miałem kilka lat, gdy w sercu lat 90. zacząłem nabierać jakiejś pierwszej świadomości muzycznej; chciałem napisać wrażliwości, ale ta ukształtowała się dużo wcześniej — repertuar piosenki dziecięcej miałem w małym palcu, gdy zacząłem odkrywać muzykę dorosłych; najpierw przez teledyski, które swego czasu zamiast reklam między programami wyświetlała telewizja, później przez kasety rodziców i dziadków, coweekendowe emisje 30 ton, wreszcie płyty z targowiska i (od święta!) z empiku oraz plejlisty telewizji muzycznych i stacji radiowych — to już w okolicach przełomu milenialnego; to nic nadzwyczajnego, wiem, ot doświadczenie pokoleniowe; chodzi mi raczej o to, że pomimo tego nigdy nie uważałem lat 90. w muzyce za moją dekadę; owszem, bywało, że jakieś wczesne wspomnienia wracały z nową siłą pod wpływem niesłyszanych dawno utworów, ale nie miałem potrzeby, by spróbować te lata 90. uczynić moimi własnymi; zmiana następowała we mnie powoli, aż wreszcie przed pięcioma miesiącami zebrałem na jednej plejliście wszystkie płyty z lat 90., jakie kiedykolwiek otagowałem sobie do odsłuchu, a także wróciłem do wielu znanych mi, by skonfrontować się z nimi na nowo; z tych odsłuchiwanych po raz pierwszy w maju tylko dwie znalazły miejsce w poniższym zestawieniu, pozostałe posłużyły za kontekst; jako że moją tylną furtkę do poznania lat 90. na nowo stanowiła muzyka japońska, to ona po anglosaskiej stanowi tutaj drugą siłę; wreszcie — jak zawsze u mnie — bywa, że piszę wprost o płytach i muzyce na nich, a czasem bardziej o sobie przez jej pryzmat; to raczej emocjonalna mapa dekady niż cokolwiek innego; być może wskaże komuś jakąś ścieżkę, ale w sumie nic pewnego
50. |
aqua aquarium 1997 |
mógłbym udawać, że to nigdy nie miało miejsca, ale byłoby to tuszowanie faktów; otóż aqua w okresie przełomu milenialnego stała się siłą rozpędu moją pierwszą ulubioną grupą muzyczną; nie ma się co czarować — w tamtym czasie dla ośmiolatka, który ten bajkowy świat, gdzie akcję swoich piosenek osadził zespół, traktował bardzo poważnie, musiało być to pierwsze istotne przymierze z popkulturą; i choć już wtedy dużo bardziej ceniłem sobie ich drugi krążek aquarius, który nie tracił nic z plastyczności debiutu, a orkiestrowe aranżacje dodawały mu disneyowskiego splendoru, do dziś żywe pozostają we mnie emocje jakie budziło we mnie aquarium; paradoksalnie jednak nigdy nie chodziło mi o „barbie girl”, które niewątpliwie wycisnęło do cna na rozmaitych frontach swój nowalijkowy urok — zarówno dzięki szalonej intertekstualności, jak i absurdalnym środkom ekspresji — hi-pitchowym wokalom w refrenie i eurodance’owej aranżacji; ja jednak w tamtym czasie jak objawienie traktowałem odsłuchy całej płyty i piosenka o barbie nie była wcale moim highlightem; pamiętam jak „doctor jones” w osadzonym w dziewiczej dżungli teledyskiem rezonowało we mnie w kontekście ulubionych zestawów lego i jakim dziwacznym doświadczeniem były odsłuchy „roses are red” zaaranżowanego bardzo prostolinijnie (żeby nie napisać — tanio), ale z wyraźnym psychodelicznym twistem; dziś raczej nie wracam do tej płyty, chociaż wciąż dumnie pręży się na półce; to raczej artefakt mojej własnej drogi przez meandry muzyki popowej i niepopowej, którą przed laty rozpocząłem jako dzieciak właśnie od tej zabawnej płyty ♪ „my oh my”
49. |
vanessa paradis vanessa paradis 1992 |
zanim pomyślicie o vanessie paradis, być może w kontekście prześladującego ją do dziś „joe le taxi”, pomyślcie o „it’s not over ’til it’s over” lenny’ego kravitza, bo to właśnie kravitz zrobił paradis tę płytę i zrobił ją w stylu być może największego kilera swojej własnej dyskografii; pomyślcie o skąpanym w słońcu pomoście między kolorowym optymizmem początku lat 90. a żywymi aranżami popu o artystowskim zacięciu drugiej połowy lat 60. — baroque popie, sunshine popie, popie psychodelicznym; tego pomostu naturalnie nie wybudowali zresztą kravitz z paradis — to był w owym czasie jeden z muzycznych trendów i chyba mój pierwszy punkt zaczepienia w muzyce lat 90., gdy byłem już dorosły; nic dziwnego, że debiut paradis tak ujął mnie przed laty; było w nim coś beztroskiego i szczerego, ale produkcyjnie całość cechowała konsekwencja stylistyczna, a większość utworów — pierwszorzędna melodyka; kravitz zresztą przyprawił tę mieszankę po swojemu bossa novą i funkiem, a młodziutka paradis z dojrzałym umiarem zaczarowała słuchaczy wokalnie, nawet w ryzykownym coverze „i’m waiting for the man” lou reeda, który tylko na pierwszy rzut oka wydaje się przypadkowy — w rzeczywistości doskonale dopełnia album, a może nawet definiuje stylistycznie jego kierunek ♪ „be my baby”
48. |
beck odelay 1996 |
becka poznałem w kolejnej dekadzie, a dopiero w jeszcze kolejnej poczułem imperatyw, żeby zanurkować w jego dyskografii i tam znalazłem odelay, które odstręczyło mnie i zafascynowało jednocześnie; na tle orkiestrowych refleksji sea change i tanecznych pląsów midnite vultures, jego szalona poćwiartowana stylistycznie i zupełnie dosłownie struktura (mieszająca brudną alternatywę, psychodeliczny vibe, hiphopowe bity, rapowane wstawki, elektroniczne riffy, folkowo-countrujące laidoutowe aranże) była czymś, co wydawało mi się odważne i szczere; z tej samej przyczyny musiałem jednak tę płytę na jakimś poziomie odrzucić; te estetyczne wolty były całkowicie nie do przyjęcia, a jednocześnie niosły ten krążek w nieprzewidywalny, ale konsekwentnie wysoko-energetyczny sposób; słuchanie go jest trochę jak bujanie się na gałęzi, która w każdej chwili może runąć na ziemię; ale może też być fajnie; albo fajnie do czasu; nie zawsze jestem w nastroju by spędzić niemal godzinę bujając się z beckiem po tych jego stylistycznych wertepach, ale jeśli akurat jestem, rzutem na taśmę wpuszczam go do mojego zestawienia ulubionych płyt lat 90., chociaż nie mogłem rozważać tego na poważnie, kreśląc luźną listę propozycji ♪ „the new pollution”
47. |
chris isaak forever blue 1995 |
mam ten album na kasecie, którą kupiłem kompulsywnie zaraz gdy ten album usłyszałem po raz pierwszy długo po tym, jak lata 90. definitywnie dobiegły końca; odkopałem akurat w tamtym momencie pacholęcego walkmana, a że kaseta była dziesięciokrotnie tańsza niż winyl, sprawa rozstrzygnęła się sama; na tym zresztą mój kasetowy revival w zasadzie się skończył — wziąłem ze sobą isaaka raz czy drugi na przechadzkę po parku, ale czułem się nie do końca komfortowo z tym miarowo szumiącym pudełkiem za pasem; ale płyta została mi w głowie; zanim na nią trafiłem, moim jedynym tropem było wyświechtane „wicked game”, kunsztowne niesamowicie w swojej śmiałej reinterpretacji klasycznej ballady; nie potrafiłem jednak wtedy nijak wyobrazić sobie jakie mogłoby być muzyczne tło tego nagrania — taki był z niego oryginał; forever blue przeszło moje najśmielsze oczekiwania — nie tylko nagle chris isaak nabrał sensu jako wykonawca i twórca, ale udało mi się odkryć muzykę zatrzymaną w czasie i pomiędzy stylistykami; forever blue to bowiem przykład rasowej americany z lat 90. zanurzonej głęboko (ale nie na tyle, by stać się pastiszem lub wpisać się w szufladkę odtwórczego retropopu) w swoich klasycznych inspiracjach przekrojem muzyki amerykańskiej lat 50. i 60. isaak jest w tym bardzo konsekwentny, a że jest niesamowitym wokalistą, niezłym songwriterem i ma w sobie masę uroku, forever blue to naprawdę znakomity krążek do słuchania na co dzień albo od święta ♪ „go walking down there”
46. |
grzegorz turnau to tu, to tam 1995 |
jednym z moich najwcześniejszych związanych z muzyką wspomnień jest teledysk do „cichosza” turnaua, który namiętnie w połowie lat 90. zamiast reklam emitowano swego czasu w telewizji polskiej; to też być może była jedna z pierwszych dorosłych piosenek w moim dziecięcym repertuarze piosenek do nucenia pokątnie i wyśpiewywania całkiem otwarcie; to jednak nie przełożyło się w kolejnych latach na moje turnauem zainteresowanie; uważałem go w najlepszym razie za sztywniaka śpiewającego dla starych bufonów; miałem poczucie, że słowne szarady są dla niego ważniejsze niż forma i treść; teraz gdy sam jestem stary, a kontekst dla muzyki turnaua mam szerszy, sprawy zdają mieć się inaczej; od pewnego czasu mimochodem zaprzyjaźniałem się tête-à-tête z kolejnymi turnaua utworami, a wszystkie tropy prowadziły do to tu, to tam, które choć miało być upiornie monotonne ze względu na prymat tekstu nad muzyką i fortepianowe aranże, a okazało się zaskakująco zręcznie zrównoważone, kipiące od intrygujących interpretacji nawet ciekawszych tekstów; piszę o tym tak, jak gdybym po raz pierwszy się właśnie teraz z nimi mierzył, w rzeczywistości spotkań przez lata było wiele, tylko ja nie zawsze byłem tak uważny ♪ „pompa”, „natężenie świadomości”
45. |
stereolab emperor tomato ketchup 1996 |
