludkiem skazanym na te swoje płyty, które jednak (choć do tej pory wyłącznie sekretnie) nie dają mu tego, czego tak pragnął (przypomnę, chodziło o to, by znów po raz pierwszy usłyszeć „You Are the Sunshine of My Life” — przynajmniej figuratywnie)? Nie odpowiadajcie.

Puenta sama się nawinęła — że nawet mimo tego, że zdaję sobie sprawę z daremności tej gonitwy, nie umiem z niej zrezygnować. Jakoś mnie to cieszy. To zresztą druga rzecz, którą wczoraj usłyszałem. Że to w sumie dobry powód, żeby nadal się w to bawić — jeśli raz na jakiś czas, coś faktycznie nas zajawi i przez chwilę sobie popłyniemy, zamiast czołgać się jak co dzień. I nigdy w sumie nie wiadomo, co to będzie — warto więc próbować. Nawet jeśli ostatecznie ofiara tego porządku…

Opublikowano

2024 ✕ filmy

2024
zwykle kres moich podsumowań filmowych wyznaczały ceremonie oscarowe i tak powinno było stać się i tym razem, ale zostało mi jeszcze kilka filmów do obejrzenia i pomyślałem, mając w zasadzie gotowe podsumowanie, że dam sobie jeszcze kilka dni, przez które, nie dziwota, nie udało mi się zobaczyć zupełnie nic — zerknąłem więc na listę przegapionych premier i pomyślałem, i tak pewnie nic z tego nie zmieściłoby się do mojej dwudziestki — może kiedyś uderzę się w pierś i z przydechem coś tam sapnę, że się pomyliłem; a może nie; oto gorąca dwudziestka filmów, które obejrzałem w minionym sezonie 2024/25 i polecam


filmy x 2023

20.

nosferatu usa / uk / węgry reż. robert eggers

wampir jest kaprawy, ale straszy fest, dopóki go nie widać. film, co prawda nie bez mankamentów, najlepszy jest, gdy dialoguje z oryginałem, ale coś we mnie czekało na taki triumfalny powrót gotyckiego horroru i to coś nie pozowoliło mi usunąć tego filmu z listy


filmy x 2023

19.

saturday night usa reż. jason reitman

zupełnie jak w przypadku faktycznego saturday night live ze zgiełku postaci i pomysłów wyłania się tutaj ostatecznie jakiś kształt i myślę, że jest to rekonstrukcja jak najbardziej godna 50 lat dziedzictwa snl-a


filmy x 2023

18.

kinds of kindness usa / uk / irlandia reż. yorgos lanthimos

lanthimos zraził tym filmem do siebie swoich nowych i starych widzów z zupełnie różnych powodów; mimo kilku potknięć bez wielkiej pompy dowozi trzy kameralne dramaty z fantastycznym (czy też paranormalnym) twistem; bywa i makabryczny, i zabawny, i wciąż zwykle wie gdzie dołożyć, a gdzie ująć


filmy x 2023

17.

september 5 niemcy / usa reż. tim fehlbaum

zakulisowa i dość oszczędna perspektywa dodaje tej historii zamachu terrorystycznego podczas olimpiady w niemczech w 1972 roku zaskakującego autentyzmu; mimo pozornego chaosu poprowadzono ją ze swadą, a dodatkowo jest jak najbardziej a propos w kontekście trwającego konfliktu izraelsko-palestyńskiego


filmy x 2023

16.

conclave uk / usa reż. edward berger

fascynujące kulisy konklawe wreszcie na dużym ekranie; być może trochę na jedną nutę, ale trzeba przyznać, że w zdecydowanej większości przyjęta konwencja działa i trzyma w napięciu do końca; nie da się też nie docenić znakomitych zdjęć i set designu


filmy x 2023

15.

mars express francja reż. jérémie périn

zaskakująca francuska animacja science-social-fiction, nieźle zrealizowana na poziomie i koncepcji, i technikaliów; historia trzyma w napięciu; w pewnym momencie zmienia kierunek, ale to wcale nie odbiera jej meritum


filmy x 2023

14.

the wild robot usa reż. chris sanders

z początku, jak na kino z gruntu familijne, historię robota w dziczy przedstawiono jako brutalny slapstick, ale później pięknie i harmonijnie się rozwija; to wzruszająca opowieść, którą można czytać na różne sposoby — adekwatna i ponadczasowa; wizualnie ma drobne mankamenty, ale absolutnie robi robotę


filmy x 2023

13.

crossing szwecja / dania / francja / turcja / gruzja reż. levan akin

fabularnie odtwarza pewien schemat, ale nie potrafię zignorować bijącej od niego serdeczności i fenomenalnie wyselekcjonowanej muzyki dodającej mu poetyczności; zwłaszcza w kontekście coraz powszechniejszego negowania podmiotowości osób trans, to kino nie tylko dobre, ale też ważne i potrzebne


filmy x 2023

12.

ryuichi sakamoto | opus japonia reż. neo sora

pozbawione patosu eleganckie pożegnanie nieodżałowanego mistrza z publicznością; zrealizowane na zasadach sakamoto i w jego bezpiecznej przestrzeni w objęciach fortepianu wyrażającego w pełni istotę jego sztuki; „opus” to nie tyle płyta, koncert albo film, ale doświadczenie audiowizualne


filmy x 2023

11.

cerrar los ojos hiszpania / argentyna reż. víctor erice

starzeć najlepiej się bez strachu i bez nadziei; erice ledwie mimochodem stawia ważkie pytania o istotę człowieczeństwa, w centrum umieszczając swoją filmową historię; jest w tym istota magii kina, ale nie w oderwaniu od życia, jakie znamy poza salą filmową


filmy x 2023

10.

a real pain usa / polska reż. jesse eisenberg

dużo emocji wzbudził ten film nad wisłą, jakby eisenberg realizował projekt na zlecenie i za pieniądze polskiego ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego; tymczasem polska polską, a żydzi żydami — jądrem filmu jest przede wszystkim dynamika między bohaterami, ich emocje i stojący za nimi prawdziwy ból, błyskotliwie rozpisane i zagrane


filmy x 2023

9.

la passion de dodin bouffant francja reż. trần anh hùng

nie uważam się za smakosza i nie daję się łatwo zmanipulować internetowemu food porn, a jednak tutaj uległem i nie zapomnę tej wizualnej uczty jeszcze długo. sztuka kulinarna zmieniła ten w przeciwnym razie dość prosty melodramat w smakowite doświadczenie.


filmy x 2023

8.

anora usa reż. sean baker

sam film nie powinien dostać oscara w najważniejszej kategorii — nie tylko odstaje od estetyki nagród akademii, ale przede wszystkim ameryka zrobiła tym samym kolejny krok w szybko rozwijanej ostatnio przez pomarańczową administrację przyjaźni polsko-radzieckiej; sam film jednak stroni od polityki i nie należy brać mu tego za złe, zwłaszcza, że wielokrotnie pięknie wymyka się oczekiwaniom widza i robi ciekawe kino w klasycznych trzech aktach zupełnie z niczego


filmy x 2023

7.

pigen med nålen dania / polska / szwecja reż. magnus von horn

„oszukać przeznaczenie” w powojennej danii, albo historia z nagłówków gazet z nietypowej perspektywy, albo hipnotyzujące zdjęcia wznoszą film na wyższy poziom, doprawiając dość przyziemnej jednak historii wymiaru niemalże transcendentalnego — choćby tylko na poziomie zmysłowym


filmy x 2023

6.

aku wa sonzai shinai japonia reż. ryūsuke hamaguchi

hamaguchi miesza wątki i konwencje, a przy tym naturalnie i głębsze, i powierzchowne myśli; bywa metaforyczny i dosłowny, a zakończeniem mierzy w samego widza, który może dać się temu doświadczeniu ukształtować, albo polec tam na leśnej polanie między jeleniami


filmy x 2023

5.

les graines du figuier sauvage iran / niemcy / francja reż. mohammad rasoulof

złożona alegoria bronionego z pozycji siły i religii patriarchatu, trochę bawiąca się z widzem w kotka i myszkę, ale zwieńczona mocną puentą; choć niewątpliwie uchodźczy charakter tego, pewnie przynajmniej na jakiś czas ostatniego filmu rasoulofa, wzmacnia jego przekaz, sama historia broni się na swoich wielu poziomach i bez tego, nawet dla europejskiego widza, który w pewnym momencie może poczuć się odrobinę zagubiony w tej niespodziewanie dynamicznie eskalującej fabule


filmy x 2023

4.

dune: part two usa itd. reż. denis villeneuve

„diuna” rozwija skrzydła: jest piękna i dużo się dzieje, ale też poświęca jakąś metafizykę, żeby spiąć tę historię, co absolutnie nie powinno definiować tej pełnokrwistej i wyrazistej interepretacji. ferguson kradnie tutaj show, ale elvis-zbój też spoko


filmy x 2023

3.

the brutalist usa / uk / kanada reż. brady corbet

kino monumentalne, ale nie patetyczne, pozostające w ścisłym splocie z życiem. poetycka, ale nie estetyzacja. dla takich historii chodzi się do kina; niewątpliwie lepiej oglądało się ją bez oscarowego szumu, nawet jeśli ci szczepczący, że to kino robione pod amerykańską akademię mogli mieć odrobinę racji


filmy x 2023

2.

a different man usa reż. aaron schimberg

pierwszorzędnie pieprzy się z widzem i jego oczekiwaniami, uprzedzając je i co rusz zręcznie zmieniając własne tory w ramach koherentnej i inspirującej wizji; sebastian stan za tę rolę i za portret trumpa w „wybrańcu” dostaje ode mnie specjalne wyróżnienie jako mega-chad kina a.d. 2024


filmy x 2023

1.

yoake no subete japonia reż. shō miyake

miyake jest obdarzony dużą wrażliwością estetyczną i traktuje swoich bohaterów z czułością, którą oni oddają widzowi; małe rzeczy nie są nieistotne, zwłaszcza jeśli poświęci się im uwagę i z rozwagą zbuduje wokół nich szczerą opowieść

Opublikowano

Christmas in Japan

Christmas in Japan

W ostatnich latach koncepcje kolejnych części The Twelve Days of Christmas bywały dość wydumane. Tym razem prostolinijnie zapraszam na siedemdziesięciominutowy wypad do Japonii, gdzie święta obchodzi się zupełnie inaczej i z zupełnie innych powodów, choć ich główne atrybuty — choinki, lampki, dzwoneczki — pozostają całkiem podobne. Pomysł spędził kilka lat w poczekalni, bo nie byłem pewien, czy uda mi się oddać zarówno ducha Japonii, jak i świąt, tak jak rozumiemy je tu na zachodzie. Ale że był to dla mnie rok japoński, postanowiłem zaryzykować i chyba udało się nie najgorzej.

Christmas in Japan

Jak zawsze wymieszałem bez skrępowania utwory typowo świąteczne z tymi, które pasowały mi brzmieniem i atmosferą, choć ich oryginalny kontekst był inny. Natura tej krótkiej wycieczki jest raczej pogodna, ewentualnie przyprószona lekkim śnieżkiem, jedynie fortepianowa koda nieodżałowanego mistrza Sakamoto przynosi zgoła inne emocje.

Dobrych świąt, niech nam się darzy!

Poprzednie części świątecznych pozytywek w serii dostępne są na Mixcloudzie. Niepełnej (z racji braków biblioteki Spotify) wersji można posłuchać także u naszego ulubionego monopolisty streamingowego.

Opublikowano

2024っぽい:25ー1

2023

ciąg dalszy, czy może raczej prolog tegorocznego zestawienia wraz z pozycjami 50ー26 dostępny jest w drugim artykule; napisałem w tym roku o wiele więcej niż wypadało, zwłaszcza w kontekście płyt i utworów, które nie tylko są emanacją jakichś trendów (choć również), ale w dużej mierze mają wszelkie predyspozycje, by wpisać się w muzyczny pejzaż wielu nadchodzących lat


25.

ariana grande „we can’t be friends (wait for your love)”

choć po roku spędzonym przez „we can’t be friends” w intensywnej rotacji radiowo-strumieniowej z łatwością można go zignorować jako nagranie przebrzmiałe i męczące, gdy grande wydawała w marcu eternal sunshine, to właśnie był od pierwszego odsłuchu najbarwniejszy highlight płyty; z pomocą maxa martina i ilyi grande wchodzi tu w ramy smutnego introspektywnego disco, w którym trudne emocje należy przede wszystkim wytańczyć; dzięki motorycznemu 80sowemu bitowi w stylu hi-nrg wszczepionemu w rdzeń elektropopowej struktury „we can’t be friends” stało się pełnoprawnym sequelem kultowego „dancing on my own” robyn; oby jak najwięcej takich nagrań na radiowych plejlistach


2024

24.

perfume nebula romance: part i

to, że na nowej płycie perfume yasutaka nakata pchnął trio w retro-synthwave’ową stylistykę, jest wśród sympatyków grupy kwestią bardzo polemiczną; z jednej strony bowiem była to dosyć oczywista kwestia ewolucji brzmienia zespołu po plasmie z 2022 roku; z drugiej — synthwave jest obecnie, po zbyt wielu takich samych singlach the weeknda i jego naśladowców, w odwrocie; mimo że kontekst nie działa na korzyść takiego posunięcia, jeśli pierwszej połowy dwuczęściowej j-pop opery nebula romance posłuchać raczej jako reinterpretacji technopopowego dziedzictwa yellow magic orchestra, akcenty znacząco się przesuwają; perfume zresztą już wcześniej z powodzeniem eksplorowały to brzmienie na kultowym ⊿ — choć, przyznaję, nie aż tak dosłownie; romance jednocześnie zabiera nas bowiem do wymyślonego dystopijnego świata i do japońskiego synth popu lat 80., co dla mnie w obu przypadkach sprawdza się całkiem nieźle; nakata nie wyważa tutaj co prawda żadnych drzwi, ale produkcyjnie i melodycznie nadal trzyma poziom ♪ „love cloud”


2024

23.

alameda spectra volume 2

choć nazwa bydgoskiej grupy była mi całkiem dobrze znana, to co usłyszałem na spectra 2, tak dalece odbiegało od mojego wyobrażenia o muzyce alamedy, że minęło wiele czasu, nim odpowiednio połączyłem kropki; owszem, afrobeatowe szaleństwo z części pierwszej sprzed dwóch i pół roku stanowiłoby jasną wskazówkę, gdyby nie to, że odkryłem je obie w zasadzie jednocześnie; sama z siebie zresztą mogłaby mnie spłoszyć, bo dopiero przy odsłuchu tegorocznej dwójki szeroko otworzyłem japę ze zdumienia; tak jak przed dziesięcioma laty robiło to ninos du brasil, alameda wpisuje charyzmatyczne bębny pożyczone zza morza w progresywne przestrzenne techno; i tak jak włoski duet dekadę temu pożyczał z brazylii, bydgoski kwartet czerpie z angolskiej batidy i południowoafrykańskiego gqomu; nie będę udawał, że jestem specjalistą od afrykańskiej elektroniki — nie jestem, ale wiem, że alameda pięknie rozszerza (nomen omen) spektrum muzyki pożyczonej o swoje własne zajawki i doświadczenia; i że wychodzi im to obłędnie, a to przecież najważniejsze! ♪ „wir”


22.

father john misty „i guess time just makes fools of us all”

to father john misty w najlepszym wydaniu; refleksyjny, ale przewrotny, flirtujący z klasyczną melodyką, ale stroniący od banału; to osiem i pół minuty egzystencjalnego yachtrockowego disco z metastylistycznym groove’m, zapraszającymi na parkiet (ale tylko solo) smyczkami i oczywiście saksofonową solówką; mimo wszystko nie ma w tym nic z retropopu, to wcale nie tak, jakby nagle przenieść się w czasie do 1982 — tego rodzaju nagranie nie mogłoby powstać w tamtym kontekście, ponieważ musiał on dojrzeć, wypaczyć się i sfermentować i dopiero teraz nadaje się w swojej nowej postaci do ponownego spożycia — pierwotnie był czymś innym, a później przez wiele lat — zupełnie do niczego; słucha się tego „i guess time just makes fools of us all” — z soczystą (ale słodko-kwaśną) puentą w tytule i ostatnim takcie refrenozwrotki jak w prawdziwym country — jak medleyu przypowieści biblijnych; trochę jakby abba wyprodukowała singiel dla leonarda cohena, ale w zasadzie to nie do końca


2024

21.

ezra feinberg soft power

czego tutaj nie ma! ezra feinberg znakomicie wypełnia lukę pomiędzy czterema porami roku fuubutsushi a klarnetowym ambientem group therapy — robi to rzecz jasna bardziej po amerykańsku, ale na tyle subtelnie, że jak widać, nie jest to pierwsze słowo, którego użyłem, by tę muzykę opisać; na jakimś poziomie to instrumentalny ekwiwalent niedokończonego 50 state project sufjana stevensa, choć feinberg stevensa nie cytuje, ani nie kopiuje; w innej interpretacji to soundtrack do filmu o emocjach młodych ludzi, który dostał jakąś nagrodę na sundance, w którym nie rozmawiano zbyt wiele, bo większość czasu zajęły nieruchome kadry przestrzeni liminalnych, zawsze o poranku, zanim jeszcze wypełnią je ludzie, ale już po tym, gdy wypełniło je światło; przestrzeni jest wiele i towarzyszą im różne emocje, co usprawiedliwia stylistyczną rozpiętość soft power dryfującego między kontekstami, ale za każdym razem pozostającego wiernym obietnicy z tytułu; soft power to w istocie idealny tytuł dla tej płyty; sprawdźcie sami, będzie super o poranku (o ile będzie słońce), ale da też sobie radę wieczorem ♪ „future sand”


2024

20.

