Opublikowano

Yet another decade in life and music: 1990s

Yet another decade in life and music

miałem kilka lat, gdy w sercu lat 90. zacząłem nabierać jakiejś pierwszej świadomości muzycznej; chciałem napisać wrażliwości, ale ta ukształtowała się dużo wcześniej — repertuar piosenki dziecięcej miałem w małym palcu, gdy zacząłem odkrywać muzykę dorosłych; najpierw przez teledyski, które swego czasu zamiast reklam między programami wyświetlała telewizja, później przez kasety rodziców i dziadków, coweekendowe emisje 30 ton, wreszcie płyty z targowiska i (od święta!) z empiku oraz plejlisty telewizji muzycznych i stacji radiowych — to już w okolicach przełomu milenialnego; to nic nadzwyczajnego, wiem, ot doświadczenie pokoleniowe; chodzi mi raczej o to, że pomimo tego nigdy nie uważałem lat 90. w muzyce za moją dekadę; owszem, bywało, że jakieś wczesne wspomnienia wracały z nową siłą pod wpływem niesłyszanych dawno utworów, ale nie miałem potrzeby, by spróbować te lata 90. uczynić moimi własnymi; zmiana następowała we mnie powoli, aż wreszcie przed pięcioma miesiącami zebrałem na jednej plejliście wszystkie płyty z lat 90., jakie kiedykolwiek otagowałem sobie do odsłuchu, a także wróciłem do wielu znanych mi, by skonfrontować się z nimi na nowo; z tych odsłuchiwanych po raz pierwszy w maju tylko dwie znalazły miejsce w poniższym zestawieniu, pozostałe posłużyły za kontekst; jako że moją tylną furtkę do poznania lat 90. na nowo stanowiła muzyka japońska, to ona po anglosaskiej stanowi tutaj drugą siłę; wreszcie — jak zawsze u mnie — bywa, że piszę wprost o płytach i muzyce na nich, a czasem bardziej o sobie przez jej pryzmat; to raczej emocjonalna mapa dekady niż cokolwiek innego; być może wskaże komuś jakąś ścieżkę, ale w sumie nic pewnego


Yet another decade in life and music

50.

aqua aquarium 1997

mógłbym udawać, że to nigdy nie miało miejsca, ale byłoby to tuszowanie faktów; otóż aqua w okresie przełomu milenialnego stała się siłą rozpędu moją pierwszą ulubioną grupą muzyczną; nie ma się co czarować — w tamtym czasie dla ośmiolatka, który ten bajkowy świat, gdzie akcję swoich piosenek osadził zespół, traktował bardzo poważnie, musiało być to pierwsze istotne przymierze z popkulturą; i choć już wtedy dużo bardziej ceniłem sobie ich drugi krążek aquarius, który nie tracił nic z plastyczności debiutu, a orkiestrowe aranżacje dodawały mu disneyowskiego splendoru, do dziś żywe pozostają we mnie emocje jakie budziło we mnie aquarium; paradoksalnie jednak nigdy nie chodziło mi o „barbie girl”, które niewątpliwie wycisnęło do cna na rozmaitych frontach swój nowalijkowy urok — zarówno dzięki szalonej intertekstualności, jak i absurdalnym środkom ekspresji — hi-pitchowym wokalom w refrenie i eurodance’owej aranżacji; ja jednak w tamtym czasie jak objawienie traktowałem odsłuchy całej płyty i piosenka o barbie nie była wcale moim highlightem; pamiętam jak „doctor jones” w osadzonym w dziewiczej dżungli teledyskiem rezonowało we mnie w kontekście ulubionych zestawów lego i jakim dziwacznym doświadczeniem były odsłuchy „roses are red” zaaranżowanego bardzo prostolinijnie (żeby nie napisać — tanio), ale z wyraźnym psychodelicznym twistem; dziś raczej nie wracam do tej płyty, chociaż wciąż dumnie pręży się na półce; to raczej artefakt mojej własnej drogi przez meandry muzyki popowej i niepopowej, którą przed laty rozpocząłem jako dzieciak właśnie od tej zabawnej płyty ♪ „my oh my”


Yet another decade in life and music

49.

vanessa paradis vanessa paradis 1992

zanim pomyślicie o vanessie paradis, być może w kontekście prześladującego ją do dziś „joe le taxi”, pomyślcie o „it’s not over ’til it’s over” lenny’ego kravitza, bo to właśnie kravitz zrobił paradis tę płytę i zrobił ją w stylu być może największego kilera swojej własnej dyskografii; pomyślcie o skąpanym w słońcu pomoście między kolorowym optymizmem początku lat 90. a żywymi aranżami popu o artystowskim zacięciu drugiej połowy lat 60. — baroque popie, sunshine popie, popie psychodelicznym; tego pomostu naturalnie nie wybudowali zresztą kravitz z paradis — to był w owym czasie jeden z muzycznych trendów i chyba mój pierwszy punkt zaczepienia w muzyce lat 90., gdy byłem już dorosły; nic dziwnego, że debiut paradis tak ujął mnie przed laty; było w nim coś beztroskiego i szczerego, ale produkcyjnie całość cechowała konsekwencja stylistyczna, a większość utworów — pierwszorzędna melodyka; kravitz zresztą przyprawił tę mieszankę po swojemu bossa novą i funkiem, a młodziutka paradis z dojrzałym umiarem zaczarowała słuchaczy wokalnie, nawet w ryzykownym coverze „i’m waiting for the man” lou reeda, który tylko na pierwszy rzut oka wydaje się przypadkowy — w rzeczywistości doskonale dopełnia album, a może nawet definiuje stylistycznie jego kierunek ♪ „be my baby”


Yet another decade in life and music

48.

beck odelay 1996

becka poznałem w kolejnej dekadzie, a dopiero w jeszcze kolejnej poczułem imperatyw, żeby zanurkować w jego dyskografii i tam znalazłem odelay, które odstręczyło mnie i zafascynowało jednocześnie; na tle orkiestrowych refleksji sea change i tanecznych pląsów midnite vultures, jego szalona poćwiartowana stylistycznie i zupełnie dosłownie struktura (mieszająca brudną alternatywę, psychodeliczny vibe, hiphopowe bity, rapowane wstawki, elektroniczne riffy, folkowo-countrujące laidoutowe aranże) była czymś, co wydawało mi się odważne i szczere; z tej samej przyczyny musiałem jednak tę płytę na jakimś poziomie odrzucić; te estetyczne wolty były całkowicie nie do przyjęcia, a jednocześnie niosły ten krążek w nieprzewidywalny, ale konsekwentnie wysoko-energetyczny sposób; słuchanie go jest trochę jak bujanie się na gałęzi, która w każdej chwili może runąć na ziemię; ale może też być fajnie; albo fajnie do czasu; nie zawsze jestem w nastroju by spędzić niemal godzinę bujając się z beckiem po tych jego stylistycznych wertepach, ale jeśli akurat jestem, rzutem na taśmę wpuszczam go do mojego zestawienia ulubionych płyt lat 90., chociaż nie mogłem rozważać tego na poważnie, kreśląc luźną listę propozycji ♪ „the new pollution”


Yet another decade in life and music

47.

chris isaak forever blue 1995

mam ten album na kasecie, którą kupiłem kompulsywnie zaraz gdy ten album usłyszałem po raz pierwszy długo po tym, jak lata 90. definitywnie dobiegły końca; odkopałem akurat w tamtym momencie pacholęcego walkmana, a że kaseta była dziesięciokrotnie tańsza niż winyl, sprawa rozstrzygnęła się sama; na tym zresztą mój kasetowy revival w zasadzie się skończył — wziąłem ze sobą isaaka raz czy drugi na przechadzkę po parku, ale czułem się nie do końca komfortowo z tym miarowo szumiącym pudełkiem za pasem; ale płyta została mi w głowie; zanim na nią trafiłem, moim jedynym tropem było wyświechtane „wicked game”, kunsztowne niesamowicie w swojej śmiałej reinterpretacji klasycznej ballady; nie potrafiłem jednak wtedy nijak wyobrazić sobie jakie mogłoby być muzyczne tło tego nagrania — taki był z niego oryginał; forever blue przeszło moje najśmielsze oczekiwania — nie tylko nagle chris isaak nabrał sensu jako wykonawca i twórca, ale udało mi się odkryć muzykę zatrzymaną w czasie i pomiędzy stylistykami; forever blue to bowiem przykład rasowej americany z lat 90. zanurzonej głęboko (ale nie na tyle, by stać się pastiszem lub wpisać się w szufladkę odtwórczego retropopu) w swoich klasycznych inspiracjach przekrojem muzyki amerykańskiej lat 50. i 60. isaak jest w tym bardzo konsekwentny, a że jest niesamowitym wokalistą, niezłym songwriterem i ma w sobie masę uroku, forever blue to naprawdę znakomity krążek do słuchania na co dzień albo od święta ♪ „go walking down there”


Yet another decade in life and music

46.

grzegorz turnau to tu, to tam 1995

jednym z moich najwcześniejszych związanych z muzyką wspomnień jest teledysk do „cichosza” turnaua, który namiętnie w połowie lat 90. zamiast reklam emitowano swego czasu w telewizji polskiej; to też być może była jedna z pierwszych dorosłych piosenek w moim dziecięcym repertuarze piosenek do nucenia pokątnie i wyśpiewywania całkiem otwarcie; to jednak nie przełożyło się w kolejnych latach na moje turnauem zainteresowanie; uważałem go w najlepszym razie za sztywniaka śpiewającego dla starych bufonów; miałem poczucie, że słowne szarady są dla niego ważniejsze niż forma i treść; teraz gdy sam jestem stary, a kontekst dla muzyki turnaua mam szerszy, sprawy zdają mieć się inaczej; od pewnego czasu mimochodem zaprzyjaźniałem się tête-à-tête z kolejnymi turnaua utworami, a wszystkie tropy prowadziły do to tu, to tam, które choć miało być upiornie monotonne ze względu na prymat tekstu nad muzyką i fortepianowe aranże, a okazało się zaskakująco zręcznie zrównoważone, kipiące od intrygujących interpretacji nawet ciekawszych tekstów; piszę o tym tak, jak gdybym po raz pierwszy się właśnie teraz z nimi mierzył, w rzeczywistości spotkań przez lata było wiele, tylko ja nie zawsze byłem tak uważny ♪ „pompa”, „natężenie świadomości”


Yet another decade in life and music

45.

stereolab emperor tomato ketchup 1996

z jednej strony dyskografia stereolab wydaje się, ze względu na specyficzną melodykę i zajmujący charakter, dość monolityczna, z drugiej zawsze miałem poczucie, że jej najjaśniejszym punktem w rozumieniu ogółu jest właśnie emperor tomato ketchup z 1996; z jakiegoś powodu tę właśnie płytę wybrałem sobie do przesłuchania lata temu, a później wracała do mnie albo ja do niej w tej czy innej formie; zdziwiło mnie zatem dość mocno, że zarówno komercyjnie, jak i krytycznie lepiej przyjęto kolejne dots and loops, którego słuchałem po raz pierwszy dopiero niedawno i też jest super; jednak moim głównym skojarzeniem ze stereolab na zawsze pozostanie ketchup, ketchup lejący się, o wręcz podejrzanej konsystencji, ale bardzo smaczny; taka też jest ta płyta; to płyta o podejrzanej konsystencji i to jest jednocześnie nietypowy komplement i mój największy zarzut względem i tego krążka, i muzyki stereolab ogólnie; to świetnie zrealizowana hipnotyzująca mieszanka stylów retro i futuro pod flagą indie rocka z francuskim twistem (czy raczej — avec une touche française), który cholernie dodaje jej animuszu; słucha się tego całościowo genialnie — to muzyka stworzona dla formatu płyty długogrającej — ale trudno się jej zaczepić; ja jestem prostym słuchaczem — potrzebuję singla; nie przeczę, że u stereolab nie ma kompozycji quasisinglowych, ale jednak tutaj wszystko płynie; gdyby jednak nie stereolab, być może ani arcade fire, ani sufjan stevens nie zrealizowaliby swoich najlepszych nagrań w sposób, w jaki to zrobili ♪ „metronomic underground”


Yet another decade in life and music

44.

depeche mode violator 1990

niewątpliwa kulminacja kariery depeche mode i płyta, którą można podzielić ich dyskografię na pół; to raczej symboliczne niż faktycznie przejście od synth popu do alt rocka, dzięki czemu wszystkie te dotychczas jednak dość chaotyczne, ale dojrzewające do swoich faktycznych form pomysły melodyczno-brzmieniowe doczekały się swojej najbardziej wyrafinowanej formy; daleko mi do miłośnika depeszy, a na violatorze nie ma moich ulubionych piosenek grupy, ale jest coś obezwładniająco pociągającego w sterylnym i na wpół mechanicznym, ale jednocześnie pełnym bardzo organicznego, cielesnego wręcz napięcia brzmieniu tego albumu; nawet radiowe „enjoy the silence”, które normalnie nie miałoby prawa mnie uwieść, włączone w ciąg krążka odsłania produkcyjną wirtuozerię; violator, za każdym razem, gdy poświęcę mu trochę uwagi, zabiera mnie do bardzo namacalnego dystopijnego świata, który, chociaż na co dzień nie jest moim światem, w tym wydaniu cholernie mnie bierze ♪ „world in my eyes”


Yet another decade in life and music

43.