z jednej strony dyskografia stereolab wydaje się, ze względu na specyficzną melodykę i zajmujący charakter, dość monolityczna, z drugiej zawsze miałem poczucie, że jej najjaśniejszym punktem w rozumieniu ogółu jest właśnie emperor tomato ketchup z 1996; z jakiegoś powodu tę właśnie płytę wybrałem sobie do przesłuchania lata temu, a później wracała do mnie albo ja do niej w tej czy innej formie; zdziwiło mnie zatem dość mocno, że zarówno komercyjnie, jak i krytycznie lepiej przyjęto kolejne dots and loops, którego słuchałem po raz pierwszy dopiero niedawno i też jest super; jednak moim głównym skojarzeniem ze stereolab na zawsze pozostanie ketchup, ketchup lejący się, o wręcz podejrzanej konsystencji, ale bardzo smaczny; taka też jest ta płyta; to płyta o podejrzanej konsystencji i to jest jednocześnie nietypowy komplement i mój największy zarzut względem i tego krążka, i muzyki stereolab ogólnie; to świetnie zrealizowana hipnotyzująca mieszanka stylów retro i futuro pod flagą indie rocka z francuskim twistem (czy raczej — avec une touche française), który cholernie dodaje jej animuszu; słucha się tego całościowo genialnie — to muzyka stworzona dla formatu płyty długogrającej — ale trudno się jej zaczepić; ja jestem prostym słuchaczem — potrzebuję singla; nie przeczę, że u stereolab nie ma kompozycji quasisinglowych, ale jednak tutaj wszystko płynie; gdyby jednak nie stereolab, być może ani arcade fire, ani sufjan stevens nie zrealizowaliby swoich najlepszych nagrań w sposób, w jaki to zrobili ♪ „metronomic underground”
44. |
depeche mode violator 1990 |
niewątpliwa kulminacja kariery depeche mode i płyta, którą można podzielić ich dyskografię na pół; to raczej symboliczne niż faktycznie przejście od synth popu do alt rocka, dzięki czemu wszystkie te dotychczas jednak dość chaotyczne, ale dojrzewające do swoich faktycznych form pomysły melodyczno-brzmieniowe doczekały się swojej najbardziej wyrafinowanej formy; daleko mi do miłośnika depeszy, a na violatorze nie ma moich ulubionych piosenek grupy, ale jest coś obezwładniająco pociągającego w sterylnym i na wpół mechanicznym, ale jednocześnie pełnym bardzo organicznego, cielesnego wręcz napięcia brzmieniu tego albumu; nawet radiowe „enjoy the silence”, które normalnie nie miałoby prawa mnie uwieść, włączone w ciąg krążka odsłania produkcyjną wirtuozerię; violator, za każdym razem, gdy poświęcę mu trochę uwagi, zabiera mnie do bardzo namacalnego dystopijnego świata, który, chociaż na co dzień nie jest moim światem, w tym wydaniu cholernie mnie bierze ♪ „world in my eyes”
43. |
d’angelo brown sugar 1995 |
słuchanie voodoo w liceum uważam za jedno z formatywnych dla mnie muzycznych doświadczeń, takie po którym nie ma już powrotu do tego, co było wcześniej; w tym kontekście brown sugar zawsze było dla mnie rozczarowujące, chociaż chyba wcale nie musiało; na swoim naprawdę zręcznie i ponadczasowo wykrojonym debiucie d’angelo na zawsze zredefiniował to, czym i jaki mógł być neo-soul — czerpał przy tym oczywiście z soulowej klasyki, nie pozostawał dłużny produkcyjnym trendom epoki, ale jednak to właśnie on (m.in; wraz z alim shaheedem muhammadem z atcq i ich stałym współpracownikiem bobem powerem czy raphaelem saadiqiem) urzeczywistnił to na tym krążku; mimo tego dość oczywistego osiągnięcia, długi cień voodoo całkowicie zakrył dla mnie jakąkolwiek możliwość postrzegania brown sugar w jego własnym kontekście; stąd zawsze, mimo jego niezaprzeczalnego kunsztu wokalno-produkcyjnego brown sugar wydawało mi się niewypełnioną do końca przestrzenią; słuchając, szukałem trąbki roya hargrove’a, charakterystycznych bębnów questlove’a, kolejnych wokalnych i dźwiękowych warstw, które uczyniłyby strukturę kolejnych numerów mniej przejrzystą; brown sugar zupełnie błędnie brałem za oczywistość, wydawało mi się zbyt proste; dopiero gdy wróciłem do płyty teraz, pozostawiając voodoo poza zasięgiem, w nowym milenium, brown sugar udało się zaintrygować mnie na własnych zasadach; doceniłem niezrównane połączenie quiet stormu z hiphopowymi bitami, jazzujący laidbackowy vibe, przeprosiłem się z tytułowym utworem, który dotąd nie mógł wybrzmieć w pełni swojego potencjału — blokowała go klątwa voodoo ♪ „cruisin’”, „when we get by”
42. |
tatsurō yamashita cozy 1998 |
jeśli myślicie, że estetyka city popu wyczerpała się w latach 70. i 80., ta płyta skutecznie podważy to jakże błędne przekonanie; tatsurō yamashita, żywa legenda japońskiego popu i jedna z sił napędowych gatunku, do dziś z powodzeniem kultywuje swój niepowtarzalny styl, a wydane w szczycie lat 90. cozy to późny w kontekście szczytu jego scenicznej kariery, ale bynajmniej nie spóźniony klasyk; yamashita z powodzeniem korzysta z dobrodziejstw objętości płyty kompaktowej, zbierając wydawane w ciągu poprzednich pięciu lat single i dopełniając je nowymi nagraniami do 72 minut; efekt jest, zgodnie z tytułem, przytulny i nostalgiczny, bo metody produkcyjne yamashity szczęśliwie oparły się wszelkim trendom epoki; to wielka słoneczna autostrada począwszy od połowy lat 60. i ukochanych przez yamashitę (i przeze mnie) beach boysów, przez organiczny progresywny, ale lekki w odbiorze pop lat 70. aż do lat 90., do której słowem kluczem jest hohoemi, czyli uśmiech; to muzyka, która w pewnym sensie nie zestarzała się ani o dzień, bo ze względu na swój charakter od samego początku była naturalnie ponadczasowa ♪ „fragile”, „donuts song”
41. |
étienne daho singles 1998 |
mój największy problem z dyskografią daho jest taki, że choć uwielbiam do niego wracać, nie potrafię wybrać jednej ulubionej płyty; w formie długogrającej daho zawsze wydaje mi się nierówny; wydane pod koniec dekady singles zbiera strony a singli z lat 80. i 90., co w dużej mierze rozwiązuje wspomniany wcześniej dylemat; to znakomita selekcja francuskiego popu, trochę jedynie egzaltowanego ♪ „comme un igloo”
40. |
dixie chicks wide open spaces 1998 |
jeśli kiedykolwiek skrytykowałem czyjąś ulubioną popową płytę za jej generyczny radiowy vibe czy archaiczną produkcję, tutaj możecie się odegrać; wide open spaces trafiła na mnie lata temu w jakimś koszu wyprzedażowym, a ja bezwiednie wyciągnąłem do niej pomocną dłoń — chicks miały u mnie fory za świetną płytę, którą dekadę później zrobił im rick rubin; nie byłem jednak absolutnie gotów na tę muzykę i przez długi czas płyta leżała na półce; gdy jednak trio wróciło z gaslighterem, a ja zacząłem odświeżać sobie ich repertuar, zabrałem całą ich dyskografię do samochodu i w ten sposób swojskie (wtedy jeszcze nie dla mnie, ale to koniec końców dobre słowo, by ten krążek opisać) wide open spaces stało się być może jedną z najczęściej przeze mnie słuchanych płyt w ogóle, a przynajmniej w ostatnich latach, kiedy w muzycznej galerii handlowej uprawia się niestrudzony window shopping, a z rozlicznych ulubionych płyt raczej tworzy się artefakty niż znajduje się w nich towarzyszy dnia codziennego; a to jest właśnie taka płyta na co dzień, utrzymana gdzieś pomiędzy organicznym country popem a country neo-tradycyjnym; jest też kilka bardziej ckliwych balladowych momentów, ale jest tym jednak całkiem sporo charakteru, a numery, nawet jeśli pozornie dość banalne, przy bliższym poznaniu bronią się jakościowym songwritingiem ♪ „tonight the heartache’s on me”
39. |
yoshiaki ochi natural sonic 1990 |
natural sonic yoshiakiego ochi to płyta, którą z całym przekonaniem można określić jako odkrytkę — zagubioną w czasie i przestrzeni przez prawie dwie dekady aż do premiery skarbnicy japońskiego ambientu i new age’u — składanki kankyō ongaku wydawnictwa light in the attic; to muzyczny świat, z którego istnienia do tamtej pory nie zdawałem sobie sprawy; gdyby nie przypadek nigdy nie przypuszczałbym też, że to estetyka, której potrzebowałem w swoim życiu; bardzo szybko stało się to jednak dla mnie absolutnie jasne i niebawem zacząłem chwytać za kolejne nitki i docierać do oryginalnych kontekstów umieszczonych na płycie utworów; wśród tych kontekstów natural sonic ochiego stał się nawet jeśli nie moim ulubionym odkryciem, to jednym z tych, które najlepiej wpisały się w moją codzienność; to dziesięć opartych głównie o perkusjonalia, ale zaaranżowanych w duchu ambientalno-new-age’owym instrumentalnych kompozycji, rozmyślnie ułożonych w hipnotyzujący cykl; muzyka, która harmonizuje i wycisza, ale jednocześnie pobudza i zajmuje; osobliwy dźwiękowy pejzaż jakiejś odległej krainy, pomysł na niezobowiązującą ucieczkę w wyobraźni po długim dniu w pracy ♪ „ear dreamin’”, „dawning”
38. |
księżyc księżyc 1996 |
absolutnie niezwykła płyta w kontekście polskiej muzyki i muzyki lat 90. w ogóle; czerpiąca garściami z folkloru, ale przetwarzająca go kreatywnie surrealistyczna dźwiękowa baśń, która przez długi czas z każdym kolejnym odsłuchem daje się odkrywać na nowo; z początku wyobrażałem ją sobie bardziej pastoralnie i być może dlatego potrzebowałem więcej czasu, aby się z tą piękną muzyką oswoić na jej zasadach; księżyc bowiem meandruje pomiędzy rozmaitymi nastrojami, nie stroniąc przy tym od awangardowych zrywów, które pewną pozorną harmonię rozbijają nieco zbyt definitywnie; jest w tym coś z horroru i być może dlatego, choć obcowanie z księżycem sprawia mi olbrzymią przyjemność, nigdy pewna bariera między nami nie zostanie przekroczona ♪ „zakopana”