common & pete rock the auditorium vol. 1

nie byłem tak podekscytowany jakąkolwiek premierą commona od czasu be z 2005 roku, które zresztą było pierwszą płytą zrecenzowaną przeze mnie wówczas na łamach gazetki szkolnej i do dziś pamiętam moją matkę mówiącą ojcu — „andrzej, spójrz, on pisze jak stary!”; punktów stycznych z be jest zresztą więcej — niektóre zupełnie przypadkowe — jak to, że na chwilę przed premierą the auditorium udało mi się wreszcie po wielu latach upolować (reedycję) be na wosku, a potem odsłuchy obu zlały mi się w jedno; po premierze krążka wielokrotnie trafiałem zresztą na opinię, że auditorium to najlepszy common od be i trudno tę tezę obalić (o ile ktoś akurat nie ma innego nietypowego faworyta z jego ostatniej dyskografii), także dlatego, że pete rock całkiem nieźle odtwarza po swojemu tamten wajb wczesnych produkcji ye — organicznych, oddychających, na neo-soulowym post-soulquariansowym silniku, który uczynił be be; to trochę nostalgia trap, ale taka, w którą wpada się z przyjemnością, zwłaszcza że konstelacje najwyraźniej ułożyły się dla panów pomyślnie, bo chipmunk-soulowy rap wrócił ostatnio do łask; auditorium jest co prawda nieco za długie i zwłaszcza przy pierwszych odsłuchach można odbić się od niektórych corny wersów commona, ale cholera, rok 2024 zaraz dobiega końca, a ja wciąż bujam się do tej płyty, jakby nadal był 2005 ♪ „wise up”


2024

19.

chat pile cool world

chat pile są totalnie spoza mojej strefy komfortu, ale na cool world mają bezdyskusyjnie najbardziej soczyście brzmiące gitary w tym roku; korespondują one zresztą znakomicie z przyciężkim, klaustrofobicznym i dalece dysonantycznym charakterem tej muzyki, która zresztą pozostaje w dziwacznym rozkroku między ulubieńcami redditowej gawiedzi w rodzaju black midi a jakimiś numetalowymi dinozaurami w stylu slipknota; i te dwuznaczności, te dość schizofreniczne tropy, które o dziwo mają tutaj sens, sprawiają mi absolutnie wielką frajdę ♪ „frownland”


18.

bolis pupul „completely half”

bo błyskotliwym debiucie topical dancer, gdzie pierwszy plan zdominowała charyzmatyczna wokalistka charlotte adigéry, urodzony w belgii, ale mający korzenie w hongkongu producent bolis pupul udał się w podróż do źródła; niewątpliwe jądro jego syntezatorowej nocnej wycieczki do chin, singlowe „completely half”, muszę odczytywać jako mimowolny ukłon w stronę pionierów japońskiego technopopu z yellow magic orchestra; zgodnie z prawidłami klasycznego techno-kayō pupul jest tu tyleż robotyczny, co emotywny; motoryczny bit ukuty na parkiecie smutnej dyskoteki doskonale dopełnia minimalistyczny wokal ani na chwilę niewyrywający się do przodu w trakcie kolejnych mechanicznych, nieprzyzwoicie chwytliwych refrenów; pupul niczym swego czasu yukihiro takahashi w „drip dry eyes” jest introspektywny i szczery, a przy tym, pomimo obezwładniającej syntezatorowej rytmiki, wciąż stoi na baczność; that’s the spirit!


2024

17.

nala sinephro endlessness

niezwykle kompetentna post-jazzowa medytacja, zrealizowana dwufazowo tak, że może służyć zarówno jako tło medytacji, jak i jej przedmiot; medytacja nie jest zresztą w tym kontekście w ogóle niezbędna, choć post-minimalistycznie, progresywnie rozpisane na instrumenty i elektronikę kształty sinephro nie dają się w prosty sposób interpretować; to jedna z tych płyt, które nieustannie ewoluują, prezentując co rusz jakiś nowy szczegół, ale bez powodowania w słuchaczu poczucia, żeby miał do czynienia z jakiegokolwiek rodzaju showcase’m czy demonstracją potencjału twórczego; to po prostu się dzieje — przy okazji i bez wysiłku, co oddaje zresztą doskonale charakter tego materiału; bo tak się też tego słucha — bez wysiłku; i z przyjemnością ♪ „continuum 6”


16.

tommy richman „million dollar baby”

w takich momentach człowiek naprawdę zaczyna zastanawiać się, czy może ta wiralowa popularność rzeczywiście jest jakkolwiek egalitarna, z dużym udziałem losowości oczywiście, ale wciąż; potem jednak trafia się na jakiś kawałek gracie abrams, który brutalnie pozbawia go złudzeń; „million dollar baby” to jeden z kilku cudownych momentów w mainstreamowym popie tego roku — tommy richman człowiek znikąd tworzy perfekcyjny earworm — południowy vibe zestawia bezceremonialnie z eleganckim falsetem, a do tego zlewa ze sobą kilka produkcyjnych tricków pożyczonych z funku, r&b i hip hopu lat 80. i 90., stapiając je nierozerwalnie ze sobą tak, że efekt finalny brzmi znajomo, ale nie da się podważyć jego oryginalności; jedyny zarzut? richman wykastrował swój tegoroczny longplay, pozbawiając tracklistę tego numeru


2024

15.

sheena ringo hōjōya

pięć lat później sheena ringo bez ostrzeżenia w połowie maja wypuściła rewers gęstego sandokushi; hōjōcha, zgodnie z kosmiczną, kolorową okładką z kotem maneki-neko w jej centrum, to ringo karnawałowa, co w jej przypadku znaczy tyle, że łączy gitarowy pop i bigbandowy jazz w raczej pogodnym anturażu; jej karnawał to też święto kobiecości, bo ringo zaprosiła do współpracy siedem japońskich wokalistek młodszej generacji, by, jak sama mówi, dać im odpowiednią platformę do wyrażenia samych siebie; być może właśnie z tego powodu hōjōcha wydaje się bardziej prezentacją możliwości twórczych aniżeli płytą, której słucha się na jednym oddechu od początku do końca; poniekąd równoważy to mnogość i jakość hajlajtów, które wydaja się lęgnąć się na każdym kroku, jak w jakimś niewybrednym anime, na które starszy kuzyn zabrał nas przypadkiem do kina w 2003; podobnie jak na kilku wcześniejszych płytach artystka na okoliczność premiery pozbierała wydane na przestrzeni ostatnich kilku lat utwory i wciągnęła je w bieg krążka w nowych aranżacjach, w przeważającej mierze nagranej z towarzyszeniem jazzowego bandu, co ja akurat bardzo lubię; podskórny kabaretowy vibe materiału koresponduje zresztą doskonale z informacją, wciąż jeszcze oficjalnie nieogłoszoną, ale przebijającą się od jakiegoś czasu w kuluarach, że ringo na obrzeżach tokio zamierza niebawem uruchomić swój własny kabaret z autorskim programem muzycznym; bardzo poproszę! ♪ „ningen toshite”


2024

14.

masayoshi fujita migratory

masayoshi fujita od lat na swoich płytach dokonuje harmonijnej syntezy wschodu i zachodu; na migratory, po raz kolejny niepozbawionego ptasich motywów, pomysły zaczerpnięte z japońskiej muzyki otoczenia stapiają się europejskimi tradycjami muzyki elektroakustycznej; dość konwencjonalne dla kankyō ongaku syntezatorowe otwarcie krążka stopniowo migruje ku minimalistycznie ambientowemu biegunowi; tym samym migratory zbliża się możliwie najbardziej do pojęcia dźwiękowej podróży, przełamując jego figuratywność, ale wciąż stroniąc od dosłowności ♪ „tower of cloud”


13.

future & metro boomin ft. kendrick lamar „like that”

po tym jak już nie zostawiłem suchej nitki na wspólnym krążku future’a i boomina, przypałętał się do mnie ten numer i przylgnął bez reszty zupełnie wbrew mojej woli; „like that” oczywiście zaczęło ten beef kendricka z drake’m poniżej wszelkiej godności (który jednak tydzień po tygodniu śledziłem z wypiekami na twarzy, cóż, wina i igrzysk, i guess); zaczęło też oczywiście rok kendricka, a miliony białasów synchronicznie przewijały do jego eksplozywnego wersu i na oścież otwierały na przemian to oczy, to japy; panowie ładnie sobie radzą na tym bicie, przyznaję, future jest jak zwykle obezwładniająco leniwy, ale już jego refreny wchodzą w głowę bez mrugnięcia; to bit jednak wciągnął mnie w ten numer na dobre; boomin robi tu ikoniczną robotę, pożyczając złowrogi bassline z „everlasting bass” rodney’a-o i dziarsko tnąc nieco infantylny syntezatorowy riff tak, że faktycznie można bez pudła nazwać go hiphopowym moroderem — krajobraz jest trójwymiarowy i dynamiczny, można w nim utonąć; tak się to robi


2024

12.

bialystocks songs for the cryptids

gdzieś w dalekiej japonii od kilku lat istnieje zespół o zgoła sympatycznej i jakby znajomej nazwie bialystocks; wszystko przez meteoryt, który spadł w 1827 roku pod białym stokiem i nazwano go na cześć miejsca; i pewnie gdyby nie ta nazwa nie dałbym tej formacji szansy przez kilkoma laty, a tymczasem okazało się, że ich tegoroczny longplay songs for the cryptids stał się jedną z najchętniej przeze mnie słuchanych płyt roku; to muzyka, którą ja nazywam codzienną, czasem nieco chłodniej — użytkową, w wariancie wieczornym, czyli takim na odbodźcowanie i ukojenie; chociaż to oczywiście nie wszystko — czułość wokalną i (w cudzysłowie) „softrockowy” anturaż uzupełniają tu błyskotliwe metapopowe aranże, czerpiące trochę z progpopowych tradycji rodzimych scen, trochę ze szkoły americany (pod kątem stapiania elementów rozmaitych stylów w jedną spójną stylistykę, nie pod kątem brzmienia); feelingiem chyba bialystocksom najbliżej do indiefolkowej grupy whitney, choć nie da się ukryć, że do (tego samego, ale jednak nie wspólnego) sedna dochodzą od zupełnie innej strony; w singlowym „kids” chociażby, pozostając wciąż w obrębie tego plastycznego spektrum, cytując w sposób ewidentny, choć nie banalny to beatlesów, to queen, tak że nie do końca już wiadomo, co rzeczywiście tam się odbywa; fascynująca płyta — tak całości, jak i we fragmentach ♪ „chikagoro”


2024

11.

36 trance anthems for a sunken generation

ta płyta brzmi trochę tak, jakby zrobić transową imprezę w czytelni bibliotecznej, ale nie pomimo nakazu ciszy, tylko zgodnie z nim; bardziej niż trance ambientalny pasuje mi tu określenie trance akustyczny, choć z zastrzeżeniem, że to muzyka, która nie stroni od dramatycznych zwrotów i żaden porządnie przygotowany opis nie powinien próbować kastrować jej z eksperymentalnych zapędów; 36 (połowa duetu 36 & zakè, który przed czterema laty zabrał nas w pierwszorzędną ambientową podróż w przestrzeń kosmiczną) z lubością i swobodą operuje czymś, co ja roboczo określam głośną ciszą — rejestrami dźwiękowymi gdzieś pomiędzy white a pink noise, wydobywając z nich najróżniejsze kolory dzięki pełnoprawnej transowej syntezatorowej wiksie, która co prawda drumless, ale odchodzi tutaj na całego; ostatecznie album wielokrotnie łamie nakaz zachowania ciszy, choć finałowego tytułu „destroy silence” nie należy czytać dosłownie ♪ „tear you apart”


2024

10.

yuta orisaka jumon

shinri, nietuzinkowy amalgamat rocka, jazzu i folku, poznałem przy okazji tworzenia swojego podsumowania roku przed trzema laty, gdy zwrócił moją uwagę od pierwszego odsłuchu; bywa, że takie wybory last minute wkrótce okazują się chybione, ale płyta orisaki towarzyszyła mi niemalże na porządku dziennym przez kolejne dwa lata, gdy wreszcie z ciekawości sięgnąłem po wcześniejsze heisei, które dodatkowo wzmogło moje zainteresowanie ewentualną kontynuacją; i oto wreszcie objawiła się w połowie roku w postaci jumon, czyli zaklęcia; wszystko się zresztą zgadza, bo orisaka wciąż czaruje tutaj jakościowymi kompozycjami i aranżami, choć jego sygnaturowa mieszanka gatunkowa zrobiła się może trochę mniej mistyczna, a nieco bardziej kameralna — całkiem adekwatnie zresztą do kuchennej okładki krążka; ta kameralność, nawet może powszedniość tego materiału nie jest jednak wcale żadnym obciążeniem — wręcz przeciwnie; to prawdziwe szczęście móc wpisać inteligentną, poetycką i niebanalnie zrealizowaną płytę w swoją codzienność; można wówczas przynajmniej na jakiś czas wpleść w swoją rzeczywistość odrobinę low fantasy i taka właśnie szansa otwiera się przed słuchaczem tutaj ♪ „spell”


2024

9.

gillian welch & david rawlings woodland

woodland to autobiograficzna historia rawlingsa i welch o stracie i odbudowie; oczekiwana przez miłośników duetu kontynuacja sygnaturowego brzmienia dwójki apostołów z appalachów, ale i odświeżający nowy początek po tym, gdy przed czterema laty ich dom i studio nagraniowe w jednym niemalże zmiotło z powierzchni ziemi tornado; nie ma tu jednak ani patosu, ani rozpaczy — trudne doświadczenia duet przekuł na dziesięć pieczołowicie zaaranżowanych i wyprodukowanych kameralnych kompozycji, nie odstępujących ani trochę jakością tym, które dla welch w połowie lat 90. produkował mistrz t bone burnett; jest w tej muzyce gorycz, ale jest i nadzieja, jak zawsze u rawlingsa i welch dużo miejsca wypełnia to, co już się wydarzyło, ale jest też przestrzeń na spojrzenie w przyszłość z podniesioną głową; to muzyka, która trafia prosto w serce i już tam zostaje; płyta, do której wraca się przez wiele lat; jestem tego całkowicie pewien ♪ „the day the mississippi died”


2024

8.

starflyer 59 lust for gold

poprzednia płyta starflyera sprzed trzech lat była zupełnie w porządku; ta jest zarówno pod względem brzmienia jak i jakości materiału powrotem grupy do ich złotego standardu z lat 90.; tytuł lust for gold i monochromatyczna winylowa okładka nie bez przyczyny cytują ich opus magnum z 1995 roku — robi to bowiem także muzyka; to akuratnie wyważona dawka ponadczasowego shoegaze’ującego rocka flirtującego z oniryczną americaną; są soczyste gitarowe riffy, psychodelicznie rozmyte melancholijnym reverbem, ale kiedy trzeba bywają świdrujące i dosadne — czasem może nawet jedno, i drugie jednocześnie; w centrum tej muzyki stoją jednak mocne kompozycje — to klasyczna szkoła rockowego songwritingu, z wyrazistymi refrenami do skandowania na koncertach i prawdziwymi emocjami przekładającymi się równomiernie na każdy aspekt wydawnictwa; frazowanie i barwa głosu wokalisty jasona martina przypomina mi trochę matta berningera z the national, z tym tylko zastrzeżeniem, że formacja dessnera, nie nagrała tak wyrazistego krążka od ponad dekady ♪ „909”


2024

7.

jamey johnson midnight gasoline

czekałem na tę płytę półtorej dekady — jamey johnson mógł równie dobrze nigdy już nie wydać jakiejkolwiek płyty; tymczasem midnight gasoline okazało się prawowitym sequelem jego opus magnum that lonesome song z 2008 roku i tym samym w zupełnie innym kontekście scenicznym dokonało tego, co pogubiło jego pełnoprawny follow-up — the guitar song; z jednej strony midnight jest płytą country tak konwencjonalną, na ile tylko można sobie to wyobrazić, ale jednocześnie nie ma tu żadnego wylewania (benzyny) za kołnierz — johnson jest w szczytowej formie, ma melodie, aranże, puenty i wyczucie, dzięki czemu żaden z numerów tutaj nie jest niewypałem; midnight gasoline ma trochę wieloformatowego radiowego sznytu post-milenijnego, ale jak zawsze u johnsona wszystko wykonane jest z pasją i zaaranżowane z wyobraźnią — nie stroni od rocka, bluesa, nie boi się dęciaków; to dość konserwatywna płyta, przyznaję, ale może też dlatego nadal nie mogę się nią nacieszyć ♪ „no time like the past”


6.

jade „angel of my dreams”

jeśli jest dla mainstreamowego popu jakaś nowa droga, to prowadzi przez „angel of my dreams” jade; debiutancki solowy singiel jednej czwartej brytyjskiego girlsbandu little mix nie tylko z miejsca stał się przebojem w ojczyźnie piosenkarki, ale pod wieloma względami nagiął prawidła muzyki pop; miesza r&b przełomu milenialnego z electropopem w sposób, który jest jednocześnie ironiczny i osobisty (trochę jak u charli xcx, ale jednak dużo bardziej organicznie); „angel” obezwładnia melodyką kolejnych zestawionych ze sobą pasaży, pre- i post-chorusów, które w każdym innym kontekście mogłyby stanowić elementy zupełnie odrębnych numerów; mimo tej imponującej złożoności — emocjonalnej, wokalnej, melodycznej, stylistycznej i dynamicznej — efekt nie tylko nie jest żadnym popowym frankensteinem, ale wręcz przeciwnie — można śmiało nazwać go małym popowym arcydziełem na miarę naszych czasów


2024

5.