d’angelo brown sugar 1995

słuchanie voodoo w liceum uważam za jedno z formatywnych dla mnie muzycznych doświadczeń, takie po którym nie ma już powrotu do tego, co było wcześniej; w tym kontekście brown sugar zawsze było dla mnie rozczarowujące, chociaż chyba wcale nie musiało; na swoim naprawdę zręcznie i ponadczasowo wykrojonym debiucie d’angelo na zawsze zredefiniował to, czym i jaki mógł być neo-soul — czerpał przy tym oczywiście z soulowej klasyki, nie pozostawał dłużny produkcyjnym trendom epoki, ale jednak to właśnie on (m.in; wraz z alim shaheedem muhammadem z atcq i ich stałym współpracownikiem bobem powerem czy raphaelem saadiqiem) urzeczywistnił to na tym krążku; mimo tego dość oczywistego osiągnięcia, długi cień voodoo całkowicie zakrył dla mnie jakąkolwiek możliwość postrzegania brown sugar w jego własnym kontekście; stąd zawsze, mimo jego niezaprzeczalnego kunsztu wokalno-produkcyjnego brown sugar wydawało mi się niewypełnioną do końca przestrzenią; słuchając, szukałem trąbki roya hargrove’a, charakterystycznych bębnów questlove’a, kolejnych wokalnych i dźwiękowych warstw, które uczyniłyby strukturę kolejnych numerów mniej przejrzystą; brown sugar zupełnie błędnie brałem za oczywistość, wydawało mi się zbyt proste; dopiero gdy wróciłem do płyty teraz, pozostawiając voodoo poza zasięgiem, w nowym milenium, brown sugar udało się zaintrygować mnie na własnych zasadach; doceniłem niezrównane połączenie quiet stormu z hiphopowymi bitami, jazzujący laidbackowy vibe, przeprosiłem się z tytułowym utworem, który dotąd nie mógł wybrzmieć w pełni swojego potencjału — blokowała go klątwa voodoo ♪ „cruisin’”, „when we get by”


Yet another decade in life and music

42.

tatsurō yamashita cozy 1998

jeśli myślicie, że estetyka city popu wyczerpała się w latach 70. i 80., ta płyta skutecznie podważy to jakże błędne przekonanie; tatsurō yamashita, żywa legenda japońskiego popu i jedna z sił napędowych gatunku, do dziś z powodzeniem kultywuje swój niepowtarzalny styl, a wydane w szczycie lat 90. cozy to późny w kontekście szczytu jego scenicznej kariery, ale bynajmniej nie spóźniony klasyk; yamashita z powodzeniem korzysta z dobrodziejstw objętości płyty kompaktowej, zbierając wydawane w ciągu poprzednich pięciu lat single i dopełniając je nowymi nagraniami do 72 minut; efekt jest, zgodnie z tytułem, przytulny i nostalgiczny, bo metody produkcyjne yamashity szczęśliwie oparły się wszelkim trendom epoki; to wielka słoneczna autostrada począwszy od połowy lat 60. i ukochanych przez yamashitę (i przeze mnie) beach boysów, przez organiczny progresywny, ale lekki w odbiorze pop lat 70. aż do lat 90., do której słowem kluczem jest hohoemi, czyli uśmiech; to muzyka, która w pewnym sensie nie zestarzała się ani o dzień, bo ze względu na swój charakter od samego początku była naturalnie ponadczasowa ♪ „fragile”, „donuts song”


Yet another decade in life and music

41.

étienne daho singles 1998

mój największy problem z dyskografią daho jest taki, że choć uwielbiam do niego wracać, nie potrafię wybrać jednej ulubionej płyty; w formie długogrającej daho zawsze wydaje mi się nierówny; wydane pod koniec dekady singles zbiera strony a singli z lat 80. i 90., co w dużej mierze rozwiązuje wspomniany wcześniej dylemat; to znakomita selekcja francuskiego popu, trochę jedynie egzaltowanego ♪ „comme un igloo”


Yet another decade in life and music

40.

dixie chicks wide open spaces 1998

jeśli kiedykolwiek skrytykowałem czyjąś ulubioną popową płytę za jej generyczny radiowy vibe czy archaiczną produkcję, tutaj możecie się odegrać; wide open spaces trafiła na mnie lata temu w jakimś koszu wyprzedażowym, a ja bezwiednie wyciągnąłem do niej pomocną dłoń — chicks miały u mnie fory za świetną płytę, którą dekadę później zrobił im rick rubin; nie byłem jednak absolutnie gotów na tę muzykę i przez długi czas płyta leżała na półce; gdy jednak trio wróciło z gaslighterem, a ja zacząłem odświeżać sobie ich repertuar, zabrałem całą ich dyskografię do samochodu i w ten sposób swojskie (wtedy jeszcze nie dla mnie, ale to koniec końców dobre słowo, by ten krążek opisać) wide open spaces stało się być może jedną z najczęściej przeze mnie słuchanych płyt w ogóle, a przynajmniej w ostatnich latach, kiedy w muzycznej galerii handlowej uprawia się niestrudzony window shopping, a z rozlicznych ulubionych płyt raczej tworzy się artefakty niż znajduje się w nich towarzyszy dnia codziennego; a to jest właśnie taka płyta na co dzień, utrzymana gdzieś pomiędzy organicznym country popem a country neo-tradycyjnym; jest też kilka bardziej ckliwych balladowych momentów, ale jest tym jednak całkiem sporo charakteru, a numery, nawet jeśli pozornie dość banalne, przy bliższym poznaniu bronią się jakościowym songwritingiem ♪ „tonight the heartache’s on me”


Yet another decade in life and music

39.

yoshiaki ochi natural sonic 1990

natural sonic yoshiakiego ochi to płyta, którą z całym przekonaniem można określić jako odkrytkę — zagubioną w czasie i przestrzeni przez prawie dwie dekady aż do premiery skarbnicy japońskiego ambientu i new age’u — składanki kankyō ongaku wydawnictwa light in the attic; to muzyczny świat, z którego istnienia do tamtej pory nie zdawałem sobie sprawy; gdyby nie przypadek nigdy nie przypuszczałbym też, że to estetyka, której potrzebowałem w swoim życiu; bardzo szybko stało się to jednak dla mnie absolutnie jasne i niebawem zacząłem chwytać za kolejne nitki i docierać do oryginalnych kontekstów umieszczonych na płycie utworów; wśród tych kontekstów natural sonic ochiego stał się nawet jeśli nie moim ulubionym odkryciem, to jednym z tych, które najlepiej wpisały się w moją codzienność; to dziesięć opartych głównie o perkusjonalia, ale zaaranżowanych w duchu ambientalno-new-age’owym instrumentalnych kompozycji, rozmyślnie ułożonych w hipnotyzujący cykl; muzyka, która harmonizuje i wycisza, ale jednocześnie pobudza i zajmuje; osobliwy dźwiękowy pejzaż jakiejś odległej krainy, pomysł na niezobowiązującą ucieczkę w wyobraźni po długim dniu w pracy ♪ „ear dreamin’”, „dawning”


Yet another decade in life and music

38.

księżyc księżyc 1996

absolutnie niezwykła płyta w kontekście polskiej muzyki i muzyki lat 90. w ogóle; czerpiąca garściami z folkloru, ale przetwarzająca go kreatywnie surrealistyczna dźwiękowa baśń, która przez długi czas z każdym kolejnym odsłuchem daje się odkrywać na nowo; z początku wyobrażałem ją sobie bardziej pastoralnie i być może dlatego potrzebowałem więcej czasu, aby się z tą piękną muzyką oswoić na jej zasadach; księżyc bowiem meandruje pomiędzy rozmaitymi nastrojami, nie stroniąc przy tym od awangardowych zrywów, które pewną pozorną harmonię rozbijają nieco zbyt definitywnie; jest w tym coś z horroru i być może dlatego, choć obcowanie z księżycem sprawia mi olbrzymią przyjemność, nigdy pewna bariera między nami nie zostanie przekroczona ♪ „zakopana”


Yet another decade in life and music

37.

nick cave and the bad seeds let love in 1994

w dyskografii cave’a, którego raczej cenię niż przeżywam, zawsze byłem wielkim orędownikiem „murder ballads”; plugawe historie z folkowym rodowodem w formie słowno-muzycznej absolutnie im odpowiadającej — na swój sposób mnie to uwodzi, choć zawsze gdy do tej płyty wracam, okazuje się, że działa na mnie bardziej koncepcja płyty niż sama zawartość; są tam momenty znakomite, ale całość wydaje się niezbalansowana; inaczej jest w przypadku chyba najbardziej kultowej z kultowych w dyskografii cave’a płyt — „let love in” eksploruje ten sam gotycki nastrój, który szczodrze z rozbiegu przypisuję „balladom”, ale robi to w sposób bardziej koherentny; jego jądro jest gęste, posępne, zapalne i rozlewa się, wypełniając kolejne utwory; dzięki temu dotychczas pozbawiony życia październik przybiera formy obsesyjne, popędliwe i twórcze; trzymam tego cave’a na podorędziu w otoczeniu mu właściwym: timber timbre, pj harvey, toma waitsa czy schyłkowego leonarda cohena, na czarną godzinę, by ją rozjątrzyć, rozczerwienić, zabielić nawet ♪ „do you love me?”


Yet another decade in life and music

36.

aaliyah one in a million 1996

istnieją też płyty-duchy, które są obecne w naszym życiu w sposób niebezpośredni, ale jednak nie da się podważyć ich wpływu na nas i nasze inne muzyczne wybory; dla mnie takim krążkiem od zawsze było one in a million — stadium pośrednie między niedojrzałym debiutem a katartycznym finałem, w dodatku wykoncypowane tak, by zająć całą możliwą powierzchnię płyty kompaktowej; z tych dwóch powodów one in a million towarzyszyło mi, przez lata i regularnie, ale raczej we fragmentach; i chociaż dzisiaj też zupełnie naturalnie wolę podzielić sobie odsłuch na części — być może to nigdy nie będzie album, który połykam w całości — ujmują mnie wielowarstwowe wokale aaliyah, subtelne i dynamiczne zarazem, które jak się okazało po latach, skutecznie wyznaczyły nowy kierunek wokalny w kobiecym r&b, oraz niuanse produkcyjne timbalanda w tym odległym 1996 roku, dzięki którym pozornie schematyczne numery mid-tempo nabierają nieoczekiwanego wyrazu, jak wtedy, gdy w połowie zdającego się płynąć bez końca „choosey lover” następuje przeskok na nowy bit, co przyjemnie konfunduje, hipnotyzuje wręcz odbiorcę aż samego końca ♪ „everything’s gonna be alright”, „choosey lover”


Yet another decade in life and music

35.

denki groove orange 1996

z jednej strony krytykuję tanie poczucie humoru świetlickiego, z drugiej sam odbieram sobie prawo moralne do takich osądów, wynosząc na piedestał denki groove, u których humor podobnego rodzaju stanowi trzon działalności; orange to najgorszy rodzaj płyty — definicja hardej wixy, która jest jednocześnie pastiszem i zupełnie na poważnie; jakby horda znerwicowanych kaishainów w piątkowy wieczór wyległa do barów karaoke i sytuacja wymknęła się spod kontroli; kac vegas po japońsku, tylko w formie stricte muzycznej; jest w tym wszystkim jednak jeden detal, który nie tylko ratuje sytuację, ale odwraca jej odbiór o sto osiemdziesiąt stopni — wyobraźnia; porównajmy kac vegasdruhnami kristen wiig, a potem jeszcze druhnybarbie grety gerwig — wyobraźnia jako umiejętność operowania absurdem, przeważa szalę; a trzeba dodać, że gdy denki groove bawili się sprowadzonym z europy i ameryki techno, wciąż była to w japonii rzecz względnie nowa ♪ „dare da!”


Yet another decade in life and music

34.

primal scream screamadelica 1991

screamandelica primal scream była dla mnie zawsze, czy raczej od kiedy ją poznałem lata temu, czymś całkiem oczywistym; kreatywnie zacierającym granice pomiędzy muzyką gitarową a taneczną, owszem, ale mnie zawsze tego rodzaju odważne połączenia interesowały, raczej niż odstręczały; nie było dla mnie oczywiście zaskoczeniem, że w owym 1991 roku screamandelica zburzyła pewien niewidzialny, ale namacalny mur między odizolowanymi do tej pory muzycznymi światami; z pewną ekscytacją odkryłem jednak, że trzydzieści lat później wciąż wielu uznaje ten krążek za kontrowersyjny, niewystarczająco gitarowy lub nadmiernie taneczny, co wbrew pozorom nie musi wcale sprowadzać się do tego samego zarzutu; i jakkolwiek rozumiem, że nie każdemu hasło w tytule jednego z numerów „don’t fight it, feel it” może sprzedać mindset na ten słoneczny trip, dla mnie od zawsze to był klucz do tego krążka; rzecz nie jest wybitna, klasyczny status zawdzięcza w dużej mierze pomysłowi na siebie, niektóre numery wyciągnięte z kontekstu płyty wydają się zmierzającymi donikąd szkicami, ale jako całości współdzielącej pieczołowicie wyważoną dynamikę i psychodeliczny vibe, płyty naprawdę słucha się pięknie; to wycieczka do jakiegoś lepszego miejsca, gdzie niebo jest bardziej niebieskie, a trawa bardziej zielona ♪ „movin’ on up”


Yet another decade in life and music

33.