37. |
nick cave and the bad seeds let love in 1994 |
w dyskografii cave’a, którego raczej cenię niż przeżywam, zawsze byłem wielkim orędownikiem „murder ballads”; plugawe historie z folkowym rodowodem w formie słowno-muzycznej absolutnie im odpowiadającej — na swój sposób mnie to uwodzi, choć zawsze gdy do tej płyty wracam, okazuje się, że działa na mnie bardziej koncepcja płyty niż sama zawartość; są tam momenty znakomite, ale całość wydaje się niezbalansowana; inaczej jest w przypadku chyba najbardziej kultowej z kultowych w dyskografii cave’a płyt — „let love in” eksploruje ten sam gotycki nastrój, który szczodrze z rozbiegu przypisuję „balladom”, ale robi to w sposób bardziej koherentny; jego jądro jest gęste, posępne, zapalne i rozlewa się, wypełniając kolejne utwory; dzięki temu dotychczas pozbawiony życia październik przybiera formy obsesyjne, popędliwe i twórcze; trzymam tego cave’a na podorędziu w otoczeniu mu właściwym: timber timbre, pj harvey, toma waitsa czy schyłkowego leonarda cohena, na czarną godzinę, by ją rozjątrzyć, rozczerwienić, zabielić nawet ♪ „do you love me?”
36. |
aaliyah one in a million 1996 |
istnieją też płyty-duchy, które są obecne w naszym życiu w sposób niebezpośredni, ale jednak nie da się podważyć ich wpływu na nas i nasze inne muzyczne wybory; dla mnie takim krążkiem od zawsze było one in a million — stadium pośrednie między niedojrzałym debiutem a katartycznym finałem, w dodatku wykoncypowane tak, by zająć całą możliwą powierzchnię płyty kompaktowej; z tych dwóch powodów one in a million towarzyszyło mi, przez lata i regularnie, ale raczej we fragmentach; i chociaż dzisiaj też zupełnie naturalnie wolę podzielić sobie odsłuch na części — być może to nigdy nie będzie album, który połykam w całości — ujmują mnie wielowarstwowe wokale aaliyah, subtelne i dynamiczne zarazem, które jak się okazało po latach, skutecznie wyznaczyły nowy kierunek wokalny w kobiecym r&b, oraz niuanse produkcyjne timbalanda w tym odległym 1996 roku, dzięki którym pozornie schematyczne numery mid-tempo nabierają nieoczekiwanego wyrazu, jak wtedy, gdy w połowie zdającego się płynąć bez końca „choosey lover” następuje przeskok na nowy bit, co przyjemnie konfunduje, hipnotyzuje wręcz odbiorcę aż samego końca ♪ „everything’s gonna be alright”, „choosey lover”
35. |
denki groove orange 1996 |
z jednej strony krytykuję tanie poczucie humoru świetlickiego, z drugiej sam odbieram sobie prawo moralne do takich osądów, wynosząc na piedestał denki groove, u których humor podobnego rodzaju stanowi trzon działalności; orange to najgorszy rodzaj płyty — definicja hardej wixy, która jest jednocześnie pastiszem i zupełnie na poważnie; jakby horda znerwicowanych kaishainów w piątkowy wieczór wyległa do barów karaoke i sytuacja wymknęła się spod kontroli; kac vegas po japońsku, tylko w formie stricte muzycznej; jest w tym wszystkim jednak jeden detal, który nie tylko ratuje sytuację, ale odwraca jej odbiór o sto osiemdziesiąt stopni — wyobraźnia; porównajmy kac vegas z druhnami kristen wiig, a potem jeszcze druhny z barbie grety gerwig — wyobraźnia jako umiejętność operowania absurdem, przeważa szalę; a trzeba dodać, że gdy denki groove bawili się sprowadzonym z europy i ameryki techno, wciąż była to w japonii rzecz względnie nowa ♪ „dare da!”
34. |
primal scream screamadelica 1991 |
screamandelica primal scream była dla mnie zawsze, czy raczej od kiedy ją poznałem lata temu, czymś całkiem oczywistym; kreatywnie zacierającym granice pomiędzy muzyką gitarową a taneczną, owszem, ale mnie zawsze tego rodzaju odważne połączenia interesowały, raczej niż odstręczały; nie było dla mnie oczywiście zaskoczeniem, że w owym 1991 roku screamandelica zburzyła pewien niewidzialny, ale namacalny mur między odizolowanymi do tej pory muzycznymi światami; z pewną ekscytacją odkryłem jednak, że trzydzieści lat później wciąż wielu uznaje ten krążek za kontrowersyjny, niewystarczająco gitarowy lub nadmiernie taneczny, co wbrew pozorom nie musi wcale sprowadzać się do tego samego zarzutu; i jakkolwiek rozumiem, że nie każdemu hasło w tytule jednego z numerów „don’t fight it, feel it” może sprzedać mindset na ten słoneczny trip, dla mnie od zawsze to był klucz do tego krążka; rzecz nie jest wybitna, klasyczny status zawdzięcza w dużej mierze pomysłowi na siebie, niektóre numery wyciągnięte z kontekstu płyty wydają się zmierzającymi donikąd szkicami, ale jako całości współdzielącej pieczołowicie wyważoną dynamikę i psychodeliczny vibe, płyty naprawdę słucha się pięknie; to wycieczka do jakiegoś lepszego miejsca, gdzie niebo jest bardziej niebieskie, a trawa bardziej zielona ♪ „movin’ on up”
33. |
świetliki o.gród k.oncentracyjny 1995 |
napisać, że gdy pierwszy raz usłyszałem debiut świetlików, czułem się zbity z tropu, to mało; nie miałem pojęcia, co z tym zrobić; do niczego mi to nie pasowało — świetlicki, zupełnie zresztą zasadnie, wydał mi się antypatyczny, utworom opartym na jego deklamacjach brakowało melodii, a kontekst był całkowicie surrealistyczny; teraz myślę, że mogłem w sumie wyjrzeć przez okno z otwartą głową i uznać, zasadnie, że wszystko to co słyszę, pozostaje w zupełnie naturalnej symbiozie z tym, co piętrzy się dookoła mnie — nawet nie tylko w wietrzne jesienne popołudnia, ale w ogóle; ale wciąż było wtedy we mnie za dużo jakiejś jasnej idei zakłamującej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; nie potrafiłem tego przyjąć; myślę, że wrota w kierunku świetlickiego otwarły się dla mnie jakoś w okolicy premiery zabij to i wyjedź z tego miasta wilczyńskiego, który co prawda umuzyczniono nalepą, ale równie dobrze można byłoby wykorzystać świetlickiego; film zresztą nie stanowił dla mnie jakiegoś estetycznego przełomu, był raczej punktem, który uzmysłowił mi, że jestem już gotowy na przyjęcie tej wewnętrznej pluchy, która dała podwaliny mizantropicznemu, sarkastycznemu, dosadnemu, ale też jakże przecież poetycznemu światu świetlickiego; i wtedy w o.grodzie k.oncentracyjnym rzeczy zaczęły dla mnie znajdować swoje miejsca, a i ja sam odnalazłem w sobie miejsce dla niego — zupełnie naturalnie; w końcu zaakceptowałem, że też jestem częścią tej paskudnej poetyki, że ja nie jestem pełen bez niej, a ona może i jakoś do mnie wyciąga swoje chude długie palce; jedyne, co w dalszym ciągu mnie odstręcza to jakieś takie poczucie w polsce lat 90., że nie można było takiej płyty zrobić na poważnie, bez doprawienia jej tu i tam dozą jakiegoś dziadowskiego gówno kabaretu; mam jednak ten przywilej, że mogę te elementy z plejlisty usunąć na wieki, co zresztą nie bez satysfakcji uczyniłem ♪ „opluty (44)”, „nieprzysiadalność”
32. |
ride going blank again 1992 |
po raz kolejny płyta, której fundamentem są brudne shoegaze’ujące gitary, i po raz kolejny w innym ujęciu; going blank again to doskonała fuzja poprockowych melodii i alternatywnego psychodelicznego brzmienia w zaskakująco słonecznym ujęciu; o ile jednak na loveless (także łączącym shoegaze i pop w mistrzowski sposób) melodie są głęboko zakopane pod trudną do przeniknięcia dźwiękową tkanką, ride wychodzi prostolinijnie naprzeciw słuchacza, pożyczając inspiracje od the stone roses, wczesnego r.e.m., może nawet prefab sprout, i dokładając brzmieniową cegiełkę do rodzącego się właśnie britpopu; niezależnie jednak od tego, z której strony do tego krążka się zbliżymy, czy poświęcimy mu więcej zainteresowania, czy pozwolimy wtopić się w tło, trudno będzie zanegować jego ładunek energetyczny ♪ „twisterella”
31. |
the roots things fall apart 1999 |
chociaż z całą pewnością nie można nazwać things fall apart płytą soulową, dla mnie zawsze będzie to swoisty prequel do wydanego rok później voodoo d’angelo — jeden z tych albumów, które nieodwracalnie zmieniły moją percepcję muzyki, a przez to i moje życie w ogóle; obie, podobnie jak mama’s gun badu i like water for chocolate commona (które jednak pozostały stylistycznie nieco obok), były zresztą nagrywane w tym samym czasie w electric lady studios przez nieformalny wówczas kolektyw twórczy soulquarians pod wodzą questlove’a i nieodżałowanego j dilli; wkładu questlove’a w oba projekty nie da się zresztą przecenić i analogia między obiema płytami, która od zawsze była dla mnie oczywista, wynika właśnie z charakterystycznej oprawy rytmicznej questa; produkcyjnie zresztą grupa bardzo naturalnie inkorporuje elementy jazzowe, co nie jest w żaden sposób wyjątkowe w kontekście ich dyskografii, ale daje mi, jako słuchaczowi średnio wkręconemu w amerykański społeczno-polityczny rap, naturalny element zaczepienia, co czyni każdorazowy przelot przez things fall apart niesamowicie satysfakcjonującym ♪ „the next movement”, „dynamite!”