amaro freitas y’y

amaro freitas, charyzmatyczny pianista jazzowy z brazylii, trzy lata temu nagrał być może mój ulubiony album jazzowy od czasu zmierzchu złotej ery gatunku przed pięćdziesięcioma laty; zaplanowane na początek marca y’y było dla mnie premierą szczególną i z początku nie umiałem sobie tego krążka wyobrazić, bazując na zapowiadających go fragmentach i opisie, zgodnie z którym projekt miał być inspirowany ekosystemem dżungli amazońskiej; na co mi te koncepcyjne brednie, myślałem, chciałem tylko więcej fortepianowego kolorytu, nawet jeśli forma miałaby być nieco siermiężna; freitas jednak miał inne plany i przyznaję mu, że wiedział lepiej, bo y’y to dźwiękowe doświadczenie przenoszące nas do amazonii w sposób niemal dosłowny, nie bacząc na wykorzystane do tego środki, żwawo i niepostrzeżenie mieszając style i gatunki tak, jakby nigdy nie istniały; nie jest to zresztą w żadnym fragmencie kartonowa ustawka z rodzaju egzotycznych estetyzacji z połowy xx wieku; to muzyka, która rozumie konteksty kulturowe i estetyczne, z których korzysta i nie zadowala się łatwymi rozwiązaniami, ale też nie upatruje w nowatorstwie jako takim nadrzędnej wartości; efekt jest złożony, miejscami awangardowy, ale jednocześnie zaskakująco harmonijny — weźmy taniec młotków w „dança dos martelos”, który odwzorowuje w realiach amazońskiej dżungli koncepcje estetyczne radzieckich futurystów, co zresztą konsekwentnie współtworzy ekosystem krążka w jego dalszej części — to być może najbardziej nieoczekiwany zwrot akcji na mojej tegorocznej muzycznej mapie zdarzeń — na y’y jest ich zresztą więcej ♪ „mar de cirandeiras”


2024

4.

laura marling patterns in repeat

po premierze patterns in repeat wróciłem do całej dyskografii laury marling — słuchałem tych płyt, gdy się ukazywały, później wracałem do nich w mniejszych czy większych fragmentach przy różnych okazjach; nie dowierzałem sobie; song for our daughter sprzed czterech lat było dla mnie estetycznym i emocjonalnym objawieniem, przez co nie umiałem za bardzo ukierunkować swoich oczekiwań względem patterns — czekałem na tę płytę z pewną obawą, że albo ja ją sobie zepsuję, albo laura zdążyła stać się w tym czasie kimś, kogo już nie zrozumiem; nic z tego się nie wydarzyło — patterns jest dla mnie kolejnym muzycznym doświadczeniem nagiego człowieczeństwa — marling jest uważna, świadoma, nader wszystko czuła — potrzebuję jej w swoim życiu w tej inkarnacji — patterns wypełniło wiele moich listopadowych i grudniowych poranków i wieczorów, otuliłem się nim jak ciepłą kołdrą w te smutne, za krótkie dni; ale musiałem wrócić do poprzednich płyt marling — pomyślałem, że skoro patterns jest dla mnie przedłużeniem tej więzi, którą znalazłem z laurą przy okazji poprzedniego krążka, to pewnie uda mi się to także z jej wcześniejszymi albumami, ale nie do końca; współczesna marling wykiełkowała dopiero gdzieś przy okazji semper femina z 2017 roku — miała to w sobie od zawsze, ale była też w innym miejscu życiowo i estetycznie, szukała swojego brzmienia, ekscytował ją bardziej prostolinijny folk w stylu klasycznego dylana, bawiła się joni mitchell (wtedy wpadła mi w ucho po raz pierwszy), próbowała rocka i americany — i słuchało się tego świetnie, ale to nie tak; patterns jest jej najdojrzalszą płytą, może nawet dojrzalszą niż ona sama (może ma starą duszę?); nie tylko uszlachetniło i ukonstytuowało się tu jej własne brzmienie, ale przede wszystkim nie umiem nie myśleć, że jest na patterns coś bardzo ostatecznego, profetycznego wręcz, choć nie złowieszczego czy patetycznego; po premierze tego krążka zestawiłem go podczas audycji radiowej z five leaves left — na jakiejś płaszczyźnie jest między tymi dwoma albumami jakiś wspólny mianownik; ale to nieważne co; jeśli na czymś mi zależy, cieszy mnie wszystko to, co potencjalnie jeszcze mogę odkryć; niech rzeczy potoczą się swoim tempem, może za wiele lat napiszę inny blurb, w którym bardziej dobitnie opowiem o patterns in repeat — na tę chwilę nie potrafię ♪ „caroline”


2024

3.

ryuichi sakamoto opus

nie wiedziałem, że to pożegnanie sakamoto może mi być jakkolwiek potrzebne; a jednak, zgodnie z wizją artysty, nie tylko przyniosło ukojenie pewnemu rozgoryczeniu, ale stało się żywym testamentem ducha muzyki mistrza sakamoto; może nawet czymś więcej, bo sam kontekst tego nagrania jakkolwiek wstrząsający, nie jest bynajmniej tym, co przesądza o wartości tej muzyki; sakamoto nie tylko z niezwykłym wyczuciem wyważył selekcję kompozycji na swój ostatni koncert, ale przede wszystkim zostawił w nim całego siebie; są w tej muzyce oczywiście jej oryginalne znaczenia i ślady tamtych przejmujących kontekstów, ale nade wszystko cechuje ją zgoda; fortepian sakamoto wybrzmiewa z głębi niego, ale nie ma w tym żadnego desperackiego nawoływania ♪ „tong poo”


2024

2.

rafael toral spectral evolution

gdyby nie brat summer, ten rok z pewnością upłynąłby mi pod znakiem spektralnej wiosny; dysonantyczny birdsong stopiony w jeden głos z gitarowymi burdonami; ptasi koncert na koniec świata, jaki znamy, albo może, którego nigdy nie znaliśmy, stąd też przeraża nas i frustruje, gdy próbujemy dotknąć jego istoty, a ta wymyka się nam co rusz; myślę, że to poszukiwanie przez torala harmonii pośród dysonansów jest niemożliwie bliskie natury rzeczy; ta nielinearna dwutorowość to jeden z moich ulubionych pomysłów na muzykę i sztukę w ogóle, a toral rozwinął ją tutaj po mistrzowsku, dalece wykraczając poza granice mojej wyobraźni; niedługo po tym, gdy udało mu się zafascynować mnie tą płytą bez reszty, błądziłem zresztą przy jej akompaniamencie po bambusowych labiryntach fushimi inari taisha; czy zbliżyło mnie to jakkolwiek do poznania natury rzeczy? nie sądzę; a czy pozostanie na zawsze w mojej pamięci? ♪ „fifths twice”


2024

1.

charli xcx brat

czy chcemy tego, czy nie chcemy, brat to popkulturowa dominanta anno domini 2024; i jako taką jako wieloletni sympatyk, a przy kilku okazjach wręcz adherent fenomenu xcx, chciałem ją ukoronować; nie tylko dlatego, że brat summer, że chaotic evil, że memy pisane niewyraźną czcionką na zielonym tle, ale to po prostu najlepsza płyta charli w karierze — a.g. cook i easyfun, eghm, finn keane zrobili tu zajebistą robotę, podczas gdy danny l harle zajęty był (skutecznym — wielkie brawa, i guess) podtapianiem kariery duy lipy (śpij słodko aniołku); brat jest wszystkim, czego życzyłem charli od kiedy rozwinęła skrzydła wraz z bubblegumbassową świtą przed siedmioma laty na podwójnym mikstejpie number 1 angel / pop 2 (wówczas moim numerze pięć w podsumowaniu roku 2017); jest przedłużeniem tej formuły w mniej klaustrofobicznym, ale wciąż dość bezkompromisowym wydaniu i pod koniec roku nadal nie wierzę, że udało się z tego wykręcić taki wiral (owczy pęd, you did well this time); xcx łączy tu post-radiową melodykę, szerokie inspiracje post-internetem, post-milenialną emocjonalną dezynwolturę i absolutną produkcyjną nieskazitelność; osiąga wyższy poziom auto-ironii, w dalszym ciągu pozostając fun w zupełnie prostolinijny sposób; jest cudownie otwarcie traszowa i robi to z dumą, ironią, świadomością i wyobraźnią jednocześnie; czy może raczej jest po prostu brat ♪ „365”


Opublikowano

2024っぽい:50ー26

2023

w tym roku lista właściwie ułożyła się sama; słuchałem wiele zróżnicowanej muzyki na bieżąco i w ciągu roku odkryłem masę interesujących rzeczy; raport z tego, co trafiło do mnie najbardziej, poniżej w formie dwuczęściowej listy; podobnie jak w poprzednich latach wspólnej dla albumów, epek i singli, ale w stosunku do zeszłego roku rozszerzonej o dziesięć dodatkowych pozycji


50.

kendrick lamar „not like us”

to był niewątpliwie rok kendricka, a wykręcenie pierwszorzędnego bangerka i międzynarodowego przeboju z tego patologicznego beefu z drakiem to wyczyn, który należałoby klasyfikować w zupełnie innej skali niż lista z muzycznym podsumowaniem roku


2024

49.

kaitlin butts roadrunner!

stylistycznie roadrunner! można opisać jako symulację, co by było, gdyby kacey musgraves nigdy nie nagrała golden hour i zamiast tego poszła w neo-tradycyjne country; butts dysponuje podobną barwą głosu i tak jak u musgraves jej utwory są osobiste i społecznie zaangażowane; butts doskonale czuje się też w bardziej gitarowym anturażu i nie stroni od przewrotnych i błyskotliwych puent, wkraczając tym samym na terytorium mirandy lambert (choćby w swojsko doprawionym bluegrassowymi skrzypkami „hunt you down”); roadrunner to zresztą wersja maksi przełomowego dla butts what else can she do z 2022 roku; podobnie jak tam, i tutaj serwuje naprawdę mięsiste numery, absolutną czołówkę utworów country w tym roku, ale też z jakiegoś powodu całościowo to ekstatyczne wrażenie gdzieś rozmywa się i gubi; mimo tej nieco rozlazłej struktury nie chciałem pominąć roadrunnera w kontekście podsumowania roku, bo butts robi tu w większości fantastyczną robotę, a nie ma za sobą ani wsparcia wielkiej wytwórni, ani tiktokowego trendu, który pomógłby jej wypłynąć na szersze wody ♪ „hunt you down”


2024

48.

fontaines d.c. romance

fontaines d.c. wreszcie osiągnęli chyba równowagę między post-punkowym hałasem a radiową melodyką, tym samym zbliżając alt-mainstreamowe gitarki możliwe najbardziej to ich złotej ery w połowie lat 90.; momentami trudno orzec, na ile to granie jest duchologiczne, a na ile po prostu jest, ale może wcale nie trzeba tego robić; na pewno wciąż robi robotę i wciąż jest potrzebne, nie tylko boomerom kierowanym nostalgią za brzmieniem młodości; wreszcie, wbrew pozorom romance w kontekście 2024 roku pozostaje bardzo adekwatne ♪ „favourite”


2024

47.

thee sacred souls got a story to tell

jakkolwiek cenię daptone za ich niedający się przecenić wkład w kultywowanie dziedzictwa klasycznego soulu, cieszę się, że na drugim krążku thee sacred souls poszli mocniej w kierunku smoothsoulowym, bo ten pięknie służy wokaliście joshowi lane’owi — którego pewnie można by zreszrą porównać do curtisa mayfielda, a już z całą pewnością postawić obok duranda jonesa z the indications; dzięki temu, że aranże są mniej 60sowsko-doowopowe, a wchodzą bardziej w stylistykę lush arrangements z wczesnych lat 70., got a story to tell to wysokiej klasy soulowy moodsetter — prawdopodobnie nic takiego, czego nie słyszelibyście wcześniej, ale wystarczająco udany, by sprawdzić się wielokrotnie na plejliście z wieczorowym soulem; to wciąż niewątpliwie retro soul (spójrzcie tylko na okładkę), ale zdecydowanie mniej siermiężny niż zdecydowana większość tego typu prób w ostatnich latach ♪ „live for you”


2024

46.

confidence man 3am (la la la)

jako marnotrawny syn eurodance’u nie mogłem tej płyty zlekceważyć, gdy znikąd pojawiła się na moim radarze w październiku; zeszłoroczny sukces peggy gou otworzył szeroko drzwi na pełnoprawny rewiwal europejskiej muzyki tanecznej (wszelkiej maści) lat 90. i 00.; i oto się dzieje! confidence man, kwartet z australii (który wygląda na duet), zafascynowany popkulturą starego kontynentu zamienił inspiracje nieswoistym (italo)disco na pełnoprawny eurotrip i wskoczył w tę bezkresną studnię funu, by uchronić współczesny pop od dewastacji; la bouche, culture beat, vengaboys i setki (nie)zapomnianych one hit wonderów z epoki wreszcie doczekały się godnej kontynuacji swojego dziedzictwa — zaczepnego meta-rave’u, gdzie wszystko to co ważne — melodia, bit i styl — trafia w punkt, jeśli nie w każdym, to przynajmniej w co drugim numerze; pomnicie moje słowa, „pump up the jam” jeszcze zostanie powszechnie uznane za najlepszy numer wszech czasów przez społeczność międzynarodową, także poza europą — philomeno cunk, trzymaj się, rewolucja dopiero się zaczyna! ♪ „i can’t lose you”


45.

lady gaga & bruno mars „die with a smile”

być najbardziej klasycznie napisana i zaaranżowana piosenka w mainstreamowym radiu od „leave the door open”; przy pierwszym kontakcie bardzo niepozorna, wręcz rozczarowująca brakiem fajerwerków, których trzeba było się spodziewać po duecie gagi z marsem, ale stopniowo wchodząca słuchaczowi w głowę, uwodząca go detalami i jednak mimo wszystko, mimo cynicznego rozpisania jej na wielki przebój, chwytająca w jakiś sposób za serce, jeśli nie powerballadowym refrem, to przynajmniej jakąś romantyczną anachronicznością, którą jednak po mistrzowsku udało się sprzedać słuchaczom i korporacjom


2024

44.

joel ross nublues

nublues jest co prawda bardziej zachowawcze niż znakomite the parable of the poet sprzed dwóch lat, ale ross, naczelny wibrafonista blue note records, i tym razem dowozi, nie miałem więc serca pozostawić go poza listą; to wciąż pierwszorzędny nowojorski jazz, doskonale równoważący melodyjność i awangardowość; elegancki, potrafiący kłaść akcenty tam, gdzie należy, zwracający uwagę na koloryt brzmienia, bliski post-bopowym tradycjom, do których zresztą odnosi się literalnie, cytując coltrane’a i monka; nawet jeśli brakuje mu trochę wizji i koherencji poprzednika, to wciąż bardzo jakościowy krążek ♪ „central park west”


2024

43.

sierra ferrell trail of flowers

na początku marca myślałem, zasłuchany w singlach i zapatrzony w okładkę nadchodzącego trail of flowers, że to może być jedna z moich płyt roku; i chyba padłem ofiarą swoich własnych oczekiwań, bo choć trail of flowers pięknie wykorzystuje inspiracje western swingiem czy folkiem z appalachów (dwoma spośród moich najulubieńszych odcieni americany), ostatecznie całościowo wypada jednak dość bezpiecznie; gdy skrzypki już się pojawiają, jak w kapitalnym „fox hunt”, pędzącym na łeb, na szyję przez południowe prerie, robi się absolutnie rozkosznie, ale ostatecznie tej dobrze napisanej i znakomicie wykonanej muzyce brakuje trochę swady; niesamowicie cieszy mnie, że ferrell udało się z tą dość niedzisiejszą i niewątpliwie ambitną muzyką przebić się w tym roku szerzej –absolutnie polecam ją uwadze w jej obecnej formie, niech mój niedający mi spokoju niedosyt nie przesłoni w tym blurbie meritum ♪ „fox hunt”


2024

42.

ex-easter island head norther

steve reich organizuje elektroakustyczną bibkę i jego dj set ma zawierać nagrania z nowej płyty ex-easter island head; to zabawne, że o muzyce tego typu można napisać, że jest do tańca i do różańca, ale totalnie jest; i chociaż mam trochę problem z jej stylistyczną wielotorowością, muszę przyznać, że obcuje się z nią z niekłamaną przyjemnością — norther jest kompromisowe, ale to jest potrzebny kompromis, którego w muzyce wciąż mamy za mało — między tym, co koncepcyjne, wzniosłe i poważne, a tym, co rozrywkowe, łatwe i popularne; i myślę, że wszyscy ci skażeni myśleniem totalistycznym o prymacie jednego nad drugim (czy odwrotnie), mogliby spuścić trochę pary przy tej płycie, cokolwiek by z nią robili; bo nie wiem, czy wiecie, np. taki steve reich organizuje elektroakustyczną bibkę… ♪ „norther”


41.

billy joel „turn the lights back on”

nie spodziewałem się, że kiedykolwiek jeszcze będzie mi dane doświadczyć nowej muzyki od joela w jego klasycznym stylu, a tymczasem za sprawą tego prostego numeru spędziłem całą wiosnę, odkrywając na nowo 52nd street, turnstiles i całą tę przepiękną panamerykańską muzyczną opowieść; malkontenci rozpisywali się, że „turn the light back on” brzmi jakby kilka przebojów joela z lat 70. zmieszać razem; prawda, ale też typ ma 75 lat, a to jest bardzo jakościowy nostalgiczny powrót do jakiegoś nieśmiertelnego marzenia, które może trochę ckliwe, może trochę patetyczne, ale nie da się go zakneblować; coś we mnie obudził ten numer i chciałem się tym podzielić


40.

hannah frances „keeper of the shepherd”

na swoim tegorocznym longplayu hannah frances jest odrobinę zbyt histeryczna, za to tytułowy singiel to ekstraklasa alternatywnego country — sześciominutowy numer wypełnił do cna cały ten piach z okładki płyty; wokalne salta frances równoważy nieustraszenie galopująca perkusja i akompaniująca jej gitarowa surówka; jednak w momentach, gdy „keeper” musi zaczerpnąć tchu, do głosu dochodzi pewna psychodeliczna melancholia, i wtedy staje się oczywiste, że od początku stanowiła podszycie i dla tej histerii, i tego galopu; ostatecznie całość jest doskonale zrównoważona i zrealizowana z wyczuciem — i nie ma znaczenia już, o czym frances śpiewa, czujemy jej ból, mkniemy z nią na ślepym koniu w nieznane z przekonaniem, że tak trzeba