świetliki o.gród k.oncentracyjny 1995

napisać, że gdy pierwszy raz usłyszałem debiut świetlików, czułem się zbity z tropu, to mało; nie miałem pojęcia, co z tym zrobić; do niczego mi to nie pasowało — świetlicki, zupełnie zresztą zasadnie, wydał mi się antypatyczny, utworom opartym na jego deklamacjach brakowało melodii, a kontekst był całkowicie surrealistyczny; teraz myślę, że mogłem w sumie wyjrzeć przez okno z otwartą głową i uznać, zasadnie, że wszystko to co słyszę, pozostaje w zupełnie naturalnej symbiozie z tym, co piętrzy się dookoła mnie — nawet nie tylko w wietrzne jesienne popołudnia, ale w ogóle; ale wciąż było wtedy we mnie za dużo jakiejś jasnej idei zakłamującej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; nie potrafiłem tego przyjąć; myślę, że wrota w kierunku świetlickiego otwarły się dla mnie jakoś w okolicy premiery zabij to i wyjedź z tego miasta wilczyńskiego, który co prawda umuzyczniono nalepą, ale równie dobrze można byłoby wykorzystać świetlickiego; film zresztą nie stanowił dla mnie jakiegoś estetycznego przełomu, był raczej punktem, który uzmysłowił mi, że jestem już gotowy na przyjęcie tej wewnętrznej pluchy, która dała podwaliny mizantropicznemu, sarkastycznemu, dosadnemu, ale też jakże przecież poetycznemu światu świetlickiego; i wtedy w o.grodzie k.oncentracyjnym rzeczy zaczęły dla mnie znajdować swoje miejsca, a i ja sam odnalazłem w sobie miejsce dla niego — zupełnie naturalnie; w końcu zaakceptowałem, że też jestem częścią tej paskudnej poetyki, że ja nie jestem pełen bez niej, a ona może i jakoś do mnie wyciąga swoje chude długie palce; jedyne, co w dalszym ciągu mnie odstręcza to jakieś takie poczucie w polsce lat 90., że nie można było takiej płyty zrobić na poważnie, bez doprawienia jej tu i tam dozą jakiegoś dziadowskiego gówno kabaretu; mam jednak ten przywilej, że mogę te elementy z plejlisty usunąć na wieki, co zresztą nie bez satysfakcji uczyniłem ♪ „opluty (44)”, „nieprzysiadalność”


Yet another decade in life and music

32.

ride going blank again 1992

po raz kolejny płyta, której fundamentem są brudne shoegaze’ujące gitary, i po raz kolejny w innym ujęciu; going blank again to doskonała fuzja poprockowych melodii i alternatywnego psychodelicznego brzmienia w zaskakująco słonecznym ujęciu; o ile jednak na loveless (także łączącym shoegaze i pop w mistrzowski sposób) melodie są głęboko zakopane pod trudną do przeniknięcia dźwiękową tkanką, ride wychodzi prostolinijnie naprzeciw słuchacza, pożyczając inspiracje od the stone roses, wczesnego r.e.m., może nawet prefab sprout, i dokładając brzmieniową cegiełkę do rodzącego się właśnie britpopu; niezależnie jednak od tego, z której strony do tego krążka się zbliżymy, czy poświęcimy mu więcej zainteresowania, czy pozwolimy wtopić się w tło, trudno będzie zanegować jego ładunek energetyczny ♪ „twisterella”


Yet another decade in life and music

31.

the roots things fall apart 1999

chociaż z całą pewnością nie można nazwać things fall apart płytą soulową, dla mnie zawsze będzie to swoisty prequel do wydanego rok później voodoo d’angelo — jeden z tych albumów, które nieodwracalnie zmieniły moją percepcję muzyki, a przez to i moje życie w ogóle; obie, podobnie jak mama’s gun badu i like water for chocolate commona (które jednak pozostały stylistycznie nieco obok), były zresztą nagrywane w tym samym czasie w electric lady studios przez nieformalny wówczas kolektyw twórczy soulquarians pod wodzą questlove’a i nieodżałowanego j dilli; wkładu questlove’a w oba projekty nie da się zresztą przecenić i analogia między obiema płytami, która od zawsze była dla mnie oczywista, wynika właśnie z charakterystycznej oprawy rytmicznej questa; produkcyjnie zresztą grupa bardzo naturalnie inkorporuje elementy jazzowe, co nie jest w żaden sposób wyjątkowe w kontekście ich dyskografii, ale daje mi, jako słuchaczowi średnio wkręconemu w amerykański społeczno-polityczny rap, naturalny element zaczepienia, co czyni każdorazowy przelot przez things fall apart niesamowicie satysfakcjonującym ♪ „the next movement”, „dynamite!”


Yet another decade in life and music

30.

the flaming lips the soft bulletin 1999

zacząłem słuchać flaming lips dekadę po tym, jak ukazał się the soft bulletin, w okresie premiery embryonic; w krótkim czasie zachwyciłem się wówczas yoshimi’m, zaintrygowałem at war with the mystics, które ukazało się także na dvd-audio w 5.1, na temat którego ktoś gdzieś w internecie zapiał, że jest zjawiskowe i na tym wyobrażeniu, jak ta zjawiskowa edycja mogłaby wybrzmieć i dla mnie, gdybym miał tę płytę i odtwarzacz do niej, zbudowałem sobie wyobrażenie o flaming lips; prawda jest taka, że nigdy więcej w życiu nie słuchałem tyle flaming lips, co wtedy; czwartym i ostatnim elementem mojej ówczesnej zajawki było wydane u schyłku lat 90-tych the soft bulletin, które zdeklasowało dla mnie ich kolejne krążki od pierwszego odsłuchu — tyle pamiętam; wracałem później do tej płyty, ale bez odpowiedniej higieny odsłuchu i gdy stanąłem przed nią teraz, choć brzmiała znajomo, musiałem dokonać pewnej rekonstrukcji, która udała mi się całkiem nieźle — każdy kolejny odsłuch, a było ich ostatnio kilka utwierdził mnie w przekonaniu, że to jest to, cokolwiek miałoby tym być; myślę, że może całkiem zrównoważona proporcja pomiędzy tym, jak normalna jest to muzyka, a jej psychodelicznym, spacerockowym szytem; to album, słuchając którego, można odnieść wrażenie, że człowiek powoli, całkiem naturalnie zaczyna unosić się w powietrzu — nie ma w tym zresztą nic dziwnego; w kontekście tej muzyki to zupełnie adekwatny stan; jednocześnie flaming lips są w tym wszystkim mocno pogrążeni w jakiejś melancholii, która nie jest jednak dojmująca; jest naturalna, podobnie jak naturalna jest melodyka tej płyty — znowu nie nadzwyczajna, ale nienachalnie przyjemna, niebanalna na tyle, że nie da się tej płyty zbyt szybko wyczerpać, no i licująca z warstwowymi aranżami, które z kolei doskonale oddają wszystko inne; w tamtym okresie, gdy poznałem i zachwyciłem się the flaming lips, to właśnie ich produkcyjna wirtuozeria ujęła mnie najbardziej; i teraz z przyjemnością odkryłem to na nowo ♪ „what is the light?”, „waitin’ for a superman”


Yet another decade in life and music

29.

willie nelson spirit 1996

był czas, że nie rozumiałem fenomenu williego nelsona; moi ulubieni muzycy śpiewali jego piosenki i mówili o nim czule, a ja sięgałem po jego utwory i odkładałem je obojętny; potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, że potrzebuję w swoim życiu muzyki williego być może bardziej niż jakiejkolwiek innej; gdy śpiewa, czuję się dobrze i bezpiecznie, nawet gdy są to rzeczy melancholijne, a może właśnie szczególnie wtedy; melancholijny willie sprawia bowiem, że rzeczy niełatwe wydają się proste — ich natura jest zupełnie ludzka, a pewna harmonijność w (z braku lepszego słowa) konfrontacji z człowieczeństwem, która jest immanentną częścią jego sposobu bycia i twórczości, daje mi oparcie, gdy sam kluczę; spirit to jedno z takich sekretnych przejść, za którym znajduje się prawdziwy i szczery willie, w kameralnym anturażu opowiadający swoje historie w formie klasycznych ballad country; jest w tym wiele goryczy, ale zmiękczonej oddaniem i przełamanej zrozumieniem ♪ „she is gone”, „your memory won’t die in my grave”


Yet another decade in life and music

28.

the jayhawks hollywood town hall 1992

jest takie miejsce gdzieś pomiędzy sierpniowym zachodem słońca na przedmieściu a lutowym mroźnym porankiem na przysypanej śniegiem wsi, jakaś abstrakcyjna przestrzeń we mnie, którą w pełni realizują nagrania the jayhawks; w ich aż do kości amerykańskim alternatywnym folk-roots-country-rockowym sosie zawiera się cała wielka historia amerykańskiej americany — od the band po steve’a earle’a; mają też talent songwriterski i wykonawczy, choć nie jestem pewien, czy tego typu muzyka zrodzona z jakiejś międzypokoleniowej, pozostawionej poza czasem synergii nadaje się do tego, żeby komplementować ją na tym poziomie; chodzi bardziej o to, jakie emocje przekazuje i wywołuje; tego ja szukam na tym krążku, ilekroć mam taką potrzebę; nie jestem przy tym absolutnie przekonany, że hollywood town hall to najlepszy album the jayhawks; zwykle słucham mozaiki ich nagrań zebranych z rozmaitych krążków, dopóki wołanie we mnie nie ucichnie; wybrałem ją, ale polecam też uwadze kolejne dwie tomorrow the green grasssound of lies — pięknie dopełnią ten słodko-gorzki pan-amerykański tryptyk ♪ „take me with you (when you go)”


Yet another decade in life and music

27.

dr. octagon dr. octagon 1996

wiem, że kool keith to jeden z tych raperów, którzy do dziś mają mocny cult following, ale ja nigdy nie byłem fanbojem; doceniam specyficzną mieszankę błazeństwa i inteligencji, która stanowi trzon jego scenicznej persony, niewątpliwie ma też rapowe kwalifikacje i naprawdę nienaganne flow i to wszystko procentuje także na tej płycie; ale nigdy mnie tym nie porwał jak chociażby del the funky homosapien, którego, ilekroć usłyszę, morda mi się cieszy; mimo tego dr. octagon jest płytą zupełnie niesamowitą — kool keith oczywiście dostarcza treści, prowadzi tę historię przez jakieś niewyobrażalne wertepy, kosmiczne odziały szpitalne, itd., ale sedno tej płyty stanowią dźwiękowe kolaże dana the automatora, który tę płytę wyprodukował na skraju hiphopowego twardogłowia i hiphopowej awangardy, z boombapowym fundamentem, turntablistyczną przerwotnością i horrorcore’owym kosmicznym i hypnotyzującym posmakiem; nie bez kozery wspomniałem dela, wraz z nim doprowadzi temat do perfekcji cztery lata później na krążku projektu deltron 3030, ale dr. octagon nie pełni tu wyłącznie roli preludium — to inna historia, mniej epicka, a bardziej garażowa, niewiarygodnie zajmująca ♪ „blue flowers”


Yet another decade in life and music

26.

mishio ogawa 4 to 3 1991

zastanawiałem się nad tym przy okazji tego zestawienia, jak zmienia się kryterium anachroniczności brzmienia; problem zawieszenia brzmienia w czasie względem aktualnych trendów, coś co niewątpliwie ciąży większości płyt, których dotyczy w momencie ich premiery, po 30 latach w zasadzie traci jakiekolwiek znaczenie; pojawia się za to niechybnie kontekst tych 30 lat, po których możemy próbować ocenić, czy muzyka zestarzała się dobrze czy źle, czy jest w niej coś ponadczasowego, co sprawia, że kwestia upływu czasu staje się problemem wtórnym; 4 to 3 mishio ogawy jest doskonałym studium tego zagadnienia; wydany w 1991 roku krążek produkcyjnie wydaje się przynależeć jeszcze do lat 80., jest przy tym na tyle różnorodny instrumentalnie, że choć można wpisywać go w rozmaite konteksty, sam jest dla siebie najlepszym kontekstem; z jednej strony można uznać go za schyłkowy przykład syntezatorowego kayōkyoku, z drugiej jego słoneczna natura i progresywne spektrum wpływów przybliżają go nawet do spadkobierców city popu, jego artystowska natura, post-new-age’owy vibe i korzenie tkwiące w nowej fali są nie do podważenia, ale koniec końców trudno znaleźć dla niego bezpośrednią analogię; to przy tym rzecz jak najbardziej popowa, bogato i różnorodnie zaaranżowana, kładąca nacisk jednocześnie na rytmikę i na melodykę, niedająca nazwać się prostolinijną, ale też nie przekombinowana; baśniowa okładka dobrze oddaje charakter tych kompozycji związanych z szeroko rozumianą rzeczywistością jedynie do pewnego stopnia; to muzyka, która niechybnie należy do przeszłości, ale czyni z tej przynależności swój atrybut — nie znajdując swojego odpowiednika w teraźniejszości, nie podlega konwencjom o anachroniczności brzmienia, nawet jeśli mogło się tak wydawać, gdy ukazała się w 1991 roku ♪ „okashi na gogo”, „nobara”


Yet another decade in life and music

25.