30. |
the flaming lips the soft bulletin 1999 |
zacząłem słuchać flaming lips dekadę po tym, jak ukazał się the soft bulletin, w okresie premiery embryonic; w krótkim czasie zachwyciłem się wówczas yoshimi’m, zaintrygowałem at war with the mystics, które ukazało się także na dvd-audio w 5.1, na temat którego ktoś gdzieś w internecie zapiał, że jest zjawiskowe i na tym wyobrażeniu, jak ta zjawiskowa edycja mogłaby wybrzmieć i dla mnie, gdybym miał tę płytę i odtwarzacz do niej, zbudowałem sobie wyobrażenie o flaming lips; prawda jest taka, że nigdy więcej w życiu nie słuchałem tyle flaming lips, co wtedy; czwartym i ostatnim elementem mojej ówczesnej zajawki było wydane u schyłku lat 90-tych the soft bulletin, które zdeklasowało dla mnie ich kolejne krążki od pierwszego odsłuchu — tyle pamiętam; wracałem później do tej płyty, ale bez odpowiedniej higieny odsłuchu i gdy stanąłem przed nią teraz, choć brzmiała znajomo, musiałem dokonać pewnej rekonstrukcji, która udała mi się całkiem nieźle — każdy kolejny odsłuch, a było ich ostatnio kilka utwierdził mnie w przekonaniu, że to jest to, cokolwiek miałoby tym być; myślę, że może całkiem zrównoważona proporcja pomiędzy tym, jak normalna jest to muzyka, a jej psychodelicznym, spacerockowym szytem; to album, słuchając którego, można odnieść wrażenie, że człowiek powoli, całkiem naturalnie zaczyna unosić się w powietrzu — nie ma w tym zresztą nic dziwnego; w kontekście tej muzyki to zupełnie adekwatny stan; jednocześnie flaming lips są w tym wszystkim mocno pogrążeni w jakiejś melancholii, która nie jest jednak dojmująca; jest naturalna, podobnie jak naturalna jest melodyka tej płyty — znowu nie nadzwyczajna, ale nienachalnie przyjemna, niebanalna na tyle, że nie da się tej płyty zbyt szybko wyczerpać, no i licująca z warstwowymi aranżami, które z kolei doskonale oddają wszystko inne; w tamtym okresie, gdy poznałem i zachwyciłem się the flaming lips, to właśnie ich produkcyjna wirtuozeria ujęła mnie najbardziej; i teraz z przyjemnością odkryłem to na nowo ♪ „what is the light?”, „waitin’ for a superman”
29. |
willie nelson spirit 1996 |
był czas, że nie rozumiałem fenomenu williego nelsona; moi ulubieni muzycy śpiewali jego piosenki i mówili o nim czule, a ja sięgałem po jego utwory i odkładałem je obojętny; potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, że potrzebuję w swoim życiu muzyki williego być może bardziej niż jakiejkolwiek innej; gdy śpiewa, czuję się dobrze i bezpiecznie, nawet gdy są to rzeczy melancholijne, a może właśnie szczególnie wtedy; melancholijny willie sprawia bowiem, że rzeczy niełatwe wydają się proste — ich natura jest zupełnie ludzka, a pewna harmonijność w (z braku lepszego słowa) konfrontacji z człowieczeństwem, która jest immanentną częścią jego sposobu bycia i twórczości, daje mi oparcie, gdy sam kluczę; spirit to jedno z takich sekretnych przejść, za którym znajduje się prawdziwy i szczery willie, w kameralnym anturażu opowiadający swoje historie w formie klasycznych ballad country; jest w tym wiele goryczy, ale zmiękczonej oddaniem i przełamanej zrozumieniem ♪ „she is gone”, „your memory won’t die in my grave”
28. |
the jayhawks hollywood town hall 1992 |
jest takie miejsce gdzieś pomiędzy sierpniowym zachodem słońca na przedmieściu a lutowym mroźnym porankiem na przysypanej śniegiem wsi, jakaś abstrakcyjna przestrzeń we mnie, którą w pełni realizują nagrania the jayhawks; w ich aż do kości amerykańskim alternatywnym folk-roots-country-rockowym sosie zawiera się cała wielka historia amerykańskiej americany — od the band po steve’a earle’a; mają też talent songwriterski i wykonawczy, choć nie jestem pewien, czy tego typu muzyka zrodzona z jakiejś międzypokoleniowej, pozostawionej poza czasem synergii nadaje się do tego, żeby komplementować ją na tym poziomie; chodzi bardziej o to, jakie emocje przekazuje i wywołuje; tego ja szukam na tym krążku, ilekroć mam taką potrzebę; nie jestem przy tym absolutnie przekonany, że hollywood town hall to najlepszy album the jayhawks; zwykle słucham mozaiki ich nagrań zebranych z rozmaitych krążków, dopóki wołanie we mnie nie ucichnie; wybrałem ją, ale polecam też uwadze kolejne dwie tomorrow the green grass i sound of lies — pięknie dopełnią ten słodko-gorzki pan-amerykański tryptyk ♪ „take me with you (when you go)”
27. |
dr. octagon dr. octagon 1996 |
wiem, że kool keith to jeden z tych raperów, którzy do dziś mają mocny cult following, ale ja nigdy nie byłem fanbojem; doceniam specyficzną mieszankę błazeństwa i inteligencji, która stanowi trzon jego scenicznej persony, niewątpliwie ma też rapowe kwalifikacje i naprawdę nienaganne flow i to wszystko procentuje także na tej płycie; ale nigdy mnie tym nie porwał jak chociażby del the funky homosapien, którego, ilekroć usłyszę, morda mi się cieszy; mimo tego dr. octagon jest płytą zupełnie niesamowitą — kool keith oczywiście dostarcza treści, prowadzi tę historię przez jakieś niewyobrażalne wertepy, kosmiczne odziały szpitalne, itd., ale sedno tej płyty stanowią dźwiękowe kolaże dana the automatora, który tę płytę wyprodukował na skraju hiphopowego twardogłowia i hiphopowej awangardy, z boombapowym fundamentem, turntablistyczną przerwotnością i horrorcore’owym kosmicznym i hypnotyzującym posmakiem; nie bez kozery wspomniałem dela, wraz z nim doprowadzi temat do perfekcji cztery lata później na krążku projektu deltron 3030, ale dr. octagon nie pełni tu wyłącznie roli preludium — to inna historia, mniej epicka, a bardziej garażowa, niewiarygodnie zajmująca ♪ „blue flowers”
26. |
mishio ogawa 4 to 3 1991 |
zastanawiałem się nad tym przy okazji tego zestawienia, jak zmienia się kryterium anachroniczności brzmienia; problem zawieszenia brzmienia w czasie względem aktualnych trendów, coś co niewątpliwie ciąży większości płyt, których dotyczy w momencie ich premiery, po 30 latach w zasadzie traci jakiekolwiek znaczenie; pojawia się za to niechybnie kontekst tych 30 lat, po których możemy próbować ocenić, czy muzyka zestarzała się dobrze czy źle, czy jest w niej coś ponadczasowego, co sprawia, że kwestia upływu czasu staje się problemem wtórnym; 4 to 3 mishio ogawy jest doskonałym studium tego zagadnienia; wydany w 1991 roku krążek produkcyjnie wydaje się przynależeć jeszcze do lat 80., jest przy tym na tyle różnorodny instrumentalnie, że choć można wpisywać go w rozmaite konteksty, sam jest dla siebie najlepszym kontekstem; z jednej strony można uznać go za schyłkowy przykład syntezatorowego kayōkyoku, z drugiej jego słoneczna natura i progresywne spektrum wpływów przybliżają go nawet do spadkobierców city popu, jego artystowska natura, post-new-age’owy vibe i korzenie tkwiące w nowej fali są nie do podważenia, ale koniec końców trudno znaleźć dla niego bezpośrednią analogię; to przy tym rzecz jak najbardziej popowa, bogato i różnorodnie zaaranżowana, kładąca nacisk jednocześnie na rytmikę i na melodykę, niedająca nazwać się prostolinijną, ale też nie przekombinowana; baśniowa okładka dobrze oddaje charakter tych kompozycji związanych z szeroko rozumianą rzeczywistością jedynie do pewnego stopnia; to muzyka, która niechybnie należy do przeszłości, ale czyni z tej przynależności swój atrybut — nie znajdując swojego odpowiednika w teraźniejszości, nie podlega konwencjom o anachroniczności brzmienia, nawet jeśli mogło się tak wydawać, gdy ukazała się w 1991 roku ♪ „okashi na gogo”, „nobara”
25. |
electric wizard come my fanatics… 1997 |
