Opublikowano

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Kurtek w Japonii, podejście drugie

O, tak to mniej więcej wyglądało


Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i będziemy zupełnie gdzieś indziej.

„Chodzi o jedzenie”

Niezapisane uczucia i myśli muszą przepaść na zawsze w ich oryginalnym kształcie. Wszystko to, co pojawia się później, w dogodnym by je uporządkować momencie, to rekonstrukcje. Wrażenia na temat wrażeń. Impresje pozbawione krawędzi — czyniące wydarzenia, postaci, miejsca i okoliczności innymi. To nic takiego, tak wygląda życie. Gorzej, gdy po trzech tygodniach pieczołowicie zaplanowanego i zrealizowanego wyjazdu, na pytanie, jak było, jedyną rzeczą jaka ciśnie się na usta i dominuje dyskurs, jest odwołany lot powrotny i będące jego konsekwencją czterdziestogodzinne opóźnienie wypełnione w dużej części lotniskową wegetacją.

Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie.

Pomyślałem naiwnie, że w jakiejś z całą pewnością czekającej na mniej bezpiecznej przestrzeni — zawieszonej poza czasem i poza moim zmęczeniem — będę w stanie wrócić do wszystkiego tego, co wydarzyło się na wyjeździe, spojrzeć na to z bliska i daleka jednocześnie, uchwycić szczegóły: kolory, nazwy, zapachy, smaki, którymi każdego wieczora pulsowała moja skroń, gdy z trudem układałem się do snu. A przy tym odpowiedzieć na pozostające każdego z tych wieczorów bez rozwiązania, nadrzędne w stosunku do wszystkiego tego pytanie: co właściwie z tego wynika? Bez ogródek zapytała mnie zresztą o to po przyjeździe matka — mruknąłem coś wymijająco. Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie. Turystyka kulinarna to jednocześnie główny fetysz (uznawany przy tym za niegroźny i powszechnie akceptowalny) i motor napędowy funkcji życiowych post-społeczeństw z krajów rozwiniętych. To jedyne, co jest w stanie wypełnić egzystencjalną pustkę, gdy ma się już zbyt dużego suva i zbyt drogi telewizor. Ale nie, nie chodzi tylko o jedzenie. Notowałem co prawda skrupulatnie każdego dnia potrawy i miejsca — główny posiłek musi stać w centrum każdego dnia i przy odrobinie szczęścia jest w stanie poodklejać sprasowane razem ściśle wspomnienia w sposób, który można by nazwać oszałamiającym. To jest, gdyby jeszcze cokolwiek miało moc, by nas oszołomić.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Scenka rodzajowa (nieinscenizowana)


Mamy „Między słowami” w domu

Jestem trochę zgaszony. Tydzień po sześciesięciogodzinnym locie mówię wszystkim, że nie było żadnego jetlagu, a jednocześnie jedyną aktywnością życiową, która nie sprawia mi bólu jest dziesięciogodzinny sen. Do ostatnich minut przed wyjazdem na lotnisko w Osace knułem skrycie, co jeszcze mógłbym zobaczyć, zjeść, kupić — musiałem się obstawić na zapas, przywieźć plecak pełen Japonii do ojczyzny tak niejapońskiej, że życie w niej z pewnej odległości (z Osaki) wydaje się niemal niemożliwe. Nie przygotowałem się zupełnie na to, co będzie, gdy już wylądujemy. Pranie i odkurzanie. Porządkowanie nowej rzeczywistości z Japonią niedbale poupychaną po kieszeniach. Wszystko to, co przywiezione, zadrukowane bezrozumnie obcym alfabetem, należy adekwatnie rozmieścić fizycznie w nowej rzeczywistości. Świat bez treści. Estetycznie i intelektualnie obojętny. Kosmos. A ja kosmita włóczący się po drogeriach i piekarniach z ustami pełnymi konnichiwa, arigatō, su’imasen wybieram milczenie. Tydzień później umiem już co prawda powiedzieć dzień dobry w Żabce, ale gdy wracam z niej bez kanapki ryżowej w ręce, znowu czuję się jakoś przesunięty. I nie chodzi o to, że tęsknię, czy że nagle w trzy tygodnie postanowiłem przechrzcić się na nipponjina i teraz na każdym kroku będę udowadniał wszystkim wokoło, jak tam jest wspaniale, a tu strasznie. To raczej wywrócona do góry nogami impresja na „Między słowami” — wspomagany jetlagiem i brakiem pomysłu na siebie po planowanym od pół roku urlopie marazm. Jakaś część mnie odetchnęła z ulgą, że wróciłem, ale pozostały ja — nieprzygotowany do powrotu do rzeczywistości wciąż skutecznie sabotuje jakikolwiek przejaw entuzjazmu czy energii.

Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Być może dlatego, że tylko oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu.

Wyobraziłem sobie właśnie, że sfabularyzowałem tę wycieczkę i próbuję sprzedać ją jako opowiadanie. Dorzucam jakieś elementy low fantasy, zagadkową postać o imieniu, które jest jej nazwiskiem czytanym wspak, tajemnicze zniknięcie, żeby tylko dało się jako tako przez to przebrnąć. Koniec końców, mimo starań, nic z tego nie wynika. Całe moje hipotetyczne pisanie (którego potwornie się boję) tak właśnie wygląda. Ostateczną konkluzją jest brak konkluzji i to jedyne akceptowalne dla mnie naturalne rozwiązanie. Ale nawet pomimo tej dziwnej pewności, czuję się bez choćby jednej górnolotnej puenty porzucony i zrezygnowany. Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Przez całe życie niezdarnie i bezrozumnie uciekam od właściwych doświadczeń, widząc je jako coś tymczasowego, prowizorycznego, jako przygotowanie na coś właściwego, co dopiero ma nastąpić kiedyś. Być może dlatego, że oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu, a faktyczne domknięcie to jedynie jakaś pozorna harmonia, z której w rzeczywistości wyziera pustka.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Podróże małe i duże — autobusem po Kioto i pola ryżowe gdzieś między Kanazawą a Nagoyą


Oświecenie w pół godziny

By tę niedoskonałą rzeczywistość nie tylko zaakceptować, ale nauczyć się dostrzegać w niej jedyną możliwą, a zatem najlepszą z opcji, zacząłem czytać o zen. To niedorzeczne, żeby zen doświadczyć przez pryzmat wyłącznie lektury, ale też nie robiłem sobie wielkich nadziei. Pomyślałem za to, że może dzięki temu te nieprzeniknione kamienne ogrody z równo zagrabionym cylindrycznie piaskiem, staną mi się odrobinę bliższe. Ale wcale tak nie było. Ich siła rażenia polega przede wszystkim na abstrakcyjnej estetyce. Samo zen nie służy interpretacji, przynajmniej nie przy pomocy słów.

Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki.

Interpretacja leży więc gdzie indziej. Na prawdziwą refleksję — zmysłową, nie intelektualną, nie było ani czasu, ani przestrzeni. Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki, których przymusem zaciągnięto tam w ramach szkolnej wycieczki. Z pewnością nie ja próbujący przy pomocy niezrozumiałej mapy i własnych rachitycznych notatek zrobionych jeszcze w Polsce dojść do tego, jak rozumieć który kamień. Latami będę mógł teraz opowiadać wszystkim wokoło o mistycznym doświadczeniu duchowym, jedynym w swoim rodzaju, jakie skołatanej duszy zapracowanego zachodu przynieść może wyłącznie wizyta w ogrodzie zen.

Swoją drogą moje pierwsze japońskie spotkanie z zen, na jakiś tydzień przed wizytą w kamiennym ogrodzie, było jego absolutnym zaprzeczeniem (ale też afirmacją, to w końcu zen, dychotomie logiczne go nienawidzą). Na godzinę przed zamknięciem muzeum mistrza zen D.T. Suzukiego w jego rodzinnej Kanazawie, postanowiłem (nieświadomie, ale jednak tak właśnie się stało) skłócić ze sobą całą grupę wycieczkową, wybiegając na łeb, na szyję do muzeum i tym samym porzucając wcześniejsze ustalenia i resztki jakiejkolwiek wewnętrznej harmonii. Ledwie łapiąc oddech, ekspresowo przebiegłem przez kunsztownie przemyślaną przestrzeń medytacyjną budynku, w stronę muzealnego sklepiku, by, swoim zwyczajem, odłożyć medytację na później przy pomocy nabytych pośpiesznie materiałów. To zabawna metafora całego mojego życia. A będzie jeszcze zabawniej, jeśli, dajmy na to, za pięć lat okaże się, że wszystkie te dużym kosztem społecznym zdobyte pomoce naukowe pozostaną nienapoczęte tak, jak je przywiozłem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Śmiało, przechodź, masz niebieskie


Inne Kioto

Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych. Tylko my nie mamy dla niego wystarczająco czasu i uwagi.

Paradoksalnie jednym z największych problemów Kioto jest jego bogactwo — jakkolwiek by stawać na rzęsach, dotarcie do esencji miasta w trzy dni jest absolutnie niemożliwe. Niezależnie od tego, czy przygotujemy sobie skrupulatnie listę miejsc do odwiedzenia wraz z napiętym, ale realistycznym planem wymagającym robienia dzień w dzień 40 tysięcy kroków, czy też przez cały ten czas będzie bezustannie lało i jedynym, co w tych warunkach będzie można zobaczyć, są złote komnaty wewnętrznego pałacu Zamku Nijō. Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych, o ile tylko dopisze nam szczęście. Tylko my, odwiedzający je przejazdem na kilka dni, nie mamy mu do zaoferowania czasu i naszej uwagi. Zbyt wiele wciąż nie zostało zobaczone, zdobyte, skonsumowane, odhaczone! Nawet jeśli nasze nogi odmawiają nam posłuszeństwa i postanawiamy przez dłuższą chwilę wczuć się w ich sytuację i rozsiąść się na macie tatami z widokiem na przecudnej natury ogród, w którym mieszka żywa czapla, nasz umysł nie przestanie wędrować. Nasze palce nie przestaną bawić się telefonem. Jesteśmy zobligowani wyszarpnąć z tej chwili na później, ile tylko się da — jeśli trzeba tak, by z samej chwili w niej samej nie zostało nam już nic. Kioto było moim największym marzeniem i moim największym wyzwaniem. W organizacyjnym ferworze nie pomyślałem, że tym, którym okradnie mnie z tego doświadczenia będę ja sam, wciąż niepotrafiący odnaleźć się w tej przeklętej chwili, która trwa. Wiecznie spiskujący przeciw niej wraz z projekcjami urojonej przyszłości i wspomnieniami innych nienależycie przeżytych minionych już momentów, romantyzowanych na potrzeby spisku.

Czasem wydaje mi się, że być może byłbym w stanie być bardziej obecny w samotności. Wtedy uciekam w głąb siebie, szukam pośpiesznie w telefonie idealnego utworu, który odda jednocześnie naturę tego, co we mnie i wokoło mnie, fizycznie oddalam się na chwilę, nikomu nic nie mówiąc, może mrucząc coś nieśmiało. Jakie znaczenie ma to, że wydaje mi się, że jestem już trochę bliżej, gdy wciąż jestem tak daleko? Niezliczoną ilość razy udowodniłem sobie, że to nie tak, ale jakoś wciąż uciekam z nadzieją na satori, które nie nadchodzi. To zabawne, że na dwa tygodnie przed wyjazdem spędziłem kilkanaście godzin na ponownej lekturze „Innego Kioto”, by zrobić sobie z niego notatki w nadziei na świadome doznanie miasta tam na miejscu, a gdy już przyszedł ten czas, mój mózg uznał, że to wciąż jedynie próba generalna. Wiem już przynajmniej tyle, że do Kioto muszę wrócić. Wykorzystać wszystko to, co choć poszło zgodnie z planem, było z gruntu źle zaplanowane, aby poznać to miasto naprawdę, a nie tylko omieść wzrokiem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Udawana kontemplacja (prawdziwe życie jest gdzie indziej)


Plastic love

Nawet jeśli ogrody świątyń zen nie potrafiły przynieść nam ukojenia, istnieją w Japonii miejsca, które to potrafią. Nie, że są zupełnie niezawodne, ale w większości sytuacji sprawdzają się jak trzeba. Konbini. Można tam nie tylko zaopatrzyć się w prowiant, ale niejednokrotnie także usiąść, by odpocząć i nabyty prowiant skonsumować. W większości sklepów — w razie potrzeby kupić bieliznę na zmianę, w niektórych — skorzystać z toalety, by zmiany tej dokonać. Wybór (w dużej mierze) zdrowej, taniej i pysznej garmażerki nie jest już co prawda zasługą konbini, ale raczej połączeniem japońskiej tradycji kulinarnej i współczesnej kultury pracy od świtu do nocy. Mimo tego to właśnie w zaciszu (no powiedzmy) konbini może zachwycić nas aromatyczna melonowa bułeczka albo nigiri burger, gdzie w ryż zawinięty w nori wciśnięto kawał kurczaka z głębokiego oleju w majonezie (w dużej mierze zdrowej — napisałem). Czasem można znaleźć także piwo w puszce (w Japonii piwo sprzedaje się niemal wyłącznie w puszkach), które po pociągnięciu zawleczki otwiera całe górne denko i zmienia się w coś w rodzaju szklanki. Można by też pewnie skonsumować je na miejscu (Japończycy nie mają restrykcji odnośnie do spożywania alkoholu w miejscach publicznych), ale żeby uniknąć niezręcznych sytuacji (piwo pieni się niemiłosiernie i z pewnością zalejemy nim podłogę), zabieramy je ze sobą na później. W konbini możemy też opróżnić kieszenie i torby z noszonych ze sobą plastikowych butelek i opakowań, których zwykle nie da się wyrzucić na ulicy, bo kosze na śmieci zniknęły z japońskiej przestrzeni publicznej po ataku sekty religijnej gazem sarin w połowie lat 90.