2024

39.

tariq al-sabir unlike yesterday today i’m ready

tariq al-sabir został skandalicznie zignorowany przez prasę muzyczną i tiktokową młodzież ciągnące za hajpowe sznurki; a szkoda, bo debiutanckiej epki nowojorskiego artysty można słuchać zarówno w odpowiedzi na natchniony repertuar mosesa sumneya (który tymczasem uciekł bardziej w pop), jak i eksperymenty jaia paula (który zniknął dawno temu i chyba na dobre); unlike yesterday today i’m ready to trochę showcase potencjału twórczego al-sabira, w którego centrum jest alternatywne r&b trzeciej generacji, a kolejne utwory meandrują między akustycznym art popem i uk bassem z hyperpopową wkładką; to inteligentne, połamane r&b; pieczołowicie wyprodukowane i wykonane urzeczywistnienie rzadko podejmowanej idei synth-soulu ♪ „god 2 handle”


2024

38.

ulcerate cutting the throat of god

nie jestem fanem deathmetalowego growlu, ale muszę przyznać, że to podżynanie gardła bogu wyszło panom z ulcerate nad wyraz widowiskowo, w dodatku bez epatowania graficzną przemocą; robotę przede wszystkim robią gitary, które rozmyto tu shoegaze’owo i gdy tylko pozwala się im wybrzmieć, wynoszą ten projekt wysoko ponad przeciętną; nie włączę tej płyty co prawda na swoją codzienną plejlistę, ale tak jak znakomicie słuchało mi się jej w czerwcu, tak potrafię docenić złożoność i malowniczość tej swoistej sceny rodzajowej dzisiaj ♪ „cutting the throat of god”


2024

37.

schoolboy q blue lips

to zabawne, ale czuję się trochę jak twardogłowy dziaders, propsując w 2024 roku schoolboya; przesłuchałem zbyt wiele jednakowych rapowych krążków w tym roku — tych szczególnie hajpowanych i tych, o których już teraz nikt nie pamięta i blue lips był jednym z hajlajtów tych cotygodniowych selekcji z #fridayroundup już od pierwszego odsłuchu; nie słuchałem nigdy zbyt wiele schoolboya, więc to nie sentyment, chociaż pamiętam jak propsowaliśmy na misce habits & contradictions, które wtedy średnio mi imponowało; z czasem schoolboy usunął się trochę w cień, ale jego muzyka stała się ciekawsza — przede wszystkim produkcyjnie; blue lips jest cholernie synkretyczne — płynnie przeskakuje od jazzowych sampli i drumlessowych interludiów do trapowych czy niemal electro-hopowych bangerów, a wszystko to trzyma w ryzach jakiś bardzo klasyczny gangstarapowy (przepraszam za to słowo wszystkich nie-dziadersów) swag; nie jest to może najrówniejsza płyta schoolboya, ale strasznie dobrze robi mi to, że tyle się tu dzieje — trochę jak u kanyego westa w jego kreatywnym primie, ale bez charyzmy megalomana-szaleńcy; to, że zmieściłem tu blue lips, a pominąłem gnx nie oznacza bynajmniej, że uważam schoolboya za lepszego od kendricka czy kwestionuję dominację tego drugiego w tegorocznej popkulturze — po prostu na blue lips odnalazłem więcej siebie ♪ „foux”


2024

36.

benjamin tod shooting star

gdzieś na peryferiach współczesnego country w głębokim tennessee żyje sobie, pisze i śpiewa niejaki benjamin tod; gdy nie pisze i nie śpiewa, jeździ po okolicy swoim starym buickiem roadmaster, w przydrożnych barach opróżniając powoli szklanki szkockiej; a później o tym właśnie pisze i śpiewa; na shooting star jest mniej chropowaty i bardziej melodyjny od coltera walla, znacznie mniej nachalny w swojej retromanii niż charley crockett i kilkadziesiąt razy mniej znany niż tyler childers, choć każdemu z jego fanów można by toda polecić, potencjalnie z powodzeniem; w kwietniu z niejaką ashley mae pod szyldem lost dog street band nagrał też doskonały honkytonkowy krążek survived, który można, ale wcale nie trzeba potraktować jako prequel shooting star ♪ „like it or not”


2024

35.

tyler, the creator chromakopia

ay, kolego, czy ty próbujesz po raz trzeci sprzedać nam ten sam krążek w nowych łaszkach? chromakopia to właściwie igor-bis, wcale nie igor na sterydach, raczej igor ze środkiem ciężkości bliżej rapu niż jakiejś pan-soulowej hybrydy, ale wciąż robiący mniej więcej to samo; i z jednej strony ile można, z drugiej nie da się zaprzeczyć, że tego typu kreatywne fuzje stylistyczne w koncepcyjnej ramie wychodzą tylerowi najlepiej; jest we mnie dwóch rabinów — i pewnie podobnie jak w przypadku igora dam temu albumowi pooddychać i pewnie za kilka lat trafi na moją hiphopową półkę z winylami ♪ „darling, i”


2024

34.

mj lenderman manning fireworks

już wcześniejsze płyty lendermana były fajne, ale to tą wypłynął wreszcie na szersze wody, więc w rozmaitych recenzjach i opisach ludzie prześcigają się w porównywaniu go do innych typów, z gitarą, którzy nie bali się country; z tej szerokiej puli (można naprawdę wybrać kogokolwiek i napisać, że lenderman jest jak x, tylko x miał niebywałą charyzmę, taką że dziewczyny ściągały majtki i rzucały je na scenę i że przy nim lenderman to nieprawdopodobna niemota); mnie od razu rzuciło się w oczy porównanie do ryana adamsa — wiem, że nie wypada, ale to tym bardziej podkreśli pozytywy lendermana (taki mam cel); otóż, lenderman na manning fireworks brzmi trochę jak adams, gdy już rozpadło się whiskeytown, tylko, że adams w zdecydowanej większości swoich utworów był nieprawdopodobnie nudny; i tu wchodzi lenderman cały na biało — posłuchajcie sobie „she’s leaving you” — to nie jest numer, do którego powinno się ubierać na biało, btw., ale narracyjnie, melodycznie i wykonawczo to jest ogień — lenderman tym jednym refrenem na cztery i pół minuty unieważnia całe dwie i pół dekady społecznego, klimatycznego i technologicznego szajsu, którym nas zasypano, i przywraca w pełnym majestacie rok 1999, kiedy życie było prostsze, a samochody na benzynę (chciałem koniecznie jakoś wpleść tu tę benzynę, bo, może przez ten płomień na okładce, benzyna zdaje mi się dobrze opisywać tę muzykę — może nawet lepiej niż porównanie do adamsa); i takich momentów (ognia) jest u lendermana więcej — to naprawdę sympatyczna płyta; jak będę kiedyś planował road tripa przez route 66, koniecznie muszę ją ze sobą zabrać ♪ „she’s leaving you”


2024

33.

adrianne lenker bright future

solowe krążki adrianne lenker były dla mnie w kontekście folkowego uniwersum odrobinę zbyt surowe, bym czuł potrzebę się z tą muzyką jakoś bliżej bratać; wystarczyło jednak, że na bright future wokalistka big thief dorzuciła do stylistycznej mieszanki odrobinę alternatywnego country i nagle lo-fi’owy aspekt tej muzyki stał się dla mnie jej atutem; bright future nie stroni zresztą także od ciepłych kameralnych aranży, które pięknie akcentują introspektywność tej muzyki, mieszając w podobnych proporcjach smutek z czułością, a to bardzo mocarne połączenie — jeśli słuchaliście kiedykolwiek elliotta smitha, to wiecie — to podobny kaliber; z minusów: strona a płyty jest wyraźnie mocniejsza od strony b; z plusów: nikt nie wymyślił, żeby czterdziestominutowy album rozdzielać na cztery strony winyla jak przez dwoma laty pokrewne stylistycznie big time angel olsen ♪ „sadness as a gift”


2024

32.

cindy lee diamond jubilee

pamiętam doskonale ten dzień, kiedy zachęcony zbiorową histerią perfidnie zinfoanarchizowałem tę płytę i zacząłem pierwszy niestrumieniowy (to dzisiaj prawie jak analogowy, hej) odsłuch; nie miałem naturalnie pojęcia, o co chodzi z cindy lee — jedynym punktem odniesienia była lekko diy-owa okładka, która bardzo podziałała mi na wyobraźnię, wraz z muzyką stworzyła we mnie przestrzeń na to doświadczenie — na wskroś loł-fajowe, ponad wszelkimi gatunkowymi etykietkami, które moglibyśmy mu (niepotrzebnie) przyprawić, mocno retrofilskie, ale w sposób typowy dla gitarowej alternatywy z wilgotnej piwnicy (choć akurat odsłuch cindy lee to raczej ciepłe poddasze jakiejś suszarni w pochmurny marcowy wieczór — widać stamtąd tylko ścianę chmur, a kaloryfery zasilane przez pobliską elektrociepłownię miło dają i można siedzieć na betonowej podłodze i nikt nie mówi, że uważaj, bo złapiesz wilka); no więc jest ta przestrzeń i już zawsze (mam nadzieję) będzie, ale jednocześnie nie zawsze udaje mi się tam wejść; diamond jubilee wymaga dwóch godzin może nie tyle uwagi, co zainteresowania i woli, i w tej formie faktycznie zaczyna błyszczeć jak diament (choć to tylko promień słońca wyrwany z chmurnego monolitu śmiesznie marszczy światło przez denko starej butelki po czystej — nadal diament if you ask me), ale to jednak cholernie trudne do sprokurowania; i to jest mój największy problem z tą płytą, mimo że, jak nadmieniłem, ubierając w metaforę, jest to poza tym rzecz wcale kapitalna! ♪ „24 7 heaven”


2024

31.

cornelius ethereal essence

być może najciekawsza płyta corneliusa od point z 2001 roku; artysta pozbierał rozmaitości skomponowane w ostatnich latach na różne okazje i zaaranżował je na nowo w formie, jak sam to bodaj określił, post-pandemicznego doświadczenia płytowego; ja sam przy jego kilku poprzednich projektach popełniałem konsekwentnie ten sam błąd — szukałem za wszelką cenę śladów jego 90sowej wirtuozerii, zamiast skupić się na nowym ambientowym trzonie; w rezultacie muzyka wydawała mi się zwykle płaska i smutna; tym razem to cornelius wyciągnął do mnie rękę — ethereal essence, z niewielkimi wyjątkami, nie jest płytą piosenkową, a raczej jakimś dźwiękowym obrazkiem — w równych częściach pulsującym kojącym ambientem i progresywną elektroniką, uosabiającej tutaj tę nie tyle utraconą, co przekształconą popową stronę twórcy ♪ „koko”


2024

30.

foxing foxing

jestem tutaj nowy, ledwie liznąłem słynnego albatrossa przy okazji tej premiery, więc przynajmniej tym razem nie kwestionuję swoich estetycznych osądów, upatrując winy w nostalgii za odtworzeniem czegoś, za czym się stęskniłem; tym razem kwestionuje je, upatrując winy w nieznajomości materii (to też nic nowego); wokalista momentami swoją ekspresją wykracza co prawda poza moją potrzebę ekspresji, ale nie mogę nie docenić, jak pięknie ta płyta jest całościowo zrobiona — nie jest to zwyczajowa post-hardcorowa sieczka (z całym szacunkiem dla mistrzów gatunku, z istotnym wyłączeniem at the drive-in), ale ambitniejsza próba wpisania natury tej muzyki w jakąś koncepcyjną, momentami wręcz awangardową ramę; o ile emo nie jest zupełnie moją estetyką i jestem ostrożny, gdy słyszę o próbach uszlachetniania tego, co powinno pozostać surowe, nieokrzesane, głośne i plugawe; o tyle foxing nie popełniają tu żadnego świętokradztwa względem stylistycznego matecznika, raczej rozszerzają jego doświadczenie o nowe wątki; co znamienne to nie jest płyta, którą można pokiereszować i sprzedać na single albo rozrzucić po plejlistach, poszczególnie utwory nie są szczególnie nośne, ale to nie jest wcale problemem, gdy tylko zdecydujemy się na pełne doświadczenie długogrające — wtedy ze wszech miar ujmująca atmosfera tej muzyki uszczelni każdą potencjalną lukę — będzie pan zadowolony ♪ „greyhound”


2024

29.

flo access all areas

długogrający debiut flo nie jest co prawda równie błyskotliwy co debiutancka epka tria, ale spełnia obietnicę, którą złożyło słuchaczom tamto wydawnictwo; to duchologiczne r&b w klimacie milenialnego destiny’s child z lekkim twistem w stronę popu a la little mix, bardzo elegancko zrealizowane w ramach kompletnej wizji i z dbałością o detale, co przy albumie r&b z 16 numerami i runtime’m trzech kwadransów jest naprawdę sporym osiągnięciem; koherencja stylistyczna nie przekłada się co prawda na pierwszoligową przebojowość (cechującą przeboje wspomnianych destiny’s child), ale paradoksalnie może także dzięki temu access all areas błyszczy przede wszystkim jako doświadczenie albumowe ♪ „caught up”


2024

28.

matylda / łukasiewicz matka

ja wiem, że to dlatego ta płyta tu jest, bo jako fellow boomer doskonale rezonują ze mną teksty matyldy i łukasiewicza; teraz, gdy pogodziłem się z tym, że łatwiej nie mieć aspiracji, ale jednak czasem mimowolnie o tym myślę, znalazłem wreszcie kawałek niezgorszej muzyki, która te moje resentymenty ubiera w słowa całkiem zręcznie i wyraża w nawet, nawet przebojowej formie; to jest jedna strona, bo druga jest taka, że jako stetryczały dziad wymachujący kijem na dzieciaki, które bawią się pod moim oknem, bo o b i e k t y w n i e jest za głośno, myślę sobie, że to jest wreszcie, wreszcie(!) jakościowy pop po polsku, w którym dla odmiany w tekstach jest jakaś poetyka, jakieś znaczenie, coś, co zostaje, a nie jest jednocześnie jakimś podłym łanlajnerem, którym się wali słuchacza po głowie, i on w tę głowę wchodzi jak krwiak po zetknięciu czaszki z krawężnikiem — jest trochę śmiechu raz czy drugi w sytuacji społecznej, ale ostatecznie pozostaje tylko jakiś gorzki żal wymieszany niedbale z pustką natury egzystencjalnej; no więc — to nie jest raczej taka płyta; no i same piosenki, nie jakieś bardzo przebojowe, takie raczej do trójki, zaaranżowano dość konwencjonalnie, ale z wyobraźnią — łukasiewicz czuje i klawisze, i gitary, i to znakomicie, bo jest na czym ucho zawiesić, gdy już się wypłaczemy w poduszkę, że te teksty takie prawdziwe, i takie o nas, itp., itd, itd. ♪ „matka”


27.

vampire weekend „capricorn”

wciąż jestem pod wrażeniem, że numer tak leniwy jak „capricorn” był w stanie gdzieś na przełomie lutego i marca całkowicie mnie zaczarować; nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co by było gdyby chłopaki podkręcili tutaj tempo i zrobili z tego banger; chociaż w zasadzie to trochę niesprawiedliwe insynuować, że „capricorn” na swój sposób nie jest bangerem — ma idealny popowy refren, to jedno, ale chodzi przede wszystkim o te wszystkie pojebane ewolucje, które odbywają się na drugim planie — gdy między pierwszym a drugim refrenem przechodzimy płynnie i bez dysonansu od kameralnego indie popu z marszowym zacięciem i rozbudowanego pozytywkowego motywu na pianino do noisepopowej, psychodelicznie wyginającej się syreny alarmowej, która następnie bezceremonialnie zastępuje naszą pozytywkę; jeśli to nie jest jedna z definicji bangera, to żądam rozmowy z doroszewskim asapem


2024

26.

lucky daye algorithm

gdy lucky daye debiutował przed pięcioma laty z miejsca stał się moim ulubieńcem — singlowa „karma” z wyczuciem dekonstruująca „pony” ginuwine’a stała się kreatywnym pomostem pomiędzy złotą erą timbalanda a alternatywnym r&b drugiej fali; painted nie było co prawda debiutem na miarę nostalgia,ultra, ale dawało nadzieję, że z lucky’ego będą ludzie; a tymczasem przy kolejnej płycie postawiłem na nim kreskę — połatany bez pomysłu thirst trap, generyczne r&b do radia, ogólna fujka i trochę szkoda, bo zapowiadało się lepiej; lepiej zabrzmiały wreszcie single promujące wydany w czerwcu tego roku algorithm i cholera, nie wiem, co z gagatkiem zrobić; tak jak w zeszłym roku w kategorii konwencjonalnego, ale jakościowego r&b bawiącego się konwencją rok zrobił mi leon thomas, tak w tym roku ucho zawiesiłem na tym właśnie algorithim; i znowu lucky daye wrócił do łask — napisałbym, że jak szostakowicz u stalina w zgiełku czasu barnesa, gdybym miał jakikolwiek realny wpływ na losy daye’a; daye nie jest drugim frankiem oceanem i znakomicie, robi coś zupełnie innego, wplatając w swój radiowy (ale nieprzesadnie) amalgamat soulu i r&b, gitarowy funk i w dodatku taki, którego nie da się prostolinijnie spuentować jako prinsowski, co jest kolejnym atutem tej płyty (nie żeby prince mi śmierdział, ale ile mieliśmy już tych pogrobowców prince’a i o ilu pamiętamy do dziś?); algorithm może trochę rozwadnia się w połowie, ale w dalszym ciągu trzyma stylistyczny rezon, a końcówka znów pięknie wraca do matecznika — to zresztą współcześnie prawdziwy wyczyn nagrać ponadgodzinną płytę r&b, która nie tylko będzie koherentna, ale i ciekawa; panie lucky daye, witamy z powrotem! ♪ „soft”


Opublikowano

Przeprosiny

Przeprosiny

Hybrid Theory Linkin Park


Jeszcze zanim Linkin Park wrócili na listy przebojów i do masowej świadomości dzięki nowej wokalistce, zdarzyło mi się po wielu latach trafić na ich profil na Rateyourmusic. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie wyglądał jednak tak, jak go zapamiętałem — na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat status grupy ewoluował od traktowanego z pobłażaniem metalopodobnego paździerza w stronę obiektu nostalgii i kultu. I to w bańce muzycznych nerdów, którzy w kwestii wszelkiej muzycznej materii kreują swoje opinie z wyższościowym znawstwem. Wtedy nie byłem w stanie tego zrozumieć — po co reanimować trupa (no pun intended), miejsce Linkin Park jest w odległej przeszłości, gdzieś na stronach magazynów dla nastolatków w stylu Bravo, dla których ta pstrokata nu-metalowa kreacja wyłącznie cynicznie stanowi emanację prawdziwego buntu. Kilka miesięcy później jednak nowe otwarcie zespołu z Emily Armstrong w roli wokalistki sprawiło, że coś we mnie drgnęło — jakiś od dawna wypierany element mojej muzycznej historii wrócił na swoje miejsce — przestałem wstydzić się Linkin Park. Podczas ostatniego weekendu u rodziców wygrzebałem swoją kopię Reanimation, którą za dzieciaka dostałem na Gwiazdkę, i przez całą drogę powrotną w aucie katowałem ją zdecydowanie za głośno, jakbym znowu miał dwanaście lat.