mimo mojego przywiązania do dopethrone i sentymentu do black masses, od którego zacząłem de facto słuchanie electric wizard, to come my fanatics zdaje się najpełniej oddawać to, co w muzyce grupy lubię najbardziej; otępiający głębią gitarowy groove, świdrujące elektryczne riffy przyprawiające o dreszcze, rozlewające się niemal bezładnie kompozycje, ale jednak jakoś zakulisowo okiełznywane; wszystko to ma oczywiście akompaniować jakimś mrocznym nocnym rytuałom, które ja pozostawiam w sferze wyobraźni; to, co odróżnia jednak ten krążek od swojego niemożliwie bardziej sławnego następny, to namacalna formatywność konwencji, która tam była już właściwie potwierdzana; i ten kreatywny proces uwzględniał odstępstwa od ortodoksji, ponieważ nie istniało jeszcze do końca brzmienie zespołu i nie zgromadziła się wokół horda słuchaczy o zamkniętych głowach, którzy mogliby na nią rzucać klątwy (finansowe); dzięki temu chociażby mamy tutaj fantastyczny eksperymentalny numer „ivixor b/phase inducer”, absolutnie poza kanonem dorobku zespołu ze względu na niezrozumienie zakutego fandomu ♪ „doom mantia”, „ivixor b/phase inducer”
24. |
sheena ringo muzai moratorium 1999 |
ciekawa sprawa, ta płyta; wydana na przełomie milienialnym, w czasie, gdy na całym świecie sprzedawano więcej fizycznych kopii albumów długogrających niż kiedykolwiek wcześniej i później, to jedna z tych wielkich płyt-pomników japońskiego rocka, wymieniana jednym tchem z kolejnym shōso strip, które kontynuowało gitarowy schemat debiutu; gdy w połowie roku wreszcie reedytowano na winylach dyskografię sheeny, nie płakałem, gdy spóźniłem się z zamówieniem tego albumu — nigdy nie był mi szczególnie bliski — zacząłem słuchanie sheeny od jej bardziej współczesnych rzeczy, gdzie gitary ustąpiły miejsca elektronice i orkiestrowemu jazzowi wokalnemu; ale od tego czasu zacząłem nerwowo przeglądać oferty sprzedaży muzai moratorium i ten brak, który nie miał mi wcale przeszkadzać, stał się impulsem, by zacząć tej płyty słuchać na poważnie; wielu japońskich słuchaczy uważa ten album za opus magnum dyskografii artystki, ja będę bardziej ostrożny w ocenach — niewąpliwie gitarowa odsłona ringo, z jej mocno 90sowym produkcyjnym sznytem, ale też melodiami wybuchającymi popowymi refrenami, które śmiało można by zestawiać z tymi późniejszymi, jest dla mnie odrobinę zbyt prostolinijna, o ile sama sheena ringo kiedykolwiek była prostolinijna; ta oczywista sprzeczność pchnęła ten krążek wysoko na mojej liście ♪ „tadashii machi”, „sido to hakuchūmu”
23. |
gas zauberberg / königsforst 1998 |
do klasycznego gasa z lat 90. dotarłem dopiero po narkopopach i rauschach, gdy już wiedziałem, które odcienie techno mogę uznać choć trochę za moje; do płyt zauberberg i königsforst, obu wydanych na przestrzeni 1998 roku i z tego powodu śmiało zaprezentowanych przeze mnie w dwupaku, usiadłem więc już jako tako wyedukowany i mający pojęcie o tym, czego się spodziewać; gas komponuje nocne pejzaże, chociaż pożycza wiele z ambientu, nie sposób uznać, że jest oniryczny; jest w jakiś sposób szorstki i w jakiś sposób organiczny, ale nie są to sposoby bycia z tych oczywistych; specjalizuje się w hipnozie, w koncepcyjnych wędrówkach, wprowadzany przez niego trans ma w sobie coś z rave’u, ale tylko częściowo; bywa surrealistyczny lub kojący; zauberberg i königsforst to dwa kolory tego zmysłowego spektrum, niezupełnie przeciwstawne, raczej ujmujące niuansami; to muzyka-plastelina, może dlatego tyle potrafię z niej czerpać, bo układa się do mnie tak, jak akurat tego potrzebuję ♪ „zauberberg 3”, „königsforst 5”
22. |
sequentia canticles of ecstasy 1994 |
nie jest to być może brzmienie lat 90., a ze mnie żaden znawca średniowiecznej muzyki chóralnej, ale canticles of ecstasy niemieckiej grupy sequentia z utworami mistyczki i kompozytorki hildegardy z bingen żyjącej przed 900 laty, zajmuje szczególnie miejsce w moim życiu; nie jest to muzyka, której słucham nieprzerwanie, ale gdy jej potrzebuje, nic nie jest w stanie jej zastąpić; uczucia, które tej muzyce towarzyszą, są trudne do rozplątania; pradawne hymny w tym kunsztownym wykonaniu mają w sobie coś podniosłego i tajemniczego, a jednocześnie medytacyjnego i kojącego; są w nich miłość, tęsknota i trudna do opisania głębia; wreszcie poczucie jakiegoś ponadczasowego przymierza, którego nie da się sfingować ♪ „ave maria, o auctrix vite”
21. |
sheryl crow sheryl crow 1996 |
w latach 90. kategoria muzyczna „singerka/songwriterka z gitarą” pękała w szwach; moją dziewczyną z gitarą z wyboru została sheryl crow, choć wyboru dokonałem niezbyt świadomie i już w kolejnej dekadzie, kiedy zafascynowany ameryką miałem poczucie, że crow jest trochę country, a to był wtedy świat zupełnie niedostępny tutaj w europie — nie grano tej muzyki w radiu, nazwiska wielkich gwiazd były zupełnie anonimowe, płyty trzeba by w ciemno sprowadzać zza oceanu; crow natomiast była międzynarodową gwiazdą popu, była przy tym mniej sterylna niż pozbawiona gitary shania twain, mniej dramatyczna i balladowa niż (również bez gitary) faith hill, ale bardziej country niż gitarowa alanis morrissette; jej druga płyta nie była moim pierwszym wyborem, ale gdy kilka lat później na fali masowych przecen płyt cd postanowiłem zostać kompletystą dyskografii moich wówczas ulubionych wykonawców, trafiła w moje ręce w podobnym czasie co pozostałe; z początku wolałem crow bardziej współczesną i mniej rockową (bo country w jej muzyce było jednak mniej niż mi się wydawało), ale przez lata rozproszonych bardziej towarzyszących niż uważnych odsłuchów, przekonałem się o bezsprzecznej wyższości tego krążka nad pozostałymi; po intrygującym, ale nierównym debiucie zrealizowanym pod okiem billa bottrella, to tutaj crow dojrzała jako songwriterka i zyskała pełną kreatywną kontrolę jako producentka; historie, które opowiada crow i towarzysząca im forma, są w większości zajmujące, fabularnie, aranżacyjnie i melodycznie; można tę płytę pewnie ocenić powierzchownie jako jedną z wielu rockowych płyt lat 90. z kobiecym wokalem i spoko; ja nie żałuję ani trochę, że poznałem ją na wylot ♪ „home”, „if it makes you happy”
20. |
elliott smith either / or 1997 |
elliotta smitha poznałem już po tym, jak ślubowałem wierność sufjanowi stevensowi i z początku byłem nieufny; smith wydawał mi się wtedy kimś w rodzaju emo-sufjana i choć minęło wiele lat, za każdym razem, gdy słyszę „pictures of me”, ta myśl wraca do mnie natrętnie; nie słuchałem nigdy smitha wyczynowo, może dlatego, że w całej swojej melodyjności i pozornym wyciszeniu, był dla mnie zbyt mroczny; mimo tego either / or z miejsca mnie zachwyciło; było buntownicze w sposób, jakiego nie znałem; naturalnie wraz z elliottem pogrążałem się w jego melancholii, chłonąłem jego uczucia jakby były moimi własnymi; wiem, że to nic nadzwyczajnego — ale z perspektywy czasu coraz trudniej mi jednak o przymierze z płytą tego rodzaju; tymczasem lata mijają, a muzyka elliotta smitha wciąż wydobywa za mnie tego emo dzieciaka, którym przecież nigdy naprawdę nie byłem; czy aby na pewno? ♪ „angeles”
19. |
yo la tengo i can hear the heart beating as one 1997 |
ten album to była miłość od pierwszego odsłuchu; od tamtej pory znajduje się gdzieś w centrum mojego muzycznego uniwersum, jednocześnie pozostając na uboczu; ile bym bowiem tej płyty nie słuchał, mam poczucie, że najlepsze między mną a nią dopiero ma się wydarzyć; gdy trafiłem na nią po raz pierwszy nie wiedziałem, dlaczego, ale czułem, że trafiła, zgodnie w tytułem, w samo serce; teraz gdy poznaliśmy się lepiej nie mam wątpliwości, że to wszystko przez lou reeda; yo la tengo są pogrobowcami brzmienia i podejścia the velvet underground — „spec bebop” niemal bezpośrednio dialoguje z „sister ray”; yo la tengo nie uprawiają jednak prostej imitacji, nie ignorują tego, co wydarzyło się w muzyce gitarowej w ciągu minionych 25 lat; gitary są tu surowo garażowe jak u velvetów, ale można się w nimi otulić na sposób shoegaze’owy; proste interpretacje wokalne na skraju fałszu, jak u velvetów, zyskują tu oniryczne rozmycie; piosenek jest milion, ale nie ma się poczucia, że milion to za dużo; wszystko płynie; ale najważniejsze jest chyba jednak to kreatywne zespolenie surowości z subtelnym popowym podbiciem; wszystko to pasuje do wszystkiego ♪ „moby octopad”, „sugarcube”
18. |
xtc apple venus volume 1 1999 |