A jest co ze sobą nosić, bo Japonia ma obsesję na punkcie pakowania wszystkiego w plastik. Gdy kupujemy duże zbiorcze opakowanie krakersów, ciasteczek, wafelków, jest niemal pewne, że każda maluteńka porcja jest wewnątrz zafoliowana raz jeszcze. Dział z warzywami i owocami to zwykle plastikowe tacki, miseczki, worki, a w nich policzone i odmierzone skrupulatnie, nierzadko pokrojone już produkty — pół korzenia lotosu, dwie papryki, trzy jabłka, jeden banan. Japoński recykling w związku z tym często odnosi się wyłącznie do różnych rodzajów plastiku — butelki pet wrzucamy osobno, a całą resztę okalającej wszystko i wszędzie folii osobno — do spalenia. Poza jedzeniem zafoliowane kupowałem także książki, pocztówki (każda we własnej koszulce), a już po powrocie okazało się, z czym wcześniej się nie spotkałem, że niektóre z przywiezionych przeze mnie płyt winylowych zapakowane zostały w podwójne foliowe koszulki. Jedną z nich, ponieważ jak już wiemy plastiku nigdy dość, opakowano aż trzykrotnie! Więcej plastiku, więcej! Japonia wytrzyma…

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Arcydzieła sztuki japońskiej: kremowe piwo w blaszanej szklance i nigiri burger


Małe, maleńkie

Zdarza się, że zdjęcie nie oddaje natury fotografowanej rzeczy. Choćby japońskie pagody, które zazwyczaj okazywały się na żywo znacznie większe niż można było przypuszczać. To doświadczenie porównywalne z tym, gdy po raz pierwszy człowiek staje naprzeciw paryskiego Łuku Triumfalnego, który na zdjęciach w podręczniku historii czy geografii był jakąś tam bramą, a w rzeczywistości okazuje się wyższy niż 11-kondygnacyjny blok z wielkiej płyty (trudno to sobie wyobrazić, przyznaję, sprawdziłem na stronie dla specjalistów). W innej skali, ale pozostawiając po sobie podobne wrażenie, pręży się potężna wielka brama południowa chramu Tō-ji, a rozmachem ani trochę nie ustępują jej kiotyjskie Tōfukuji czy przesławna brama Ōtemmon kramu Heian Jingu i położona zaraz obok ogromna brama Torii — jedne z żywych symboli starej stolicy. Skalą przytłacza także Sanjūsangendō — długa na 120 metrów świątynna sala, w której 900 lat temu ustawiono 1001 naturalnej wielkości podobizn tysiącramiennej bogini Kannon (tak naprawdę czterdziestoramiennej, ale każde ramię reprezentuje 25 kolejnych — to buddyzm ezoteryczny, nie pytajcie).

Ledwie dostrzegalna była przesławna brama torii na jeziorze Ashi. Większa od samej bramy była z pewnością towarzysząca jej legenda i oczywiście otoczka turystyczna.

W Japonii jednaką, a czasem nawet i większą uwagę przywiązuje się do tego, co małe. Mikroskopijnie małe były żurawie z papieru, które po zakończonej (i opłaconej) kolacji w geście polsko-japońskiego przymierza (w ramach którego zaznaczyliśmy też swój kraj na wielkiej zwijanej mapie świata) kazała nam sobie wybrać ze słoika wypełnionego mnóstwem miniaturowych żurawi z papieru prowadząca na parterze swojego tradycyjnego japońskiego domu (minka) staruszka-gospodyni (ōbā-chan). Malutkie były też figurki maneki-neko (kotka z wyciągniętą łapką, symbolu pomyślności) ustawiane dziesiątkami w okolicy automatów z kulkami w nadmorskim okręgu Ise. Każda plastikowa kulka zawierała taką figurkę, a figurka zawierała w sobie perłę — perłę zabierano, a kotka zostawiano na miejscu — na szczęście. Proporcjonalnie zupełnie niewielka, wręcz ledwie dostrzegalna, wyróżniająca się za to żywo pomarańczową barwą była przesławna brama torii na jeziorze Ashi niedaleko góry Fuji. Większa od samej bramy była z pewnością legenda o mnichu, który zbudował to torii by rozprawić się ze złośliwym potworem żyjącym w jeziorze. I oczywiście otoczka turystyczna, dzięki której, by zobaczyć to przesławne torii wybraliśmy się właśnie do Hakone, zamiast nad pobliskie Yamanakako (nawet bliżej Fuji, ale bez torii na wodzie). Japonia to doskonałe miejsce, by nauczyć się, że nie zawsze to, co wydaje nam się jakieś, jest tym w istocie. Przykład bramy na jeziorze jest bardzo dosłowny, ale Japonia na każdym kroku udowadnia nam, że konwenanse i współdzielone, przekazywane sobie nabożnie wyobrażenia są ważniejsze niż uboższa i bardziej brutalna rzeczywistość. Nie jest to może pierwsze doświadczenie przelatującego przez Japonię turysty, ale warto mieć z tyłu głowy, że dychotomia honne (to, co naprawdę się myśli, ale czego przed kurtuazję nie należy zdradzić) i tatemae (to, co należy zrobić lub powiedzieć, choćby zasygnalizować gestem) jest po dziś dzień immanentną cechą tej kultury. Wtedy nasze doświadczenie turystyczne nastręczy Japończykom możliwie najmniej utrapień.

Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko.

Maleńka bywa w Japonii także przestrzeń osobista. I to doświadczenie akurat nas jako turystów z całą pewnością nie ominie, niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na nocleg hotelowy, couchsurfingowy czy wynajmiemy grupą mieszkanie lub domek na wyłączność. W każdym z tych przypadków przyjdzie nam się zmierzyć z kreatywnym zagospodarowaniem przestrzeni z racji jej daleko posuniętych ograniczeń. Tym samym czekają na nas umywalki wkomponowane w biurka w pokojach hotelowych, łóżka wypełniające dostępną przestrzeń tak szczelnie, że niemal nie da się ich rozsunąć — choćby symbolicznie, mleczne szyby w oknach niewpuszczające zbyt ochoczo światła dziennego — wychodzące najpewniej na ścianę budynku obok i oczywiście kartonowe ścianki działowe, liche przepierzenia, wątłe stropy we wspomnianym już tradycyjnym japońskim budownictwie typu minka. W takim domu, w którym przestrzeń dzieli się dość prowizorycznie, przesuwanymi drzwiami fusuma, a który wyściełają w dużym stopniu bambusowe maty tatami, z dużym prawdopodobieństwem, przy odpowiednim tylko ułożeniu, wysłyszeć można na piętrze, co szeptane jest na parterze. Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się więc w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko. Cienkie ściany i stropy budują i rujnują jednocześnie relacje międzyludzkie — wzmacniają za to jednoznacznie społeczne mechanizmy kontroli. Japonia sama, na ochotnika, czeka w tym samym szeregu, w którym także z własnej woli (skrzętnie ukrywając objawy depresji) ustawiła się już Norwegia, a niewiele dalej trochę z braku laku zameldowały się Czechy.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Ledwie omiecione wzrokiem Kioto: wieża chramu Tō-ji i las bambusowy


Wyobrażenia a rzeczywistość

Od dziecka myślę sobie (całkiem słusznie), że jeśli będę zbyt wiele wysiłku wkładał w wyobrażenie sobie czegoś, na czym mi zależy, to z pewnością skończę zawiedziony. Później przez długie lata będę jeszcze ten zawód oczywiście rewidował, ale emocje towarzyszące mi w tej konkretnej chwili, gdy wyobrażenia zgniata rzeczywistość, będę mógł przewartościować w najlepszym wypadku w relacji honne — tatemae. Nie da się oczywiście, przez pół roku planując każdy dzień trzytygodniowej eskapady, wyobrażeń zupełnie zaniechać. Są jednak rzeczy, które, przynajmniej w moim przypadku, skutecznie im umykają — zapachy i tekstury. I to właśnie one sprawiają, że nawet gdy mózg próbuje sabotować to, co nowe, inne i wyjątkowe, udaje się mimo tego człowiekowi wyszarpnąć to nietuzinkowe odczucie realności w aurze dojmującego odrealnienia. W domu gościnnym minka to zapach słomy i nieoczekiwanie przyjemna faktura świeżych wciąż mat tatami pod stopami sprawiły mi największą, zupełnie niespodziewaną przyjemność. Dopełniła go niecodzienna miękkość wypełnionej pierzem pościeli — rzecz, przed którą mnie, chorobliwego alergika, od dziecka próbowała niemal skutecznie, aż dotąd, ustrzec własna matka. Zapach bambusowej słomy, ujarzmiony w formie wyplecionej skrupulatnie maty, jednocześnie przywoływał słodko-gorzkie wspomnienia dziecięcych wędrówek przez zbożowe pola, przypłacanych bolesnymi epizodami ataków podrażnień, łzawień i katarów — to co niegdyś zakazane, teraz, przy antyhistaminowym wsparciu podręcznych pigułek i sprejów, w bezpiecznej przestrzeni dalekiej Kanazawy uwolniło jakąś rozkoszną część własnej tożsamości pozostającą do tej pory w zupełnej wręcz izolacji od mojej jaźni. To być może moje najżywsze i najprawdziwsze doznanie przywiezione w z tej krótkiej podróży.

Zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży.

Innym momentem, który zapamiętam, będzie spacer niemal pustą, piaszczystą plażą wzdłuż Pacyfiku na półwyspie Ise w wietrzny i pochmurny dzień. Czułem się wtedy tak, jakbym cały świat miał na wyciągnięcie ręki — zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży i rozczarowania, które przygotował mi własny mózg. Na plaży poza nami, losową grupką polskich turystów, byli tylko lokalni surferzy, wszyscy, jak na komendę, ubrani adekwatnie do temperatury wody, szczelnie, w czarne piankowe kostiumy. I kraby. Setki, tysiące malutkich krabów, na najmniejszy niemal człowieczy ruch reagujących ucieczką do setek, tysięcy malutkich piaskowych przerębli — miniaturowych norek, z których mogły swobodnie wyruszać na żer. Poza białym piaskiem pod stopami zgnieceniu ulegały tysiące, miliony nawet mniejszych kopczyków z mokrego piasku — efektów skrupulatnych krabich poszukiwań pożywienia. Z dala od plaż, w licznych świątyniach pod stopami chrzęściły też kamienie, którymi tradycyjnie wysypuje się sandō — drogę łączącą to, co codzienne i zwykłe, z tym co święte w świątyniach zarówno buddyjskich, jak i sintoistycznych. Ten chrzęst, przypominający trochę rodzime pomysły na parki i ogrody, wybrzmiewał jednak wówczas inaczej. Choć inaczej niż w przypadku mat tatami, podczas takiej wędrówki nie zdejmowało się butów, melodia wygrywana przez miarowe kroki czasem pielgrzymów, choć częściej tylko turystów, ma w tym konkretnym kontekście zupełnie swoistą poetykę.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

W domu ze słomy i papieru


Pamiętajmy o ogrodach

Czego będąc w Japonii pod żadnym pozorem nie ignorować? Tak jak w nagłówku — ogrodów. I parków, które często można potraktować jako wariant ogrodów — lub odwrotnie japońskie ogrody mogą stanowić rodzaj parku, w zależności od tego, czy przez ogród można przejść, czy ogląda się go z tarasu. Większość z nich jest co prawda za paywallem, ale są to dość śmieszne pieniądze (zwykle 300-500 jenów — na tę chwilę: 7,50-12,50 w złotówkach) i wydane w szczytnym celu, bo zasilają fundusze świątyń lub instytucji, które tymi ogrodami się zajmują. Co prawda coraz więcej mówi się o specjalnych cennikach dla turystów pochłaniających japońskie frykasy i zadeptujących miasta, ale wbrew temu, co twierdzą media, to wcale nie jest nowy wątek. Dla turysty-laika ogród będzie stanowił pulsujące serce świątyni — estetyczny i, szeroko rozumując, także duchowy punkt odniesienia. Można studiować karahafu (charakterystyczny chiński łuk dachowy spotykany w budynkach świątynnych buddyjskich kramów) lub chylące się do wewnątrz zamkowe czy świątynne mury o przekroju trapezu, można omieść wzrokiem wiszące w tokonomach zwoje lub też pozwolić im rozgnieść sobie mózg, bezskutecznie próbując odszyfrować kaligrafię w stylu sō. A tymczasem to ogród przemówi do nas samemu.

Zrobi to oczywiście bezgłośnie. Nawet jeśli zaprosi do pomocy powściągliwą czaplę (po Kioto spaceruje wiele czapli, tak po prostu), w akompaniamencie pomogą mu wiatr lub deszcz. Nawet jeśli będzie koncepcyjny (jak kamienne ogrody zen — szczególnie ten przy świątyni Daisen-in w kompleksie Daitoku-ji), a personel zaprosi nas, byśmy studiowali jego symbolikę, albo przeprowadzi nas przez niego bez dodatkowej opłaty emerytowana przewodniczka, objaśniając w szczegółach kolejne elementy (jak nas w Isui-en w Narze), w pewnym momencie ogród nas uciszy. Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i zupełnie gdzieś indziej. Wizyta w Kenroku-en w Kanazawie (i główny powód odwiedzenia tego miasta), powszechnie uznawanego za jeden z najpiękniejszych ogrodów w całej Japonii, od początku do końca była dla mnie słodko-gorzka.

Otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć. Nie ma w tym niczego metafizycznego.

Gorzkie było poczucie, że oto jestem tu w okolicznościach bezsprzecznie i wyłącznie turystycznych, otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda, której być może już nigdy nie będzie dane mi doświadczyć, musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć — jednym z milionów kopii przedstawiających tę samą scenerię, te same sztuczne uśmiechy i turystyczne pozy. Nie było w tej wizycie niczego metafizycznego. Niczego, co byłoby krokiem ku pięknu lub celem kolejnego etapu jakiegoś estetycznego dojrzewania — tak przynajmniej widziałem to w tamtej chwili — przestraszony i bezsilny. Pośpieszne przejście od codziennego profanum do estetycznego sacrum (swoją drogą — celem ogrodów zen może być, bo przecież nie musi — to zen!, właśnie wzrastanie, kształcenie się poprzez obcowanie z pięknem) było dla mnie doświadczeniem dezorientującym. Ale była w tym też niewątpliwie pewna słodycz i to zupełnie dosłowna — w cały Kenroku-en czuć było intensywny słodki kwiatowy zapach jednego z gęsto rosnących tam drzew, którego nie udało mi się nazwać. Po raz kolejny tam, gdzie umysł zawodzi, przychodzą mu z pomocą zmysły, których zwykle nie bierze pod uwagę. Słodkie kwiaty w Kenroku-en, morski wiatr na plaży w Ise i świeża słoma mat tatami podczas noclegu w minka uratowały mnie przed samym sobą.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Bezrozumna estetyzacja konsumpcjonizmu


Prawdziwe życie jest gdzie indziej

Miałem na studiach wykładowcę, który jednocześnie był poetą. Nie pamiętam już, co wykładał, ale pamiętam, że raz przyszedł na zajęcia w koszulce z, jak się później okazało, cytatem z Rimbauda — la vraie vie est absente, co w jakimś polskim tłumaczeniu, do którego zainspirowany dotarłem, przełożono jako prawdziwe życie jest gdzie indziej. Do dziś dręczy mnie luka stworzona przez tłumacza pomiędzy czymś nieobecnym (absente) w oryginale a polskim gdzie indziej. Zastanawiam się z różnych perspektyw, czy to, że coś jest nieobecne, zawsze implikuje logicznie to, że jest gdzieś indziej. Być może tak. Rimbaud miał oczywiście na myśli coś innego, ale te ledwie intertekstualne gry prowadzą czasem do najciekawszych wniosków. Tak też jest z moją Japonią. Bo widzicie, inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Zwłaszcza jeśli otoczenie nie sprzyja medytacji — turyści ustawiają się w kolejce, kupują bilety, ocierają się o siebie, układając buty na ustawionym przed wejściem regale. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją, wyplutą przez umysł w odpowiedzi na teoretyczny czy poetycki tekst. Trudniej jest z dala od tego tekstu w rzeczywistym kontekście miejsca odnaleźć faktyczną esencję.

Inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją niż odnaleźć faktyczną treść w rzeczywistym kontekście miejsca z dala od tekstu.

Analogicznie, wszędzie tam, gdzie tłoczyliśmy się, gdzie staliśmy w kolejce, gdzie liczono nas za bilety, nie umiałem powstrzymać myśli, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I nasze — bardzo konkretnie zorganizowanych, obiektywnie patrząc, turystów, czujących się jednak w tej turystycznej wymianie bardzo różnie. I przede wszystkim samej Japonii, której nie da się poszatkować, ometkować i obiletować tak, by każdy gaijin mógł sobie jej skubnąć tak, jak należy. To wcale nie kwestia możliwości — Japończycy potrafią przedziwne rzeczy. Gaijin po prostu nie byłby taką Japonią zainteresowany. Pod gaijina wstawcie losową osobę udostępniającą turystyczną relację na Instagramie, albo mnie, który dużo bardziej ukontentowany jestem, gdy mogę wypełnić abstrakcyjną rycinę własnym wkładem, niż gdy ożywa przede mną i muszę ją przyjąć taką, jaka jest.

Mimo wszystko, żeby spróbować, uciekliśmy na chwilę poza miasto. Wzięliśmy auto i prawie bez planu przemierzyliśmy kawałek półwyspu Ise, raczej turystycznie, bo nie było powodów, byśmy sami przed sobą kamuflowali cel swojej podróży. To było, mówiliśmy między sobą z przekąsem, doświadczenie. Miesiąc później przekąs ustąpił miejsca pewnej fascynacji i poczuciu spełnienia — to było doświadczenie! Od lat słyszałem, że są w Japonii miejsca, gdzie nie da się dotrzeć bez japońskiego. Wypożyczenie auta było pretekstem, by butnie, z japońskim na granicy komunikatywności, spróbować to zweryfikować. I faktycznie, rozmawiając z ludźmi, udało nam się i więcej zobaczyć, i inaczej zjeść. W mieście cierpiącym na chroniczny nadmiar bodźców tego rodzaju small talk byłby formą ekstrawagancji, może nawet impertynencji.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Prawdziwe życie jest być może właśnie tutaj


Nie umiem robić zdjęć obcym ludziom jak Vivian Maier. Zresztą w żaden sposób nie usprawiedliwia tego mój aparat w telefonie — nie wyglądam jak artysta czy reporter, któremu więcej można by wybaczyć. Nie robiłbym zresztą takich zdjęć z intencją, żeby te wizerunki upubliczniać. Raczej by unaocznić sobie samemu kiedyś tam później pewien jednocześnie turystyczny i nieturystyczny aspekt danej chwili i miejsca — zależy jak na to spojrzeć. Zachować tę jego cząstkę, której nie są w stanie wyrazić landshafty, martwe natury, dzikie tłumy czy kamienne bóstwa z połyskliwie bursztynowymi oczyma. Ale właśnie zaraz obok być może najbardziej zatłoczonego miejsca na mapie Kioto, przesławnego i majestatycznego Fushimi Inari Taisha, gdzie akurat na drewnianej podłodze (na tę okoliczność zmienionej w scenę) jednego ze świątynnych pawilonów odbywał się ceremonialny taniec kapłanki miko, poczułem mimowolnie kolejny z sensów tego, że prawdziwe życie naprawdę musi być gdzie indziej.

Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika.

W odległości kilku metrów od pawilonu zaraz przy niskim kamiennym płocie w cieniu starej śliwy stał nieruchomo strażnik. Kolorowa i nazbyt głośna (w stosunku do akompaniamentu ceremonii — na koto i flecie shakuhachi) masa turystów głównie fotografująca i nagrywająca bez zrozumienia to niecodzienne przedstawienie, a w samym jej środku ja — to przyglądający się tańczącej miko, to rzucający okiem na strażnika. Na oko był po sześćdziesiątce, ubrany w beżowy mundur, spod którego w nie do końca jakby przemyślany sposób wylewał się za szeroki biały kołnierz wizytowej niewątpliwie koszuli, o lekko hippisowskim kroju. Uwagę zwracały jednak przede wszystkim — poważna, obojętna twarz, wbity w abstrakcyjny odległy punkt nieruchomy wzrok i wyprostowana, dość enigmatyczna sylwetka ze splecionymi praktycznie z przodu na wysokości bioder rękoma.

Tańcząca miko w strojnym biało-czerwonym kimonie z ozdobnym wachlarzem w dłoni. Bezrozumny tłum zagranicznych turystów filmujący to wszystko wyłącznie dlatego, że mógł. I ten wyrwany jakby z innego porządku nieruchomy strażnik wpatrzony gdzieś w dal. Trzy sfery niemal zupełnym przypadkiem rzucone jedna obok drugiej, bez żadnej ciągłości znaczeń, wchodzące sobie w drogę, cudem niemalże unikające kolizji. Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika. Nawet gdyby jakimś cudem nasze spojrzenia spotkały się przez krótką chwilę, nie porozumielibyśmy się. Gdzie było jego prawdziwe życie? Co i jak widział wtedy przed sobą? W czym zanurzył swój wzrok tak głęboko, że zdawało się to unieważniać i taneczną ceremonię, i turystyczny zgiełk tego przedziwnego miejsca — jednako wspaniałego i przerażającego?

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Amaterasu / Inari


Jakaś odpowiedź być może jednak czekała na nas na ostatniej prostej kiotyjskiego bałaganu. Po tym jak pieczołowicie rozplanowany grafik ostatniego dnia musiał ustąpić przed deszczem bezkreśnie ulewnym, zaaranżowaliśmy, by pożegnać się z miastem, jeszcze jedno krótkie przedpołudnie. Miejscem pożegnania została zlokalizowana niepozornie w małomiasteczkowej zabudowie między jednokondygnacyjnym starym pasażem handlowym, gdzie swoje punkty mieli drobni sklepikarze, a wysypanym kamieniami na wpół dzikim parkingiem, gdzie ci sklepikarze parkowali, zapomniana przez miasto i nieznana turystom świątynia — Injō-ji. W jej wnętrzu, w odpustowo zaaranżowanym kramie, na tyłach którego mieściło się coś na kształt parafialnej świetlicy wraz z niezręcznie wydłużonym, betonowym oczkiem wodnym, mieszkał sam Władca Piekieł.

Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem.

Średniowieczna, grubo wyciosana z kamienia podobizna zatartego przez wieki w zbiorowej wyobraźni Króla Piekieł — Enma-sama, którego oczy, według legendy, wypełniono bursztynem zebranym po pożarze innej świątyni (tych w tamtych trudnych czasach zresztą nie brakowało). Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem. Po obu jego stronach figury dwóch piekielnych urzędników, równie nieprzejednanych, skrupulatnie rozliczających zmarłych z ich dobrych i złych uczynków. Wszystko to za dwiema szczelnie zamkniętymi zagrodami ołtarza tak, że przez niewielką wnękę przedostaje się jedynie złowrogi błysk średniowiecznych bursztynowych oczu.

Bałem się tego miejsca. Nie ze względu na Króla Enmę, ale chcąc uniknąć rozczarowania lokalnym charakterem tego miejsca, które nie zostało przecież na uboczu miejskiej mapy zabytków bez powodu. Tymczasem to tam udało mi się na krótką chwilę poczuć jakiś rodzaj spełnienia. Może zadziałała swojskość anturażu, może podbudował mnie brak turystycznego sznytu, a może mój mózg, spodziewając się najgorszego, wreszcie nieświadomie, dla odmiany, uratował mnie przed samym sobą. Król Piekieł nie okazał się jednak miłościwy — jedyne omikuji, na które zdobyłem się podczas wyjazdu właśnie w jego świątyni, skazuje mnie w najlepszym razie na peryferie szczęścia. Wkrótce jednak miałem okazję przekonać się, że niezależnie od kaprysów fortuny i ich kunsztownych papierowych emanacji, w drodze powrotnej wszyscy utknęliśmy na lotnisku przecież zupełnie tak samo.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Złowrogi błysk bursztynowych oczu Króla Piekieł


Naprawdę chodzi o jedzenie

W jedynym skrupulatnie prowadzonym przeze mnie dzienniku podróży — dzienniku posiłków — poza datą dopisywałem dzień tygodnia. I było to jedyne i wyłącznie symboliczne umocowanie nas w jakiejkolwiek rzeczywistości. Całkowicie zbędne i abstrakcyjne — środa czy sobota, żadna to różnica. Gdzie indziej pewnie można byłoby dbać jeszcze o niedziele, by móc zrobić zakupy zawczasu, ale nie w Japonii. Japonia sprzyja odrealnieniu, pogrążeniu się w jakimś półśnie, czy może raczej zawieszeniu w świecie, który wydaje się realny, ale trudno mieć pewność, czy to jego obiektywna cecha czy jakieś dziwne wyobrażenie. Japonia zdaje się o tym wiedzieć i gorliwie podtrzymuje to wrażenie. Aoshingō — niebieskie światła sygnalizacyjne — faktycznie bywają niebieskie. Ale nie jesteśmy pewni, czy to one tak są wyświetlane, czy to my źle je widzimy. Ale nawet kiedy mózg na jetlagu płata człowiekowi figle, z pomocą przychodzą mu tekstury, zapachy i smaki. Tym samym ostatecznie jednak naprawdę wszystko sprowadza się do jedzenia.

Japończycy mają niezdrową obsesję na punkcie produktów z Hokkaidō (północnej wyspy). Wszystko jest tam organiczne, zdrowe i szczególnie smaczne. Hokkaidō zdobi więc produkty mleczne, patronuje mięsu, rybom, a nawet słodyczom, choć o dyni Hokkaido, o dziwo, nikt w Japonii nie słyszał (według wikipedii faktyczna nazwa tej dyni zawiera w sobie sześć chińskich znaków jeden po drugim, nie nadaje się więc ani do cytowania, ani do używania jej na co dzień). I chociaż zdrowe jedzenie na zachodzie jest od zawsze kojarzone z Japonią, jego faktyczny krajowy status jest nie mniej efemeryczny niż u nas w Europie. Bo chociaż bez problemu w każdym konbini możemy kupić niesłodzoną zieloną herbatę (w plastiku, a jakże!) na zimno lub ciepło, to już znalezienie w miarę nadającej się do picia kawy (bez cukru lub lekko słodzonej) zabierze nam wiele podejść i sprawi, że stracimy trochę wiary w naród japoński. Ta zresztą legnie w gruzach zupełnie, gdy przyjrzymy się sklepowej ofercie pieczywa — miękkie, słodkie buły, waciane chlebki niemalże lub faktycznie bez skórki, straszne rzeczy, prawie nienadające się do jedzenia, ale jednak w pewnych inkarnacjach, chociażby ze słodkim, nieco perfumowanym, ale zadziwiająco smacznym nadzieniem, uzależniające.

Największym po pieczywie zawodem jest czekolada. Japończykom nie bardzo wychodzi naśladowanie zachodniego cukiernictwa — oferta czekoladowa jest skąpa i dość rozczarowująca. Niezrównane, i zupełnie niedające się porównać z importowanymi do Polski tajwańskimi mochi, jest za to wagashi — japońskie tradycyjne słodycze, głównie na bazie mąki ryżowej, cukru i pasty z czerwonej fasoli anko. Można załamywać ręce nad wszechobecnością polerowanego ryżu, pozbawionego wszelkich wartości odżywczych, ale kanapki onigiri w sklepach konbini dosłownie ratują turystom życie. Są przepyszne, niedrogie, wypełniają brzuszek jak należy i w porównaniu z ich europejskimi odpowiednikami wydają się znacznie zdrowsze. Z ryżem doskonale łączy się też nattō — naczytałem się o nattō przed wyjazdem, a jedyna krajowa próba spróbowania go zakończyła się kapitulacją. Jeśli miałbym jednak wskazać na praktyczną naukę z tego wyjazdu — nauczyłem się to nattō jeść. To ponoć tej nieapetycznie ciągnącej się i dającej zgnilizną sfermentowanej soi Japończy zawdzięczają swoje relatywnie dobre zdrowie. Dowiedziałem się też przy okazji, że w Japonii nie ma nikogo (w cudzysłowie oczywiście), kto nie lubiłby nattō. To potrawa narodowa, która nie miała szans stać się towarem eksportowym. Mimo tego nattō można dostać i u nas, a nawet zrobić samemu w domowej jogurtownicy.