Ale to czy Linkin Park w nowej formule działa, czy ta reaktywacja była potrzebna i komu, jak oceniać jej efekty — to wszystko jest drugorzędne w stosunku do tego, że był to przede wszystkim impuls, żeby w ogóle do zespołu wrócić i przemyśleć go z perspektywy, której brakowało i dwunastoletniemu mnie, i dwudziestoparoletniemu mnie dla zasady odrzucającemu swoje szczenięce zajawki jako nieadekwatne i krindżowe. Tymczasem teraz — czego mam się wstydzić i przed kim? Albo inaczej — przed kim i dlaczego mam się kreować na kogoś (tylko pozornie) lepszego niż jestem — miłośnika i orędownika rzeczy niszowych i ambitnych? Po co pozować na pozbawionego emocji i gardzącego nostalgią eksperta, skoro mogę na pełnej pochwycić esencję życia — dać się ponieść tej muzyce, jeśli tylko mam ochotę, choćby stanowiła w powszechnym przekonaniu w najlepszym razie emanację niezbyt wyszukanego efekciarstwa. Perspektywa jako wolność od osądu innych, ale też perspektywa czasowa z wszystkim tym, co wydarzyło się pomiędzy rokiem 2000 a dziś, ze wszystkimi płytami poznanymi w międzyczasie, z dwiema dekadami zwrotów, odwrotów i powrotów stylistycznych, sprawia, że mimo woli słucha się tego dzisiaj inaczej. Czasem z uśmieszkiem politowania, a czasem z niedającym się ukryć poczuciem satysfakcji.

Przeprosiny

Aquarium Aqua


Bo jakie dwunastolatek może mieć kryteria rzeczowej oceny jakości materiału? Rzuca się na coś, co wydaje mu się fajne, bo słuchają tego kumple, albo wręcz odwrotnie — nie słuchają — nawet lepiej. Kryteria społeczne górują nad osądem estetycznym. Linkin Park to zresztą tylko wierzchołek góry lodowej. W ostatnim czasie modne zrobiły się powroty do stylistyki eurodensowej. Peggy Gou, Confidence Man czy Bodysync (Ryan Hemsworth x Giraffage) wchodzą w tę estetykę zupełnie na czysto, bez zasłony pastiszu czy dekonstrukcyjnych aspiracji. W poprzedniej dekadzie twórcy związani z bubblegumbassową oficyną PC Music kreatywnie reinterpretowali 90sowe i post-milenijne radiowe przeboje — zgrane do tego stopnia, że nieniosące już ze sobą żadnej treści — Spinee zepsuł „Bring Me to Life” Evanescence, A. G. Cook — „Better Off Alone” Alice Deejay, a GFOTY zrobiła półgodzinny set składający się wyłącznie z remiksów „Cotton Eye Joe”. Wszystko to było oczywiście w części ironiczne, a bubblegum bass stał się cudzysłowem lub nawiasem, w który ujmowano te numery, by nadać im nowe znaczenia. To, co na swoich tegorocznych płytach robią wspomniani Peggy Gou czy Confidence Man, to stanowcze opuszczenie nawiasu, a tym samym także gardy, jako która funkcjonował nawias.

W latach 90. bawiliśmy się do eurodensu lub nie, później bawiliśmy się coraz mniej albo wcale, aż w końcu dzięki nowym formom wyrazu zaczęliśmy bawić się na nowo, tym razem ironicznie, aż w końcu staliśmy się gotowi, by odrzucić tę ironię i (tylko pozornie) wróciliśmy do punktu wyjścia. Pozornie, bo bogatsi o niemal trzy dekady doświadczeń wiemy wreszcie, dlaczego chcemy tę muzykę przyjąć lub odrzucić. Oryginalny dyskurs robił to bezdyskusyjne i zawsze całościowo — w pakiecie. Od tego czasu dyskurs sfermentował w nas jednak na tyle, że jesteśmy w stanie ocenić, czy te proste duchologiczne bangerki niosą ze sobą jakieś meritum czy nie. Kiedy przed ośmioma laty odważnie postulowałem rekuperację „Bailando”, wciąż nie byliśmy na to gotowi, ale już teraz widać, że nie zmarnowaliśmy tego czasu jako post-społeczeństwo. Dziesięcioletni ja, gdy padał termin eurodance, nie był w stanie świadomie wartościować holenderskiego Vengaboys od duńskiej grupy Aqua, choć oczywiście instynktownie czuł różnicę. Nie było środków i czasu, by sprawę przemyśleć. Muzyki słuchało się zresztą inaczej — problemem był raczej jej niedostatek niż nadmiar. Gdy dekadę później nadszedł moment re-ewaluacji, szkoda było czasu, by dokonać jej należycie. Wraz z internetem i rozwojem forów internetowych uchyliło się na raz tyle drzwi nęcących obietnicą nowej jakości — nie było rady. Dopiero teraz na fali powszechnej nostalgii za brzmieniem przełomu milenijnego nadarzyła się okazja, by sprawę przemyśleć — czego wyrazem jest ten tekst i towarzyszące mu, mniej lub bardziej pokątne, odsłuchy będącej jego tematem muzyki. Ta re-ewaluacja ma zresztą charakter coraz bardziej powszechny — wystarczy spojrzeć na wzrostową tendencję ocen tych wydawnictw na Rateyourmusic. To nie tylko nostalgia, ale też kolejne pokolenie, które po nitce dociera do kłębka, a nie słuchając polskiego radia Hot AC, nie ma poczucia, że wszystko, co tam usłyszy, musi być dziełem szatana.

Przeprosiny

Soulja Boy


Nie tylko nu-metal i eurodance doczekali się rehabilitacji. Już Brockhampton położyło podwaliny pod renesans rozbuchanych południowych bangerów, ale dostatnio w ostatnich latach odbyła się rewolucja. Zeszłoroczny mixtape młodego rapera z Houston — TisaKorean, z humorem, ale jednak dość prostolinijnie wyciągający z szafy niegdysiejsze potworki — Soulja Boya czy Chingy’ego, trafił do podsumowań najlepszych płyt roku i zwrócił uwagę samozwańczej internetowej loży szyderców. W lutym za niesławny przebój nastoletniego rapera J-Kwona sprzed 20 lat „Tipsy” zabrało się alt-rapowe trio Clipping, zbierając pochwały za w sumie dość wierny cover w odrobinę przewrotnej oprawie, bo okraszony elementami muzyki noise. To co dwie dekady temu w dobrym tonie było wyśmiać, obnosząc się jednocześnie adoracją dla dyskografii Radiohead (tak było, nie zmyślam), teraz można śmiało postawić obok tego samego Radiohead w takim czy innym podsumowaniu i mało kogo to zdziwi. Jest to zresztą bliskie temu, od czego wyszedłem — pozwalaniu na to, by muzyka nas poniosła, poharatała jeśli trzeba. Tym samym niegdyś ukochanym, a na długo odrzuconym nu-metalowym szkaradztwom, eurodensowym badziewiom i pop-rapowym kaszanom należą się z głębi Kurtkowego serca szczere przeprosiny.

Opublikowano

życie po życiu

fragment

shiobara hataori, hasui kawase (fragment)


żyjemy inaczej niż nasi dziadowie
a umieramy tak samo
chociaż może
żyjemy tak samo
a inaczej umieramy
. . . . . . . . . . . . . .
czy wierzymy
że oni potrafili spojrzeć poza
dno szklanki
skraj talerza
ścianę mieszkania
koniec dniówki
czy umarli spełnieni
czy wcześniej coś w nich
. . . . . . . . . . . . . .
a w nas
a my
. . . . . . . . . . . . . ?

Opublikowano

Obcy · W pogoni za dalekim głosem

Obcy · W pogoni za dalekim głosem

Taichi Yamada, „Obcy” · „W pogoni za dalekim głosem”, wyd. Muza 2007/2008


Krótka notka wysłana mejlem przez bibliotekę miejską głosiła — zarezerwowana książka czeka na odbiór w oddziale. Faktycznie kilka miesięcy wcześniej za sprawą głośnej ekranizacji ustawiłem się grzecznie w długiej kolejce oczekujących na „Obcych”. Tak oto Taichi Yamada wyrwał mnie z czytelniczego limbo. Choć zgodnie z prozą Yamady byłoby pewnie stosowniej napisać, że odpowiada za to jakaś moja przeszła emanacja, czuwająca, by obecny ja nie osiadł nadto na laurach (choć jej intencji nigdy nie można być pewnym).

Odrobiłem zadanie domowe — jak wspomniałem, widziałem adaptację Haigha, a ponadto, zupełnie nieświadomie, w maju przeczytałem drugą przetłumaczoną na polski powieść autora „W pogoni za dalekim głosem”, którą przed laty również wydała Muza, zapewne w nadziei, że uda się wypromować pisarza jako drugiego Murakamiego. Stan na dzisiaj jest jednak taki, że o Yamadzie mało kto słyszał, „Obcego” po premierze „Dobrych nieznajomych” nie da się absolutnie nigdzie znaleźć, poza tymi rzadkimi egzemplarzami bibliotecznymi, co do których nie spodziewano się zapewne, że będą do nich prowadzone zapisy. „Głos” z kolei jeszcze przed kilkoma miesiącami zalegał w księgarniach z tanimi książkami w cenie pięciu polskich złotych za egzemplarz. I myślę, że to całkiem nieźle zainwestowane pięć złotych, choć proza Yamady jest dość specyficzna, bardziej enigmatyczna i mniej kosmopolityczna niż Murakamiego. Jeśli kogoś po seansie filmu wiedzie ciekawość, by koniecznie dojść po nitce do kłębka, nie ma rady, trzeba sięgnąć po „Obcych”. W przeciwnym razie „Głos” wydaje się ciekawszą i nieco bardziej zniuansowaną pozycją.

Punkt wyjścia filmu jest paralelny do tego, co dzieje się w książce. Zmieniają się detale — para Haigha jest jednopłciowa, co w japońskiej prozie lat 80. byłoby cokolwiek trudne do wyobrażenia, historie postaci są nieco odmienne, inny jest chociażby powodów dla którego budynek, w którym mieszkają bohaterowie, pustoszeje. Do pewnego momentu jednak film kroczy scena po scenie po śladach książki, aż w pewnym momencie, zaczyna obierać swój własny kierunek, a książka zmierza gdzieś indziej. Haigh pięknie wykorzystał cały potencjał powieści Yamady — nie tylko nadał mu własnego (queerowego) kolorytu, ale dołożył od siebie całą dodatkową warstwę fabularną, dzięki której łatwiej było mu odejść od konwencji nomen omen horroru obyczajowego, by skupić się na sferze uczuć swojego bohatera. Yamada z kolei, choć z bohaterem sympatyzuje, podchodzi do niego z pewnym dystansem. Można by pewnie skwitować, że brakuje mu czułości Haigha, ale jego narracyjna powściągliwość ma specyficzny urok i także spełnia swoje zadanie. Nie znam się na folklorze japońskim (choć ciekawi mnie i pociąga, miewam więc z nim styczność), ale mam wrażenie, że historia Yamady w niemal każdym jej aspekcie dość mocno odzwierciedla tradycyjne wierzenia Japończyków. Bardziej niż zachodnie low fantasy (jak zazwyczaj u Murakamiego, a także we wspomnianej ekranizacji Haigha), to opowieść z rodzaju kaidan.

Dużo bardziej oryginalne w kontekście i japońskiej literatury, i samej narracji jest „W pogoni za dalekim głosem”. Główny bohater, strażnik graniczny, który nie potrafi ułożyć sobie życia, zaczyna odbierać (raczej niż słyszeć) kobiecy głos, a tej telepatycznej komunikacji towarzyszą rozmaite doznania cielesne. Z czasem poznajemy jego historię, zdecydowanie mniej sztampową niż tę bohatera „Obcych”, a jednocześnie zaczyna gęstnieć jego relacja z niewiarygodną siłą. Między obiema historiami są oczywiście pewne podobieństwa, choćby to, że Yamada trzyma się na dystans od bohaterów każdej z nich, ale o ile największą siłą „Obcych” jest ich kunsztowna ekranizacja, o tyle „Głos” pozostawia po sobie więcej niedopowiedzeń, które po zakończonej lekturze jeszcze przez jakiś czas wracają do czytelnika jak zjawy w japońskich opowieściach o duchach. No, może jednak trochę inaczej.

Obcy


Opublikowano

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Kurtek w Japonii, podejście drugie

O, tak to mniej więcej wyglądało


Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i będziemy zupełnie gdzieś indziej.

„Chodzi o jedzenie”

Niezapisane uczucia i myśli muszą przepaść na zawsze w ich oryginalnym kształcie. Wszystko to, co pojawia się później, w dogodnym by je uporządkować momencie, to rekonstrukcje. Wrażenia na temat wrażeń. Impresje pozbawione krawędzi — czyniące wydarzenia, postaci, miejsca i okoliczności innymi. To nic takiego, tak wygląda życie. Gorzej, gdy po trzech tygodniach pieczołowicie zaplanowanego i zrealizowanego wyjazdu, na pytanie, jak było, jedyną rzeczą jaka ciśnie się na usta i dominuje dyskurs, jest odwołany lot powrotny i będące jego konsekwencją czterdziestogodzinne opóźnienie wypełnione w dużej części lotniskową wegetacją.

Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie.

Pomyślałem naiwnie, że w jakiejś z całą pewnością czekającej na mniej bezpiecznej przestrzeni — zawieszonej poza czasem i poza moim zmęczeniem — będę w stanie wrócić do wszystkiego tego, co wydarzyło się na wyjeździe, spojrzeć na to z bliska i daleka jednocześnie, uchwycić szczegóły: kolory, nazwy, zapachy, smaki, którymi każdego wieczora pulsowała moja skroń, gdy z trudem układałem się do snu. A przy tym odpowiedzieć na pozostające każdego z tych wieczorów bez rozwiązania, nadrzędne w stosunku do wszystkiego tego pytanie: co właściwie z tego wynika? Bez ogródek zapytała mnie zresztą o to po przyjeździe matka — mruknąłem coś wymijająco. Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie. Turystyka kulinarna to jednocześnie główny fetysz (uznawany przy tym za niegroźny i powszechnie akceptowalny) i motor napędowy funkcji życiowych post-społeczeństw z krajów rozwiniętych. To jedyne, co jest w stanie wypełnić egzystencjalną pustkę, gdy ma się już zbyt dużego suva i zbyt drogi telewizor. Ale nie, nie chodzi tylko o jedzenie. Notowałem co prawda skrupulatnie każdego dnia potrawy i miejsca — główny posiłek musi stać w centrum każdego dnia i przy odrobinie szczęścia jest w stanie poodklejać sprasowane razem ściśle wspomnienia w sposób, który można by nazwać oszałamiającym. To jest, gdyby jeszcze cokolwiek miało moc, by nas oszołomić.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Scenka rodzajowa (nieinscenizowana)


Mamy „Między słowami” w domu

Jestem trochę zgaszony. Tydzień po sześciesięciogodzinnym locie mówię wszystkim, że nie było żadnego jetlagu, a jednocześnie jedyną aktywnością życiową, która nie sprawia mi bólu jest dziesięciogodzinny sen. Do ostatnich minut przed wyjazdem na lotnisko w Osace knułem skrycie, co jeszcze mógłbym zobaczyć, zjeść, kupić — musiałem się obstawić na zapas, przywieźć plecak pełen Japonii do ojczyzny tak niejapońskiej, że życie w niej z pewnej odległości (z Osaki) wydaje się niemal niemożliwe. Nie przygotowałem się zupełnie na to, co będzie, gdy już wylądujemy. Pranie i odkurzanie. Porządkowanie nowej rzeczywistości z Japonią niedbale poupychaną po kieszeniach. Wszystko to, co przywiezione, zadrukowane bezrozumnie obcym alfabetem, należy adekwatnie rozmieścić fizycznie w nowej rzeczywistości. Świat bez treści. Estetycznie i intelektualnie obojętny. Kosmos. A ja kosmita włóczący się po drogeriach i piekarniach z ustami pełnymi konnichiwa, arigatō, su’imasen wybieram milczenie. Tydzień później umiem już co prawda powiedzieć dzień dobry w Żabce, ale gdy wracam z niej bez kanapki ryżowej w ręce, znowu czuję się jakoś przesunięty. I nie chodzi o to, że tęsknię, czy że nagle w trzy tygodnie postanowiłem przechrzcić się na nipponjina i teraz na każdym kroku będę udowadniał wszystkim wokoło, jak tam jest wspaniale, a tu strasznie. To raczej wywrócona do góry nogami impresja na „Między słowami” — wspomagany jetlagiem i brakiem pomysłu na siebie po planowanym od pół roku urlopie marazm. Jakaś część mnie odetchnęła z ulgą, że wróciłem, ale pozostały ja — nieprzygotowany do powrotu do rzeczywistości wciąż skutecznie sabotuje jakikolwiek przejaw entuzjazmu czy energii.

Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Być może dlatego, że tylko oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu.

Wyobraziłem sobie właśnie, że sfabularyzowałem tę wycieczkę i próbuję sprzedać ją jako opowiadanie. Dorzucam jakieś elementy low fantasy, zagadkową postać o imieniu, które jest jej nazwiskiem czytanym wspak, tajemnicze zniknięcie, żeby tylko dało się jako tako przez to przebrnąć. Koniec końców, mimo starań, nic z tego nie wynika. Całe moje hipotetyczne pisanie (którego potwornie się boję) tak właśnie wygląda. Ostateczną konkluzją jest brak konkluzji i to jedyne akceptowalne dla mnie naturalne rozwiązanie. Ale nawet pomimo tej dziwnej pewności, czuję się bez choćby jednej górnolotnej puenty porzucony i zrezygnowany. Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Przez całe życie niezdarnie i bezrozumnie uciekam od właściwych doświadczeń, widząc je jako coś tymczasowego, prowizorycznego, jako przygotowanie na coś właściwego, co dopiero ma nastąpić kiedyś. Być może dlatego, że oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu, a faktyczne domknięcie to jedynie jakaś pozorna harmonia, z której w rzeczywistości wyziera pustka.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Podróże małe i duże — autobusem po Kioto i pola ryżowe gdzieś między Kanazawą a Nagoyą


Oświecenie w pół godziny

By tę niedoskonałą rzeczywistość nie tylko zaakceptować, ale nauczyć się dostrzegać w niej jedyną możliwą, a zatem najlepszą z opcji, zacząłem czytać o zen. To niedorzeczne, żeby zen doświadczyć przez pryzmat wyłącznie lektury, ale też nie robiłem sobie wielkich nadziei. Pomyślałem za to, że może dzięki temu te nieprzeniknione kamienne ogrody z równo zagrabionym cylindrycznie piaskiem, staną mi się odrobinę bliższe. Ale wcale tak nie było. Ich siła rażenia polega przede wszystkim na abstrakcyjnej estetyce. Samo zen nie służy interpretacji, przynajmniej nie przy pomocy słów.

Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki.

Interpretacja leży więc gdzie indziej. Na prawdziwą refleksję — zmysłową, nie intelektualną, nie było ani czasu, ani przestrzeni. Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki, których przymusem zaciągnięto tam w ramach szkolnej wycieczki. Z pewnością nie ja próbujący przy pomocy niezrozumiałej mapy i własnych rachitycznych notatek zrobionych jeszcze w Polsce dojść do tego, jak rozumieć który kamień. Latami będę mógł teraz opowiadać wszystkim wokoło o mistycznym doświadczeniu duchowym, jedynym w swoim rodzaju, jakie skołatanej duszy zapracowanego zachodu przynieść może wyłącznie wizyta w ogrodzie zen.

Swoją drogą moje pierwsze japońskie spotkanie z zen, na jakiś tydzień przed wizytą w kamiennym ogrodzie, było jego absolutnym zaprzeczeniem (ale też afirmacją, to w końcu zen, dychotomie logiczne go nienawidzą). Na godzinę przed zamknięciem muzeum mistrza zen D.T. Suzukiego w jego rodzinnej Kanazawie, postanowiłem (nieświadomie, ale jednak tak właśnie się stało) skłócić ze sobą całą grupę wycieczkową, wybiegając na łeb, na szyję do muzeum i tym samym porzucając wcześniejsze ustalenia i resztki jakiejkolwiek wewnętrznej harmonii. Ledwie łapiąc oddech, ekspresowo przebiegłem przez kunsztownie przemyślaną przestrzeń medytacyjną budynku, w stronę muzealnego sklepiku, by, swoim zwyczajem, odłożyć medytację na później przy pomocy nabytych pośpiesznie materiałów. To zabawna metafora całego mojego życia. A będzie jeszcze zabawniej, jeśli, dajmy na to, za pięć lat okaże się, że wszystkie te dużym kosztem społecznym zdobyte pomoce naukowe pozostaną nienapoczęte tak, jak je przywiozłem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Śmiało, przechodź, masz niebieskie


Inne Kioto

Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych. Tylko my nie mamy dla niego wystarczająco czasu i uwagi.

Paradoksalnie jednym z największych problemów Kioto jest jego bogactwo — jakkolwiek by stawać na rzęsach, dotarcie do esencji miasta w trzy dni jest absolutnie niemożliwe. Niezależnie od tego, czy przygotujemy sobie skrupulatnie listę miejsc do odwiedzenia wraz z napiętym, ale realistycznym planem wymagającym robienia dzień w dzień 40 tysięcy kroków, czy też przez cały ten czas będzie bezustannie lało i jedynym, co w tych warunkach będzie można zobaczyć, są złote komnaty wewnętrznego pałacu Zamku Nijō. Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych, o ile tylko dopisze nam szczęście. Tylko my, odwiedzający je przejazdem na kilka dni, nie mamy mu do zaoferowania czasu i naszej uwagi. Zbyt wiele wciąż nie zostało zobaczone, zdobyte, skonsumowane, odhaczone! Nawet jeśli nasze nogi odmawiają nam posłuszeństwa i postanawiamy przez dłuższą chwilę wczuć się w ich sytuację i rozsiąść się na macie tatami z widokiem na przecudnej natury ogród, w którym mieszka żywa czapla, nasz umysł nie przestanie wędrować. Nasze palce nie przestaną bawić się telefonem. Jesteśmy zobligowani wyszarpnąć z tej chwili na później, ile tylko się da — jeśli trzeba tak, by z samej chwili w niej samej nie zostało nam już nic. Kioto było moim największym marzeniem i moim największym wyzwaniem. W organizacyjnym ferworze nie pomyślałem, że tym, którym okradnie mnie z tego doświadczenia będę ja sam, wciąż niepotrafiący odnaleźć się w tej przeklętej chwili, która trwa. Wiecznie spiskujący przeciw niej wraz z projekcjami urojonej przyszłości i wspomnieniami innych nienależycie przeżytych minionych już momentów, romantyzowanych na potrzeby spisku.

Czasem wydaje mi się, że być może byłbym w stanie być bardziej obecny w samotności. Wtedy uciekam w głąb siebie, szukam pośpiesznie w telefonie idealnego utworu, który odda jednocześnie naturę tego, co we mnie i wokoło mnie, fizycznie oddalam się na chwilę, nikomu nic nie mówiąc, może mrucząc coś nieśmiało. Jakie znaczenie ma to, że wydaje mi się, że jestem już trochę bliżej, gdy wciąż jestem tak daleko? Niezliczoną ilość razy udowodniłem sobie, że to nie tak, ale jakoś wciąż uciekam z nadzieją na satori, które nie nadchodzi. To zabawne, że na dwa tygodnie przed wyjazdem spędziłem kilkanaście godzin na ponownej lekturze „Innego Kioto”, by zrobić sobie z niego notatki w nadziei na świadome doznanie miasta tam na miejscu, a gdy już przyszedł ten czas, mój mózg uznał, że to wciąż jedynie próba generalna. Wiem już przynajmniej tyle, że do Kioto muszę wrócić. Wykorzystać wszystko to, co choć poszło zgodnie z planem, było z gruntu źle zaplanowane, aby poznać to miasto naprawdę, a nie tylko omieść wzrokiem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Udawana kontemplacja (prawdziwe życie jest gdzie indziej)


Plastic love

Nawet jeśli ogrody świątyń zen nie potrafiły przynieść nam ukojenia, istnieją w Japonii miejsca, które to potrafią. Nie, że są zupełnie niezawodne, ale w większości sytuacji sprawdzają się jak trzeba. Konbini. Można tam nie tylko zaopatrzyć się w prowiant, ale niejednokrotnie także usiąść, by odpocząć i nabyty prowiant skonsumować. W większości sklepów — w razie potrzeby kupić bieliznę na zmianę, w niektórych — skorzystać z toalety, by zmiany tej dokonać. Wybór (w dużej mierze) zdrowej, taniej i pysznej garmażerki nie jest już co prawda zasługą konbini, ale raczej połączeniem japońskiej tradycji kulinarnej i współczesnej kultury pracy od świtu do nocy. Mimo tego to właśnie w zaciszu (no powiedzmy) konbini może zachwycić nas aromatyczna melonowa bułeczka albo nigiri burger, gdzie w ryż zawinięty w nori wciśnięto kawał kurczaka z głębokiego oleju w majonezie (w dużej mierze zdrowej — napisałem). Czasem można znaleźć także piwo w puszce (w Japonii piwo sprzedaje się niemal wyłącznie w puszkach), które po pociągnięciu zawleczki otwiera całe górne denko i zmienia się w coś w rodzaju szklanki. Można by też pewnie skonsumować je na miejscu (Japończycy nie mają restrykcji odnośnie do spożywania alkoholu w miejscach publicznych), ale żeby uniknąć niezręcznych sytuacji (piwo pieni się niemiłosiernie i z pewnością zalejemy nim podłogę), zabieramy je ze sobą na później. W konbini możemy też opróżnić kieszenie i torby z noszonych ze sobą plastikowych butelek i opakowań, których zwykle nie da się wyrzucić na ulicy, bo kosze na śmieci zniknęły z japońskiej przestrzeni publicznej po ataku sekty religijnej gazem sarin w połowie lat 90.

A jest co ze sobą nosić, bo Japonia ma obsesję na punkcie pakowania wszystkiego w plastik. Gdy kupujemy duże zbiorcze opakowanie krakersów, ciasteczek, wafelków, jest niemal pewne, że każda maluteńka porcja jest wewnątrz zafoliowana raz jeszcze. Dział z warzywami i owocami to zwykle plastikowe tacki, miseczki, worki, a w nich policzone i odmierzone skrupulatnie, nierzadko pokrojone już produkty — pół korzenia lotosu, dwie papryki, trzy jabłka, jeden banan. Japoński recykling w związku z tym często odnosi się wyłącznie do różnych rodzajów plastiku — butelki pet wrzucamy osobno, a całą resztę okalającej wszystko i wszędzie folii osobno — do spalenia. Poza jedzeniem zafoliowane kupowałem także książki, pocztówki (każda we własnej koszulce), a już po powrocie okazało się, z czym wcześniej się nie spotkałem, że niektóre z przywiezionych przeze mnie płyt winylowych zapakowane zostały w podwójne foliowe koszulki. Jedną z nich, ponieważ jak już wiemy plastiku nigdy dość, opakowano aż trzykrotnie! Więcej plastiku, więcej! Japonia wytrzyma…

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Arcydzieła sztuki japońskiej: kremowe piwo w blaszanej szklance i nigiri burger


Małe, maleńkie

Zdarza się, że zdjęcie nie oddaje natury fotografowanej rzeczy. Choćby japońskie pagody, które zazwyczaj okazywały się na żywo znacznie większe niż można było przypuszczać. To doświadczenie porównywalne z tym, gdy po raz pierwszy człowiek staje naprzeciw paryskiego Łuku Triumfalnego, który na zdjęciach w podręczniku historii czy geografii był jakąś tam bramą, a w rzeczywistości okazuje się wyższy niż 11-kondygnacyjny blok z wielkiej płyty (trudno to sobie wyobrazić, przyznaję, sprawdziłem na stronie dla specjalistów). W innej skali, ale pozostawiając po sobie podobne wrażenie, pręży się potężna wielka brama południowa chramu Tō-ji, a rozmachem ani trochę nie ustępują jej kiotyjskie Tōfukuji czy przesławna brama Ōtemmon kramu Heian Jingu i położona zaraz obok ogromna brama Torii — jedne z żywych symboli starej stolicy. Skalą przytłacza także Sanjūsangendō — długa na 120 metrów świątynna sala, w której 900 lat temu ustawiono 1001 naturalnej wielkości podobizn tysiącramiennej bogini Kannon (tak naprawdę czterdziestoramiennej, ale każde ramię reprezentuje 25 kolejnych — to buddyzm ezoteryczny, nie pytajcie).

Ledwie dostrzegalna była przesławna brama torii na jeziorze Ashi. Większa od samej bramy była z pewnością towarzysząca jej legenda i oczywiście otoczka turystyczna.

W Japonii jednaką, a czasem nawet i większą uwagę przywiązuje się do tego, co małe. Mikroskopijnie małe były żurawie z papieru, które po zakończonej (i opłaconej) kolacji w geście polsko-japońskiego przymierza (w ramach którego zaznaczyliśmy też swój kraj na wielkiej zwijanej mapie świata) kazała nam sobie wybrać ze słoika wypełnionego mnóstwem miniaturowych żurawi z papieru prowadząca na parterze swojego tradycyjnego japońskiego domu (minka) staruszka-gospodyni (ōbā-chan). Malutkie były też figurki maneki-neko (kotka z wyciągniętą łapką, symbolu pomyślności) ustawiane dziesiątkami w okolicy automatów z kulkami w nadmorskim okręgu Ise. Każda plastikowa kulka zawierała taką figurkę, a figurka zawierała w sobie perłę — perłę zabierano, a kotka zostawiano na miejscu — na szczęście. Proporcjonalnie zupełnie niewielka, wręcz ledwie dostrzegalna, wyróżniająca się za to żywo pomarańczową barwą była przesławna brama torii na jeziorze Ashi niedaleko góry Fuji. Większa od samej bramy była z pewnością legenda o mnichu, który zbudował to torii by rozprawić się ze złośliwym potworem żyjącym w jeziorze. I oczywiście otoczka turystyczna, dzięki której, by zobaczyć to przesławne torii wybraliśmy się właśnie do Hakone, zamiast nad pobliskie Yamanakako (nawet bliżej Fuji, ale bez torii na wodzie). Japonia to doskonałe miejsce, by nauczyć się, że nie zawsze to, co wydaje nam się jakieś, jest tym w istocie. Przykład bramy na jeziorze jest bardzo dosłowny, ale Japonia na każdym kroku udowadnia nam, że konwenanse i współdzielone, przekazywane sobie nabożnie wyobrażenia są ważniejsze niż uboższa i bardziej brutalna rzeczywistość. Nie jest to może pierwsze doświadczenie przelatującego przez Japonię turysty, ale warto mieć z tyłu głowy, że dychotomia honne (to, co naprawdę się myśli, ale czego przed kurtuazję nie należy zdradzić) i tatemae (to, co należy zrobić lub powiedzieć, choćby zasygnalizować gestem) jest po dziś dzień immanentną cechą tej kultury. Wtedy nasze doświadczenie turystyczne nastręczy Japończykom możliwie najmniej utrapień.

Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko.

Maleńka bywa w Japonii także przestrzeń osobista. I to doświadczenie akurat nas jako turystów z całą pewnością nie ominie, niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na nocleg hotelowy, couchsurfingowy czy wynajmiemy grupą mieszkanie lub domek na wyłączność. W każdym z tych przypadków przyjdzie nam się zmierzyć z kreatywnym zagospodarowaniem przestrzeni z racji jej daleko posuniętych ograniczeń. Tym samym czekają na nas umywalki wkomponowane w biurka w pokojach hotelowych, łóżka wypełniające dostępną przestrzeń tak szczelnie, że niemal nie da się ich rozsunąć — choćby symbolicznie, mleczne szyby w oknach niewpuszczające zbyt ochoczo światła dziennego — wychodzące najpewniej na ścianę budynku obok i oczywiście kartonowe ścianki działowe, liche przepierzenia, wątłe stropy we wspomnianym już tradycyjnym japońskim budownictwie typu minka. W takim domu, w którym przestrzeń dzieli się dość prowizorycznie, przesuwanymi drzwiami fusuma, a który wyściełają w dużym stopniu bambusowe maty tatami, z dużym prawdopodobieństwem, przy odpowiednim tylko ułożeniu, wysłyszeć można na piętrze, co szeptane jest na parterze. Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się więc w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko. Cienkie ściany i stropy budują i rujnują jednocześnie relacje międzyludzkie — wzmacniają za to jednoznacznie społeczne mechanizmy kontroli. Japonia sama, na ochotnika, czeka w tym samym szeregu, w którym także z własnej woli (skrzętnie ukrywając objawy depresji) ustawiła się już Norwegia, a niewiele dalej trochę z braku laku zameldowały się Czechy.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Ledwie omiecione wzrokiem Kioto: wieża chramu Tō-ji i las bambusowy


Wyobrażenia a rzeczywistość

Od dziecka myślę sobie (całkiem słusznie), że jeśli będę zbyt wiele wysiłku wkładał w wyobrażenie sobie czegoś, na czym mi zależy, to z pewnością skończę zawiedziony. Później przez długie lata będę jeszcze ten zawód oczywiście rewidował, ale emocje towarzyszące mi w tej konkretnej chwili, gdy wyobrażenia zgniata rzeczywistość, będę mógł przewartościować w najlepszym wypadku w relacji honne — tatemae. Nie da się oczywiście, przez pół roku planując każdy dzień trzytygodniowej eskapady, wyobrażeń zupełnie zaniechać. Są jednak rzeczy, które, przynajmniej w moim przypadku, skutecznie im umykają — zapachy i tekstury. I to właśnie one sprawiają, że nawet gdy mózg próbuje sabotować to, co nowe, inne i wyjątkowe, udaje się mimo tego człowiekowi wyszarpnąć to nietuzinkowe odczucie realności w aurze dojmującego odrealnienia. W domu gościnnym minka to zapach słomy i nieoczekiwanie przyjemna faktura świeżych wciąż mat tatami pod stopami sprawiły mi największą, zupełnie niespodziewaną przyjemność. Dopełniła go niecodzienna miękkość wypełnionej pierzem pościeli — rzecz, przed którą mnie, chorobliwego alergika, od dziecka próbowała niemal skutecznie, aż dotąd, ustrzec własna matka. Zapach bambusowej słomy, ujarzmiony w formie wyplecionej skrupulatnie maty, jednocześnie przywoływał słodko-gorzkie wspomnienia dziecięcych wędrówek przez zbożowe pola, przypłacanych bolesnymi epizodami ataków podrażnień, łzawień i katarów — to co niegdyś zakazane, teraz, przy antyhistaminowym wsparciu podręcznych pigułek i sprejów, w bezpiecznej przestrzeni dalekiej Kanazawy uwolniło jakąś rozkoszną część własnej tożsamości pozostającą do tej pory w zupełnej wręcz izolacji od mojej jaźni. To być może moje najżywsze i najprawdziwsze doznanie przywiezione w z tej krótkiej podróży.

Zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży.

Innym momentem, który zapamiętam, będzie spacer niemal pustą, piaszczystą plażą wzdłuż Pacyfiku na półwyspie Ise w wietrzny i pochmurny dzień. Czułem się wtedy tak, jakbym cały świat miał na wyciągnięcie ręki — zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży i rozczarowania, które przygotował mi własny mózg. Na plaży poza nami, losową grupką polskich turystów, byli tylko lokalni surferzy, wszyscy, jak na komendę, ubrani adekwatnie do temperatury wody, szczelnie, w czarne piankowe kostiumy. I kraby. Setki, tysiące malutkich krabów, na najmniejszy niemal człowieczy ruch reagujących ucieczką do setek, tysięcy malutkich piaskowych przerębli — miniaturowych norek, z których mogły swobodnie wyruszać na żer. Poza białym piaskiem pod stopami zgnieceniu ulegały tysiące, miliony nawet mniejszych kopczyków z mokrego piasku — efektów skrupulatnych krabich poszukiwań pożywienia. Z dala od plaż, w licznych świątyniach pod stopami chrzęściły też kamienie, którymi tradycyjnie wysypuje się sandō — drogę łączącą to, co codzienne i zwykłe, z tym co święte w świątyniach zarówno buddyjskich, jak i sintoistycznych. Ten chrzęst, przypominający trochę rodzime pomysły na parki i ogrody, wybrzmiewał jednak wówczas inaczej. Choć inaczej niż w przypadku mat tatami, podczas takiej wędrówki nie zdejmowało się butów, melodia wygrywana przez miarowe kroki czasem pielgrzymów, choć częściej tylko turystów, ma w tym konkretnym kontekście zupełnie swoistą poetykę.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

W domu ze słomy i papieru


Pamiętajmy o ogrodach

Czego będąc w Japonii pod żadnym pozorem nie ignorować? Tak jak w nagłówku — ogrodów. I parków, które często można potraktować jako wariant ogrodów — lub odwrotnie japońskie ogrody mogą stanowić rodzaj parku, w zależności od tego, czy przez ogród można przejść, czy ogląda się go z tarasu. Większość z nich jest co prawda za paywallem, ale są to dość śmieszne pieniądze (zwykle 300-500 jenów — na tę chwilę: 7,50-12,50 w złotówkach) i wydane w szczytnym celu, bo zasilają fundusze świątyń lub instytucji, które tymi ogrodami się zajmują. Co prawda coraz więcej mówi się o specjalnych cennikach dla turystów pochłaniających japońskie frykasy i zadeptujących miasta, ale wbrew temu, co twierdzą media, to wcale nie jest nowy wątek. Dla turysty-laika ogród będzie stanowił pulsujące serce świątyni — estetyczny i, szeroko rozumując, także duchowy punkt odniesienia. Można studiować karahafu (charakterystyczny chiński łuk dachowy spotykany w budynkach świątynnych buddyjskich kramów) lub chylące się do wewnątrz zamkowe czy świątynne mury o przekroju trapezu, można omieść wzrokiem wiszące w tokonomach zwoje lub też pozwolić im rozgnieść sobie mózg, bezskutecznie próbując odszyfrować kaligrafię w stylu sō. A tymczasem to ogród przemówi do nas samemu.

Zrobi to oczywiście bezgłośnie. Nawet jeśli zaprosi do pomocy powściągliwą czaplę (po Kioto spaceruje wiele czapli, tak po prostu), w akompaniamencie pomogą mu wiatr lub deszcz. Nawet jeśli będzie koncepcyjny (jak kamienne ogrody zen — szczególnie ten przy świątyni Daisen-in w kompleksie Daitoku-ji), a personel zaprosi nas, byśmy studiowali jego symbolikę, albo przeprowadzi nas przez niego bez dodatkowej opłaty emerytowana przewodniczka, objaśniając w szczegółach kolejne elementy (jak nas w Isui-en w Narze), w pewnym momencie ogród nas uciszy. Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i zupełnie gdzieś indziej. Wizyta w Kenroku-en w Kanazawie (i główny powód odwiedzenia tego miasta), powszechnie uznawanego za jeden z najpiękniejszych ogrodów w całej Japonii, od początku do końca była dla mnie słodko-gorzka.

Otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć. Nie ma w tym niczego metafizycznego.

Gorzkie było poczucie, że oto jestem tu w okolicznościach bezsprzecznie i wyłącznie turystycznych, otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda, której być może już nigdy nie będzie dane mi doświadczyć, musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć — jednym z milionów kopii przedstawiających tę samą scenerię, te same sztuczne uśmiechy i turystyczne pozy. Nie było w tej wizycie niczego metafizycznego. Niczego, co byłoby krokiem ku pięknu lub celem kolejnego etapu jakiegoś estetycznego dojrzewania — tak przynajmniej widziałem to w tamtej chwili — przestraszony i bezsilny. Pośpieszne przejście od codziennego profanum do estetycznego sacrum (swoją drogą — celem ogrodów zen może być, bo przecież nie musi — to zen!, właśnie wzrastanie, kształcenie się poprzez obcowanie z pięknem) było dla mnie doświadczeniem dezorientującym. Ale była w tym też niewątpliwie pewna słodycz i to zupełnie dosłowna — w cały Kenroku-en czuć było intensywny słodki kwiatowy zapach jednego z gęsto rosnących tam drzew, którego nie udało mi się nazwać. Po raz kolejny tam, gdzie umysł zawodzi, przychodzą mu z pomocą zmysły, których zwykle nie bierze pod uwagę. Słodkie kwiaty w Kenroku-en, morski wiatr na plaży w Ise i świeża słoma mat tatami podczas noclegu w minka uratowały mnie przed samym sobą.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Bezrozumna estetyzacja konsumpcjonizmu


Prawdziwe życie jest gdzie indziej

Miałem na studiach wykładowcę, który jednocześnie był poetą. Nie pamiętam już, co wykładał, ale pamiętam, że raz przyszedł na zajęcia w koszulce z, jak się później okazało, cytatem z Rimbauda — la vraie vie est absente, co w jakimś polskim tłumaczeniu, do którego zainspirowany dotarłem, przełożono jako prawdziwe życie jest gdzie indziej. Do dziś dręczy mnie luka stworzona przez tłumacza pomiędzy czymś nieobecnym (absente) w oryginale a polskim gdzie indziej. Zastanawiam się z różnych perspektyw, czy to, że coś jest nieobecne, zawsze implikuje logicznie to, że jest gdzieś indziej. Być może tak. Rimbaud miał oczywiście na myśli coś innego, ale te ledwie intertekstualne gry prowadzą czasem do najciekawszych wniosków. Tak też jest z moją Japonią. Bo widzicie, inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Zwłaszcza jeśli otoczenie nie sprzyja medytacji — turyści ustawiają się w kolejce, kupują bilety, ocierają się o siebie, układając buty na ustawionym przed wejściem regale. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją, wyplutą przez umysł w odpowiedzi na teoretyczny czy poetycki tekst. Trudniej jest z dala od tego tekstu w rzeczywistym kontekście miejsca odnaleźć faktyczną esencję.

Inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją niż odnaleźć faktyczną treść w rzeczywistym kontekście miejsca z dala od tekstu.

Analogicznie, wszędzie tam, gdzie tłoczyliśmy się, gdzie staliśmy w kolejce, gdzie liczono nas za bilety, nie umiałem powstrzymać myśli, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I nasze — bardzo konkretnie zorganizowanych, obiektywnie patrząc, turystów, czujących się jednak w tej turystycznej wymianie bardzo różnie. I przede wszystkim samej Japonii, której nie da się poszatkować, ometkować i obiletować tak, by każdy gaijin mógł sobie jej skubnąć tak, jak należy. To wcale nie kwestia możliwości — Japończycy potrafią przedziwne rzeczy. Gaijin po prostu nie byłby taką Japonią zainteresowany. Pod gaijina wstawcie losową osobę udostępniającą turystyczną relację na Instagramie, albo mnie, który dużo bardziej ukontentowany jestem, gdy mogę wypełnić abstrakcyjną rycinę własnym wkładem, niż gdy ożywa przede mną i muszę ją przyjąć taką, jaka jest.

Mimo wszystko, żeby spróbować, uciekliśmy na chwilę poza miasto. Wzięliśmy auto i prawie bez planu przemierzyliśmy kawałek półwyspu Ise, raczej turystycznie, bo nie było powodów, byśmy sami przed sobą kamuflowali cel swojej podróży. To było, mówiliśmy między sobą z przekąsem, doświadczenie. Miesiąc później przekąs ustąpił miejsca pewnej fascynacji i poczuciu spełnienia — to było doświadczenie! Od lat słyszałem, że są w Japonii miejsca, gdzie nie da się dotrzeć bez japońskiego. Wypożyczenie auta było pretekstem, by butnie, z japońskim na granicy komunikatywności, spróbować to zweryfikować. I faktycznie, rozmawiając z ludźmi, udało nam się i więcej zobaczyć, i inaczej zjeść. W mieście cierpiącym na chroniczny nadmiar bodźców tego rodzaju small talk byłby formą ekstrawagancji, może nawet impertynencji.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Prawdziwe życie jest być może właśnie tutaj


Nie umiem robić zdjęć obcym ludziom jak Vivian Maier. Zresztą w żaden sposób nie usprawiedliwia tego mój aparat w telefonie — nie wyglądam jak artysta czy reporter, któremu więcej można by wybaczyć. Nie robiłbym zresztą takich zdjęć z intencją, żeby te wizerunki upubliczniać. Raczej by unaocznić sobie samemu kiedyś tam później pewien jednocześnie turystyczny i nieturystyczny aspekt danej chwili i miejsca — zależy jak na to spojrzeć. Zachować tę jego cząstkę, której nie są w stanie wyrazić landshafty, martwe natury, dzikie tłumy czy kamienne bóstwa z połyskliwie bursztynowymi oczyma. Ale właśnie zaraz obok być może najbardziej zatłoczonego miejsca na mapie Kioto, przesławnego i majestatycznego Fushimi Inari Taisha, gdzie akurat na drewnianej podłodze (na tę okoliczność zmienionej w scenę) jednego ze świątynnych pawilonów odbywał się ceremonialny taniec kapłanki miko, poczułem mimowolnie kolejny z sensów tego, że prawdziwe życie naprawdę musi być gdzie indziej.

Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika.

W odległości kilku metrów od pawilonu zaraz przy niskim kamiennym płocie w cieniu starej śliwy stał nieruchomo strażnik. Kolorowa i nazbyt głośna (w stosunku do akompaniamentu ceremonii — na koto i flecie shakuhachi) masa turystów głównie fotografująca i nagrywająca bez zrozumienia to niecodzienne przedstawienie, a w samym jej środku ja — to przyglądający się tańczącej miko, to rzucający okiem na strażnika. Na oko był po sześćdziesiątce, ubrany w beżowy mundur, spod którego w nie do końca jakby przemyślany sposób wylewał się za szeroki biały kołnierz wizytowej niewątpliwie koszuli, o lekko hippisowskim kroju. Uwagę zwracały jednak przede wszystkim — poważna, obojętna twarz, wbity w abstrakcyjny odległy punkt nieruchomy wzrok i wyprostowana, dość enigmatyczna sylwetka ze splecionymi praktycznie z przodu na wysokości bioder rękoma.

Tańcząca miko w strojnym biało-czerwonym kimonie z ozdobnym wachlarzem w dłoni. Bezrozumny tłum zagranicznych turystów filmujący to wszystko wyłącznie dlatego, że mógł. I ten wyrwany jakby z innego porządku nieruchomy strażnik wpatrzony gdzieś w dal. Trzy sfery niemal zupełnym przypadkiem rzucone jedna obok drugiej, bez żadnej ciągłości znaczeń, wchodzące sobie w drogę, cudem niemalże unikające kolizji. Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika. Nawet gdyby jakimś cudem nasze spojrzenia spotkały się przez krótką chwilę, nie porozumielibyśmy się. Gdzie było jego prawdziwe życie? Co i jak widział wtedy przed sobą? W czym zanurzył swój wzrok tak głęboko, że zdawało się to unieważniać i taneczną ceremonię, i turystyczny zgiełk tego przedziwnego miejsca — jednako wspaniałego i przerażającego?

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Amaterasu / Inari


Jakaś odpowiedź być może jednak czekała na nas na ostatniej prostej kiotyjskiego bałaganu. Po tym jak pieczołowicie rozplanowany grafik ostatniego dnia musiał ustąpić przed deszczem bezkreśnie ulewnym, zaaranżowaliśmy, by pożegnać się z miastem, jeszcze jedno krótkie przedpołudnie. Miejscem pożegnania została zlokalizowana niepozornie w małomiasteczkowej zabudowie między jednokondygnacyjnym starym pasażem handlowym, gdzie swoje punkty mieli drobni sklepikarze, a wysypanym kamieniami na wpół dzikim parkingiem, gdzie ci sklepikarze parkowali, zapomniana przez miasto i nieznana turystom świątynia — Injō-ji. W jej wnętrzu, w odpustowo zaaranżowanym kramie, na tyłach którego mieściło się coś na kształt parafialnej świetlicy wraz z niezręcznie wydłużonym, betonowym oczkiem wodnym, mieszkał sam Władca Piekieł.

Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem.

Średniowieczna, grubo wyciosana z kamienia podobizna zatartego przez wieki w zbiorowej wyobraźni Króla Piekieł — Enma-sama, którego oczy, według legendy, wypełniono bursztynem zebranym po pożarze innej świątyni (tych w tamtych trudnych czasach zresztą nie brakowało). Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem. Po obu jego stronach figury dwóch piekielnych urzędników, równie nieprzejednanych, skrupulatnie rozliczających zmarłych z ich dobrych i złych uczynków. Wszystko to za dwiema szczelnie zamkniętymi zagrodami ołtarza tak, że przez niewielką wnękę przedostaje się jedynie złowrogi błysk średniowiecznych bursztynowych oczu.

Bałem się tego miejsca. Nie ze względu na Króla Enmę, ale chcąc uniknąć rozczarowania lokalnym charakterem tego miejsca, które nie zostało przecież na uboczu miejskiej mapy zabytków bez powodu. Tymczasem to tam udało mi się na krótką chwilę poczuć jakiś rodzaj spełnienia. Może zadziałała swojskość anturażu, może podbudował mnie brak turystycznego sznytu, a może mój mózg, spodziewając się najgorszego, wreszcie nieświadomie, dla odmiany, uratował mnie przed samym sobą. Król Piekieł nie okazał się jednak miłościwy — jedyne omikuji, na które zdobyłem się podczas wyjazdu właśnie w jego świątyni, skazuje mnie w najlepszym razie na peryferie szczęścia. Wkrótce jednak miałem okazję przekonać się, że niezależnie od kaprysów fortuny i ich kunsztownych papierowych emanacji, w drodze powrotnej wszyscy utknęliśmy na lotnisku przecież zupełnie tak samo.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Złowrogi błysk bursztynowych oczu Króla Piekieł


Naprawdę chodzi o jedzenie

W jedynym skrupulatnie prowadzonym przeze mnie dzienniku podróży — dzienniku posiłków — poza datą dopisywałem dzień tygodnia. I było to jedyne i wyłącznie symboliczne umocowanie nas w jakiejkolwiek rzeczywistości. Całkowicie zbędne i abstrakcyjne — środa czy sobota, żadna to różnica. Gdzie indziej pewnie można byłoby dbać jeszcze o niedziele, by móc zrobić zakupy zawczasu, ale nie w Japonii. Japonia sprzyja odrealnieniu, pogrążeniu się w jakimś półśnie, czy może raczej zawieszeniu w świecie, który wydaje się realny, ale trudno mieć pewność, czy to jego obiektywna cecha czy jakieś dziwne wyobrażenie. Japonia zdaje się o tym wiedzieć i gorliwie podtrzymuje to wrażenie. Aoshingō — niebieskie światła sygnalizacyjne — faktycznie bywają niebieskie. Ale nie jesteśmy pewni, czy to one tak są wyświetlane, czy to my źle je widzimy. Ale nawet kiedy mózg na jetlagu płata człowiekowi figle, z pomocą przychodzą mu tekstury, zapachy i smaki. Tym samym ostatecznie jednak naprawdę wszystko sprowadza się do jedzenia.

Japończycy mają niezdrową obsesję na punkcie produktów z Hokkaidō (północnej wyspy). Wszystko jest tam organiczne, zdrowe i szczególnie smaczne. Hokkaidō zdobi więc produkty mleczne, patronuje mięsu, rybom, a nawet słodyczom, choć o dyni Hokkaido, o dziwo, nikt w Japonii nie słyszał (według wikipedii faktyczna nazwa tej dyni zawiera w sobie sześć chińskich znaków jeden po drugim, nie nadaje się więc ani do cytowania, ani do używania jej na co dzień). I chociaż zdrowe jedzenie na zachodzie jest od zawsze kojarzone z Japonią, jego faktyczny krajowy status jest nie mniej efemeryczny niż u nas w Europie. Bo chociaż bez problemu w każdym konbini możemy kupić niesłodzoną zieloną herbatę (w plastiku, a jakże!) na zimno lub ciepło, to już znalezienie w miarę nadającej się do picia kawy (bez cukru lub lekko słodzonej) zabierze nam wiele podejść i sprawi, że stracimy trochę wiary w naród japoński. Ta zresztą legnie w gruzach zupełnie, gdy przyjrzymy się sklepowej ofercie pieczywa — miękkie, słodkie buły, waciane chlebki niemalże lub faktycznie bez skórki, straszne rzeczy, prawie nienadające się do jedzenia, ale jednak w pewnych inkarnacjach, chociażby ze słodkim, nieco perfumowanym, ale zadziwiająco smacznym nadzieniem, uzależniające.