xtc ze swoim nowofalowym tłem, które wyewoluowało w melodyjny kameralny art pop, są w równej mierze zespołem moim i niemoim; są w ich dyskografii płyty i utwory, które mogłyby dla mnie nie istnieć, ale są też takie, które mnie usiedliły i sponiewierały; pierwsza część apple venus wydanego w dwóch odsłonach na przełomie milenialnym to zaraz po kultowym skylarking najbardziej wyjątkowa dla mnie płyta grupy; rezonują ze mną i orkiestrowe aranżacje śmiało wykorzystujące smyczkowe pasaże, i nawiązujące do natury i dawnych obrzędów motywy, wokół których album oscyluje tematycznie; to muzyka, którą ze względu na bogate instrumentarium i psychodeliczny wajb można błędnie zaszufladkować jako stylistyczne nawiązanie do końcówki lat 60., ale w rzeczywistości trudno tę płytę jakkolwiek czasowo przyporządkować — równie dobrze z dzisiejszej perspektywy można by uznać ją jako protoplastę niezależnego chamber popu, którego słyszeliśmy tyle dekadę później; to bardzo autorska i kunsztownie (choć nie bez potknięć i poświęceń) zrealizowana wizja przede wszystkim partidge’a, który żeby ją urzeczywistnić właściwie rozmontował xtc; czy było warto? ♪ „i’d like that”, „eastern theatre”
17. |
miharu koshi & harry hosono jr. swing slow 1996 |
lata 90. były umiarkowanie łaskawe dla muzyków zgromadzonych na dworze yellow magic orchestra, ale nie znaczy to wcale, że były całkiem bezowocne; hosono wciąż blisko współpracował z miharu koshi, która stopniowo odchodziła od wymyślonego dla niej techno kayō w stronę osobliwej mieszanki wokalnego jazzu i francuskiego chanson; zwieńczeniem ich trwającego ponad dekadę twórczego przymierza było wydane w 1996 roku swing slow, jedyny album sygnowany nazwiskami obojga artystów, gdzie zresztą śpiewają kilka utworów w formacie klasycznego jazzowego duetu; i sam album, zgodnie z tytułem i zainteresowaniami muzycznymi hosono i koshi, jest emanacją koktajlowego, swingującego, ale w dużej mierze popowego jazzu, przełamywanego raz po raz retrofuturystycznymi elementami prosto ze space age popowej operetki; to płyta w równym stopniu chilloutowa co surrealistyczna; rzecz, którą ze względu na dość nietypowy anturaż łatwo zignorować, a którą po bliższym poznaniu można postawić w towarzystwie najbardziej klasycznych produkcji ze stajni yellow magic orchestra; ja sam pewnie bym do tego krążka nie wrócił, gdyby nie wypuszczony przed dwoma laty na winylu zremasterowany miks, który na nowo obudził we mnie zainteresowanie tym duetem ♪ „western bolero”
16. |
switłana nianio kytytsi 1999 |
istnienie tej niesamowitej plyty to najpewniej moje największe muzyczne odkrycie tego roku; switłana nianio, ukraińska wokalistka mieszająca w swojej muzyce folk i awangardę, swój kameralny debiut zarejestrowała w warszawie w 1998 roku, a w roku następnym rzecz została wydana nakładem polskiej oficyny koka records; pomimo prostonijnego anturażu ludowej urody kytytsi nie jest płytą prostlinijnie folkową — jest płytą magiczną, operującą swobodnie doskonale znanymi sobie środkami, by wyczarować świat, który istnieć może tylko w bajkach; to jedna z tych płyt, podczas odsłuchu których malują się słuchającemu przed oczami całe krajobrazy — zbożowe pola, zielone pagórki, polne drogi, pasące się krowy, smagane wiatrem maki i chabry, zbierające się do odlotu jaskółki; to świat w którym nawet wiosenne roztopy mają poetyckie konotacje, a zima nigdy nie jest naga i szara; nianio jest na tej płycie gdzieś wpół drogi między vashti bunyan a księżycem, w doskonałej równowadze operując naturalną, ponadczasową melodyką i aranżami lgnącymi podskórnie w stronę formalnych niepokojów cechujących xx-wieczną muzykę współczesną ♪ „bez nazwy”, „obereżni”
15. |
alain bashung fantaisie militaire 1998 |
być może nigdy nie zacząłbym słuchać bashunga, gdyby nie ta okładka, która w połączeniu z tytułem wkradła się do mojej wyobraźni, przygotowując grunt pod zawartość muzyczną, która do dziś potrafi powierzchownie mnie odstręczyć, by ostatecznie jednak wciągnąć mnie w swój bieg bez reszty; ekspresja wokalna bashunga jest dość surowa, a jego altrockowe muzyczne tło, które dopiero z czasem przybrało formy nieco bardziej tożsame z nowym chanson, to nie do końca muzyczne terytorium, na którym czuję się swobodnie; ale fantaisie militaire sięga w istocie po fantastyczne połączenia gatunkowe i rozwiązania produkcyjne — z powodzeniem meandruje między gitarowym anturażem, przebijającymi się co rusz smyczkowymi aranżami a eksperymentalnym podejściem do materii wyrażonym najdobitniej w „samuel hall” śmiało żeniącym intertekstualny kontekst, drum-and-bassowy beat i podążającą za swoją własną melodyką recytacją bashunga; innym razem, w „2043” bashung buduje swoją narrację na elektrycznie rozstrojonej sambie, w „au pavillon des lauriers” sięga po motywy arabskie, które obudowuje adekwatnym downtempo; mimo wszystko wyjątkowo poetycko nastrojona całość działa na wyobraźnię, do dziś odkrywając przede mną kolejne konteksty, choćby tylko w mojej głowie ♪ „fantaisie militaire”, „mes prisons”
14. |
the high llamas gideon gaye 1994 |
ta płyta jest jak plaster na depresję, gdy po wieloletnim uzależnieniu od pet sounds, przesłuchaniu wszelkich dodatkowych nagrań z sesji nagraniowych i bootlegów, człowiek zastanawia się, czy po doświadczeniu tej płyty, istnieje jeszcze jakaś forma życia; tą formą może być gideon gaye, które jest kontynuatorem tamtej barokowopopoej myśli w sposób możliwie najczystszy — jest to oczywiście przeobrażenie zrealizowane w kreatywnym duchu, ale wierne myśli przewodniej nawet nie tyle tamtej bardzo piosenkowej płyty, co jej brzmieniu i uczuciom, które obcowanie z nim wywołuje w słuchaczu; the high llamas chcieli przedłużyć te wszystkie idealnie melancholijne zachody wiosennego słońca, które nie mogłyby zajść tak, jak udało im się zajść, gdyby nie akompaniament beach boysów; dzięki gideon gaye mogą zachodzić jak dotąd, idealnie melancholijnie, ale jednak na nowo; to oczywiście marna synekdocha, ale im częściej obcuję z gideon gaye, tym bardziej utwierdzam się w słuszności takiego rozumowania jego istnienia, które w przeciwnym razie można by pewnie odrzucić jako odtwórcze i ja sam być może w jakimś kontekście mógłbym oburzyć się na jego ikonoklastyczną śmiałość; the high llamas tworzą jednak na bazie instrumentalno-aranżacyjnej tkanki pet sounds coś swojego — piosenkowość tego materiału jest dość ulotna i zwykle ustępuje pierwszeństwa melodyce samej muzyki; z początku słuchałem tej płyty jako ciekawostki, ale wrosła we mnie przez lata i nie wybrażam sobie bez niej życia po pet sounds ♪ „giddy and gay”, „the goat looks on”
13. |
susumu hirasawa kyūsai no gihō 1998 |
nie pamiętam już dokładnie, czy przez susumu hirasawę odkryłem satoshiego kona, czy odwrotnie; w każdym razie to odkrycie łączy się w moich wspomnieniach ściśle ze sceną z surrealistycznej parady w paprice, którą w sobie jedynie właściwy sposób udźwiękowił hirasawa; bramą do jego całej twórczości pozostaje jednak dla mnie kyūsai no gihō z 1998 — ukoronowanie dekady artystycznej ewolucji i twórczych poszukiwań własnych środków ekspresji; hirasawa łączy tutaj niemożliwe przeciwieństwa — wszechobecną elektronikę z rozbuchaną orkiestrowością, new age’owe motywy i ambientalne pasaże z upodobaniem do klasycznej marszowej rytmiki — wszystko to pod jak najbardziej popowym sztandarem w stricte piosenkowej formule; hirasawa jest mistrzem eklektycznej maksymalistycznej produkcji łączącej style i konteksty w nierozerwalne sploty; jest w tym wszystkim coś mechanicznego i dystopijnego, ale jednocześnie podniosłego, czy nawet duchowego; enigmatyczny tytuł, który można przetłumaczyć jako techniki zbawienia, może lecz nie musi stanowić klucz do rozumienia pan-muzycznej i trans-humanistycznej wizji hirasawy ♪ „town-0 phase-5”, „niwashi king”
12. |
gillian welch revival 1996 |