electric wizard come my fanatics… 1997

mimo mojego przywiązania do dopethrone i sentymentu do black masses, od którego zacząłem de facto słuchanie electric wizard, to come my fanatics zdaje się najpełniej oddawać to, co w muzyce grupy lubię najbardziej; otępiający głębią gitarowy groove, świdrujące elektryczne riffy przyprawiające o dreszcze, rozlewające się niemal bezładnie kompozycje, ale jednak jakoś zakulisowo okiełznywane; wszystko to ma oczywiście akompaniować jakimś mrocznym nocnym rytuałom, które ja pozostawiam w sferze wyobraźni; to, co odróżnia jednak ten krążek od swojego niemożliwie bardziej sławnego następny, to namacalna formatywność konwencji, która tam była już właściwie potwierdzana; i ten kreatywny proces uwzględniał odstępstwa od ortodoksji, ponieważ nie istniało jeszcze do końca brzmienie zespołu i nie zgromadziła się wokół horda słuchaczy o zamkniętych głowach, którzy mogliby na nią rzucać klątwy (finansowe); dzięki temu chociażby mamy tutaj fantastyczny eksperymentalny numer „ivixor b/phase inducer”, absolutnie poza kanonem dorobku zespołu ze względu na niezrozumienie zakutego fandomu ♪ „doom mantia”, „ivixor b/phase inducer”


Yet another decade in life and music

24.

sheena ringo muzai moratorium 1999

ciekawa sprawa, ta płyta; wydana na przełomie milienialnym, w czasie, gdy na całym świecie sprzedawano więcej fizycznych kopii albumów długogrających niż kiedykolwiek wcześniej i później, to jedna z tych wielkich płyt-pomników japońskiego rocka, wymieniana jednym tchem z kolejnym shōso strip, które kontynuowało gitarowy schemat debiutu; gdy w połowie roku wreszcie reedytowano na winylach dyskografię sheeny, nie płakałem, gdy spóźniłem się z zamówieniem tego albumu — nigdy nie był mi szczególnie bliski — zacząłem słuchanie sheeny od jej bardziej współczesnych rzeczy, gdzie gitary ustąpiły miejsca elektronice i orkiestrowemu jazzowi wokalnemu; ale od tego czasu zacząłem nerwowo przeglądać oferty sprzedaży muzai moratorium i ten brak, który nie miał mi wcale przeszkadzać, stał się impulsem, by zacząć tej płyty słuchać na poważnie; wielu japońskich słuchaczy uważa ten album za opus magnum dyskografii artystki, ja będę bardziej ostrożny w ocenach — niewąpliwie gitarowa odsłona ringo, z jej mocno 90sowym produkcyjnym sznytem, ale też melodiami wybuchającymi popowymi refrenami, które śmiało można by zestawiać z tymi późniejszymi, jest dla mnie odrobinę zbyt prostolinijna, o ile sama sheena ringo kiedykolwiek była prostolinijna; ta oczywista sprzeczność pchnęła ten krążek wysoko na mojej liście ♪ „tadashii machi”, „sido to hakuchūmu”


Yet another decade in life and music

23.

gas zauberberg / königsforst 1998

do klasycznego gasa z lat 90. dotarłem dopiero po narkopopachrauschach, gdy już wiedziałem, które odcienie techno mogę uznać choć trochę za moje; do płyt zauberbergkönigsforst, obu wydanych na przestrzeni 1998 roku i z tego powodu śmiało zaprezentowanych przeze mnie w dwupaku, usiadłem więc już jako tako wyedukowany i mający pojęcie o tym, czego się spodziewać; gas komponuje nocne pejzaże, chociaż pożycza wiele z ambientu, nie sposób uznać, że jest oniryczny; jest w jakiś sposób szorstki i w jakiś sposób organiczny, ale nie są to sposoby bycia z tych oczywistych; specjalizuje się w hipnozie, w koncepcyjnych wędrówkach, wprowadzany przez niego trans ma w sobie coś z rave’u, ale tylko częściowo; bywa surrealistyczny lub kojący; zauberbergkönigsforst to dwa kolory tego zmysłowego spektrum, niezupełnie przeciwstawne, raczej ujmujące niuansami; to muzyka-plastelina, może dlatego tyle potrafię z niej czerpać, bo układa się do mnie tak, jak akurat tego potrzebuję ♪ „zauberberg 3”, „königsforst 5”


Yet another decade in life and music

22.

sequentia canticles of ecstasy 1994

nie jest to być może brzmienie lat 90., a ze mnie żaden znawca średniowiecznej muzyki chóralnej, ale canticles of ecstasy niemieckiej grupy sequentia z utworami mistyczki i kompozytorki hildegardy z bingen żyjącej przed 900 laty, zajmuje szczególnie miejsce w moim życiu; nie jest to muzyka, której słucham nieprzerwanie, ale gdy jej potrzebuje, nic nie jest w stanie jej zastąpić; uczucia, które tej muzyce towarzyszą, są trudne do rozplątania; pradawne hymny w tym kunsztownym wykonaniu mają w sobie coś podniosłego i tajemniczego, a jednocześnie medytacyjnego i kojącego; są w nich miłość, tęsknota i trudna do opisania głębia; wreszcie poczucie jakiegoś ponadczasowego przymierza, którego nie da się sfingować ♪ „ave maria, o auctrix vite”


Yet another decade in life and music

21.

sheryl crow sheryl crow 1996

w latach 90. kategoria muzyczna „singerka/songwriterka z gitarą” pękała w szwach; moją dziewczyną z gitarą z wyboru została sheryl crow, choć wyboru dokonałem niezbyt świadomie i już w kolejnej dekadzie, kiedy zafascynowany ameryką miałem poczucie, że crow jest trochę country, a to był wtedy świat zupełnie niedostępny tutaj w europie — nie grano tej muzyki w radiu, nazwiska wielkich gwiazd były zupełnie anonimowe, płyty trzeba by w ciemno sprowadzać zza oceanu; crow natomiast była międzynarodową gwiazdą popu, była przy tym mniej sterylna niż pozbawiona gitary shania twain, mniej dramatyczna i balladowa niż (również bez gitary) faith hill, ale bardziej country niż gitarowa alanis morrissette; jej druga płyta nie była moim pierwszym wyborem, ale gdy kilka lat później na fali masowych przecen płyt cd postanowiłem zostać kompletystą dyskografii moich wówczas ulubionych wykonawców, trafiła w moje ręce w podobnym czasie co pozostałe; z początku wolałem crow bardziej współczesną i mniej rockową (bo country w jej muzyce było jednak mniej niż mi się wydawało), ale przez lata rozproszonych bardziej towarzyszących niż uważnych odsłuchów, przekonałem się o bezsprzecznej wyższości tego krążka nad pozostałymi; po intrygującym, ale nierównym debiucie zrealizowanym pod okiem billa bottrella, to tutaj crow dojrzała jako songwriterka i zyskała pełną kreatywną kontrolę jako producentka; historie, które opowiada crow i towarzysząca im forma, są w większości zajmujące, fabularnie, aranżacyjnie i melodycznie; można tę płytę pewnie ocenić powierzchownie jako jedną z wielu rockowych płyt lat 90. z kobiecym wokalem i spoko; ja nie żałuję ani trochę, że poznałem ją na wylot ♪ „home”, „if it makes you happy”


Yet another decade in life and music

20.

elliott smith either / or 1997

elliotta smitha poznałem już po tym, jak ślubowałem wierność sufjanowi stevensowi i z początku byłem nieufny; smith wydawał mi się wtedy kimś w rodzaju emo-sufjana i choć minęło wiele lat, za każdym razem, gdy słyszę „pictures of me”, ta myśl wraca do mnie natrętnie; nie słuchałem nigdy smitha wyczynowo, może dlatego, że w całej swojej melodyjności i pozornym wyciszeniu, był dla mnie zbyt mroczny; mimo tego either / or z miejsca mnie zachwyciło; było buntownicze w sposób, jakiego nie znałem; naturalnie wraz z elliottem pogrążałem się w jego melancholii, chłonąłem jego uczucia jakby były moimi własnymi; wiem, że to nic nadzwyczajnego — ale z perspektywy czasu coraz trudniej mi jednak o przymierze z płytą tego rodzaju; tymczasem lata mijają, a muzyka elliotta smitha wciąż wydobywa za mnie tego emo dzieciaka, którym przecież nigdy naprawdę nie byłem; czy aby na pewno? ♪ „angeles”


Yet another decade in life and music

19.

yo la tengo i can hear the heart beating as one 1997

ten album to była miłość od pierwszego odsłuchu; od tamtej pory znajduje się gdzieś w centrum mojego muzycznego uniwersum, jednocześnie pozostając na uboczu; ile bym bowiem tej płyty nie słuchał, mam poczucie, że najlepsze między mną a nią dopiero ma się wydarzyć; gdy trafiłem na nią po raz pierwszy nie wiedziałem, dlaczego, ale czułem, że trafiła, zgodnie w tytułem, w samo serce; teraz gdy poznaliśmy się lepiej nie mam wątpliwości, że to wszystko przez lou reeda; yo la tengo są pogrobowcami brzmienia i podejścia the velvet underground — „spec bebop” niemal bezpośrednio dialoguje z „sister ray”; yo la tengo nie uprawiają jednak prostej imitacji, nie ignorują tego, co wydarzyło się w muzyce gitarowej w ciągu minionych 25 lat; gitary są tu surowo garażowe jak u velvetów, ale można się w nimi otulić na sposób shoegaze’owy; proste interpretacje wokalne na skraju fałszu, jak u velvetów, zyskują tu oniryczne rozmycie; piosenek jest milion, ale nie ma się poczucia, że milion to za dużo; wszystko płynie; ale najważniejsze jest chyba jednak to kreatywne zespolenie surowości z subtelnym popowym podbiciem; wszystko to pasuje do wszystkiego ♪ „moby octopad”, „sugarcube”


Yet another decade in life and music

18.

xtc apple venus volume 1 1999

xtc ze swoim nowofalowym tłem, które wyewoluowało w melodyjny kameralny art pop, są w równej mierze zespołem moim i niemoim; są w ich dyskografii płyty i utwory, które mogłyby dla mnie nie istnieć, ale są też takie, które mnie usiedliły i sponiewierały; pierwsza część apple venus wydanego w dwóch odsłonach na przełomie milenialnym to zaraz po kultowym skylarking najbardziej wyjątkowa dla mnie płyta grupy; rezonują ze mną i orkiestrowe aranżacje śmiało wykorzystujące smyczkowe pasaże, i nawiązujące do natury i dawnych obrzędów motywy, wokół których album oscyluje tematycznie; to muzyka, którą ze względu na bogate instrumentarium i psychodeliczny wajb można błędnie zaszufladkować jako stylistyczne nawiązanie do końcówki lat 60., ale w rzeczywistości trudno tę płytę jakkolwiek czasowo przyporządkować — równie dobrze z dzisiejszej perspektywy można by uznać ją jako protoplastę niezależnego chamber popu, którego słyszeliśmy tyle dekadę później; to bardzo autorska i kunsztownie (choć nie bez potknięć i poświęceń) zrealizowana wizja przede wszystkim partidge’a, który żeby ją urzeczywistnić właściwie rozmontował xtc; czy było warto? ♪ „i’d like that”, „eastern theatre”


Yet another decade in life and music

17.

miharu koshi & harry hosono jr. swing slow 1996

lata 90. były umiarkowanie łaskawe dla muzyków zgromadzonych na dworze yellow magic orchestra, ale nie znaczy to wcale, że były całkiem bezowocne; hosono wciąż blisko współpracował z miharu koshi, która stopniowo odchodziła od wymyślonego dla niej techno kayō w stronę osobliwej mieszanki wokalnego jazzu i francuskiego chanson; zwieńczeniem ich trwającego ponad dekadę twórczego przymierza było wydane w 1996 roku swing slow, jedyny album sygnowany nazwiskami obojga artystów, gdzie zresztą śpiewają kilka utworów w formacie klasycznego jazzowego duetu; i sam album, zgodnie z tytułem i zainteresowaniami muzycznymi hosono i koshi, jest emanacją koktajlowego, swingującego, ale w dużej mierze popowego jazzu, przełamywanego raz po raz retrofuturystycznymi elementami prosto ze space age popowej operetki; to płyta w równym stopniu chilloutowa co surrealistyczna; rzecz, którą ze względu na dość nietypowy anturaż łatwo zignorować, a którą po bliższym poznaniu można postawić w towarzystwie najbardziej klasycznych produkcji ze stajni yellow magic orchestra; ja sam pewnie bym do tego krążka nie wrócił, gdyby nie wypuszczony przed dwoma laty na winylu zremasterowany miks, który na nowo obudził we mnie zainteresowanie tym duetem ♪ „western bolero”


Yet another decade in life and music

16.

switłana nianio kytytsi 1999

istnienie tej niesamowitej plyty to najpewniej moje największe muzyczne odkrycie tego roku; switłana nianio, ukraińska wokalistka mieszająca w swojej muzyce folk i awangardę, swój kameralny debiut zarejestrowała w warszawie w 1998 roku, a w roku następnym rzecz została wydana nakładem polskiej oficyny koka records; pomimo prostonijnego anturażu ludowej urody kytytsi nie jest płytą prostlinijnie folkową — jest płytą magiczną, operującą swobodnie doskonale znanymi sobie środkami, by wyczarować świat, który istnieć może tylko w bajkach; to jedna z tych płyt, podczas odsłuchu których malują się słuchającemu przed oczami całe krajobrazy — zbożowe pola, zielone pagórki, polne drogi, pasące się krowy, smagane wiatrem maki i chabry, zbierające się do odlotu jaskółki; to świat w którym nawet wiosenne roztopy mają poetyckie konotacje, a zima nigdy nie jest naga i szara; nianio jest na tej płycie gdzieś wpół drogi między vashti bunyan a księżycem, w doskonałej równowadze operując naturalną, ponadczasową melodyką i aranżami lgnącymi podskórnie w stronę formalnych niepokojów cechujących xx-wieczną muzykę współczesną ♪ „bez nazwy”, „obereżni”


