Opublikowano

Zaległości czytelnicze — trzykrotnie o Japonii

Inne Kioto

„Inne Kioto”, fragment okładki


Gdy postanowiłem w końcu, że w tym roku muszę wrócić do Japonii, porzuciłem wszystkie inne czytelnicze pokusy i postanowiłem duchowo i merytorycznie przygotować się do podróży. Poprzednia wizyta w Kioto pozostawiła po sobie jakiś mętlik — z odsieczą przybył mój ulubiony gaijin Alex Kerr z nietypowym przewodnikiem po mieście. Mistrz zen D.T. Suzuki pomógł zrozumieć mi podstawy filozofii, na której wyrosły niezliczone świątynie. Z japońskimi znakami, w nie do końca spodziewanym sensie, skonfrontowałem się dzięki klasycznemu esejowi Rolanda Barthesa.


Inne Kioto

Alex Kerr, „Inne Kioto”, wyd. Karakter, 2021


„Inne Kioto” to nie tylko jedna z najpiękniej wydanych książek na mojej półce, ale też bez wątpienia jedna z najbardziej treściwych. Trudno ją zresztą zaszufladkować — nie jest to z pewnością ani przewodnik turystyczny, ani opracowanie etnologiczne czy architektoniczne, ani też zbiór esejów czy tomik wspomnień i anegdotek. Można jednak w pewnych kontekstach wykorzystać każde z tych określeń, by książkę tę opisać i nie pomylić się przy tym nadto. Alex Kerr, jedyny w swoim rodzaju uchi-no-gaijin, autor fenomenalnego eseju o przemianach w dwudziestowiecznej Japonii tj. „Japonii utraconej”, tym razem całą swoją uwagę skupia na starej stolicy kraju, omawiając ją dla niejapońskich czytelników według wielu nieoczywistych kluczy.

Kerr z jednej strony z wielką uwagą nakreśla faktografię — wylicza rodzaje mat tatami, porządkuje stylistyczne rejestry, żongluje gatunkami drewna z ich odpowiednimi zastosowaniami — w każdym z tych i wielu innych przypadkach akcentuje jednak niuanse, nierzadko okraszając dość techniczne na pierwszy rzut oka fragmenty zasłyszanymi anegdotami i własnymi opiniami. To wymagająca, ale przyjemna lektura. Sam odkładałem ją na półkę na długie miesiące, by w pewnej chwili z przekonaniem graniczącym z pewnością stwierdzić, że oto w tym momencie potrzebuję właśnie tej papierowej podróży do tradycyjnego Kioto. Skrupulatnie zresztą co ciekawsze fragmenty i nazwy miejsc zaznaczałem fiszkami z nadzieją na powrót i wykorzystanie przynajmniej części z nietuzinkowych uwag Kerra jako faktycznego przewodnika po tym mieście, w którym, jak mało gdzie możemy wciąż kontemplować dawny świat zastygły w czasie (lub jego bardzo bliski odpowiednik). Gdy już uda mi się to marzenie zrealizować, obiecuję dopisać w tym miejscu adekwatny dalszy ciąg.


Wprowadzenie do buddyzmu zen

Daisetz Teitaro Suzuki, „Wprowadzenie do buddyzmu zen”, wyd. Vis-á-Vis/Etiuda, 2011


Jakkolwiek dyplomatycznie, żeby nie napisać nudno, zatytułowano tę książkę, jest to dla niej najwłaściwszy tytuł. Daisetz Teitaro Suzuki, jeden z XX-wiecznych mistrzów buddyzmu zen, przybliża w niej w formie dziewięciu tematycznie uszeregowanych esejów podstawy szeroko pojętego buddyzmu zen. Zabierając się za lekturę jakiś czas temu, pomyślałem — jak się okazało — nazbyt ambitnie, że będę robił sobie notatki z coraz to bardziej esencjonalnych fragmentów, dzięki czemu będę w stanie lepiej przyswoić sobie przedłożoną filozofię i być może przedstawić ją w bardziej syntetycznej formie w tym krótkim tekście. Pomyliłem się. Mimo tego, że dość chętnie rozprawiałem na temat zen ze znajomymi i rodziną, każda taka pogawędka tylko udowadniała mi, jak bardzo nie mam o tym pojęcia — nawet jeśli to, o czym mówiłem, wydawało się mieć sens i na pierwszy rzut ucha nie przekręcało nadto istoty rzeczy.

Podstawowy problem zen, który na każdym kroku akcentuje sam autor „Wprowadzenia” to niemożność przedstawienia jego istoty przy pomocy słów. Zen nie podlega właściwej słowom logicznej dychotomii i przez to lepiej wyraża się w działaniu niż w mowie. Mimo tego mistrz Suzuki całkiem holistycznie przedstawia to zagadnienie czytelnikowi z różnych punktów widzenia tak, że można ulec złudzeniu, że wszystko jest zrozumiałe. Skoro jednak zen wymyka się rozumowemu podejściu, rozumienie go w ciągu nawet bardziej pogłębionej lektury (niż ta zacna broszura) zdaje się nie wchodzić w grę.