Na każdą niemożliwie zatłoczoną kiotyjską świątynię, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Była to niewątpliwie także kulinarna przygoda, nie ma co udawać. Mógłbym tu wzdychać do rāmenów nieporównywalnie bardziej esencjonalnych, a przy tym tańszych niż w polskich knajpach. Wznosić peany na cześć smażonej soby, tempury z krewetek, świeżych ryb na ryżu i owoców morza zaskakujących formą i smakiem! Trochę się chwaląc, a trochę smucąc, bo zostawiłem to wszystko gdzieś daleko. Koniec końców nie jest to jednak blog kulinarny — a całkiem sporo pojawia się w sieci bardzo konkretnych rekomendacji i dań, i miejsc. Moje doświadczenia w tej kwestii są raczej takie, że do polecanych przez influenserów knajp niemal nie sposób się dostać — nie tylko trzeba by stać w kolejkach, ale bywa czasem, że nie będąc w pojedynkę, nie ma w ogóle możliwości zjeść posiłku względnie razem, bo cały lokal sprowadza się do zdolnej pomieścić cztery osoby lady barowej. Czasem jednak zupełnie nieopodal tych głośno rekomendowanych miejsc, można całkiem przypadkiem, może pomagając sobie trochę mapą Google’a, znaleźć coś w zupełności przepysznego, nawet jeśli w jakimś sensie mniej kraftowego. Podobnie jest zresztą z kiotyjskimi świątyniami. Na każdą niemożliwie zatłoczoną, polecaną w co drugiej instagramowej relacji, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, z których każda ma do zaoferowania coś interesującego, a które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Katsuo-chazuke, czyli kulinarne czary-mary


Niech jednak będzie, mimo wszystko, że wielki finał tej przesadnie zawiłej i przecedzonej nadmiernie przeze mnie historii będzie kulinarny. W położonej na samym skraju półwyspu Ise miejscowości Daio uprzejma i zaskakująco gadatliwa sprzedawczyni w sklepie z perłami z trudną do ukrycia ekscytacją w ramach lokalnej rekomendacji kulinarnej zapisała mi na swojej wizytówce: かつおちゃづけ、田中料理店 — katsuo-chazuke, Tanaka Ryōriten. Zaoferowała się nawet, że chętnie zadzwoni i zrobi nam rezerwację, ale trochę niepewni własnych planów, uprzejmie podziękowaliśmy. Nie wyjaśniła, co to za jedzenie i jakie to miejsce, ale szybko znaleźliśmy je na mapie i następnego dnia podjęliśmy decyzję, że chcemy tam zjeść. Gdy przyjechaliśmy zarezerwować stolik na wieczór, na miejscu zastaliśmy niemałe zamieszanie i lokalną ekipę filmową, ale rezerwacja została przyjęta. Niepotrzebnie zresztą, bo restauracja okazała się na tyle regionalna, że poza kilkoma stałymi bywalcami przy barze, wnętrze było w zasadzie puste. Było raczej funkcjonalnie niż przytulnie, meble i kamienna lada miały już swoje lata, ale wszystko wyglądało bardzo schludnie. Szalenie skromna i uprzejma, przepraszająca, że nie mówi po angielsku (co nie było do końca prawdą) kelnerka w średnim wieku, gdy tylko zobaczyła nasze wahanie, zaproponowała, że może połączyć w dobrej cenie rekomendowane nam katsuo-chazuke (wciąż będące dla nas na tym etapie pewną niewiadomą) ze smacznie wyglądającym zestawem tempury. W efekcie każdy otrzymał tacę z ośmioma naczyniami — w nich zupa miso, parowane jajko, dwa sosy, kiszona rzodkiew, gotowana wątróbka jakiejś ryby, którą próbowałem wyguglować, ale i tak nie została mi w pamięci, tempura i oczywiście katsuo-chazuke. Katsuo, to odmiana tuńczyka popularna w Japonii, tutaj podawana w formie delikatnego tataru na ugotowanym ryżu z dodatkiem alg nori i świeżego imbiru. Myślę, że ta miseczka to mój najsmaczniejszy moment tego wyjazdu. Ale jest coś jeszcze — chazuke — gdy już nasze katsuo zostanie zjedzone w połowie, mieszamy zawartość czarki z ryżem i rybą z sosem sojowym, a następnie zalewamy wszystko zieloną herbatą z dzbanka, co daje nam dość osobliwą ryżankę. Zaskakujący to finał, przyznajcie sami.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Cała Japonia na jednym zdjęciu (starałem się najbardziej na świecie, by zrobić to zdjęcie, nawet o tym nie wiedząc)


Mniej więcej w połowie tekstu wyczuwalna jest zmiana nastroju — powoli zacząłem wracać do siebie i odnalazłem się na nowo w polskiej codzienności. Ostatecznie spisywałem te impresje wieczorami na przestrzeni miesiąca po powrocie. Tekst jest zbyt długi, a i tak nie oddaje wszystkiego tego, co chciałem wyrazić. Pierwszy raz jednak od bardzo dawna miałem poczucie, że mam coś do przekazania, że istnieje w moim życiu substancja, którą chcę i potrafię opisać słowami. I że rzeczywiście ma to jakieś znaczenie. To wspaniałe poczucie.

Opublikowano

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Tahiti

Arearea Paula Gaugina, 1982


Kiedy wycisnąłem do sucha drugie opakowanie kremu z wysokim filtrem, mimo podejmowanych wysiłków — ze spaloną twarzą, kończynami i przypadkowym wzorem na ramionach wysmażonym bez miłosierdzia przez słońce, postanowiłem jak zupełny gringo (którym oczywiście byłem) chować się pod parasolem. Kompaktowo się składającym i mającym słońce w nazwie, ale dzięki ciężkim, ciemnym barwom dla spoglądających na mnie ukradkiem lokalsów wciąż mimowolnie literującym słowo „de-sz-cz”. A pojechałem tam do pracy, czy też raczej wysłano mnie — słońce miało być dodatkiem, a sam całe dnie od rana do wieczora miałem być zamknięty w pomieszczeniach pogrążonych w monotonii szumu klimatyzatorów. Tak też zresztą oczywiście było, a przynajmniej od poniedziałku do piątku. To te wyłączone z bezpiecznej rutyny ledwie cztery weekendowe dni i kilka rozrzuconych w czasie porannych spacerów rozłożyły na łopatki całe moje wcześniejsze przygotowanie w kwestii słońca.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Fauna i flora Tahiti — palmy, ludzie i ptaki

Miało zresztą padać. Miejscowe prognozy przed wylotem nie napawały optymizmem. W listopadzie rozkręca się tam pora deszczowa, czas zmasowanych ulew i upałów. Gdy wylądowaliśmy w środku nocy na lotnisku w Papeete, stolicy Polinezji Francuskiej, po niemal dobie spędzonej w samolocie ze starego kontynentu, parne powietrze miało zapach powoli wysychającego tropikalnego deszczu. Ale mimo zapowiedzi, aż do opuszczenia wyspy kilkanaście dni później ani razu nie zmokliśmy. Kolejnego dnia przed piątą rano powitało nas bezchmurne niebo, a wkrótce, znacznie wcześniej niż można by się spodziewać, jeszcze przed siódmą zaczęło niepodzielnie królować, przed południem nie biorąc już gringów za jeńców, nawet jeśli wydawałoby się (gringom), że chroni ich zasłona chmur. Jeśli dzień nie jest naprawdę pochmurny, to jedynie pozorne ukojenie. Niebo zwodzi zresztą przybyszów na wiele sposobów. Dynamika chmur układających się w ekspresyjne kształty błyskawicznie ewoluujących w coraz to nowe podniebne impresje to coś, co od razu przykuwa oko na nagraniach i zdjęciach z podróży. Gdy słońce zachodzi, a na niebie pojawia się nowy księżyc, okazuje się, że jego sierp układa się zupełnie inaczej niż na naszym niebie — oba jego kąciki skierowane są ku górze, dzięki czemu można odnieść wrażenie, że wieczorne niebo się do nas uśmiecha. Żeby odwzajemnić uśmiech musimy się jednak pośpieszyć, bo jeszcze przed dziesiątą srebrzysty przyjaciel chowa się poniżej linii budynków Papeete.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Nie udało mi się sfotografować księżyca na Tahiti, ale tak mniej więcej go zapamiętałem — to rekonstrukcja na bazie fotografii znalezionej w sieci

Gdy wyjeżdżałem z Tahiti mieszkańcy szczycili się, że udało im się opanować liczbę zakażeń koronawirusem — kilka aktywnych przypadków w lokalnym szpitalu i zero nowych zgonów w przeciągu minionego miesiąca, mówili mi. Ale sytuacja na przełomie lipca i sierpnia wyglądała zgoła inaczej — przewyższająca możliwości systemu medycznego wyspiarskiego kraju rosnąca fala zachorowań skłoniła rządzących do wprowadzenia restrykcyjnego lockdownu z godziną policyjną wieczorami i w weekendy. Tę okazję wykorzystano także do zaostrzenia warunków sprzedaży alkoholu — w weekendy i święta wyłącznie do południa, dodatkowo z wyłączeniem całodobowo czynnych stacji benzynowych (którym alkoholu sprzedawać nie wolno) oraz restauracji i barów (które mogą to robić w ramach ograniczeń wynikających z trwającego wciąż miękkiego lockdownu).

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Gdy pierwszego dnia pobytu udaliśmy się do sklepu, przywitała nas taka tabliczka

Ze względu na aktywność słońca na skupionych w pięciu archipelagach wyspach Polinezji Francuskiej życie codzienne rozpoczyna i kończy się wcześniej niż w Europie. Sklepy otwierają się jeszcze przed szóstą, a zamykają niekiedy o szesnastej. O osiemnastej jest już ciemno. Wtedy, jeśli trzeba zrobić zakupy, można jeszcze rzutem na taśmę pojechać do Carrefoura za miasto, który zamknie się o dwudziestej. Niezmotoryzowani, pracoholicy i gapowicze muszą ratować się zakupami na stacji benzynowej, która co prawda rano oferuje klientom wybór pieczywa szeroki jak z paryskiej boulangerie, ale wieczorem jesteśmy tam skazani na pakowany chleb tostowy. I piwo bezalkoholowe.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Ekspresyjne fale i chmury przed zachodem słońca

Sprowadzany z Francji Heineken Zero w małych puszkach i niealkoholowy Desperados, cukrowy ulep w płynie, mający udawać jednocześnie i piwo, i tequilę. Do tego świeży ananas, papaja lub mango. To smak wieczoru po długim dniu spędzonym w pracy, kiedy brakowało czasu i siły, by wybrać się do knajpy na kolację. Owoce można było dostać łatwo i tanio, alkohol — trudno i drogo.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Zachód słońca w pełni — w tle sentymentalna muzyka z dramatyczną nutą

Na bazarze w centrum miasta codziennie od wczesnego rana owoce z lokalnych upraw układały na przykrytych ceratami stolikach dziesiątki sprzedawców. Obok wystawiano świeże kwiaty — także w formie naszyjników i kapeluszy — dalej plecionki, biżuterię, pamiątki i monoi — skarb z samego serca wyspy. Cudowny oleisty specyfik pozyskiwany na miejscu z oleju kokosowego i perfumowany kwiatami tiare, symbol wysp, eksportowany za odpowiednią cenę na cały świat, zgodnie z opowieściami handlarzy mający zbawienny wpływ na skórę i włosy. Na targu można zaopatrzyć się w półtoralitrową butlę monoi, oryginalnie chyba po coca coli, w supermarkecie lub drogerii gustownie opakowane i oklejone kolorową etykietą buteleczki rzadko przekraczały 200 mililitrów. Monoi dodaje się do mydeł, szamponów, kremów, soli do kąpieli, ale najbardziej naturalne i popularne jest to przyśpieszające opalanie. Ale to nie dla pana — słyszę co rusz od zatroskanych o moją białą jak papier skórę — może najwyżej na włosy, jeśli pan chce — dodają dobrotliwie.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Zielone banany i żółte ananasy

Odpowiednik słowa „gringo” nie istnieje w języku francuskim, podobnie jak nie mamy go w polskim. To ktoś z zewnątrz, outsider, turysta, ale niezupełnie — opowiada nam zdziwiona trochę niedostatkami naszych lokalnych słowników Kat, inżynierka, po którą wraz z mężem posłano na potrzeby naszego służbowego projektu do słonecznej Kalifornii. Osiem godzin samolotem to w zasadzie najbliżej jak się da, bo tutaj pośrodku niczego wszędzie jest daleko. Wspólnymi siłami modernizujemy stację radiową, a właściwie dwie, zlokalizowane po dwóch stronach korytarza w budynku firmy położonym w portowej dzielnicy Papeete. Można tam wejść jedną z dwóch klatek schodowych, jedną tylko dla wtajemniczonych, po obu stronach salonu motocyklowego zamykanego na noc zsuwaną roletą z gustownym graffiti przedstawiającym lśniący motor. Stacje na wyspie nie są anonimowe, ale już budynek, w którym się znajdują, choć to rzut beretem, kwadrans na nogach od ścisłego centrum miasta, zdecydowanie tak.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Dzieło lokalnego prymitywisty

Miasto nie jest duże — Wikipedia podaje, że to około 30 tysięcy mieszkańców i takie też wrażenie sprawia. Pomimo tego, że komunikacja publiczna w zasadzie tu nie istnieje, a samochód, motor, skuter jest dla każdego z tubylców niezbędnym minimum, po kilku dniach porannych i wieczornych spacerów wydaje się miejscem, w którym wszędzie można bez trudu dostać się na piechotę. Wrażenie, które robi Papeete jest trudne do opisania, bo choć zewsząd otoczone jest zjawiskową przyrodą tak doskonale znaną ze zdjęć tropikalnych wysp w katalogach biur podróży, to miasto, które niewiele sobie z tego bogactwa robi. Miejsce życia mieszkańców, chaotyczne, industrialne, funkcjonalnie zalane betonem, wypełnione rykiem silników i zapachem spalin, pozbawione chodników, zieleń miejską akceptujące w wyznaczonych miejscach — reprezentatywnym parku, nielicznych ogrodach i jako część nieuniknionego krajobrazu — na zboczach spoglądających na wszystkie ludzkie przybytki majestatycznych gór wulkanicznych położonych w centrum wyspy.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Dom przy plaży i drzewo

O życiu w głębi wyspy słyszę jedynie historie — o drogach, na które wstęp mają jedynie samochody z napędem na cztery koła i odbywających się na zboczach gór nielegalnych imprezach, podczas których testowane są granice głośności dziesiątek samochodowych soundsystemów. Wierzę w nie, bo mieszkańcy uwielbiają hałas. W wylewających się na chodniki ulic barach i pubach gra się zawsze tak głośno, aby dwie siedzące obok siebie osoby w ramach rozmowy musiały do siebie krzyczeć. Wieczorami na ulicach nie brakuje grup młodzieńców z okazałymi boomboksami dudniącymi zwykle w rytm lokalnych coverów zagranicznych przebojów, względnie francuskojęzycznego hip-hopu — oczywiście tak, by słyszała je cała dzielnica. Swoją cegiełkę do dźwiękowego krajobrazu wyspy dokładają też wszechobecne tutaj kury i koguty. Niezależnie od pory dnia i nocy w centrum miasta można usłyszeć donośny piew. Kury chętnie wybierają się też na przechadzki, spacerując spokojnie wzdłuż drogi. Śmiejemy się, że kura to narodowe zwierzę Polinezji. W rzeczywistości to miano nosi żółw wodny, którego ostatecznie także udaje nam się spotkać, ale kontakt z nim jest zdecydowanie mniej bezpośredni.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Sportowcy wodni w drodze na trening