Yet another decade in life and music

15.

alain bashung fantaisie militaire 1998

być może nigdy nie zacząłbym słuchać bashunga, gdyby nie ta okładka, która w połączeniu z tytułem wkradła się do mojej wyobraźni, przygotowując grunt pod zawartość muzyczną, która do dziś potrafi powierzchownie mnie odstręczyć, by ostatecznie jednak wciągnąć mnie w swój bieg bez reszty; ekspresja wokalna bashunga jest dość surowa, a jego altrockowe muzyczne tło, które dopiero z czasem przybrało formy nieco bardziej tożsame z nowym chanson, to nie do końca muzyczne terytorium, na którym czuję się swobodnie; ale fantaisie militaire sięga w istocie po fantastyczne połączenia gatunkowe i rozwiązania produkcyjne — z powodzeniem meandruje między gitarowym anturażem, przebijającymi się co rusz smyczkowymi aranżami a eksperymentalnym podejściem do materii wyrażonym najdobitniej w „samuel hall” śmiało żeniącym intertekstualny kontekst, drum-and-bassowy beat i podążającą za swoją własną melodyką recytacją bashunga; innym razem, w „2043” bashung buduje swoją narrację na elektrycznie rozstrojonej sambie, w „au pavillon des lauriers” sięga po motywy arabskie, które obudowuje adekwatnym downtempo; mimo wszystko wyjątkowo poetycko nastrojona całość działa na wyobraźnię, do dziś odkrywając przede mną kolejne konteksty, choćby tylko w mojej głowie ♪ „fantaisie militaire”, „mes prisons”


Yet another decade in life and music

14.

the high llamas gideon gaye 1994

ta płyta jest jak plaster na depresję, gdy po wieloletnim uzależnieniu od pet sounds, przesłuchaniu wszelkich dodatkowych nagrań z sesji nagraniowych i bootlegów, człowiek zastanawia się, czy po doświadczeniu tej płyty, istnieje jeszcze jakaś forma życia; tą formą może być gideon gaye, które jest kontynuatorem tamtej barokowopopoej myśli w sposób możliwie najczystszy — jest to oczywiście przeobrażenie zrealizowane w kreatywnym duchu, ale wierne myśli przewodniej nawet nie tyle tamtej bardzo piosenkowej płyty, co jej brzmieniu i uczuciom, które obcowanie z nim wywołuje w słuchaczu; the high llamas chcieli przedłużyć te wszystkie idealnie melancholijne zachody wiosennego słońca, które nie mogłyby zajść tak, jak udało im się zajść, gdyby nie akompaniament beach boysów; dzięki gideon gaye mogą zachodzić jak dotąd, idealnie melancholijnie, ale jednak na nowo; to oczywiście marna synekdocha, ale im częściej obcuję z gideon gaye, tym bardziej utwierdzam się w słuszności takiego rozumowania jego istnienia, które w przeciwnym razie można by pewnie odrzucić jako odtwórcze i ja sam być może w jakimś kontekście mógłbym oburzyć się na jego ikonoklastyczną śmiałość; the high llamas tworzą jednak na bazie instrumentalno-aranżacyjnej tkanki pet sounds coś swojego — piosenkowość tego materiału jest dość ulotna i zwykle ustępuje pierwszeństwa melodyce samej muzyki; z początku słuchałem tej płyty jako ciekawostki, ale wrosła we mnie przez lata i nie wybrażam sobie bez niej życia po pet sounds ♪ „giddy and gay”, „the goat looks on”


Yet another decade in life and music

13.

susumu hirasawa kyūsai no gihō 1998

nie pamiętam już dokładnie, czy przez susumu hirasawę odkryłem satoshiego kona, czy odwrotnie; w każdym razie to odkrycie łączy się w moich wspomnieniach ściśle ze sceną z surrealistycznej parady w paprice, którą w sobie jedynie właściwy sposób udźwiękowił hirasawa; bramą do jego całej twórczości pozostaje jednak dla mnie kyūsai no gihō z 1998 — ukoronowanie dekady artystycznej ewolucji i twórczych poszukiwań własnych środków ekspresji; hirasawa łączy tutaj niemożliwe przeciwieństwa — wszechobecną elektronikę z rozbuchaną orkiestrowością, new age’owe motywy i ambientalne pasaże z upodobaniem do klasycznej marszowej rytmiki — wszystko to pod jak najbardziej popowym sztandarem w stricte piosenkowej formule; hirasawa jest mistrzem eklektycznej maksymalistycznej produkcji łączącej style i konteksty w nierozerwalne sploty; jest w tym wszystkim coś mechanicznego i dystopijnego, ale jednocześnie podniosłego, czy nawet duchowego; enigmatyczny tytuł, który można przetłumaczyć jako techniki zbawienia, może lecz nie musi stanowić klucz do rozumienia pan-muzycznej i trans-humanistycznej wizji hirasawy ♪ „town-0 phase-5”, „niwashi king”


Yet another decade in life and music

12.

gillian welch revival 1996

gillian welch nie miała wcale szczególnie z górki w drodze do kariery muzycznej; choć dorastała się w umuzykalnionym domu, wychowana w los angeles przez parę artystów scenicznych z hollywood, krytycy długo kwestionowali w swoich recenzjach prawdziwość jej folkowego anturażu ze względu na jej nieprzystające korzenie; ona sama jednak wielokrotnie podkreślała, że już na studiach, gdy pierwszy raz usłyszała muzykę bluegrass, było to dla niej jak objawienie; w 1996 artystka wydała swój debiutancki album revival wyprodukowany przez legendarnego t-bone burnetta (odpowiadającego między innymi za brzmienie rising sand duetu krauss-plant), który odkrył ją podczas wieczoru talentów w barze w nashville; krążek stylistycznie przywodził na myśl czasy wielkiej depresji — z tematyką oscylującą wokół uczuć rezygnacji, nieszczęścia i zamętu, podpartą surowym brzmieniem folku z appalachów; krążek, podobnie jak wszystkie kolejne, welch zrealizowała w bliskiej współpracy ze swoim życiowym partnerem davidem rawlingsem, z którym dzieli pasję do klasycznego country i szeroko pojętej prostoty; synergia duetu ma niewątpliwy wpływ na realizm songwritersko-wykonawczy, który cechuje wszystkie wypuszczone przez nich nagrania; revival pozostaje do dziś najlepszą bramą do twórczego mikrokosmosu muzyków; bieg kolejnych utworów składających się na krążek jest pod każdym względem niedościgniony ♪ „orphan girl”, „annabelle”


Yet another decade in life and music

11.

uc berkeley chamber chorus / the california ear unit feldman: rothko chapel / why patterns? 1991

lata 90. kojarzą mi się szczególnie z kilkoma kompozytorami współczesnymi; jednym z nich jest wywodzący się z nowojorskiej szkoły morton feldman, zmarły w 1987 roku; w latach 90. zainteresowanie jego twórczością wzrosło i doczekaliśmy się szeregu kultowych wykonań jego prominentnych kompozycji; jeszcze przed dekadą sam zachwycałem się majestatycznym for philip guston, utworem, który niczym żywy organizm ewoluuje przez ponad cztery godziny, wprowadzając słuchacza w rodzaj medytacyjnego transu; feldman, którego fascynowały dźwięki na skraju ciszy i kompozycje oparte na powoli przenikających się wybrzmieniach, wykształcił swój niepowtarzalny styl już w latach 70. i realizował swoje ewoluujące pejzaże także w bardziej kameralnym spektrum — jak w rothko chapel z 1971 roku, niemal statycznym, niby pogrążonym we mgle lub na skraju nocy krajobrazem cichej kaplicy; medytacyjny nastrój na płycie przechodzi w bardziej abstrakcyjne why patterns? na flet, fortepian i perkusjonalia, które łaskocze słuchacza pulsującą strukturą wyłaniającą się zza tej samej mgły, która przed chwilą otulała milczącą kaplicę; często wracam także do innej płyty z kompozycjami feldmana — wydanego przez oficynę cpo durations i-v / coptic light, które stanowi doskonały dwutorowy sequel do rothko chapel rothko chapel


Yet another decade in life and music

10.

ryuichi sakamoto 1996 1996

uwielbiam tria fortepianowe — także te jazzowe, choć tym razem akurat nie o nich; mam poczucie doskonałej równowagi pomiędzy fortepianem a skrzypcami i wiolonczelą, jeśli chodzi o swobodę ekspresji i jej strojność; duże ensemble często popadają w estetyczną egzaltację, co odciąga słuchacza od sedna utworu; z kolei soliści bywają zbyt surowi; jedną z muzycznych emanacji tego przepięknego kompromisu jest płyta, która trochę pozostaje na bocznej orbicie dyskografii mistrza sakamoto, choć w istocie stanowi jej najbardziej rzeczywiste centrum; 1996 zbiera rozmaite kompozycje artysty — te filmowe i płytowe, odkrywając je na nowo w kameralnych aranżacjach; efektem jest najpiękniejsza płyta, jaką nagrał sakamoto; wyselekcjonowane melodie i motywy to jedne z tych, które domagają się od słuchacza, aby do nich wracał, a skromniejsze interpretacje wydobywają emocje na samą powierzchnię; 1996 jest melancholijne, ale nie ckliwe; jak spotkanie z dobrym przyjacielem niewidzianym od lat, kiedy, by opowiedzieć wszystko co zaszło od ostatniego spotkania, nie potrzeba żadnych słów; na swój sposób to także miejsce przecięcia się rozmaitych muzycznych zainteresowań sakamoto, punkt w którym bierze się oddech po raz kolejny zataczając koło ♪ „merry christmas mr; lawrence”, „rain”


Yet another decade in life and music

9.

dominique a la fossette 1992

dwie dekady zanim pojawił się termin asmr francuski szansonista nowej fali dominique a wydał swój debiutancki album, który jest dla mnie epitomem muzycznej emanacji tego zjawiska; la fossette to płyta jak żadna inna w bogatej dyskografii artysty, który później nagrywał rzeczy wyprodukowane w duchu nieco bardziej radiowym; lo-fi’owa oprawa oparta o automaty perkusyjne, minimalistyczne syntezatory midi, ale i przesterowane garażowe gitary i kojący, wycofany momentami na granicę szeptu wokal a, tworzą na kanwie jak najbardziej piosenkowej synkretyczną przestrzeń elektroakustyczną, ewoluującą w rozmaitych kierunkach, uwodzącą słuchacza nietuzinkową poetyką, i swój charakter wywołującą niesamowite odczucia sensoryczne; w równych częściach awangarda miesza się z melodramatem, chanson z rockiem alternatywnym, ale w centrum niezmiennie pozostają prawdziwe emocje; la fossette to płyta jak żadna inna ♪ „vivement dimanche”, „le courage des oiseaux”, „va t’en”


Yet another decade in life and music

8.

starflyer 59 starflyer 59 1995

to moja biblia gitarowych 90sów, które przecież gitarami stały, a wielu do dziś identyfikuje tamtą dekadę wyłącznie przez gitary; tymczasem ja ten największy z największych komplementów kieruję bałwochwalczo nie pod adresem katartycznej dla milionów nastolatków czterech kolejnych pokoleń nirvany, ale ku starflyerowi 59, którym przed kilkoma laty podszyłem swoje życie na tyle enigmatycznie, że nie byłbym w stanie sprzedać tu i teraz nawet jednej ciekawostki okołomuzycznej o grupie; zespół zresztą gra do dziś i od 1994 roku wydał niezliczoną liczbę płyt, spośród których mnie dotychczas zainteresowały trzy pierwsze z okładkami w kolorach kolejno srebra, złota i brązu; zmierzam jednak do tego, że liczy się przede wszystkim to, co i jak grają, a wychodzą ze szkoły rocka post-mbv, to jest z shoegaze’owego paradygmatu, ale zrównoważonego z jednej strony z metalowym brzmieniem gitar, z drugiej — psychodeliczną americaną; to dźwiękowy odpowiednik fatamorgany — oniryczne świdrujące gitary, wycofane wokale, slowcore’owy mood, ale bez brania jeńców; lato palące do gołej ziemi, roztopiony asfalt mieniący się tęczą — złowieszczo i cudownie zarazem; a całość emocjonalnie głęboka jak studnia, oczywiście wyschnięta, do której wpada się, nie by utonąć, ale złamać obie nogi i umrzeć z głodu i pragnienia; nie na to liczyliśmy, ale gdy już godzimy się z tym, że to i tak najlepsze, co miało nas spotkać, jakby we śnie majaczy coś, jakby światełko w tunelu, ale wieszczące, że to jednak wcale nie koniec ♪ „messed up over you, „when you feel miserable”


Yet another decade in life and music

7.