Zen można bowiem jedynie doświadczyć. Suzuki opisuje system koanów (przypowieści), opowiada o dyscyplinie klasztorów zen i znaczeniu medytacji — wszystkie te działania mają przybliżyć adepta szkoły zen do doświadczenia satori, które można (nieściśle) opisać jako oświecenie — zdarzenie otwierające umysł na prawdę zen, która, jak podkreśla Suzuki, jest mistyczna tak samo jak kwitnący kwiat czy fakt, że ktoś właśnie wali w bęben — nie skrywa żadnej niedostępnej prawdy, a jedynie (albo aż) otwiera umysł na harmonijne pojmowanie świata. Suzuki wyjaśnia też konsekwentnie, jak zen różni się od swojego stereotypowego obrazu rozpowszechnionego zwłaszcza na zachodzie. Opisuje też podobieństwa i różnice między zen a innymi szkołami buddyzmu oraz chrześcijaństwem. Pisze obrazowo i bezpośrednio. Poprzedzająca właściwą część książki dość obszerna i analityczna przedmowa Carla Junga wydaje się z perspektywy niepotrzebnie zawiła. Jung pisze o zen z fascynacją, jest mniej ostrożny niż Suzuki, ale też skażony pewną zachodnią filozoficzną manierą.

To ciekawa lektura dla każdego, kto kiedykolwiek zastanawiał się, o co tak naprawdę chodzi z tym światem. Nie udziela co prawda konkretnych odpowiedzi, ale otwiera umysł na alternatywy dotąd być może zupełnie niewyobrażalne. A to już dużo.


Imperium znaków

Roland Barthes, „Imperium znaków”, wyd. Altheia, 2012


Od dziecka fascynowały mnie znaki japońskie. I nie była to wyłącznie kwestia zwyczajnej ciekawości czy jakiegoś kognitywnego wyzwania — chociaż na pewno też. Była to także kwestia obietnicy, że znaki skrywają w sobie jakieś pierwotne znaczenia, których nigdy nie posiadał nasz alfabet — wynika to bezpośrednio z ich genezy, nawet pomimo wszystkich przemian, jakich doświadczyły przez wieki. I że te znaczenia mogą poszerzyć na swój sposób moje postrzeganie znajomej rzeczywistości o jakiś dodatkowy aspekt, a wszystko to jest w jakimś sensie tuż na wyciągnięcie ręki przed moimi oczami. Oczywiście koniec końców zgadzam się z Alexem Kerrem, który pisał, że dla Japończyka tabliczka nad bramą świątynną będzie ani mniej, ani bardziej mistyczna niż znak „zakaz parkowania” — ostatecznie obie wykorzystują ten sam sposób zapisu.

I tutaj dochodzimy do mojego wyobrażenia, być może niepotrzebnego, stojącego na drodze, „Imperium znaków” Barthesa. Pomyślałem, tylko i aż, że oto wreszcie ktoś z mojej zewnętrznej perspektywy być może spróbuje dojść do sedna tej mojej dziecięcej, ale wciąż tlącej się we mnie cichym płomieniem, nadziei, że znaki są w stanie powiedzieć o świecie coś więcej niż wiemy. Albo mniej. Ale Barthes w zasadzie nie czyta znaków, ma swoją szeroką definicję znaczeń (znaczonych), w którą ładuje wszystko to, co wpadnie mu w oko. Od samego początku i konsekwentnie proklamuje, że znaki są puste i jest to być może jedyna sensowna myśl, jaką warto z tej lektury wyciągnąć. Zniszczyło to może jakąś część mojego wewnętrznego dziecka, ale jestem dużym chłopcem i nawet pomimo tego, żeśmy się z Barthesem od początku nie zrozumieli, podszedłem z dojrzałą otwartością na jego wnioski.

Rzecz w tym, że nawet jeśli wnioski te były trafione, zazwyczaj były też zupełnie zbyteczne. „Imperium znaków” to emanacja intelektualizmu, który niczemu nie służy. Być może jest to efekt rzeczywistej fascynacji Barthesa innością japońskiej kultury, ale jakieś manieryzmu sprawiają, że wyraża ją w sposób niemalże mechaniczny, z jakiegoś abstrakcyjnego offu, przez co czytelnik może zacząć podawać w wątpliwość faktyczne intencje autora. Autor tymczasem niestrudzenie pręży na różne sposoby intelektualne muskuły z feerią teoretycznych efektów specjalnych z momentami dość obcesowymi i niepasującymi do całości poetyckimi ciągotami (i tak, na ile słowo ciągoty ma w sobie coś obrzydliwego, idealnie opisuje lubieżną poetyczność Barthesa — fragment o japońskiej powiece graniczy z czytelniczą traumą). Niezależnie od tego, co akurat Barthes weźmie sobie na cel, wydaje się, że główna teza jest następująca: Japończycy do perfekcji opanowali puste gesty, ale puste w inny sposób niż rozumiemy to na zachodzie.

W zależności od tematu radzi sobie lepiej albo gorzej — na przykład sprowadzenie zen do roli jakiegoś lingwistycznego szamanizmu to czyste szaleństwo, intrygujące wyłącznie swoim przekonanie o własnej słuszności (cały tekst napisany jest z poziomu kogoś, kto „wie”), ale koniec końców całkiem daremne. Mniej odklejone są jego rozważania dotyczące samego pisma czy pisania twarzy, które całkiem nieźle oddają esencję różnic między podejściem japońskim a zachodnim. Nieźle idzie też Barthesowi interpretacja formy haiku, ale trudno mi nie odnieść wrażenia, że to jedna z tych tyrad, którymi nawiedzeni profesorowie zadręczają bogu ducha winnych studentów filologii, aby udowodnić im nie wiadomo co — koniec końców wywody Barthesa mógłby podsumować jego własny cytat — nic nie pozostało, kamień słowa wyrzucono na próżno — ani fal, ani przepływu sensu.