Hałas ruchu ulicznego jest nieodłączną częścią życia na Tahiti, niezależnie od tego, dokąd pojedziemy. Główną część wyspy okrąża tamtejszy odpowiednik drogi krajowej (zupełnie tak samo lub bardziej dziurawy jak w Polsce), wzdłuż której położona jest większość osad ludzkich. Zresztą gdyby nie palmy i sąsiedztwo lazurowego Pacyfiku, można by w zupełności przyrównać je do wiosek i miasteczek ciągnących się wzdłuż naszych krajówek. Tahitańczycy mają nawet swoje słupki drogowe zwane tam point kilométrique odmierzające odległość od lokalnej katedry Notre Dame położonej w centrum Papeete. Służą one zresztą nie tylko ocenie położenia na drodze przez kierowców — mieszkańcy chętnie opisują przy ich użyciu np. położenie plaż przy drodze. Wzdłuż tahitańskiej krajówki zamiast grzybów i jagód, mieszkańcy rozkładają straganiki z wyłowionymi rybami i zebranymi owocami — świeżym tuńczykiem, maleńkimi bananami, jakich nie eksportuje się do Europy, czy jasnopomarańczowymi rozkosznie soczystymi ananasami. Jedyne miejsce na wyspie, do którego hałas samochodów i motocykli nie dociera, jest tam, gdzie nie ma już drogi. Na presqu’île.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Góry na presqu’île

Oficjalne nazwy to Tahiti Iti (małe Tahiti) albo Tai’arapū, ale francuskojęzyczni mieszkańcy zwykle mówią o drugiej części wyspy po prostu presqu’île (czyli półwysep), i to nawet gdy przechodzą na angielski. Zachodnia część presqu’île ze słynnym surferskim punktem Teahupo’o jest najbliżej tego, czym szczują turystów biura podróży, reklamując Polinezję. To wszystko, co pokazują, to oczywiście prawda, z zastrzeżeniem, że chodzi o inne, mniejsze wyspy, jak chociażby Bora Bora oddalone od Tahiti o około 250 kilometrów, co pokonać można samolotem w około trzy kwadranse. Samo Tahiti, choć niewątpliwie niepozbawione uroku, w dużej mierze nie przystaje do wakacyjnych fantazji na pacyficznej wysepce. Najbliżej ich spełnienia jest właśnie presqu’île, gdzie w oddaleniu od miejskiego gwaru roi się od pensjonatów i domków wypoczynkowych, do których można dotrzeć rowerem lub na piechotę, a to wszystko w zapierającym dech piersiach sąsiedztwie z jednej strony wysokich gór zieleniących się bujnie aż po same czubki, z drugiej porywczego w tej części wyspy oceanu niestwarzającego być może warunków do przybrzeżnego snorkelingu, ale stanowiącego surferski raj i niewątpliwie dodającego miejscu charakteru.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Rajskie wybrzeże przy Teahupo’o

Drugą względnie dostępną z Papeete lokacją urzeczywistniającą urlopowy ideał jest siostrzana wyspa Moorea-Maiao najeżona wręcz ofertami noclegowo-wypoczynkowymi, na którą dostać się można w ciągu niespełna godziny jednym z kursujących kilka razy dziennie promów. Choćby Temae, jedna z tamtejszych publicznych plaż, oferuje namiastkę pacyficznego wypoczynku, ale nawet tam podczas naszego krótkiego pobytu dociera głośny pomruk zewnętrznego świata. W sobotnie przedpołudnie mieszkańcy zbierają się tam tłumnie, by wspólnie zaprotestować przeciwko planom sprzedaży plaży pobliskiemu Sofitelu. Bo jeśli nie jest się gościem hotelu, realizacja pacyficznej fantazji okazuje się pewnym wyzwaniem. Przy odrobinie wysiłku i zasięgnięciu dobrych rad tubylców można jednak spróbować własnym sumptem np. popływać z rekinami i płaszczkami, wypożyczając kajak na Plage des tipaniers. Nie kajak jednak, a paddleboard jest na wyspach szczególnie popularny. Trudno odwiedzić tam jakąkolwiek plażę i nie zobaczyć w zasięgu wzroku kogoś wiosłującego na stojąco na dmuchanej desce.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Lazurowy Pacyfik na plaży Temae i włości pobliskiego Sofitelu

Ia orana! — nagle słyszę przyjazny głos zupełnie obcego człowieka siedzącego na progu domu, obok którego właśnie przechodzę. Ia orana — odpowiadam zdziwiony. Będę miał jeszcze dziesiątki okazji, żeby się do tego przyzwyczaić, ale i tak gdzieś wewnątrz nie przestanę się dziwić. Przede wszystkim tym, że na ulicy ktoś obcy może tak po prostu zauważyć moją obecność. Coś, co w europejskim mieście wydałoby mi się zupełnie podejrzane, tam jest przyjętą normą społeczną. Jeśli tylko mówi się po francusku, można zresztą od kurtuazyjnego „ia orana” płynnie przejść w small talk o lokalnych zwyczajach i sytuacji życiowej tubylców. Poruszając się po mieście, nie sposób nie zauważyć, że wielu Tahitańczyków żyje w ubóstwie. Ich sposoby zarobkowania są ograniczone, a życie na wyspie pośrodku Pacyfiku kosztuje więcej niż w metropoliach Europy kontynentalnej. Zdecydowana większość produktów, które można nabyć w sklepach to import z Francji, Stanów Zjednoczonych lub Chin. Wybór towarów z Państwa Środka jest szczególnie duży także dlatego, że na wyspie mieszka liczna emigracja chińska, efekt dawnych migracji zarobkowych rozpoczętych jeszcze w połowie XIX wieku, a trwających przez kolejne stulecie. Nie wiem tego, gdy głupio pytam pracującej dla stacji księgowej o chińskich rysach twarzy, ale mówiącej idealnym francuskim, skąd pochodzi. Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że jej rodzina jest na wyspie tak długo, że ona sama nie ma pojęcia, z której części Chin przybyli na Tahiti jej przodkowie.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Protest mieszkańców przeciwko przejęciu plaży publicznej przez hotel

O tym, że większość pierwszych naturalizowanych imigrantów z Chin pochodziła z Kantonu, dowiaduję się już później od Caroline, szefowej newsroomu. Śmiejemy się, że w mieście nie ma restauracji, która nie serwowałaby ryżu po kantońsku i całej palety rozmaitych potraw chińskiej kuchni. Przez lata jej charakter uległ jednak przeobrażeniom do tego stopnia, że choć przepisy wydają się podobne, smaki zatraciły swoją wyrazistość. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na danie chińskie czy francuskie, z dużym prawdopodobieństwem dominującym wrażeniem będzie tutaj słodycz. Chińską obecność widać też w mieście. Mimo braku jednoznacznego Chinatown co rusz, spacerując po Papeete, natykamy się na chińskie szyldy. Ale tahitańskich wyróżników architektonicznych jest więcej.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Palma-nadajnik

Od samego początku w oczy rzucają się tiki — kamienne posągi związane z polinezyjskim kultem przodków. Widzimy je na ulicznych pasach zieleni, w parkach, strzegą wejścia do marae, dawnych miejsc ceremoniałów. W drugiej kolejności zauważamy kościoły — wielobarwne, niewielkie, katolickie lub protestanckie, przywodzące na myśl prowincjonalne świątynie z Ameryki czasów wielkiego kryzysu. Siatka wyspy jest nimi gęsto obsiana. Tahitańczycy, których chrześcijańscy misjonarze w XIX wieku przymusowo nawracali na swoją wiarę, w przeciwieństwie do laicyzującej się Europy wciąż przywiązani są do naszych obrzędów. Estetyzującą osobliwością na chaotycznie zabudowanej wyspie są z kolei nadajniki radiowe w formie ogromnych drzew palmowych. Stawia się je głównie poza miastem jako ukłon w stronę naturalnego krajobrazu. Konwencjonalnych atrakcji turystycznych nie ma tu zbyt wiele — trzy wodospady, ogród wodny ze szlakiem wspinaczkowym, muzeum Tahiti, trou du souffleur — ekspresyjnie oddychająca parą wodną powulkaniczna szczelina tradycyjnie rozumiana jako puls wyspy.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Szałowo różowy kościół w Papeete

Rytm Tahiti to jednak coś immanentnego przede wszystkim jego mieszkańcom. Naturalna miłość do muzyki objawia się tu nie tylko dzięki mocarnym boomboksom i systemom stereo. Przechadzając się ulicą, można natknąć się na grupę muzykującą w tradycji polinezyjskiej. Coś w rodzaju countrującego steel bandu z wokalami wyśpiewywanymi emfatycznym unisonem. Podobne piosenki pobrzmiewają tu w radiu, można usłyszeć je w knajpach, to żaden kulturowy skansen, ale żywa część wyspiarskiego dziedzictwa.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Posążek tiki przy wejściu do Marae Arahurahu

Przed odlotem po dwóch tygodniach wyłącznie wrażeniowego obcowania z tą muzyką proszę Gibbi, wiecznie uśmiechniętą od ucha do ucha Tahitankę odpowiadającą za brzmienie lokalnej stacji Tiare FM, o kilka rekomendacji. To w dużej mierze dzięki jej selekcji kilka tygodni walki z jetlagiem i prokrastynacją później udaje mi się zamknąć w godzinnej plejliście brzmienie tego samego Tahiti, przed którego bezlitosnym słońcem musiałem wreszcie schronić się w dalekiej Polsce, gdzie ukojenie dla spalonej skóry poza cieniem przyniósł mi wreszcie swojski deszcz ze śniegiem. Ia orana i à bientôt!

Opublikowano

Kurtek w Rumunii

rom

Misleading diversity — trudne pytania w centrum Bukaresztu; zdj. Kurtek

Dem narysował kiedyś taki pasek, na którym uwiecznił moment, gdy większość rekrutów policyjnych rezygnuje z kariery w zawodzie. Podczas wstępnego szkolenia z nieudawaną powagą oficer prowadzący (szkolenie, hehe) wskazuje na planszę, z której wynika, że paralizator ≠ szynka. Już od kilkunastu dobrych dni próbowałem skleić coś sensownego o kilkudniowej wizycie w rumuńskim Bukareszcie, ale zawsze w pewnym momencie stawał mi przed oczyma ten obrazek. Można zapewne pisać o Rumunii, wychodząc z zupełnie innego paradygmatu, ale gdy spędza się tam zaledwie pięć dni, połowę tego czasu za biurkiem, trudno nie wpaść w pułapkę misyjnego obalania stereotypów. Rumunia jest w gruncie rzeczy bardzo typowa — mają internet, posługują się pieniędzmi, jeżdżą samochodami po drogach, a do jedzenia używają sztućców. Przed wyjazdem wielokrotnie słyszałem z różnych stron, że Rumunia jest prawdopodobnie najbardziej podobnym do Polski krajem na świecie. Trudno mi to ocenić, bo musiałbym odwiedzić jeszcze sporo miejsc, by to sprawdzić, ale podobieństwa nie da się nie dostrzec.

rom

Bukareszt, którego nie wyślemy na pocztówce; zdj. Kurtek

To ciekawe o tyle, że Rumuni to nie Słowianie, a Latynosi. Mimo wszystko ich podejście do życia i poczucie humoru w jakiś sposób zazębiają się z polskim sposobem bycia. Są może trochę bardziej wyluzowani i autoironiczni, ale trapiące ich problemy to wypisz-wymaluj polska codzienność. W centrum są oczywiście niekompetentni wszechwładni politycy ujadający na siebie nawzajem, nie do końca wiadomo z jakiego powodu, dzielący przez to społeczeństwo. Resztę znamy z autopsji. Podobnie zresztą jak kłębiące się na każdym roku banki, apteki i sklepy spożywcze popularnych sieciówek (w Polsce to Żabki czy inne Małpki, w Rumunii — Mega Image). I wszechobecne reklamy leków w telewizji. „Jesteśmy chorzy, potrzebujemy pieniędzy na leki i jedzenie” — tak podsumował to któregoś dnia oprowadzający mnie po centrum Bukaresztu Manuel. „Skąd ja to znam” — to już ja mamroczący pod nosem do siebie. Rumunów nie dziwi też polskie disco polo — co najwyżej to, że ktoś ma odwagę grać to w radiu i jeszcze mówić bez żenady, że mu się podoba. Tu sam się zdziwiłem, bo podejrzewałem, że ojczyzna takich tworów jak O-Zone czy Inna okaże większą otwartość na naszą muzykę chodnikową. Ale rumuński dance to zupełnie inna para kaloszy, znoszonych już zresztą do reszty i jakiś czas temu bez skrupułów porzuconych na dnie szafy. Odpowiednikiem disco polo jest w Rumunii manele — mieszanka bałkańskiego folku, muzyki cygańskiej i popu — proste melodie grane na syntezatorach w towarzystwie akordeonu o miłości, seksie, pieniądzach i zabawie. Ale o ile na prowincji manele święcą triumfy, w dużych miastach nie ma o tym mowy. Na tradycyjnym miejskim rumuńskim weselu (w wynajętym gigantycznym ślubnym kontenerze z blachy falistej ustawionym na przedmieściach) prędzej usłyszymy Kool & The Gang. Tak przynajmniej słyszałem i chcę w to wierzyć.

rom

Zabytkowe centrum miasta i księżyc; zdj. Kurtek

Pierwsze wrażenie jest ważne, ale często się je przecenia. Na pierwszy rzut okna Bukareszt zapowiadał się ponadprzeciętnie zwyczajnie. Lotnisko w Otopeni było zatłoczone i nie obiecywało zbyt wiele. Można z niego dostać się do miasta jedynie taksówką. Kilka lat temu postanowiono wybudować w kierunku lotniska linię kolejową, ale zamiast doprowadzić ją do końca, zakończono ją w środku pustkowia kilka kilometrów wcześniej, gdzie ustawiono przystanek autobusowy. Taksówki na szczęście są w Rumunii tanie — kurs do centrum z lotniska — około 17 kilometrów to koszt nieco ponad 25 złotych. Kierowcy rzadko mówią po angielsku, a jeśli mówią, to najprawdopodobniej będą próbowali tłumaczyć, dlaczego muszą za kurs policzyć drożej (teraz złośliwie generalizuję, tak zrobił kierowca odwożący mnie na lotnisko, który w połowie drogi zapytał, ile mam pieniędzy i stwierdził, że muszę zapłacić mu więcej, bo zazwyczaj nie jeździ na lotnisko i potrzebuje kupić winietę, której oczywiście nie dopisze do rachunku — nie dopłaciłem, ale pozwoliłem zatrzymać mu resztę), a czasem, jak inny pan kierowca, wożą w bagażniku narzędzia rolnicze. Żeby zamówić taksówkę z lotniska trzeba skorzystać z automatu. Nie sposób tych automatów przegapić, bo przy wyjściu stoi ich całkiem sporo, a wokół jeszcze więcej ludzi. Zasada jest banalnie prosta — wybieramy na ekranie przewoźnika, a automat drukuje bilecik z numerem samochodu i orientacyjnym czasem oczekiwania. Przed rozpoczęciem kursu bilecik daje się kierowcy. W praktyce automaty zawieszają się, nie działają, w nieskończoność szukają połączenia i trzeba przy nich spędzić jakiś kwadrans, by bilecik się wydrukował. Komunikacja miejska w Bukareszcie została zresztą potraktowana podobnym rozwiązaniem racjonalizatorskim — bilety można kupić tylko w specjalnych szarych kioskach ustawionych przy wybranych przystankach, a żeby móc taki bilet nabyć, trzeba najpierw sprawić sobie papierową kartę magnetyczną, aby móc zakodować na niej najpierw możliwość przejazdu, a później sam przejazd.