Największym po pieczywie zawodem jest czekolada. Japończykom nie bardzo wychodzi naśladowanie zachodniego cukiernictwa — oferta czekoladowa jest skąpa i dość rozczarowująca. Niezrównane, i zupełnie niedające się porównać z importowanymi do Polski tajwańskimi mochi, jest za to wagashi — japońskie tradycyjne słodycze, głównie na bazie mąki ryżowej, cukru i pasty z czerwonej fasoli anko. Można załamywać ręce nad wszechobecnością polerowanego ryżu, pozbawionego wszelkich wartości odżywczych, ale kanapki onigiri w sklepach konbini dosłownie ratują turystom życie. Są przepyszne, niedrogie, wypełniają brzuszek jak należy i w porównaniu z ich europejskimi odpowiednikami wydają się znacznie zdrowsze. Z ryżem doskonale łączy się też nattō — naczytałem się o nattō przed wyjazdem, a jedyna krajowa próba spróbowania go zakończyła się kapitulacją. Jeśli miałbym jednak wskazać na praktyczną naukę z tego wyjazdu — nauczyłem się to nattō jeść. To ponoć tej nieapetycznie ciągnącej się i dającej zgnilizną sfermentowanej soi Japończy zawdzięczają swoje relatywnie dobre zdrowie. Dowiedziałem się też przy okazji, że w Japonii nie ma nikogo (w cudzysłowie oczywiście), kto nie lubiłby nattō. To potrawa narodowa, która nie miała szans stać się towarem eksportowym. Mimo tego nattō można dostać i u nas, a nawet zrobić samemu w domowej jogurtownicy.

Na każdą niemożliwie zatłoczoną kiotyjską świątynię, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Była to niewątpliwie także kulinarna przygoda, nie ma co udawać. Mógłbym tu wzdychać do rāmenów nieporównywalnie bardziej esencjonalnych, a przy tym tańszych niż w polskich knajpach. Wznosić peany na cześć smażonej soby, tempury z krewetek, świeżych ryb na ryżu i owoców morza zaskakujących formą i smakiem! Trochę się chwaląc, a trochę smucąc, bo zostawiłem to wszystko gdzieś daleko. Koniec końców nie jest to jednak blog kulinarny — a całkiem sporo pojawia się w sieci bardzo konkretnych rekomendacji i dań, i miejsc. Moje doświadczenia w tej kwestii są raczej takie, że do polecanych przez influenserów knajp niemal nie sposób się dostać — nie tylko trzeba by stać w kolejkach, ale bywa czasem, że nie będąc w pojedynkę, nie ma w ogóle możliwości zjeść posiłku względnie razem, bo cały lokal sprowadza się do zdolnej pomieścić cztery osoby lady barowej. Czasem jednak zupełnie nieopodal tych głośno rekomendowanych miejsc, można całkiem przypadkiem, może pomagając sobie trochę mapą Google’a, znaleźć coś w zupełności przepysznego, nawet jeśli w jakimś sensie mniej kraftowego. Podobnie jest zresztą z kiotyjskimi świątyniami. Na każdą niemożliwie zatłoczoną, polecaną w co drugiej instagramowej relacji, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, z których każda ma do zaoferowania coś interesującego, a które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Katsuo-chazuke, czyli kulinarne czary-mary


Niech jednak będzie, mimo wszystko, że wielki finał tej przesadnie zawiłej i przecedzonej nadmiernie przeze mnie historii będzie kulinarny. W położonej na samym skraju półwyspu Ise miejscowości Daio uprzejma i zaskakująco gadatliwa sprzedawczyni w sklepie z perłami z trudną do ukrycia ekscytacją w ramach lokalnej rekomendacji kulinarnej zapisała mi na swojej wizytówce: かつおちゃづけ、田中料理店 — katsuo-chazuke, Tanaka Ryōriten. Zaoferowała się nawet, że chętnie zadzwoni i zrobi nam rezerwację, ale trochę niepewni własnych planów, uprzejmie podziękowaliśmy. Nie wyjaśniła, co to za jedzenie i jakie to miejsce, ale szybko znaleźliśmy je na mapie i następnego dnia podjęliśmy decyzję, że chcemy tam zjeść. Gdy przyjechaliśmy zarezerwować stolik na wieczór, na miejscu zastaliśmy niemałe zamieszanie i lokalną ekipę filmową, ale rezerwacja została przyjęta. Niepotrzebnie zresztą, bo restauracja okazała się na tyle regionalna, że poza kilkoma stałymi bywalcami przy barze, wnętrze było w zasadzie puste. Było raczej funkcjonalnie niż przytulnie, meble i kamienna lada miały już swoje lata, ale wszystko wyglądało bardzo schludnie. Szalenie skromna i uprzejma, przepraszająca, że nie mówi po angielsku (co nie było do końca prawdą) kelnerka w średnim wieku, gdy tylko zobaczyła nasze wahanie, zaproponowała, że może połączyć w dobrej cenie rekomendowane nam katsuo-chazuke (wciąż będące dla nas na tym etapie pewną niewiadomą) ze smacznie wyglądającym zestawem tempury. W efekcie każdy otrzymał tacę z ośmioma naczyniami — w nich zupa miso, parowane jajko, dwa sosy, kiszona rzodkiew, gotowana wątróbka jakiejś ryby, którą próbowałem wyguglować, ale i tak nie została mi w pamięci, tempura i oczywiście katsuo-chazuke. Katsuo, to odmiana tuńczyka popularna w Japonii, tutaj podawana w formie delikatnego tataru na ugotowanym ryżu z dodatkiem alg nori i świeżego imbiru. Myślę, że ta miseczka to mój najsmaczniejszy moment tego wyjazdu. Ale jest coś jeszcze — chazuke — gdy już nasze katsuo zostanie zjedzone w połowie, mieszamy zawartość czarki z ryżem i rybą z sosem sojowym, a następnie zalewamy wszystko zieloną herbatą z dzbanka, co daje nam dość osobliwą ryżankę. Zaskakujący to finał, przyznajcie sami.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Cała Japonia na jednym zdjęciu (starałem się najbardziej na świecie, by zrobić to zdjęcie, nawet o tym nie wiedząc)


Mniej więcej w połowie tekstu wyczuwalna jest zmiana nastroju — powoli zacząłem wracać do siebie i odnalazłem się na nowo w polskiej codzienności. Ostatecznie spisywałem te impresje wieczorami na przestrzeni miesiąca po powrocie. Tekst jest zbyt długi, a i tak nie oddaje wszystkiego tego, co chciałem wyrazić. Pierwszy raz jednak od bardzo dawna miałem poczucie, że mam coś do przekazania, że istnieje w moim życiu substancja, którą chcę i potrafię opisać słowami. I że rzeczywiście ma to jakieś znaczenie. To wspaniałe poczucie.

Opublikowano

Zaległości czytelnicze — trzykrotnie o Japonii

Inne Kioto

„Inne Kioto”, fragment okładki


Gdy postanowiłem w końcu, że w tym roku muszę wrócić do Japonii, porzuciłem wszystkie inne czytelnicze pokusy i postanowiłem duchowo i merytorycznie przygotować się do podróży. Poprzednia wizyta w Kioto pozostawiła po sobie jakiś mętlik — z odsieczą przybył mój ulubiony gaijin Alex Kerr z nietypowym przewodnikiem po mieście. Mistrz zen D.T. Suzuki pomógł zrozumieć mi podstawy filozofii, na której wyrosły niezliczone świątynie. Z japońskimi znakami, w nie do końca spodziewanym sensie, skonfrontowałem się dzięki klasycznemu esejowi Rolanda Barthesa.


Inne Kioto

Alex Kerr, „Inne Kioto”, wyd. Karakter, 2021


„Inne Kioto” to nie tylko jedna z najpiękniej wydanych książek na mojej półce, ale też bez wątpienia jedna z najbardziej treściwych. Trudno ją zresztą zaszufladkować — nie jest to z pewnością ani przewodnik turystyczny, ani opracowanie etnologiczne czy architektoniczne, ani też zbiór esejów czy tomik wspomnień i anegdotek. Można jednak w pewnych kontekstach wykorzystać każde z tych określeń, by książkę tę opisać i nie pomylić się przy tym nadto. Alex Kerr, jedyny w swoim rodzaju uchi-no-gaijin, autor fenomenalnego eseju o przemianach w dwudziestowiecznej Japonii tj. „Japonii utraconej”, tym razem całą swoją uwagę skupia na starej stolicy kraju, omawiając ją dla niejapońskich czytelników według wielu nieoczywistych kluczy.

Kerr z jednej strony z wielką uwagą nakreśla faktografię — wylicza rodzaje mat tatami, porządkuje stylistyczne rejestry, żongluje gatunkami drewna z ich odpowiednimi zastosowaniami — w każdym z tych i wielu innych przypadkach akcentuje jednak niuanse, nierzadko okraszając dość techniczne na pierwszy rzut oka fragmenty zasłyszanymi anegdotami i własnymi opiniami. To wymagająca, ale przyjemna lektura. Sam odkładałem ją na półkę na długie miesiące, by w pewnej chwili z przekonaniem graniczącym z pewnością stwierdzić, że oto w tym momencie potrzebuję właśnie tej papierowej podróży do tradycyjnego Kioto. Skrupulatnie zresztą co ciekawsze fragmenty i nazwy miejsc zaznaczałem fiszkami z nadzieją na powrót i wykorzystanie przynajmniej części z nietuzinkowych uwag Kerra jako faktycznego przewodnika po tym mieście, w którym, jak mało gdzie możemy wciąż kontemplować dawny świat zastygły w czasie (lub jego bardzo bliski odpowiednik). Gdy już uda mi się to marzenie zrealizować, obiecuję dopisać w tym miejscu adekwatny dalszy ciąg.


Wprowadzenie do buddyzmu zen

Daisetz Teitaro Suzuki, „Wprowadzenie do buddyzmu zen”, wyd. Vis-á-Vis/Etiuda, 2011


Jakkolwiek dyplomatycznie, żeby nie napisać nudno, zatytułowano tę książkę, jest to dla niej najwłaściwszy tytuł. Daisetz Teitaro Suzuki, jeden z XX-wiecznych mistrzów buddyzmu zen, przybliża w niej w formie dziewięciu tematycznie uszeregowanych esejów podstawy szeroko pojętego buddyzmu zen. Zabierając się za lekturę jakiś czas temu, pomyślałem — jak się okazało — nazbyt ambitnie, że będę robił sobie notatki z coraz to bardziej esencjonalnych fragmentów, dzięki czemu będę w stanie lepiej przyswoić sobie przedłożoną filozofię i być może przedstawić ją w bardziej syntetycznej formie w tym krótkim tekście. Pomyliłem się. Mimo tego, że dość chętnie rozprawiałem na temat zen ze znajomymi i rodziną, każda taka pogawędka tylko udowadniała mi, jak bardzo nie mam o tym pojęcia — nawet jeśli to, o czym mówiłem, wydawało się mieć sens i na pierwszy rzut ucha nie przekręcało nadto istoty rzeczy.

Podstawowy problem zen, który na każdym kroku akcentuje sam autor „Wprowadzenia” to niemożność przedstawienia jego istoty przy pomocy słów. Zen nie podlega właściwej słowom logicznej dychotomii i przez to lepiej wyraża się w działaniu niż w mowie. Mimo tego mistrz Suzuki całkiem holistycznie przedstawia to zagadnienie czytelnikowi z różnych punktów widzenia tak, że można ulec złudzeniu, że wszystko jest zrozumiałe. Skoro jednak zen wymyka się rozumowemu podejściu, rozumienie go w ciągu nawet bardziej pogłębionej lektury (niż ta zacna broszura) zdaje się nie wchodzić w grę.

Zen można bowiem jedynie doświadczyć. Suzuki opisuje system koanów (przypowieści), opowiada o dyscyplinie klasztorów zen i znaczeniu medytacji — wszystkie te działania mają przybliżyć adepta szkoły zen do doświadczenia satori, które można (nieściśle) opisać jako oświecenie — zdarzenie otwierające umysł na prawdę zen, która, jak podkreśla Suzuki, jest mistyczna tak samo jak kwitnący kwiat czy fakt, że ktoś właśnie wali w bęben — nie skrywa żadnej niedostępnej prawdy, a jedynie (albo aż) otwiera umysł na harmonijne pojmowanie świata. Suzuki wyjaśnia też konsekwentnie, jak zen różni się od swojego stereotypowego obrazu rozpowszechnionego zwłaszcza na zachodzie. Opisuje też podobieństwa i różnice między zen a innymi szkołami buddyzmu oraz chrześcijaństwem. Pisze obrazowo i bezpośrednio. Poprzedzająca właściwą część książki dość obszerna i analityczna przedmowa Carla Junga wydaje się z perspektywy niepotrzebnie zawiła. Jung pisze o zen z fascynacją, jest mniej ostrożny niż Suzuki, ale też skażony pewną zachodnią filozoficzną manierą.

To ciekawa lektura dla każdego, kto kiedykolwiek zastanawiał się, o co tak naprawdę chodzi z tym światem. Nie udziela co prawda konkretnych odpowiedzi, ale otwiera umysł na alternatywy dotąd być może zupełnie niewyobrażalne. A to już dużo.


Imperium znaków

Roland Barthes, „Imperium znaków”, wyd. Altheia, 2012


Od dziecka fascynowały mnie znaki japońskie. I nie była to wyłącznie kwestia zwyczajnej ciekawości czy jakiegoś kognitywnego wyzwania — chociaż na pewno też. Była to także kwestia obietnicy, że znaki skrywają w sobie jakieś pierwotne znaczenia, których nigdy nie posiadał nasz alfabet — wynika to bezpośrednio z ich genezy, nawet pomimo wszystkich przemian, jakich doświadczyły przez wieki. I że te znaczenia mogą poszerzyć na swój sposób moje postrzeganie znajomej rzeczywistości o jakiś dodatkowy aspekt, a wszystko to jest w jakimś sensie tuż na wyciągnięcie ręki przed moimi oczami. Oczywiście koniec końców zgadzam się z Alexem Kerrem, który pisał, że dla Japończyka tabliczka nad bramą świątynną będzie ani mniej, ani bardziej mistyczna niż znak „zakaz parkowania” — ostatecznie obie wykorzystują ten sam sposób zapisu.

I tutaj dochodzimy do mojego wyobrażenia, być może niepotrzebnego, stojącego na drodze, „Imperium znaków” Barthesa. Pomyślałem, tylko i aż, że oto wreszcie ktoś z mojej zewnętrznej perspektywy być może spróbuje dojść do sedna tej mojej dziecięcej, ale wciąż tlącej się we mnie cichym płomieniem, nadziei, że znaki są w stanie powiedzieć o świecie coś więcej niż wiemy. Albo mniej. Ale Barthes w zasadzie nie czyta znaków, ma swoją szeroką definicję znaczeń (znaczonych), w którą ładuje wszystko to, co wpadnie mu w oko. Od samego początku i konsekwentnie proklamuje, że znaki są puste i jest to być może jedyna sensowna myśl, jaką warto z tej lektury wyciągnąć. Zniszczyło to może jakąś część mojego wewnętrznego dziecka, ale jestem dużym chłopcem i nawet pomimo tego, żeśmy się z Barthesem od początku nie zrozumieli, podszedłem z dojrzałą otwartością na jego wnioski.

Rzecz w tym, że nawet jeśli wnioski te były trafione, zazwyczaj były też zupełnie zbyteczne. „Imperium znaków” to emanacja intelektualizmu, który niczemu nie służy. Być może jest to efekt rzeczywistej fascynacji Barthesa innością japońskiej kultury, ale jakieś manieryzmu sprawiają, że wyraża ją w sposób niemalże mechaniczny, z jakiegoś abstrakcyjnego offu, przez co czytelnik może zacząć podawać w wątpliwość faktyczne intencje autora. Autor tymczasem niestrudzenie pręży na różne sposoby intelektualne muskuły z feerią teoretycznych efektów specjalnych z momentami dość obcesowymi i niepasującymi do całości poetyckimi ciągotami (i tak, na ile słowo ciągoty ma w sobie coś obrzydliwego, idealnie opisuje lubieżną poetyczność Barthesa — fragment o japońskiej powiece graniczy z czytelniczą traumą). Niezależnie od tego, co akurat Barthes weźmie sobie na cel, wydaje się, że główna teza jest następująca: Japończycy do perfekcji opanowali puste gesty, ale puste w inny sposób niż rozumiemy to na zachodzie.

W zależności od tematu radzi sobie lepiej albo gorzej — na przykład sprowadzenie zen do roli jakiegoś lingwistycznego szamanizmu to czyste szaleństwo, intrygujące wyłącznie swoim przekonanie o własnej słuszności (cały tekst napisany jest z poziomu kogoś, kto „wie”), ale koniec końców całkiem daremne. Mniej odklejone są jego rozważania dotyczące samego pisma czy pisania twarzy, które całkiem nieźle oddają esencję różnic między podejściem japońskim a zachodnim. Nieźle idzie też Barthesowi interpretacja formy haiku, ale trudno mi nie odnieść wrażenia, że to jedna z tych tyrad, którymi nawiedzeni profesorowie zadręczają bogu ducha winnych studentów filologii, aby udowodnić im nie wiadomo co — koniec końców wywody Barthesa mógłby podsumować jego własny cytat — nic nie pozostało, kamień słowa wyrzucono na próżno — ani fal, ani przepływu sensu.