gillian welch nie miała wcale szczególnie z górki w drodze do kariery muzycznej; choć dorastała się w umuzykalnionym domu, wychowana w los angeles przez parę artystów scenicznych z hollywood, krytycy długo kwestionowali w swoich recenzjach prawdziwość jej folkowego anturażu ze względu na jej nieprzystające korzenie; ona sama jednak wielokrotnie podkreślała, że już na studiach, gdy pierwszy raz usłyszała muzykę bluegrass, było to dla niej jak objawienie; w 1996 artystka wydała swój debiutancki album revival wyprodukowany przez legendarnego t-bone burnetta (odpowiadającego między innymi za brzmienie rising sand duetu krauss-plant), który odkrył ją podczas wieczoru talentów w barze w nashville; krążek stylistycznie przywodził na myśl czasy wielkiej depresji — z tematyką oscylującą wokół uczuć rezygnacji, nieszczęścia i zamętu, podpartą surowym brzmieniem folku z appalachów; krążek, podobnie jak wszystkie kolejne, welch zrealizowała w bliskiej współpracy ze swoim życiowym partnerem davidem rawlingsem, z którym dzieli pasję do klasycznego country i szeroko pojętej prostoty; synergia duetu ma niewątpliwy wpływ na realizm songwritersko-wykonawczy, który cechuje wszystkie wypuszczone przez nich nagrania; revival pozostaje do dziś najlepszą bramą do twórczego mikrokosmosu muzyków; bieg kolejnych utworów składających się na krążek jest pod każdym względem niedościgniony ♪ „orphan girl”, „annabelle”
11. |
uc berkeley chamber chorus / the california ear unit feldman: rothko chapel / why patterns? 1991 |
lata 90. kojarzą mi się szczególnie z kilkoma kompozytorami współczesnymi; jednym z nich jest wywodzący się z nowojorskiej szkoły morton feldman, zmarły w 1987 roku; w latach 90. zainteresowanie jego twórczością wzrosło i doczekaliśmy się szeregu kultowych wykonań jego prominentnych kompozycji; jeszcze przed dekadą sam zachwycałem się majestatycznym for philip guston, utworem, który niczym żywy organizm ewoluuje przez ponad cztery godziny, wprowadzając słuchacza w rodzaj medytacyjnego transu; feldman, którego fascynowały dźwięki na skraju ciszy i kompozycje oparte na powoli przenikających się wybrzmieniach, wykształcił swój niepowtarzalny styl już w latach 70. i realizował swoje ewoluujące pejzaże także w bardziej kameralnym spektrum — jak w rothko chapel z 1971 roku, niemal statycznym, niby pogrążonym we mgle lub na skraju nocy krajobrazem cichej kaplicy; medytacyjny nastrój na płycie przechodzi w bardziej abstrakcyjne why patterns? na flet, fortepian i perkusjonalia, które łaskocze słuchacza pulsującą strukturą wyłaniającą się zza tej samej mgły, która przed chwilą otulała milczącą kaplicę; często wracam także do innej płyty z kompozycjami feldmana — wydanego przez oficynę cpo durations i-v / coptic light, które stanowi doskonały dwutorowy sequel do rothko chapel ♪ rothko chapel
10. |
ryuichi sakamoto 1996 1996 |
uwielbiam tria fortepianowe — także te jazzowe, choć tym razem akurat nie o nich; mam poczucie doskonałej równowagi pomiędzy fortepianem a skrzypcami i wiolonczelą, jeśli chodzi o swobodę ekspresji i jej strojność; duże ensemble często popadają w estetyczną egzaltację, co odciąga słuchacza od sedna utworu; z kolei soliści bywają zbyt surowi; jedną z muzycznych emanacji tego przepięknego kompromisu jest płyta, która trochę pozostaje na bocznej orbicie dyskografii mistrza sakamoto, choć w istocie stanowi jej najbardziej rzeczywiste centrum; 1996 zbiera rozmaite kompozycje artysty — te filmowe i płytowe, odkrywając je na nowo w kameralnych aranżacjach; efektem jest najpiękniejsza płyta, jaką nagrał sakamoto; wyselekcjonowane melodie i motywy to jedne z tych, które domagają się od słuchacza, aby do nich wracał, a skromniejsze interpretacje wydobywają emocje na samą powierzchnię; 1996 jest melancholijne, ale nie ckliwe; jak spotkanie z dobrym przyjacielem niewidzianym od lat, kiedy, by opowiedzieć wszystko co zaszło od ostatniego spotkania, nie potrzeba żadnych słów; na swój sposób to także miejsce przecięcia się rozmaitych muzycznych zainteresowań sakamoto, punkt w którym bierze się oddech po raz kolejny zataczając koło ♪ „merry christmas mr; lawrence”, „rain”
9. |
dominique a la fossette 1992 |
dwie dekady zanim pojawił się termin asmr francuski szansonista nowej fali dominique a wydał swój debiutancki album, który jest dla mnie epitomem muzycznej emanacji tego zjawiska; la fossette to płyta jak żadna inna w bogatej dyskografii artysty, który później nagrywał rzeczy wyprodukowane w duchu nieco bardziej radiowym; lo-fi’owa oprawa oparta o automaty perkusyjne, minimalistyczne syntezatory midi, ale i przesterowane garażowe gitary i kojący, wycofany momentami na granicę szeptu wokal a, tworzą na kanwie jak najbardziej piosenkowej synkretyczną przestrzeń elektroakustyczną, ewoluującą w rozmaitych kierunkach, uwodzącą słuchacza nietuzinkową poetyką, i swój charakter wywołującą niesamowite odczucia sensoryczne; w równych częściach awangarda miesza się z melodramatem, chanson z rockiem alternatywnym, ale w centrum niezmiennie pozostają prawdziwe emocje; la fossette to płyta jak żadna inna ♪ „vivement dimanche”, „le courage des oiseaux”, „va t’en”
8. |
starflyer 59 starflyer 59 1995 |
to moja biblia gitarowych 90sów, które przecież gitarami stały, a wielu do dziś identyfikuje tamtą dekadę wyłącznie przez gitary; tymczasem ja ten największy z największych komplementów kieruję bałwochwalczo nie pod adresem katartycznej dla milionów nastolatków czterech kolejnych pokoleń nirvany, ale ku starflyerowi 59, którym przed kilkoma laty podszyłem swoje życie na tyle enigmatycznie, że nie byłbym w stanie sprzedać tu i teraz nawet jednej ciekawostki okołomuzycznej o grupie; zespół zresztą gra do dziś i od 1994 roku wydał niezliczoną liczbę płyt, spośród których mnie dotychczas zainteresowały trzy pierwsze z okładkami w kolorach kolejno srebra, złota i brązu; zmierzam jednak do tego, że liczy się przede wszystkim to, co i jak grają, a wychodzą ze szkoły rocka post-mbv, to jest z shoegaze’owego paradygmatu, ale zrównoważonego z jednej strony z metalowym brzmieniem gitar, z drugiej — psychodeliczną americaną; to dźwiękowy odpowiednik fatamorgany — oniryczne świdrujące gitary, wycofane wokale, slowcore’owy mood, ale bez brania jeńców; lato palące do gołej ziemi, roztopiony asfalt mieniący się tęczą — złowieszczo i cudownie zarazem; a całość emocjonalnie głęboka jak studnia, oczywiście wyschnięta, do której wpada się, nie by utonąć, ale złamać obie nogi i umrzeć z głodu i pragnienia; nie na to liczyliśmy, ale gdy już godzimy się z tym, że to i tak najlepsze, co miało nas spotkać, jakby we śnie majaczy coś, jakby światełko w tunelu, ale wieszczące, że to jednak wcale nie koniec ♪ „messed up over you, „when you feel miserable”
7. |
a tribe called quest midnight marauders 1993 |
do dzisiaj nie jestem pewien, czy to że ten krążek a tribe called quest przetrwał i urósł we mnie jako jedna z moich ulubionych płyt hiphopowych to przypadek czy przeznaczenie; byłem już oswojony z atcq, gdy trafiłem na cedeka za psie pieniądze i wziąłem; to był chyba ostatni raz, gdy urządziłem sobie prawdziwie nabożną sesję z odsłuchem płyty kompaktowej i to wspomnienie zostało ze mną do teraz; próbowałem porównywać midnight marauders bezpośrednio z the low end theory, ale to nierówna walka — moje serce jest tam, gdzie jest; wciąż uwodzą mnie te lounge’owe sample i trzeszczące winylowo bity muhammada i porywa mnie retrofilski jazzujący vibe, który jednak nadal ma w sobie coś pulsującego i świeżego; wiele rapowych krążków z tamtego okresu zestarzało się potwornie, ale midnight marauders pod wieloma względami zdaje się otwierać jakiś rozdział w organicznym hip hopie, który nadal trwa i jeszcze długo się nie wyczerpie; chociaż, może tak jest tylko we mnie? nie umiem i nie chcę tego na chłodno ocenić ♪ „award tour”, „steve biko (stir it up)”, „electric relaxation”
6. |
cornelius fantasma 1997 |