rom

Bukareszt; zdj. Kurtek

Pani w kiosku, na którą trafiłem, co prawda potrafiła mówić po angielsku, ale jednak komunikacja między nami skazana była na porażkę — najwyraźniej z braku zrozumienia systemu biletowego z mojej strony. W końcu zdałem się na nią i jak się okazało, wyszedłem na tym lepiej, niż gdyby udało mi się bez problemu zrealizować mój najwyraźniej szokujący pomysł kupienia na raz ośmiu biletów na ewentualne przejazdy (które miały nigdy nie nastąpić). Tego dnia miał też nie przyjechać autobus linii 205 zmierzający w kierunku ulicy admirała Horii Macellariu (dowódcy rumuńskiej floty wojennej podczas II wojny światowej — w tym kontekście to zupełnie nieistotne). Przynajmniej przez kolejne trzy kwadranse. Okazało się zresztą, że rozkład jazdy autobusów, tak skrupulatnie naniesiony przez inżynierów Google’a na ich mapy, w praktyce nie funkcjonuje. Czy może raczej funkcjonuje jako luźna dygresja na temat tego, jakie połączenia mogłyby być realizowane i gdyby do tego doszło, jaki numer miałby bus, który po takiej trasie by kursował.

rom

Wymowny pomnik korupcji w centrum miasta; zdj. Kurtek

Gdy tak czekałem na transport, z braku laku przestępując z nogi na nogę, moją obecnością na przystanku zainteresował się pewien koreański emeryt-turysta, który z niewiadomych przyczyn wyruszył w podróż po Europie wschodniej bez telefonu komórkowego i poprosił, czy odpłatnie mógłby skorzystać z mojego, by powiadomić znajomego profesora o swoim rychłym wyjeździe z kraju wampirów i przyjaznych ludzi (za podpowiedź w wyszukaniu tego niezręcznego synonimu Rumunii dziękuję autopodpowiedziom Google’a). Nie wiedziałem trochę, jak powinienem w tej sytuacji postąpić. W Polsce w ciągu minionego ćwierćwiecza o skorzystanie z telefonu pytali mnie co najwyżej znajomi i potencjalni złodzieje (chociaż w tym drugim przypadku słowo pytali jest nie na miejscu). Rumunia w tej kwestii też nie cieszy się najlepszą sławą. A tymczasem pierwszy poranek w obcym kraju i od razu coś takiego. Dobre sobie! Los się ze mnie naigrywa. Podczas gdy ja zajęty byłem boksowaniem się sam ze sobą, pan pozwolił sobie sam z siebie się wygadać. I bardzo dobrze — nie wyglądał jak modelowy Koreańczyk, ale jego twardy, zniekształcony przez sylabiczne hangul, obcy akcent nie pozostawiał złudzeń — oto na przystanku naprzeciw bukaresztańskiego Gara de Nord stoi przede mną prawdziwy koreański emeryt-turysta, w dodatku, co zdążył mi już wyjawić, udający się za kilka dni także do Polski. Wygrał pan, panie Koreańczyku, oto mój telefon, proszę tylko nie bić. Obeszło się bez bicia. Profesor co prawda nie znalazł dla swojego azjatyckiego znajomego tego dnia nawet jednej krótkiej chwili, ale ten przyjął tę wiadomość z właściwym Azjatom zrozumieniem. Po wymianie uprzejmości z uśmiechem oddał mi telefon, dołączając wyciągniętą ukradkiem z torby ulotkę, jak być chrześcijaninem w Korei, po czym prędko wskoczył do autobusu, który właśnie podjechał na przystanek i chwilę później zniknął mi z pola widzenia.

rom

Prezent od napotkanego koreańskiego emeryta-turysty; zdj. Kurtek

Bukareszt z gigantycznym Pałacem Ludowym — pomnikiem szaleństwa Nicolae Ceaușescu i drugim po Pentagonie największym budynkiem na świecie — jest nie tylko wizytówką Rumunii na arenie międzynarodowej, ale też miastem kontrastów, w którym stare miesza się z nowym, a bieda bawi się z bogactwem w ciuciubabkę. Poza ścisłym centrum, które nie zostało zniszczone podczas wojny i dzięki temu okazała promenada otoczona jest niezwykłej urody zabytkową zabudową w stylu przywodzącym na myśl Wiedeń czy Budapeszt. Trudno się więc dziwić, że w tym doskonale zachowanym i przesadnie wręcz skondensowanym architektonicznym skansenie wrażenie zrobiła na mnie pozostająca odrobinę na uboczu kameralna XVIII-wieczna Cerkiew Kretzulescu położona przy Alei Zwycięstwa — głównej ulicy Bukaresztu okresu międzywojnia.

rom

Wzory na kostce brukowej nieopodal Cerkwi Kretzulescu; zdj. Kurtek

W Bukareszt inwestuje się jednak w myśl zasady „przyjeżdża papież” tzn. odnawia się te ulice, którymi papież będzie się przemieszczał, wszystko inne pozostawiając przez lata w niezmienionym stanie. Na pytanie, kto w tym wypadku jest papieżem, nie potrafię jeszcze odpowiedzieć, ale z całą pewnością przemieszcza się raczej głównymi ulicami — za to często i z rozmachem. Tak zielonej trawy jak w pobliżu stalinistycznego Domu Wolnej Prasy nie widziałem chyba nigdzie i to mimo dość zaawansowanej już jesieni. Bukareszt może się też pochwalić enklawą ze stali i szkła w nowoczesnej dzielnicy Pipera położonej na północy miasta, gdzie swoje biura posiada większość zachodnich korporacji. Poza reprezentacyjnymi dzielnicami w mieście panuje swojski urbanistyczny rozgardiasz przywodzący na myśl Polskę milenialnego przełomu — już na drodze modernizacji, ale w dalszym ciągu odrapaną, nieokiełznaną, daleką od zachodniego rozumienia salonowości.

rom

Przedmieścia; zdj. Kurtek

Trudno pisać o Rumunii, nie wzmiankując o tradycyjnej rumuńskiej kuchni, w której, według ochoczych i rozległych komentarzy moich gospodarzy, zawiera się wszystko od McDonalda, przez włoską kuchnię, aż po shoarmę zawijaną w tortillę. Obcujemy tu, jak pewnie zdążyliście zauważyć, z tkanką dynamiczną i, czegokolwiek by w tym miejscu nie pomyśleć, kosmopolityczną. Pomimo tego, że o jedzeniu rozmawialiśmy sporo, a ja przy każdej okazji uporczywie wracałem do tematu, ostatecznie na tym stanęło. Nic co jadłem nie było rdzennie rumuńskie, ale ponoć było dla kraju typowe i w tym kontekście reprezentatywne. Gdybym miał te doświadczenia interpretować dosłownie, okazałoby się, że Rumuni tradycyjnie na lunch jedzą górę mięsa złożoną z wielu rodzajów kiełbas, kabanosów, kotletów, szaszłyków i rozmaitych części świni, których na talerzu nie potrafię nawet zidentyfikować. Taka uczta przewidziana zgodnie z menu dla trzech osób, co z kamienną twarzą potwierdziła też pani kelnerka, spokojnie wykarmiłaby podstawowy skład drużyny siatkarskiej — o ile sportowcy zaakceptowaliby jej jednoznacznie mięsny charakter. Manuel i Cristian zgodnie określili tę małą rozpustę słowami pomana porcului, które przenoszą nas w zupełnie inne miejsce i czas.

rom

Prawie pomana porcului; zdj. Kurtek

Słowo pomana można przetłumaczyć jako dobroczynność, ale związane jest niemal na wyłączność z obrzędowością żegnania bliskich zmarłych — 40 dni po pogrzebie rodzina i przyjaciele spotykają się przy stole, by uczcić pamięć denata Ponoć właśnie na okres 40 dni dusza zmarłego może powrócić do żywych i w tym czasie należy godnie zaliczyć nieboszczyka na poczet przodków. Pomana porcului natomiast związana jest z diametralnie inną, ale jednak podobną tradycją. W grudniu, przed Bożym Narodzeniem na wsiach dokonuje się świniobicia, zapraszając krewnych, sąsiadów, znajomych i wszystkich, którzy brali udział w rzezi, do uroczystego ceremoniału, podczas którego kosztuje się przygotowanych z prosięcia wyrobów. Trawienie wspomaga się beczkami rachiu (jak po rumuńsku określa się rakiję). Bardziej wprawieni mogą sięgnąć także po palinkę (rom. palincă), czyli tradycyjną rumuńską, ale także słowacką i węgierską, wódkę produkowaną nierzadko w domowym zaciszu ze słodkich owoców — od śliwek, przez jabłka, gruszki, morele, aż po czereśnie. Brzmi znakomicie, ale smakuje — brrr!

rom

Prawdziwa pomana porcului według moich wyobrażeń; źródło: Jurnanul.ro

Czyli w sumie odwrotnie niż sama Rumunia, która lata temu okryła się szalem utkanym z nieaktualnych już albo z gruntu nieprawdziwych informacji i trudno jej teraz pokazać prawdziwą twarz (oh, Coelho, dzięki ci za inspirację przy tej mącącej w żyłach krew metaforze!). A jej twarz jest, hej!, naprawdę ładna, nie szczerzy kłów jak Drakula, ale jednak mimo wszystko się uśmiecha. Sami Rumuni zresztą mają we krwi dystansowanie się od problemów przy pomocy humoru — często słodkogorzkiej satyry na rzeczywistość. „Haz de necaz!” — mawiają! Skąd my to znamy?

Opublikowano

Gochūi, hakkutsu genba, czyli japoński digging

jp

Tower Records, Shibuya; zdj. Judyta

Pączki z ośmiornicą, pajęczyna tokijskiego metra i kwitnąca sakura to niewątpliwie wystarczające powody, by ruszyć w podróż do Japonii i zatracić się w eksploracji tamtejszej rzeczywistości, ale skłamałbym, udając, że jednym z moich motorów napędowych nie była muzyka. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że Japonia jest drugim największym po USA rynkiem muzycznym na świecie. Rynkiem, można z całą pewnością stwierdzić, dość kuriozalnym w epoce mediów strumieniowych i nośników cyfrowych, bo w dalszym ciągu opartym w dużej mierze na muzyce sprzedawanej na płytach. To jedyny kraj, którego oficjalna lista przebojów Oricon oparta jest wciąż wyłącznie na sprzedaży fizycznej i jedyny, gdzie nadal regularnie wydaje i kupuje się na masową skalę zapomiane od dekady w Europie i Stanach Zjednoczonych maxi single. A także jeden z niewielu bastionów dzielnie opierających się popkulturowej globalizacji — w Japonii wciąż słucha się przede wszystkim rodzimej muzyki, która od lat żyje własnym życiem i absorbuje zachodnie trendy nie tyle z opóźnieniem, co w bardzo specyficzny sposób.

jp

Okazja w Tower Records: koci gramofon; zdj. Judyta

Początków tego zjawiska — choć oczywiście nie tylko na płaszczyźnie stricte muzycznej — można dopatrywać się w powojennej okupacji kraju przez Amerykanów. Tamtejsza popkultura, znana w zachodnim świecie z dominacji i narzucania obowiązujących wzorców, nie wchłonęła tradycyjnej japońskiej estetyki, a stopniowo wkradała się między jej tryby, stając się źródłem mutacji i niecodziennej ewolucji popularnych na wyspach stylów. Dużą rolę odegrała tu (dziś wciąż jeszcze właściwa japońskiej kulturze) bariera językowa oraz sposób zorganizowania społeczności w naturalny sposób preferujących to co japońskie. Efektem był trwający do dziś kreatywny popkulturowy clash, z którego Japończycy, ku niewiedzy reszty świata, wciąż wychodzą obronną ręką. Włączając losową stację radiową w Japonii, jest bardziej prawdopodobne, że usłyszymy utwór japoński niż jakąkolwiek propozycję anglosaską — przy założeniu, że będziemy mieli to szczęście, że uda nam się trafić na muzykę. Nawet w stacjach promowanych jako muzyczne, jak słynna tokijska rozgłośnia J-Wave, prowadzący mają w zwyczaju przez długie minuty pławić się we własnym strumieniu świadomości, zanim wreszcie zaprezentują słuchaczom, co im w duszy gra. Ale nawet jeśli wysłyszycie tam znajome nazwy — Radiohead, D’Angelo — jest duża szansa, że w ostatniej chwili spikerzy zdecydują się zmienić temat i zagrać ostatni singiel Gesu no Kiwami Otome. albo zmarłego przed kilkoma dniami wiekowego japońskiego barda.