a tribe called quest midnight marauders 1993

do dzisiaj nie jestem pewien, czy to że ten krążek a tribe called quest przetrwał i urósł we mnie jako jedna z moich ulubionych płyt hiphopowych to przypadek czy przeznaczenie; byłem już oswojony z atcq, gdy trafiłem na cedeka za psie pieniądze i wziąłem; to był chyba ostatni raz, gdy urządziłem sobie prawdziwie nabożną sesję z odsłuchem płyty kompaktowej i to wspomnienie zostało ze mną do teraz; próbowałem porównywać midnight marauders bezpośrednio z the low end theory, ale to nierówna walka — moje serce jest tam, gdzie jest; wciąż uwodzą mnie te lounge’owe sample i trzeszczące winylowo bity muhammada i porywa mnie retrofilski jazzujący vibe, który jednak nadal ma w sobie coś pulsującego i świeżego; wiele rapowych krążków z tamtego okresu zestarzało się potwornie, ale midnight marauders pod wieloma względami zdaje się otwierać jakiś rozdział w organicznym hip hopie, który nadal trwa i jeszcze długo się nie wyczerpie; chociaż, może tak jest tylko we mnie? nie umiem i nie chcę tego na chłodno ocenić ♪ „award tour”, „steve biko (stir it up)”, „electric relaxation”


Yet another decade in life and music

6.

cornelius fantasma 1997

jest upalny środowy poranek 3 września 1997 roku; jeszcze przed ósmą rano termometry przeskoczyły pułap 30 stopni i teraz ma być tylko cieplej; ludzie w pośpiechu szykują się do pracy, zawsze ruchliwe skrzyżowanie w dzielnicy shibuya właśnie przeżywa pierwszą tego dnia kulminację pieszych tłumnie wylegających z pociągu linii yamanote najpierw na perony, a następnie na i tak zatłoczone już ulice; niebo powoli zachodzi chmurami, już od kilku dni zbiera się na burzę; kilkaset metrów dalej w otwartym dwa lata wcześniej salonie tower records można kupić już najnowszy album corneliusa — fantasma, po którym japońska muzyka pop nigdy nie będzie taka sama; wydana wówczas trzecia solowa płyta artysty to nie tylko bezdyskusyjne magnum opus w jego dyskografii i szczytowe osiągnięcie współtworzonego przez niego nurtu alternatywnego popu spod znaku shibuya-kei; fantasma jest szaleńczym muzycznym strumieniem świadomości, w którym pop i awangarda mieszają się w ścisłym splocie, a melodie i refreny odgrywają równie ważną rolę, co eksperymenty dźwiękowe; to płyta totalna, na której nie ma miejsca na kompromisy, jednocześnie jednak na tyle przestronna, że mieści w sobie wszystko; podsumowuje muzykę w ogóle, zamykając drum & bass, idm, hip hop, neo-psychodelię, plądrofonię, noise rock, bossa novę, country, chiptune, yé-yé, shoegaze, muzykę konkretną i barokową w z sekundy na sekundę ewoluującym w coraz to nowych kierunkach koncepcyjnym cyklu piosenek ♪ „the micro disneycal world tour”, „thank you for the music”


Yet another decade in life and music

5.

my bloody valentine loveless 1991

ze szczerym entuzjazmem włączyłem kiedyś loveless niczego niespodziewającemu się znajomemu, nie żadnemu muzycznemu normikowi zresztą, słuchaj i doznawaj — zachęciłem, a gdy już uznał, że doznał wystarczająco, skwitował tylko krótko, że nie dało się tego słuchać; nie widziałem przestrzeni na polemikę i od tego czasu zachowuję tę płytę dla siebie; tym samym loveless stało się dla mnie intymnym i bliskim doświadczeniem; w żadnym innym kontekście sam zresztą nie potrafię tej muzyki słuchać; nie wspominam miło występu grupy na off festivalu i nie zagrałbym jej już w radiu; jakkolwiek nie jest to rzecz w żaden sposób niszowa, nie chcę się nią z nikim dzielić; gdybym napisał, że to album, który zdefiniował dla mnie shoegaze, w dużej mierze nie przekazałbym żadnej istotnej informacji, bo shoegaze jako styl sam w sobie nigdy nie zajmował mnie zbyt mocno; raczej otworzył mi głowę na to jak zniuansowana i subtelna potrafi być ściana gitar i na wszystko to, co może skrywać się tuż za nią; to bowiem idealnie przebojowy krążek nakryty półprzezroczystą zasłoną misternie utkaną z gitarowych szumów i przesterów; płyta na miarę naszych czasów, w którą przy pomocy współczesnych środków wkradają się jednak szmery wieczności; doskonałość pełna pozornych niedoskonałości, czyli zupełnie jak w życiu ♪ „when you sleep”, „i only said”


Yet another decade in life and music

4.

the tale quartet schnittke: string quartets nos. 1-3 1990

melodie w fazie rozkładu – jedna przerywa drugiej, kolejna niecierpliwie wyrywa się spod nich, a jeszcze następna skrępowana wplata się w bieg pozostałych, by wybuchnąć i rozlać się obficie w przestrzeni w najmniej spodziewanym momencie; nie da się słowami oddać geniuszu kwartetów smyczkowych sznitkego, ani kunsztu wykonania the tale quartet; żadna inna muzyka nie penetruje zakamarków ludzkiego umysłu z podobną precyzją, ani też nie kreśli kształtu ludzkiej duszy z równym autentyzmem string quartet no; 3: iii pesante


Yet another decade in life and music

3.

fishmans long season 1996

art popowa wariacja klasycznej formy, space-psych-popowe jam session, oniryczna prog-popowa suita — long season to mająca wiele twarzy nietuzinkowa płyta-piosenka, którą jesienią 1996 roku wydała jedna z najbardziej kultowych japońskich grup lat 90. — fishmans; i choć zespół nagrał na przestrzeni dekady aż siedem płyt studyjnych, spośród których ponad połowa to absolutna magia, ta jedna jest w tym zestawie szczególnie wyjątkowa; nie tylko zresztą dla mnie; to dźwiękowa podróż do wnętrza snu, koncepcyjnie poukładana, ale niepozbawiona szaleństwa i wykonawczej wirtuozerii, synkretyczna metagatunkowa przygoda, gdzie poszczególne elementy zdają się pochodzić z różnych światów, ale w tym kreatywnym malakserze odnajdują się na nowo; fishmansi korzystają ze współczesnych ich środków wyrazu budując tę rozmarzoną dźwiękową historię na podwalinach dubowej rytmiki w sposób jednocześnie post-minimalityczny i rock & rollowy; fishmansi przez ponad pół godziny kreatywnie remiksują samych samych w granicach stworzonego przez siebie świata w oparciu o coraz to nowe zestawienia tworzących go elementów; jest w tym przestrzeń, wyobraźnia i radość z muzyki i życia w ogóle; moment, w którym wracają do głównego motywu melodycznego po progresywnej instrumentalnej przerwie na początku czwartej części to być może jedna z najwspanialszych chwil w historii muzyki popularnej long season


Yet another decade in life and music

2.

lauryn hill the miseducation of lauryn hill 1998

the miseducation of lauryn hill to płyta, która nauczyła mnie czuć muzykę; pokazała mi, że muzyka może przeszywać na wskroś, penetrować i wypełniać psyche i zostawiać po sobie ślad; wykształciła we mnie pewien zdrowy zmysł, że oto w centrum dobrego życia musi być miejsce i na radość, i na smutek; ta słodko-gorzka, bardzo życiowa mieszanka stojąca w jej centrum; lekcja, na którą sama lauryn hill zaspała, była przysposobieniem dla mnie; to pierwsza płyta, którą miałem na winylu, pierwsza, przy której płakałem, pierwsza, której słowa traktowałem osobiście niczym moje własne, pierwsza, która wrosła bezbrzeżnie w mój świat, stając się naturalną ścieżką dźwiękową mojej codzienności; nie potrafię myśleć o nastoletnim sobie w oderwaniu od miseducation, ani o miseducation, nie traktując jej jako części mojej własnej drogi; samo miseducation wielokrotnie odkrywane, studiowane z namaszczeniem w rozmaitych kontekstach i perspektywach musiało być dla mnie także bramą do wielkiego klasycznego soulu; dzięki hill odkryłem nie tylko steviego wondera, ale też nieodżałowaną arethę, wspaniałego curtisa, magnetyzującego sama cooke’a czy natchnionego boba marleya; wybaczcie, nie potrafię już pisać o tej płycie w oderwaniu od siebie; ta muzyka stała się mną lata temu, a ja do dziś wciąż jestem nią ♪ „everything is everything”, „lost ones”, „deep in my heart”


Yet another decade in life and music

1.

flipper’s guitar doctor head’s world tower 1991

doctor head’s world tower, trzeci i ostatni album w dorobku duetu flipper’s guitar, to samo serce muzyki lat 90. umiejscowione nietypowo gdzieś na jej peryferiach, ale wciąż żywo pulsujące i dające się bez trudu wyczuć trzy dekady później w zgoła już innym świecie; to jednocześnie szczytowe osiągnięcie rozwijającej się dopiero wówczas w japonii sceny alternatywnego popu shibuya-kei łączącego retrofascynacje muzyką z całego świata: brazylijską sambę, francuskie yé-yé czy amerykański lounge z produkcyjnymi tendencjami pożyczonymi od kolegów z wielkiej brytanii — baggy, dream popem czy shoegaze’m, ale przetworzonymi po swojemu; oyamada i ozawa wynoszą to wszystko tylnymi drzwiami czy w postaci inspiracji czy — po hiphopowemu — samplując zachód na potęgę; i zlepiając ten pulsujący amalgamat razem, budują swoje własne arcydzieło; doctor head’s world tower mimo bezliku przenikających się w duchu plądrofonii konwencji i stylów nie jest bowiem albumem pod patronatem doktora frankensteina — panowie na tej kanwie prezentują swoje własne melodie — na wskroś letnie, ale podszyte słoneczną psychodelią; w tym aspekcie doctor head jest pomostem pomiędzy końcówką lat 60. a początkiem lat 90., co znajduje tutaj zupełnie bezpośrednie odbicie od pierwszych sekund dolphin song rozpoczynającego się bezczelnie od riffu z uświęconego god only knows beach boysów; nawet mimo takich oczywistych pożyczek jak ta czy „loaded” primal screm w „the quizmaster”, flipper’s guitar nigdy nie są prostolinijni; muzyczny świat, który przedstawiają, to ich autorska pokopana wizja — żywiołowa, bezkompromisowa, ewoluująca nieprzewidywalnie, ale harmonijnie; celebracja jakiegoś mikrokosmosu tej ulotnej chwili, gdy lada chwila skończy się kolejne lato, jeszcze tylko przez chwilę beztroskie i słodkie ♪ „groove tube”, „the quizmaster”, „blue shinin’ quick star”


Opublikowano

Zniewolony umysł i Rok 1984

Zniewolony umysł i Rok 1984

Czesław Miłosz, „Zniewolony umysł”, wyd. Krajowa Agencja Wydawnicza, 1989 / George Orwell, „Rok 1984”, wyd. Muza, 2014


„Zniewolony umysł” Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. Mierzenie się właśnie wydało mi się określeniem odpowiednim, bo książka jest w dużej mierze esejem z pogranicza filozofii, choć sam Miłosz od pierwszych stron odżegnuje się od tego. To mierzenie się okazało się jednak o tyle na wyrost, że „Umysł” jest po części także opowieścią — subiektywną relacją rzeczywistych wydarzeń napisaną w sposób jak najbardziej literacki. Cztery takie opowieści o czterech polskich literatach okresu powojennego stanowią zresztą tę najbardziej mięsistą część książki, choć są one zaledwie potwierdzeniem tego, o czym Miłosz bardziej teoretycznie pisze w rozległym wstępie i wyczerpującym posłowiu.

Miesiąc po lekturze nie czuję się władny przybliżać tutaj klasyfikacji, których Miłosz dokonuje (nazywanych przez niego ketmanami), ani sowieckiej dialektyki, którą rozkłada na czynniki pierwsze. Najogólniej rzecz ujmując, opisuje niezbędne przeobrażenia, do jakich system totalitarny, a konkretnie sowiecki socjalizm, zmuszał swoich obywateli, zwłaszcza inteligencję literackiego półświatka. Opisuje procesy, taktyki, zabiegi polityczne wprowadzające w życie opisane w roku „1984” Orwella poddanie obywateli partii i niezbędne do tego celu dwójmyślenie. O ile fikcja Orwella prezentowała jednak dystopijny świat totalnej kontroli z wykorzystaniem do tego celu technologii, której siłą rzeczy Sojuz w latach powojennych nie posiadał, o tyle mechanizmy zupełnie analogiczne, choć na znacznie wcześniejszym etapie wcielania ich w życie, równolegle wskazuje u siebie Miłosz na przykładzie zupełnie rzeczywistym. Wyróżnia różne postawy i motywacje, posiłkując się niezbędnymi w tym wypadku historiami z życia znajomych mu osób, by dotrzeć do czytelnika z większą siłą. To kluczowe o tyle, że temat był trudny, a czytelnik obcy. Miłosz pisał „Zniewolony umysł” na emigracji dla odbiorcy zagranicznego, któremu nie tylko polska rzeczywistość powojenna musiała być bliżej nieznana, ale też mimo tych braków poznawczych niejednokrotnie zdarzało się, że zachodni komuniści opisywali Związek Sowiecki implicite jako urzeczywistnioną wizję ziemskiego raju. Teraz, siedemdziesiąt lat później, sam poczułem się zresztą takim właśnie odbiorcą z zewnątrz. Kimś, komu tę rzeczywistość, nie tak wcale przecież odległą, trzeba opisać od podstaw, skleić strzępki opowieści dziadków i rodziców, niepogłębionych tematów z nieodrobionych sumiennie lekcji i własnych wyobrażeń, w ramach czegoś bardziej konkretnego.