jest upalny środowy poranek 3 września 1997 roku; jeszcze przed ósmą rano termometry przeskoczyły pułap 30 stopni i teraz ma być tylko cieplej; ludzie w pośpiechu szykują się do pracy, zawsze ruchliwe skrzyżowanie w dzielnicy shibuya właśnie przeżywa pierwszą tego dnia kulminację pieszych tłumnie wylegających z pociągu linii yamanote najpierw na perony, a następnie na i tak zatłoczone już ulice; niebo powoli zachodzi chmurami, już od kilku dni zbiera się na burzę; kilkaset metrów dalej w otwartym dwa lata wcześniej salonie tower records można kupić już najnowszy album corneliusa — fantasma, po którym japońska muzyka pop nigdy nie będzie taka sama; wydana wówczas trzecia solowa płyta artysty to nie tylko bezdyskusyjne magnum opus w jego dyskografii i szczytowe osiągnięcie współtworzonego przez niego nurtu alternatywnego popu spod znaku shibuya-kei; fantasma jest szaleńczym muzycznym strumieniem świadomości, w którym pop i awangarda mieszają się w ścisłym splocie, a melodie i refreny odgrywają równie ważną rolę, co eksperymenty dźwiękowe; to płyta totalna, na której nie ma miejsca na kompromisy, jednocześnie jednak na tyle przestronna, że mieści w sobie wszystko; podsumowuje muzykę w ogóle, zamykając drum & bass, idm, hip hop, neo-psychodelię, plądrofonię, noise rock, bossa novę, country, chiptune, yé-yé, shoegaze, muzykę konkretną i barokową w z sekundy na sekundę ewoluującym w coraz to nowych kierunkach koncepcyjnym cyklu piosenek ♪ „the micro disneycal world tour”, „thank you for the music”
5. |
my bloody valentine loveless 1991 |
ze szczerym entuzjazmem włączyłem kiedyś loveless niczego niespodziewającemu się znajomemu, nie żadnemu muzycznemu normikowi zresztą, słuchaj i doznawaj — zachęciłem, a gdy już uznał, że doznał wystarczająco, skwitował tylko krótko, że nie dało się tego słuchać; nie widziałem przestrzeni na polemikę i od tego czasu zachowuję tę płytę dla siebie; tym samym loveless stało się dla mnie intymnym i bliskim doświadczeniem; w żadnym innym kontekście sam zresztą nie potrafię tej muzyki słuchać; nie wspominam miło występu grupy na off festivalu i nie zagrałbym jej już w radiu; jakkolwiek nie jest to rzecz w żaden sposób niszowa, nie chcę się nią z nikim dzielić; gdybym napisał, że to album, który zdefiniował dla mnie shoegaze, w dużej mierze nie przekazałbym żadnej istotnej informacji, bo shoegaze jako styl sam w sobie nigdy nie zajmował mnie zbyt mocno; raczej otworzył mi głowę na to jak zniuansowana i subtelna potrafi być ściana gitar i na wszystko to, co może skrywać się tuż za nią; to bowiem idealnie przebojowy krążek nakryty półprzezroczystą zasłoną misternie utkaną z gitarowych szumów i przesterów; płyta na miarę naszych czasów, w którą przy pomocy współczesnych środków wkradają się jednak szmery wieczności; doskonałość pełna pozornych niedoskonałości, czyli zupełnie jak w życiu ♪ „when you sleep”, „i only said”
4. |
the tale quartet schnittke: string quartets nos. 1-3 1990 |
melodie w fazie rozkładu – jedna przerywa drugiej, kolejna niecierpliwie wyrywa się spod nich, a jeszcze następna skrępowana wplata się w bieg pozostałych, by wybuchnąć i rozlać się obficie w przestrzeni w najmniej spodziewanym momencie; nie da się słowami oddać geniuszu kwartetów smyczkowych sznitkego, ani kunsztu wykonania the tale quartet; żadna inna muzyka nie penetruje zakamarków ludzkiego umysłu z podobną precyzją, ani też nie kreśli kształtu ludzkiej duszy z równym autentyzmem ♪ string quartet no; 3: iii pesante
3. |
fishmans long season 1996 |
art popowa wariacja klasycznej formy, space-psych-popowe jam session, oniryczna prog-popowa suita — long season to mająca wiele twarzy nietuzinkowa płyta-piosenka, którą jesienią 1996 roku wydała jedna z najbardziej kultowych japońskich grup lat 90. — fishmans; i choć zespół nagrał na przestrzeni dekady aż siedem płyt studyjnych, spośród których ponad połowa to absolutna magia, ta jedna jest w tym zestawie szczególnie wyjątkowa; nie tylko zresztą dla mnie; to dźwiękowa podróż do wnętrza snu, koncepcyjnie poukładana, ale niepozbawiona szaleństwa i wykonawczej wirtuozerii, synkretyczna metagatunkowa przygoda, gdzie poszczególne elementy zdają się pochodzić z różnych światów, ale w tym kreatywnym malakserze odnajdują się na nowo; fishmansi korzystają ze współczesnych ich środków wyrazu budując tę rozmarzoną dźwiękową historię na podwalinach dubowej rytmiki w sposób jednocześnie post-minimalityczny i rock & rollowy; fishmansi przez ponad pół godziny kreatywnie remiksują samych samych w granicach stworzonego przez siebie świata w oparciu o coraz to nowe zestawienia tworzących go elementów; jest w tym przestrzeń, wyobraźnia i radość z muzyki i życia w ogóle; moment, w którym wracają do głównego motywu melodycznego po progresywnej instrumentalnej przerwie na początku czwartej części to być może jedna z najwspanialszych chwil w historii muzyki popularnej ♪ long season
2. |
lauryn hill the miseducation of lauryn hill 1998 |
the miseducation of lauryn hill to płyta, która nauczyła mnie czuć muzykę; pokazała mi, że muzyka może przeszywać na wskroś, penetrować i wypełniać psyche i zostawiać po sobie ślad; wykształciła we mnie pewien zdrowy zmysł, że oto w centrum dobrego życia musi być miejsce i na radość, i na smutek; ta słodko-gorzka, bardzo życiowa mieszanka stojąca w jej centrum; lekcja, na którą sama lauryn hill zaspała, była przysposobieniem dla mnie; to pierwsza płyta, którą miałem na winylu, pierwsza, przy której płakałem, pierwsza, której słowa traktowałem osobiście niczym moje własne, pierwsza, która wrosła bezbrzeżnie w mój świat, stając się naturalną ścieżką dźwiękową mojej codzienności; nie potrafię myśleć o nastoletnim sobie w oderwaniu od miseducation, ani o miseducation, nie traktując jej jako części mojej własnej drogi; samo miseducation wielokrotnie odkrywane, studiowane z namaszczeniem w rozmaitych kontekstach i perspektywach musiało być dla mnie także bramą do wielkiego klasycznego soulu; dzięki hill odkryłem nie tylko steviego wondera, ale też nieodżałowaną arethę, wspaniałego curtisa, magnetyzującego sama cooke’a czy natchnionego boba marleya; wybaczcie, nie potrafię już pisać o tej płycie w oderwaniu od siebie; ta muzyka stała się mną lata temu, a ja do dziś wciąż jestem nią ♪ „everything is everything”, „lost ones”, „deep in my heart”
1. |
flipper’s guitar doctor head’s world tower 1991 |
doctor head’s world tower, trzeci i ostatni album w dorobku duetu flipper’s guitar, to samo serce muzyki lat 90. umiejscowione nietypowo gdzieś na jej peryferiach, ale wciąż żywo pulsujące i dające się bez trudu wyczuć trzy dekady później w zgoła już innym świecie; to jednocześnie szczytowe osiągnięcie rozwijającej się dopiero wówczas w japonii sceny alternatywnego popu shibuya-kei łączącego retrofascynacje muzyką z całego świata: brazylijską sambę, francuskie yé-yé czy amerykański lounge z produkcyjnymi tendencjami pożyczonymi od kolegów z wielkiej brytanii — baggy, dream popem czy shoegaze’m, ale przetworzonymi po swojemu; oyamada i ozawa wynoszą to wszystko tylnymi drzwiami czy w postaci inspiracji czy — po hiphopowemu — samplując zachód na potęgę; i zlepiając ten pulsujący amalgamat razem, budują swoje własne arcydzieło; doctor head’s world tower mimo bezliku przenikających się w duchu plądrofonii konwencji i stylów nie jest bowiem albumem pod patronatem doktora frankensteina — panowie na tej kanwie prezentują swoje własne melodie — na wskroś letnie, ale podszyte słoneczną psychodelią; w tym aspekcie doctor head jest pomostem pomiędzy końcówką lat 60. a początkiem lat 90., co znajduje tutaj zupełnie bezpośrednie odbicie od pierwszych sekund dolphin song rozpoczynającego się bezczelnie od riffu z uświęconego god only knows beach boysów; nawet mimo takich oczywistych pożyczek jak ta czy „loaded” primal screm w „the quizmaster”, flipper’s guitar nigdy nie są prostolinijni; muzyczny świat, który przedstawiają, to ich autorska pokopana wizja — żywiołowa, bezkompromisowa, ewoluująca nieprzewidywalnie, ale harmonijnie; celebracja jakiegoś mikrokosmosu tej ulotnej chwili, gdy lada chwila skończy się kolejne lato, jeszcze tylko przez chwilę beztroskie i słodkie ♪ „groove tube”, „the quizmaster”, „blue shinin’ quick star”