Pizzicato V, „The Audrey Hepburn Complex”

Japonia słynie także wśród kolekcjonerów z unikalnych wydań i nieporównywalnej jakości tłoczeń płyt artystów zagranicznych. Wiele niszowych, ale cieszących się szacunkiem w środowisku wydawnictw doczekało się japońskich edycji, a nawet jeśli nie, nie zdziwcie się, jeśli w sklepie z winylami natraficie np. na pierwsze wydanie debiutanckiego 10-ciocalowego albumu George’a Brassensa w doskonałym stanie albo na amerykański first press Walk Away Renée / Pretty Ballerina The Left Banke. Czytając kiedyś artykuł o zakupach płytowych w Brazylii, znalazłem wzmiankę, że prędzej klasyczne wydania niereedytowanych dotąd płyt mistrzów MPB, samby i bossa novy znajdzie się w Japonii — i faktycznie. Niejako na potwierdzenie tej tezy przywiozłem ze sobą jedną płytę Chico Buarque. Priorytetem była jednak muzyka japońska, o którą w Europie zwykle równie trudno, co o brazylijskie białe kruki. W sumie dzięki nadludzkiej cierpliwości Judyty i mojemu uporowi maniaka w samym Tokio na odkrywanie miasta szlakiem tamtejszych sklepów płytowych udało nam się poświęcić dwa dni.

jp

Kurtek digguje w tokijskim HMV; zdj. Judyta

Początkowo nie było łatwo — w natłoku spraw swoje przygotowania do winylowych wykopalisk przed wyjazdem ograniczyłem do zainstalowania (jak się okazało nieaktualizowanej od dawna aplikacji) wyszukującej sklepy płytowe, dzięki czemu większa część pierwszego dnia poszukiwań upłynęła nam na odwiedzaniu lokalizacji nieistniejących już miejsc sprzedaży czarnych krążków w Harajuku. Po kilku odrobinę frustrujących pomyłkach i niejako rekompensującej je wizycie w obłędnym 10-ciopiętrowym molochu legendarnej amerykańskiej sieci Tower Records (w USA nieistniejącej już od dekady) — który mimo niesamowicie szerokiej oferty specjalizuje się w sprzedaży jedynie nowych płyt, co nie do końca mnie satysfakcjonowało — pod wieczór dotarliśmy wreszcie do przepastnego salonu HMV w dzielnicy Shibuya, a stamtąd nie dało się już wyjść z pustymi rękoma. Kolejny dzień zwieńczyła natomiast wizyta w tokijskim Disk Union — kolejnym obowiązkowym punkcie na szlaku tokijskiego diggingu. Co ciekawe w żadnym ze sklepów obsługa nawet nie próbowała mówić po angielsku — w przeciwieństwie do właściciela małego sklepu w pobliżu Nishiki Ichiba w Kioto. Poza tym kupowanie w Japonii to sama przyjemność — z kilkunastu przywiezionych krążków wszystkie (poza jednym nieprzesłuchanym zawczasu Chopinem kupionym na wyprzedaży za 300 jenów) niezależnie od opisanego na etykiecie stanu (A, A/B, B…) grają i brzmią bez zarzutu. Japońscy sprzedawcy przywiązują wielką wagę do jakości oferowanych płyt, każdą skrupulatnie opisując (zwykle po japońsku) specjalną nalepką umieszczaną zwykle w prawym górnym rogu okładki.

jp

Płyty z rodziny YMO (od lewej): Mari Iijima, Yuming, Taeko Ohnuki, Ryūichi Sakamoto, YMO

Nie łudziłem się, że niemal niedostępne w międzynarodowym internecie limitowane edycje płyt Flipper’s Guitar, arcydzieło techno-kayō Parellelisme Miharu Koshi (czy pytając o płytę w Japonii — Koshi Miharu, jeśli nie zamienimy miejscami imienia z nazwiskiem, sprzedawca najpewniej nas nie zrozumie — miałem okazję się przekonać) czy rzadkie wydanie jedynego singla Tamao Koike trafią w moje ręce, choć w marzeniach przed laty obiecywałem sobie, że właśnie wytropieniu tych spędzających mi sen z powiek pozycji poświęcę swoją wizytę swoją w Japonii, jeśli miałaby się mi kiedyś przydarzyć. Wyszło inaczej, ale absolutnie nie żałuję.

Ryuichi Sakamoto, „Das Neue Japanische Elektronische Volkslied”

Moim łupem padł natomiast głównie japoński pop przełomu lat 70. i 80. w całej jego niezmierzonej wariantywności — od zręcznie mieszającego orientalną melodykę z kraftwerkowską elektroniką progresywnego debiutu Ryūichiego Sakamoto — 1000 Knives of Ryūichi Sakamoto, przez szczytowe osiągnięcie otoczonych kultem przez Japończyków prekursorów tamtejszego technopopu Yellow Magic Orchestra, po płyty wyprodukowane przez członków grupy (obok wspomnianego Sakamoto to jeszcze Haruomi Hosono i Yukihiro Takahashi) — uroczy debiutancki krążek Mari Iijimy Rosé, city pop inspirowany bossa novą od weteranki stylu Taeko Ohnuki (Aventure) czy pierwszy synthpopowy album hołbionej gwiazdy kayōkyoku Yumi Matsutoi (Cobalt Hour), której dwa pierwsze, bardziej kameralne i organiczne albumy w Tokio okazały się poza zasięgiem, ale jeden z nich Misslim z 1974 roku zupełnie przypadkiem znalazłem miesiąc później w Paryżu — ku żywej aprobacie właściciela sklepu zachwycającego się linią basu w rozpoczynającym drugą stronę płyty „Anata dake no mono”. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy nazwisko Matsutoi (znanej wcześniej jako Yumi Arai, później przez pewien czas jako Yuming) wzbudzało emocje — w położonej na peryferiach Sapporo knajpce, w której spędziliśmy swój ostatni wieczór w mieście, z jej właścicielem na polu muzyki piosenkarki znaleźliśmy wspólną płaszczyznę do tego stopnia, że od tego momentu do naszego wyjścia w lokalu wybrzmiewały już tylko jej piosenki.

jp

Japońska muzyka (od lewej): Yumi Arai, Sugar Babe, Pizzicato V, Juicy Fruits, Eiichi Ohtaki

Na moim celowniku znaleźli się także: klasyczny Eiichi Ohtaki ze słonecznym A Long Vacation będącym citypopową odpowiedzią na sunshine pop spod znaku The Beach Boys, opatrzone obłędną okładką szalone Drink! grupy Juicy Fruits ze słynnym „Jenny wa gokigen naname” i do czasu pierwszego odsłuchu już po przybyciu do kraju owiany przede mną słodką tajemnicą jedyny album supergrupy Sugar Babe, w której obok wspomnianej już Taeko Ohnuki główne skrzypce gra kolejna wielka postać japońskiej muzyki lat 70. i 80. — Tatsuro Yamashita. Po latach polowań przede wszystkim na muzykę odnalezioną już wcześniej w sieci to niezmiennie fantastyczne uczucie — móc po raz pierwszy posłuchać zupełnie nieznanej wcześniej sobie muzyki z zakupionej pod wpływem impulsu płyty. Zwłaszcza jeśli płyta ta okazuje się unikalnym połączeniem folku, soulu, funku i bluesa produkcji zbłąkanego japońskiego Beach Boya — Eiichiego Ohtakiego. Japoński digging zwieńczyło niespodziewane znalezisko — Pizzicato V in the Audrey Hepburn Complex — epka, która w 1985 zaintonowała popularny w latach 90. styl alternatywnego popu znany jako shibuya-kei. Dziesięć tysięcy koni nie mogło się mylić.

Opublikowano

Pączki z ośmiornicy

jp13

Nishiki Ichiba; zdj. Judyta

Jeszcze przed wyjazdem Moe zapytała mnie po którychś z zajęć, czy lubię japońskie jedzenie. Pokiwałem twierdząco głową na znak, że jak najbardziej. W tym momencie Moe roześmiała się — To sobie pojecie — życzliwie skwitowała. Tak było. Pojedliśmy. Właściwie jeśli mielibyśmy wybrać jedno słowo, które najtrafniej całą tę wyprawę, by podsumowało, pewnie zdecydowalibyśmy się na 美味しい (czyt. oishii, czyli pyszny), chyba że Judyta wolałaby ごちそうさまでした (czyt. gochisousamadeshita, co oznacza z braku lepszego tłumaczenia tyle co dziękuję za posiłek), które ku satysfakcji wszystkich (tj. swojej, mojej i Japończyków, którym dane było podziękowanie z ust Judyty) nie tylko zdołała bezbłędnie zapamiętać, ale potrafiła doskonale wyczuć moment. A wyczucie momentu jest bardzo ważne, równie ważne (a niekiedy i równie trudne) co nieprzekręcenie żadnej głoski. Jedno i drugie obcokrajowcom się szybko wybacza, ale czasami może prowadzić do niezręcznych sytuacji. Tu mógłbym przywołać doskonale znaną uczącym się języka i często zresztą przez nich myloną parę czasowników — 起こす (czyt. okosu, budzić kogoś) i 犯す (czyt. okasu, gwałcić).

jp14

Restauracja Rāmen w Iwaki; zdj. Kurtek

Drugim po Gdzie byliście? najczęściej zadawanym pytaniem jest prawdopodobnie właśnie Co jedliście? Japonia to obok Chin, Indii i Rosji bez wątpienia najbardziej wyraziście obecny w zachodniej świadomości azjatycki kraj. Spytaj dziecka, a powie ci, co to kimono, o co chodzi w sumo, kim byli szoguni, jak się składa origami i oczywiście, że sushi to surowa ryba. Przynajmniej ja jako dziecko bez jakiegokolwiek szczególnego zainteresowania Japonią, potrafiłem na te pytania bez problemu odpowiedzieć. Inną kwestią było, że trochę tych swoich odpowiedzi nie rozumiałem, zwłaszcza w zakresie surowej ryby — no bo jak to surowej. W rezultacie zanim sushi spróbowałem, upłynęło wiele lat, choć wydaje mi się, że współczesna młodzież ma na ten temat lepsze pojęcie niż ja, bo knajpy z ryżem zawiniętym w wodorosty wyrastają nad Wisłą jak grzyby po deszczu. Nie ma się co dziwić, to dochodowy interes. Fakt faktem — bywa, że produkty trzeba sprowadzać zza granicy na własną rękę (choć raczej nie z Japonii, prędzej z Niemiec, najdalej Korei czy Chin), ale trudno mi do końca oswoić się z tym, jak się czasem klienta nabiera, żeby nie powiedzieć tresuje — bo orientalne, bo umami, bo, zobaczcie państwo, jakie mamy bambusowe poręcze — sushi w Polsce to zabawa z nieco wyższej półki. W Japonii z kolei, w której, zaznaczę to już w tym miejscu, mają też inne jedzenie niż sushi, miejsce z sushi można czasem spotkać obok stacji benzynowej przy drodze krajowej. Koniec końców można znaleźć sporo taniej naprawdę przepyszne sushi w wariantach, które nad Wisłą trudno sobie wyobrazić.

jp15

Kurtek i jego zupa; zdj. Judyta

Nie ma może bambusowych poręczy — te byłyby nie na miejscu w obitej sklejką przydrożnej jadłodajni (choć oczywiście nie brakuje miejsc mniej lub bardziej stylizowanych, w dalszym ciągu bambusowe poręcze wydają się niewyobrażalne), ale nie o to koniec końców chodzi. Chodzi przede wszystkim o komfort. O to, że kucharz nie słyszy twoich myśli, bo jesteś jedynym klientem i o to, że skoro i tak nie kojarzysz większości pisanych hiraganą, a często i w kanji nazw (tu w wyborze do pewnego stopnia pomagają zdjęcia), a ceny wydają się jak najbardziej na miejscu, możesz właściwie zamówić cokolwiek. Ostatecznie każdy czasem popełnia błędy. Błędy, które lubią chodzić parami, zupełnie jak nigiri z surowymi mackami ośmiornicy. To zwodnicza bestia — waleczna nawet na talerzu. W takiej właśnie niepozornej formie dwukrotnie próbowała mnie ukatrupić — raz, gdy okazało się, że macki ośmiornicy się nie gryzie, ale połyka w całości — jest na to zbyt oślizgła — od razu spływa przełykiem do żołądka. Próbując z tą prawidłowością walczyć, można się naprawdę solidnie zakrztusić. Drugi raz pod postacią podawanych na słono pączków nadziewanych właśnie ośmiornicą — たこ焼き (czyt. takoyaki), które są jednym z ulicznych specjałów Kioto. Problem z pączkami z ośmiornicą nie polega nawet na tym, że zamiast budyniu czy róży, mamy w środku kawałek ośmiornicy, ale raczej na tym, że podaje się je na gorąco, przy czym temperatura ośmiornicy wewnątrz jest zdecydowanie wyższa niż otaczającego ją ciasta i piekielnie, i to jest w tym kontekście dobre słowo, wierzcie, piekielnie łatwo poparzyć sobie podniebienie. Taka oto ośmiornica.

jp16

Żyrandol w Muzeum Piwa Sapporo; zdj. Judyta

Jadąc do Azji, nigdy do końca nie wiadomo, z jakimi sensacyjnymi efektami spożywanych potraw trzeba będzie się mierzyć, ale Japonia, pomimo zakodowanej w zbiorowej świadomości surowej ryby, jest pod tym kątem naprawdę komfortowa. Można oczywiście dla pewności zamówić sake (które przy dobrych wiatrach może być niewiele droższe niż piwo — za małe, bo dużych nie serwują, w knajpie przyjdzie nam zapłacić bagatela 500 jenów), ale koniec końców trudno w kilkunastoprocentowym ryżowym winie pokładać zbyt wielkie nadzieje, że oto uchroni nas od złego. Wbrew pozorom Japończycy sporo smażą — zwłaszcza japońskie fast foody, jak お好み焼き (czyt. okonomiyaki, które Google Translate uporczywie tłumaczy jako naleśnik) zwane czasem japońską pizzą, ale w istocie bazujące na poszatkowanej drobno kapuście zapieczonej właśnie z ciastem naleśnikowym, podawane zwykle z owocami morza, aonori, katsuobushi (suszonymi wiórkami ryby bonito) i specjalnym sosem. W tych samych knajpach zwykle znajdziemy też 焼きそば (czyt. yakisoba), czyli podobnie przyprawiony i podawany smażony makaron gryczany soba, który poza tym daje swoją nazwę także m.in. jednej z zup. Nie smażone, a pieczone są 焼き鳥 (czyt. yakitori) — tradycyjne japońskie szaszłyki, których, wówczas jeszcze nie mając pojęcia, czym są, chciałem spróbować od kiedy po raz pierwszy spotkałem się z tym słowem w którejś z podręcznikowych czytanek, gdzie bohater uporczywie szuka restauracji yakitori, prosząc o pomoc napotkanych na ulicy ludzi. Jego, jak podejrzewam zresztą poniekąd bezwiedna i niezamierzona, silna wola zainspirowała mnie, by yakitori spróbować, czymkolwiek jest. W teorii, uważnie czytankę przestudiowawszy, mógłbym niejako zrekonstruować tę scenkę w rzeczywistości, ale na szczęście nie zaszła taka potrzeba. Miejsce z yakitori znaleźliśmy trochę przypadkiem gdzieś na obrzeżach Shinjuku. Do rekonstrukcji wybrałem sobie natomiast inną czytankę, a mianowicie scenkę pocztową. W oryginalnym tekście pani prosi o dziesięć znaczków pocztowych do Grecji, podczas gdy pracownica urzędu przez zbieżność nazw sądzi, że chodzi o Anglię. W rzeczywistości koszt znaczka do obydwu państw jest taki sam — nie ma specjalnych znaczków do Grecji, o czym wtedy już wiedziałem. W mojej rekonstrukcji nie było więc ani Grecji, ani nieporozumienia. Była tylko płynna japońszczyzna, level ultrabasic, ale jednak. Wydawało mi się zresztą, że w oczach pani w okienku zauważyłem lekki błysk — zupełnie jakby przez tę krótką chwilę była ze mnie, nieznanego obcokrajowca, odrobinę dumna. Najpewniej w jej źrenicach dostrzegłem jednak jedynie swoje odbicie.