Nie chodzi tutaj nawet o samą relację Miłosza, która jest oczywiście naznaczona osobistymi wyobrażeniami i sympatiami. Nie chodzi także o tych czterech literatów-nieboszczyków, którzy przeżyli swoje życia, jak przeżyli, niech spoczywają w pokoju; ile o główną myśl — moralny sprzeciw wobec totalitarnego terroru krępującego ciała i umysły obywateli w imię doktryny politycznej. Tę opresję możemy oczywiście dowolnie rozszerzyć we współczesnym dyskursie o jego konteksty. Miłosza trzeba czytać ku przestrodze, ale jego wymowa dzisiaj wydaje się bardziej uniwersalna — nie da się zamknąć jej w ramach przeszłości definitywnie zakończonej. Podobnie z portretami czterech pisarzy — Miłosz, choć momentami wydaje się dość kategoryczny w swoich wnioskach, będących jednak w jakieś mierze domniemaniami, nie jest wcale w swoich ocenach jednoznaczny. Domniemywa nie tylko dlatego, że zna opresyjny system — jako człowiek myślący wie i zwraca na otwarcie uwagę — jego emigracja, choć oczywiście wynikała z silnego imperatywu wewnętrznego, nie była wcale rzeczą zupełnie pewną, nawet w jego własnych oczach. Zaistniały pewne okoliczności, które ją umożliwiły. Podoba mi się empatia, z którą Miłosz tę książkę napisał. Nie dla bezlitosnego systemu, ale dla jego ofiar, w tym ludzi w niego uwikłanych, którzy z rozmaitych powodów podjęli takie, a nie inne decyzje życiowe. Warto po tę książkę sięgnąć choćby po to, żeby zderzyć się z tą autorefleksyjnością Miłosza, której nam wszystkim współcześnie tak bardzo brakuje przy ferowaniu natychmiastowych wyroków na podstawie strzępków informacji w tematach, o którym często nie mamy w zasadzie pojęcia. Polska byłaby o wiele lepszym krajem, gdyby każdy jej obywatel potrafił przeczytać „Zniewolony umysł” z uwagą i zrozumieniem.

Zniewolony umysł

Po rok „1984” Orwella sięgnąłem bezpośrednio za sprawą Miłosza po lekturze „Umysłu”, gdzie Orwell zostaje wspomniany jako autor w bloku wschodnim bezwzględnie zakazany. To przemówiło mi do wyobraźni i choć political fiction bywa dla mnie przytłaczające, połknąłem Orwella w ciągu kilku dni. Z początku bełkotliwy, wprowadzający od pierwszych stron jeden neologizm za drugim, szybko wciąga czytelnika w życie głównego bohatera, szeregowego pracownika ministerstwa w totalitarnym społeczeństwie przyszłości poddawanym nieustannej kontroli. Bohater ten przeczuwa, że jest przez system oszukiwany, ale jednocześnie ma świadomość, że z obawy o własne życie, nie wolno mu tych wątpliwości w żaden sposób wyrazić. Ostatecznie jednak małymi krokami na swój własny nieznaczący nic i nieznaczny w obliczu potęgi partii sposób pozwala sobie na łamanie kolejnych reguł. To opowieść, która, tak samo jak „Umysł” Miłosza, w owym czasie miała być przestrogą dla zachodnich społeczeństw przed sowieckim socjalizmem. W szerszym kontekście zaś to wciąż adekwatny portret bezradności dążącej do realizacji osobistej wolności jednostki w starciu z bezdusznym wszechmocnym systemem. Orwella czyta się nieporównywalnie łatwiej, ale jest to też lektura proporcjonalnie mniej satysfakcjonująca, o ile oczywiście można którąkolwiek z obu książek rozpatrywać w takich kategoriach.

Rok 1984

Opublikowano

Puchar od Pana Boga

Puchar od Pana Boga

Ota Pavel, „Puchar od Pana Boga”, wyd. Stara Szkoła, 2021


Jestem niezmiennie urzeczony pisarstwem Oty Pavla. Gdyby mi ktoś tę książkę zarekomendował tak, jak czyni to wydawca na obwolucie, a mianowicie, że to zbiór czeskich opowiadań i reportaży sportowych z drugiej połowy zeszłego stulecia, pokręciłbym jednoznacznie głową, że to nie dla mnie, że może kiedyś, ale raczej tego nie widzę. Miałem już na szczęście za sobą lekturę wstrząsającego zbioru „Śmierć pięknych saren”, a znajoma, od której dostałem ten, zapewniła mnie, że to zupełnie nie to, czym się być wydaje. I w zupełności miała rację. Ota Pavel jest nie tyle reportażystą po takiej czy innej szkole prasowej, jest bacznym obserwatorem, nietuzinkowym poetą i przede wszystkim w pierwszej kolejności człowiekiem. To, co go interesuje najbardziej, to właśnie człowiek. Niech on i będzie olimpijskim mistrzem, ale może być sprzątaczem w szatni z wielkim sercem dla futbolu albo dobrze zapowiadającym się kolarzem, któremu jednak nie udaje się zdobyć zwycięstwa w kluczowym wyścigu. Nie chodzi o zwycięstwo ani o przegraną.

Ota jest tak blisko swoich bohaterów jak tylko się da, a zaraz obok niego z zapartym tchem kolejne strony przewraca czytelnik. Nie ma żadnej literackiej żonglerki, żadnego piedestału, na którym ustawia się pisarz i wskazuje miejsce gdzieś w dole sali, żadnej kreacji większej niż historie, które są przedmiotem opowiadań. Są postaci z krwi i kości, ich emocje, emocje Oty, nasze emocje. No i Ota, który pisze to wszystko z sercem, w tonie, któremu właściwa jest pewna naturalna poetyka — niezupełnie wyszukana, ale też wcale nie uliczna. Historie są przejmujące właśnie dzięki temu, jak zostały napisane i co, czy raczej kogo, pisarz ustawił w ich centrum. Bardzo podoba mi się też to, że puenty, które Ota czyni, mogą, ale nie muszą decydować o wartości jego opowiadań.

Nie będę ich teraz niezbornie przytaczał czy streszczał, ale zapewnię, że każde z nich miało w sobie coś, co zasługuje na to, żeby po nie sięgnąć. To literatura dialogująca, bezpretensjonalna, niepopadająca w samozachwyt, ale też daleka od banału, o refleksyjnym wydźwięku z ziarnem optymizmu. Nie są to zresztą historie zbyt zobowiązujące, można zainteresować się nimi w dowolnej chwili bez konieczności jakichkolwiek przygotowań formalnych, psychicznych czy nadrabiania braków w zakresie historii czeskiego sportu.

Puchar od Pana Boga

Opublikowano

Rzeczy, których nie robię

Rzeczy, których nie robię

New York Movie Edwarda Hoppera, być może najwspanialszego malarza wszech czasów, z 1939 roku


Nie piszę. Pod koniec kwietnia, pod wpływem impulsu (a jakże!), podjąłem próbę przełamania. Nieudaną. Pewnie można pisać o rezygnacji, znudzeniu, wypaleniu, czy jakkolwiek przyczynę tego niepisania nazwać, ale o ile łatwiej by to przyszło, gdyby akurat w danej chwili się tego nie doświadczało. Prawda jest zresztą taka, że nie wiem, jak i czego doświadczam. Być może po prostu nie piszę, a marazm, jaki przy tym odczuwam, jest efektem ubocznym tego braku. Albo też jakiś imperatyw w mojej głowie przestał wysyłać impulsy dokądkolwiek wysyłał je uprzednio i okazało się, że można i tak żyć. Albo to ja zastąpiłem stare przyzwyczajenia nowymi. Nie narzekam zresztą wcale, chociaż nie wiem, czy czuję się w tej nowej rutynie spełniony. Wiem, że coś tracę, że czegoś mi ubywa tym niepisaniem, choć nie umiem tego nazwać. Nigdy nie było to oczywiście żadne wielkie pisanie. Było to pisanie zupełnie liche, niezauważalne niemal dla świata zewnętrznego, ale odczuwalne gdzieś wewnątrz mnie. Legitymizujące moją niekoniecznie wypełnioną jakimś szczególnym sensem egzystencję. Porządkowanie fragmentów siebie na zewnątrz w formie tekstu lub jakiejkolwiek innej pracy twórczej, choćby nikt inny miał nie omieść tego wzrokiem, było jakimś samooczyszczeniem. Można by je pewnie w tym kontekście wymienić jednym tchem obok psychoterapii albo spowiedzi. Ale miało też jeden dodatkowy atut, który, jeśli oczywiście byłem ze sobą w pisaniu szczery, przeważał na jego korzyść — pozwalał mi coś sobie udowodnić — że jednak mam coś do przekazania. Nawet jeśli to jeden z miliarda głosów uważających się za równie konstruktywne, w moim pisaniu rzadko chodziło o debatę czy polemikę. Rozumiem te formy, lubię nawet, ale kontekst zewnętrzny — te wszystkie małe i duże sprawy, które akurat dzisiaj wydają się ważne, na których temat trzeba zabrać głos, żeby kogokolwiek ta opinia zainteresowała — to wszystko mnie z czasem interesuje coraz mniej. Nie mam potrzeby, żeby tydzień po wydaniu nowej płyty X, w dniu premiery filmu Y, w momencie, gdy świat wstrzymuje oddech z jakiegokolwiek powodu, podzielić się akurat opinią na ten temat. Gdybym był o połowę młodszy, robiłbym tiktoki, żeby za drugie tyle lat wstydzić się tego bałaganu, który miałem w głowie, a z którym tak ochoczo się obnosiłem.

Kilka lat temu próbowałem chodzić na terapię, ale nie udało mi się nawiązać z terapeutą żadnej sensownej relacji — stwierdził zresztą, że jego zdaniem terapia nie jest mi potrzebna, czemu ja ochoczo przytaknąłem. I tak się rozstaliśmy. To, czy jest mi potrzebna, czy nie, to temat, być może, na inny tekst kiedyś. W tamtym czasie zastanawiałem się dość gorliwie nad rzeczami, które zdarzyły się w moim życiu lub działy się bez mojego udziału obok mnie. Złożyłem sobie wówczas obietnicę bez pokrycia, o której jednak, żeby ją jakkolwiek przymierzyć do rzeczywistości, ze szczerej potrzeby serca, deklarowałem szumnie wszem wobec — że odtąd będę przede wszystkim słuchał, w dalszej kolejności zadawał pytania, wciąż słuchając odpowiedzi, a dopiero gdzieś później będę formułował własne zdanie, niekoniecznie zresztą się nim dzieląc. Napisawszy to, słyszę teraz w głowie rechot wielu znajomych mi osób — nie szyderczy, raczej obiektywnie trudny do opanowania, bo ja przecież od zawsze mówię, mówię, mówię. Rozpoczynam i kończę cudze myśli, dokonuję abstraktów, adaptacji i rozwinięć, byle tylko samemu wyrazić cokolwiek, mieć poczucie, że oto wiodę prym w dyskusji. Być może i tak bywa — nie przeczę. Okazało się jednak, że to z góry skazane na niepowodzenie postanowienie, być może dzięki ogólnemu w tamtym czasie wzruszeniu przeze mnie i we mnie przyczyn i skutków wszechrzeczy, trafiło na podatny grunt i zapuściło korzenie. Świat oczywiście co rusz przypiera mnie do muru — ktoś mi zadaje konkretne pytanie, wspomina o symetryzmie, oczekuje potwierdzenia swojej tezy albo kontry do niej. Czasem zresztą same tezy mają marginalne znaczenie, a mniejsze mają tylko ludzie, których one dotyczą — chodzi przede wszystkim o uporządkowanie rzeczywistości w miarę możliwości binarnie. Jako dzieciak byłem niesamowicie uwiedziony perspektywą takiej jasności. Nie miałem poglądów ani narzędzi, ale nie potrzebowałem ich. Obietnica jasności wydawała się wystarczająca, razem z całym pakietem niedorzeczności, o których na myśl dzisiaj zalewam się rumieńcem. W każdym razie na wielu poziomach ta idea o nieformowaniu opinii na każdy temat, o próbach słuchania kogoś drugiego, o prowadzeniu rozmowy z myślą o człowieku (lub dziele), a nie o tym, żeby koniecznie przekonać kogoś do swoich racji, rozrosła się we mnie przez tych kilka lat. Jej zupełnie nieoczekiwaną emanacją stała się powściągliwość wobec tego, co do czego świat oczekuje, aby powściągliwym nie być. Nie na przekór, nie bez wyjątków, w obrębie pewnej przewidywalnej ogólności.