jp17

Rāmen Alley; zdj. Judyta

Na swój sposób smaży się także すき焼き (czyt. sukiyaki) — w czymś w rodzaju woka w sosie, którego głównym składnikiem jest sos sojowy, przyrządza się cienko pokrojoną w plastry wołowinę, tofu i warzywa, które przed zjedzeniem macza się dodatkowo w surowym jajku. Na potwierdzenie, że sukiyaki nie tyle warto, co trzeba spróbować, chciałem napisać, że w końcu nie bez powodu właśnie „Sukiyaki” wybrano na potrzeby amerykańskiej nazwy największego japońskiego przeboju wszech czasów, czyli 「上を向いて歩こう」 Kyu Sakamoto, ale koniec końców myślę, że jednak bez powodu. A nawet jeśli — powody były na tyle prozaiczne, że oryginalny tytuł wydał się wytwórni po prostu za trudny. W tekście nie ma nic o wołowinie, ale i o sukiyaki na zachodzie mało kto słyszał.

jp18

Szef kuchni; zdj. Judyta

Nie jestem specjalistą od zup, zwłaszcza tych japońskich. Potrafię rozróżnić rodzaj makaronu i przy odrobinie szczęścia zrobić rozpoznanie pozostałych pływających w bulionie składników, ale gdyby teraz ktoś postawił przede mną miso i rāmen i kazał zgadywać, co jest czym, dałbym sobie 50% szans na poprawną odpowiedź. Niemniej jednak Japonia rzeczywiście zupami stoi. Na rāmen wybraliśmy się oczywiście w Sapporo, któremu przypada zaszczytne miano stolicy rāmen, do jednej z knajpek położonych w, trzeba przyznać, całkiem nieźle oddającej klimat tradycyjnych japońskich bazarowych uliczek Rāmen Alley — jakże adekwatnie. Nie będę zanudzał nikogo tłumaczeniem, że wielka misa pełna wszystkiego, którą nam podano to zupełnie inna zupa niż te, które serwuje się w Europie. Soby próbowaliśmy w Kioto, miso czekało na nas w Iwaki, a zupa karē to znów Sapporo — ot, taka sobie zupna turystyka. W Tokio co prawda zup nie jedliśmy, ale zupełnie przypadkiem, z turystycznego szlaku odrobinę schodząc, zbłądziliśmy w meandry ulicy zaopatrującej branżę gastronomiczną we wszelkiej maści przedmioty potrzebne, aby jedzenie serwować. Były więc sklepy z ceramiką, pałeczkami czy niezrozumiale popularnymi w Japonii plastikowymi atrapami oferowanych potraw.

jp19

Nocna panorama na wielki daikon; zdj. Judyta

W tej samej okolicy, niedaleko Sky Tree, firma Asahi, jeden z największych japońskich producentów piwa, postanowiła ufundować coś, co po małym śledztwie okazało się być chmurą o bliżej niesprecyzowanym kształcie. Japończycy śmieją się, że to wielki odchód (tak, tak, taki) i nazywają Asahi クソビール (czyt. kusobiru, znaczenie bardzo brzydkie, od wspomnianego odchodu). Nas jednak ani chmura, ani クソビール nie przekonały, uporczywie więc twierdziliśmy, że to, co Asahi sportretowało to raczej wielka rzodkiew japońska. Takie niejednoznaczne pejzaże najlepiej zresztą podziwiać, konsumując coś równie dziwnego, jak chociażby lody batatowe. Wtedy obraz się dopełnia i nareszcie można poczuć całym sobą, że jest się w Japonii.

CDN

Opublikowano

Fotografia przyklejona po drugiej stronie lustra

jp6

Shinjuku po zmroku; zdj. Judyta

Miasta uwodzą zgiełkiem i światłem neonów, krzyczą, tańczą, zapraszają. Nigdy nie przyszło mi na myśl, by te zaproszenia negować czy odrzucać. Zazwyczaj to oczywiste i naturalne, że to właśnie miasta stają się głównym celem podróży. Miasta przeżywa się intensywniej, szybciej — w ciągu kilku krótkich dni siłą rzeczy chłonie się więcej miasta, niż najwdzięczniejszej nawet prowincji. „Nie chciałabym mieszkać w mieście, którego nie jestem w stanie poznać przez dwadzieścia lat” — rzuciła pewnego wieczoru w Tokio Judyta, niedługo po tym, gdy dowiedzieliśmy się, że oprowadzająca nas tego dnia po stolicy Japonii pani Fujishima przeprowadziła się tam właśnie jakieś dwie dekady temu, a mimo tego zanim obraliśmy jakikolwiek kierunek, musiała uważnie studiować mapę, a czasem nawet pytać przechodniów, w którą stronę powinniśmy się udać. To nieuniknione. Tokio to miasto miast.

jp7

Panorama Tokio; zdj. Judyta

Gdy wróciliśmy do Tokio na kilka dni przed wylotem (z Narity, określanej jako jedno z dwóch tokijskich lotnisk, choć oddalonej od centrum o bagatela 70 kilometrów), zatrzymaliśmy się w Sumidzie, która choć położona odrobinę na uboczu, niedaleko przyciągającej rzesze turystów Asakusy i najwyższej budowli współczesnej Japonii — Sky Tree, ku naszemu zadowoleniu figurowała na szczęście na trudnej z początku do rozczytania mapie tokijskiego metra. Tam właśnie, przy rzece Sumida, dającej swoją nazwę dzielnicy, przywitała nas prosta dwujęzyczna tablica informacyjna — „ようこそ墨田区へ / Welcome to Sumida City”. Wcześniej Tokio jawiło się nam raczej jako przepastny, nieprzystępny labirynt pełen niezliczonych elementów na tyle czasem do siebie nieprzystających, że można było odnieść wrażenie, że lada moment wszystkie one mogłyby oddzielić się od trzonu miasta w poszukiwaniu swojego prawdziwego miejsca, gdyby nie utrzymująca je w ryzach jakaś trudna do zdefiniowania niepojęta siła konstrukcyjna. Od czasu, gdy przywitała nas Sumida, stało się jednak jasne, że to tylko złudzenie. Tokio nie mogło być jednym miastem i w istocie nim nie jest. Jest miastem miast — współistniejących razem w jednej wielkiej aglomeracji. Ten jeden szczegół, zmiana postrzegania wcześniej niemożliwej do opanowania przestrzeni, sprawił, że w jednej chwili Tokio jako takie przestało istnieć, a jego poszczególne składowe stały się na tyle kompaktowe, że równie dobrze mogłyby zmieścić się w kieszeni płaszcza. Tylko mierzące ponad 600 metrów Sky Tree pewnie wyraźnie by odstawało.

jp8

Drzewa w Kyōto Gyoen; zdj. Judyta

Długo można by kontemplować monumentalną szklano-betonową dżunglę, ale oczywiście nie ma na to czasu. Skrzyżowania, chodniki, ulice, place, dworce i skwery pozostają w ciągłym ruchu — statyczność w jakiejkolwiek postaci wydaje się cokolwiek nienaturalna w obliczu tego wielkiego żyjącego, cyklicznie zmieniającego się we wszystkich kierunkach organizmu. A mimo to w jego wnętrzu, nawet w pobliżu najruchliwszych miejsc — dworców Shinjuku, Shibuya czy Ikebukuro, nie brak pewnej specyficznej harmonii, na swój sposób organizującej i utrzymującej w ryzach pozorną dyspersję. To jednak nie wpływa nijak na zmysłowe odbieranie hałaśliwej i przytłaczającej powierzchowności wielkiego miasta miast. Jakkolwiek by próbować je oswoić, wszystko i tak zaczyna się i kończy w zatłoczonych wagonikach krążących po liczącej sobie w sumie niemal 900 kilometrów pajęczynie tokijskiego metra.

jp9

Przydrożny ołtarz, Kioto; zdj. Judyta

Po drugiej wojnie światowej pod wpływem mimowolnego bliskiego kontaktu z Amerykanami, Japonia rozpoczęła dynamiczne zmiany. Nie tylko przeszła daleko idące przemiany ekonomiczne, ale przede wszystkim jej bogata tradycyjna kultura gwałtownie zderzyła się z zaraźliwym i ponętnym amerykańskim popem. Odtąd nic nie było takie samo. Japończycy na swój sposób zinterpretowali wzorce zza oceanu i przystosowali do swoich wyobrażeń i potrzeb, niejednokrotnie karykaturalnie je przy tym wykrzywiając. Różnice między nową a starą Japonią można dostrzec także w miastach, zwłaszcza w dawnej stolicy, Kioto, której na polskim gruncie najbliżej pozycją, historią i aurą do naszego Krakowa. Japoński Kraków wypełniają rozliczne mniejsze, większe, bardziej i mniej atrakcyjne dla turystów świątynie, które z początku ujmują niepowtarzalną atmosferą pradawnego orientalnego mistycyzmu, ale już po trzech dniach bezustannego pielgrzymowania od jednej do drugiej, zaczynają niedzielnego pielgrzyma nie tyle nawet nudzić, co frustrować. Nie chodzi tu jednak ani o nadmiar, ani o powtarzalność, a o świadomość pewnej absurdalnej wręcz powierzchowności obcowania z tą jakże odległą kulturą i tradycją. Nie same świątynie, ale lustrujący je przez szkła aparatów bezmiar zagranicznych turystów jest solą w oku Kioto, które przecież podobnie jak Tokio zaprasza wędrowców w swe progi. Ale Tokio nie ma takiej mocy. Bezrefleksyjność jest bowiem na stałe wpisana w jego przytłaczającą okazałość i elegancję. Okazałość i elegancja Kioto mają natomiast w kontekście krótkich, dalekich wypraw coś dramatycznie ulotnego i smutnego. Uczucia te odpędzić można jedynie, wyjeżdżając.

jp10

Pociąg w Otaru; zdj. Kurtek

Nawet pośród gęstej miejskiej zabudowy nietrudno o kontakt z naturą. W strzelistym Tokio z lotu ptaka można nie dostrzegać licznie posadzonych drzew, ale z perspektywy piechura, trudno ich nie zauważyć. Dzielnice mieszkalne, amalgamat ściśle przylegających, pozornie nieprzystających do siebie budynków, poza przeważającymi w zdecydowanej mierze względnie płaskimi dachami, zdają się zbierać w całość rozmaicie zaaranżowane miniaturowe kwietniki przed wejściami domostw, którym nierzadko towarzyszą wywodzące się z folkowych tradycji figurki tanuki. Diabeł tkwi w szczegółach, które w mgnieniu oka oswajają dalekim przybyszom zupełnie obcą przecież przestrzeń. W Japonii nawet na ulicy można poczuć się jak w domu.

jp11

Sapporo; zdj. Kurtek

Choć Sapporo jest czwartym największym pod względem populacji miastem w kraju, trudno mierzyć je tą samą miarą co wspominane już Tokio i Kioto. Hałaśliwe, gęsto inkrustowane neonami niemałych rozmiarów centrum wydaje się w realiach tokijskich niesamowicie kompaktowe i dostępne. Choć ulice w stolicy Hokkaido są w przeciwieństwie do większości japońskich miast ułożone względem siebie prostopadle, nie znaczy to oczywiście, że łatwo od razu się w nim odnaleźć. Dwójce zagubionych turystów z Polski ostatecznie pomoc w znalezieniu poszukiwanego Ramen Alley zaoferowała przechodząca Japonka — To bardzo logiczne, po dwóch tygodniach bez problemu się tu odnajdziecie — płynną angielszczyzną skwitowała sprawę. Ale nie tylko geometryczna wspaniałomyślność położenia ulic sprawia, że Sapporo wymyka się klasyfikacjom. Brak mu może atrakcji turystycznych na miarę zabytkowej części kraju (na myśl przychodzi mi wyłącznie piekielnie konwencjonalne muzeum piwa Sapporo i położony na obrzeżach Moerenuma-koen, który dla mieszkańców musi latem stanowić idealny weekendowy azyl), ale może właśnie też dlatego jawi się jako prawdziwe miasto, w którym można by zatrzymać się na dłużej. Gdy w piątkowy wieczór w niepozornie położonej, ale niewiarygodnie klimatycznej restauracji zostaliśmy zapytani przez siedzących nieopodal Japończyków, które miasto w Japonii podoba nam się najbardziej, Judyta jak gdyby bezwarunkowo z finezyjnie udawaną euforią wykrzyknęła, że oczywiście Sapporo. Ja wówczas nie byłem pewien, ale im dłużej się zastanawiam, tym bardziej się z tą spontaniczną odpowiedzią zgadzam. Sapporo nie przytłacza, nie wprawia w zakłopotanie czy melancholię. Nie zatraca się jednak w swojej funkcjonalności. Po prostu jest. A to czasem w zupełności wystarczy.

jp12

Drzewa przy jeziorze Inawashiro; zdj. Kurtek

Niezależnie od ostatecznego stopnia zagłębienia się i zrozumienia meandrów poszczególnych miast, miejscem, do którego chciałbym jeszcze powrócić jest japońska prowincja — tu reprezentowana przez Iwaki w prefekturze Fukushima — tej od tsunami i elektrowni atomowej. Jednak moją główną motywacją są nie przemiany po katastrofie 2011 roku, choć oczywiście trudno na nie przymknąć oko (zwłaszcza na kilkumetrowy betonowy mur na pewnym odcinku oddzielający miasteczko od oceanu), ale przede wszystkim dająca się tu poznać w pełnej krasie szlachetna codzienność (która na pewno jest do uchwycenia także i w Tokio, i w Kioto, ale jednak uwagę zbyt często odciąga co innego). Na japońskiej prowincji (choć w przypadku Iwaki, dziesiątego największego miasta Japonii rozciągającego się na obszarze ponad tysiąca dwustu kilometrów kwadratowych, nie jest to najtrafniejsze określenie) łatwiej jednak o dostrzeżenie detali — od relacji panujących w społecznościach sąsiedzkich po zmieniające się pory roku. A Nishigō późną wiosną — po zachodzie słońca wybrzmiewające co wieczór panoramą dźwięku żab i cykad i pachnące polem ryżowym to, wierzcie mi, coś nie do opisania.

CDN.