Nie czytam. Dorosłość sprawia, że zaczynam mieć wyrzuty do siebie nastolatka i siebie studenta, że niewystarczająco się starał. Że miał tyle czasu, który zwyczajnie sprzeniewierzył. A teraźniejszy ja, splątany rozmaitościami, głupią pogonią za wszystkim i niczym, chciałby więcej, ale nie ma już czasu i siły. To niesprawiedliwe obarczać przeszłego siebie nowo nabytą perspektywą, zwłaszcza że teraźniejszy ja wcale nie jest mistrzem produktywności, ba!, potajemnie produktywnością gardzi. Na jakimś poziomie wewnątrz siebie chciałbym całymi dniami grabić liście, obserwować bujane wiatrem trawy, dotykać drewna i betonu. Ale obstawiłem się atrybutami, nasyciłem realizacją rozmaitych potrzeb, w dużej mierze zresztą pozornych, i cierpię na ustawiczne fomo, że coś z tego mogłoby mi przepaść. Dokładam więc bez opamiętania kolejne priorytety. Mam na półce osiemdziesiąt nieprzeczytanych książek, które bardzo, ale to bardzo chciałbym przeczytać, i na pewno zaraz jak tylko skończę tę, która zupełnie mi nie idzie, ale koniecznie muszę ją dokończyć, na pewno wtedy, sięgnę po tamtą, o której mi mówisz, że muszę. Też myślę, że muszę. Mam pięćset płyt, które każdego ranka i wieczora wołają mnie, żebym je włączył, dał im pożyć choć przez chwilę. Ale zwykle nie daję, bo gdzieś biegnę albo padam. Non stop coś mi gra w słuchawkach, głośnikach i coraz częściej zupełnie tego nie czuję. Nie przeżywam tej muzyki tak, jak powinna być przeżywana, jakbym ja chciał jej doznawać — całym sobą i bezwarunkowo. Niech nawet będzie taka sobie, nie przeszkadza mi to, sam sobie stoję na drodze. Pamiętacie jak kiedyś szło się do wypożyczalni wideo. Nieskończone możliwości brutalnie ograniczane do jednego tytułu. Teraz całą tę wypożyczalnię, nie jedną, mam o dwa kliknięcia od siebie. Nie muszę nawet wychodzić z domu. Czasem skroluję sobie te filmy, czytam opisy, oglądam fotosy, zaznaczam do obejrzenia. Chętnie obejrzę. Muszę. Nie oglądam.

Mam taką plejlistę z płytami do odsłuchu (niejedną zresztą) — takimi, które wyszperałem w lepszym czasie z nadzieją tlącą się w sercu szczerej zajawki. Zupełnie przypadkiem jako tło do tego tekstu wybrałem trzeci album grupy Scud Mountain Boys z 1996 roku. Adekwatnie, bo Spotify, niepytane, śpieszy mi donieść, że grupa w tym miesiącu miała 2991 słuchaczy. To druga fala tego samego nurtu nieśpiesznego rocka wymieszanego z alternatywnym country, której popularność przynosi na tej samej platformie zespołom typu Uncle Tupelo, The Jayhawks czy Son Volt mniej więcej sto razy więcej odbiorców miesięcznie. To zresztą całkiem smutna płyta. Taka do brodzenia w błocie w pochmurny dzień, bez ostentacyjnej lamentacji, z jakimś rodzajem zmęczenia i rozgoryczenia wypełniającego szczelnie przestrzeń pod czaszką. Cieszę się, że sam nie jestem rozgoryczony lub zmęczony. Inaczej jeszcze mogłoby zarezonować, prawda?

Opublikowano

Śmierć pięknych saren

Śmierć pięknych saren

Ota Pavel, „Śmierć pięknych saren”, wyd. Stara Szkoła, 2021


Moje pierwsze spotkanie z Otą Pavlem rozpoczęło się od zbiegu okoliczności, który impulsywnie przeszedł w fascynację. Przez trzydzieści lat nie było mi dane o Pavlu usłyszeć, a pewnego razu w ciągu kilku ledwie dni trafiałem na rekomendacje jego twórczości aż trzykrotnie. Może też po prostu po pierwszej wzmiance z większą uwagą potraktowałem kolejne i żadne z tego okoliczności? W każdym razie chwilę później książkę miałem nie tylko otwartą na biurku, ale już zupełnie napoczętą, z nadzieją na rychłe połknięcie. A to wyczyn który czytelnikowi, takiemu jak ja — z jakimś tam czytelniczym potencjałem ale co rusz napotykającym na problemy z urzeczywistnieniem się — nie zdarza się zbyt często. To święte chwile.

Zaczęło się zresztą i u Pavla niezwykle dynamicznie od pełnych humoru i animuszu opowieści o przedsiębiorczym ojcu i niedowierzającej mu matce w międzywojennych Czechach, kiedy nic nie wydawało się niemożliwe. Wszystko to opisywane z perspektywy małego chłopca z rozbrajającą czytelnika dziecięcą szczerością, z ziarnkiem naiwności, które z miejsca, może z braku lepszego odniesienia, przywiodły mi na myśl przygody „Mikołajka” Goscinnego (po którego oczywiście sięgnąłem znów we wszelkich postaciach zaraz po lekturze Pavla), a także co bardziej fantastyczne pasaże „Tanga śmierci” Wynnyczuka, które okazało się tropem dużo bardziej trafionym. Saga rodzinna Pavla stopniowo bowiem odchodzi od sielskiej atmosfery międzywojnia, by czytelnikowi unaocznić zmagania żydowskiej rodziny w czasie hitlerowskiej okupacji, a tym samym koniec pewnej epoki — brutalną kradzież dzieciństwa, młodości, niewinności, wiary w życie i samego życia.

Pavel nie jest w tym wszystkim pompatyczny, ani nie szafuje makabreskami, pisze z serca, z poczuciem humoru, zachowując do pewnego stopnia tę dziecięcą perspektywę, którą powinien był przecież utracić. Miesza ludowe mądrości, lekkie anegdotki i historie zupełnie poważne, czasem obudowując to wszystko monumentalną narracją jakiejś legendarnej draki. Nie jest w tym wszystkim śmieszny, choć bywa zabawny. Ma znakomity, jak najbardziej literacki styl z pogranicza gawędziarza i poety, który, co kluczowe, jest w tym wszystkim bardzo ludzki. Jego emocje, jakiekolwiek by były, z łatwością wypełniają czytelnika. To wielki dar. Ze „Śmiercią pięknych saren” poszło mi tym samym fantastycznie.

Poślizgnąłem się dopiero na rybach, bo drugą część książki wypełniają opowiadania ze zbioru „Jak spotkałem się z rybami”, którego charakter jest zgoła podobny, też autobiograficzny, też chronologiczny, ale bardzo wędkarsko-centryczny. Poczułem się dotknięty tą nagłą zmianą, nie tylko tematyczną, ale i formalną, bo zwłaszcza początkowe opowieści to lapidarne anegdotki pozostawiające dużo do życzenia w gestii zmierzającej dokądkolwiek narracji, a czasem narracji w ogóle. Trochę tak jakby pomiędzy mną a Otą Pavlem ktoś nagle wykopał głęboki staw, przez który miałem się wpław przeprawić, a pływam niezbyt dobrze, żeby nie powiedzieć — wcale, zwłaszcza w akwenach krajowych: naturalnie mętnych i bezkompromisowo chłodnych. Minęło kilka miesięcy nim się odważyłem do tych ryb wrócić i skubałem je po troszku, co jakiś czas wypluwając jakąś ość. Ostatecznie dłuższe z opowiadań całkiem mnie ukontentowały, rozmarzyłem nawet przez chwilę się nad światem, który pewnie gdzieś tam wciąż istnieje, a dla mnie pozostaje niedostępny, gdzie można obcować sam na sam z naturą, a telefon wyłączyć, bo i tak nie ma zasięgu — i to nawet pomimo tych ryb.

Śmierć pięknych saren

Opublikowano

Zanim wystygnie kawa

Zanim wystygnie kawa

Toshikazu Kawaguchi, „Zanim wystygnie kawa”, wyd. Relacja, 2022


Być może Murakami zbyt często bywa dla mnie punktem odniesienia, ale tym razem nic na to nie poradzę. To próba odtworzenia tego samego ujmującego anturażu low fantasy, który Murakami opanował do perfekcji, tylko w zdecydowanie bardziej prostolinijnej odsłonie. Zmianie uległa formuła, bo choć historii w żaden sposób nie można nazwać obszerną, każdy z wielu bohaterów, których losy przeplatają się w sposób równie dramatyczny, co niewiarygodny, dostaje egalitarnie swój prawowity wątek i kilka stron na to, aby czytelnikowi wyjaśnić do cna, co i jak. Tego akurat Murakami, choć ma swoje za uszami, nie robi.

Kawaguchi próbuje przedstawiać swoich bohaterów z pewną wyuczoną dokładnością, ale brakuje im głębi. Ich historie powstały tylko po to, aby doprowadzić ich do jedynego punktu w ich życiu wartego opisania — momentu, gdy zasiądą w zawsze tajemniczo pustej i równie tajemniczo zarabiającej na siebie przez lata kawiarni w centrum Tokio, na magicznym krześle, które przeniesie ich w czasie. I wtedy zrozumieją swoje błędy, na nowo odkryją swój sens życia, nawrócą się na to, co naprawdę ważne, a wtedy będzie można na kolanie dopisać resztę ich historii (lub nie), bo wszystko to, co stanie się dalej, jest zupełnie drugorzędne. To jedna z tych historii, w których wszystko boleśnie się ze sobą zgadza i składa w myśl jakiegoś monstrualnie kiczowatego poczucia harmonii w jedną kompletną całość. To błąd, na który nie pozwala sobie nawet wspominany przeze mnie zbyt często Murakami, u którego zwykle, pomimo pedantycznych zwyczajów narracyjnych, zwycięża to, co niepoznane, jakiś dziki traf. Inną kwestią, o której trudno nie wspomnieć, jest infantylny język — być może pokłosie nie najlepszego tłumaczenia, być może emanacja nieporadnego stylu autora — tego nie umiem ocenić.

Nie jest to jednak książka zupełnie pozbawiona zalet — w kategorii aspirującego wakacyjnego czytadła sprawdzi się doskonale. Bo historia, choć absolutnie niewiarygodna tam, gdzie powinna uwiarygadniać to, co miało być w niej niewiarygodne (tzn. w budowie postaci, ich historii i relacji między nimi), jest całkiem wciągająca i absolutnie feel good (w sam raz na urlop, kiedy przecież ma być miło). Owszem, będą tacy, których zirytuje, ale przy odrobinie dobrej woli, można stracić przy niej chwilę albo dwie, nawet jeśli ostatecznie niewiele z tego wynika.

Zanim wystygnie kawa

Opublikowano

Złota pagoda

Złota pagoda

Yukio Mishima, „Złota pagoda”, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 2017


Ta bez wątpienia najambitniejsza powieść Mishimy, z którą miałem do czynienia, kolejno mnie zaintrygowała, olśniła, znużyła, aż wreszcie przyniosła mi ulgę. I być może moje zmieniające się odczucia były poniekąd paralelne temu, co było udziałem głównego bohatera powieści — młodego mnicha zen z japońskiej prowincji, który za wstawiennictwem zmarłego ojca, trafia do kompleksu świątynnego tytułowej złotej pagody. To historia, w której w równych proporcjach mieszają się rozczarowanie sobą i przekonanie o własnej wyjątkowości, gdzie narastający konflikt wewnętrzny przybiera formę nietypowej obsesji, urojonej miłości do pawilonu Kinkaku-ji. Ambicja Mishimy zawiera się gdzieś pomiędzy tym, że powieść luźno adaptuje prawdziwą historię, która w 1950 roku wstrząsnęła Japonią, a tym, że na gruncie psychologii i filozofii, także filozofii zen, dokonuje próby rekonstrukcji świata wewnętrznego tragicznego bohatera.

Wszystko to w doskonałym tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott i formie błyskotliwego solilokwium mnicha Mishimy w pierwszej tercji nabiera rumieńców i sprawia, że rumieni się czytelnik — tak przynajmniej było ze mną. Aż w pewnym momencie Mishima, jak na japońskiego pisarza prawie-noblistę przystało, zaczął się gubić w swoich dygresjach, analizować po raz drugi i trzeci to, co już zdążył wyczerpać chwilę wcześniej, brnąć w teoretyczne rozważania tam, gdy potrzeba było pchnąć tę historię choć trochę do przodu. Mogę tu życzliwie założyć, że w zamyśle autora było stopniowe przenoszenie akcji rzeczywistej do świata wewnętrznego bohatera, czego emanacją mogą być raczej lakoniczne opisy tego, co faktycznie się wydarzyło, co rusz przeplatane obszernymi tych skrawków analizami bohatera. Całości niewątpliwie nie brak charakteru czy meritum. Mimo trudniejszych momentów „Złota pagoda” jest intelektualnie, emocjonalnie, moralnie i literacko stymulującą lekturą.

Złota pagoda

Opublikowano

2022 ✕ filmy

2022
tradycyjnie zamknąłem swoją listę przed oscarowymi rozstrzygnięciami, nie zdążyłem tylko z publikacją, łudząc się, że w weekend uda mi się zobaczyć jeszcze coś, co mnie oczaruje i zwali z nóg (patrzę na ciebie, „inu-oh”, ech), ale tego nie da się zaplanować; postanowiłem nie narzekać drugi rok z rzędu, że kino mniej mnie cieszy, a ja zmieniam się w grzyba, bo to chyba wcale jednak nie prawda; widziałem w minionym roku całkiem wiele dobrych filmów, które może nie zmieniły mojego życia, ale ujęły na różne sposoby i z przyjemnością wybrałem najciekawszą dwudziestkę poniżej; trochę mi głupio, że nie jestem w tym roku w awangardzie, a raczej płynę na jednej łódce z akademią i rzeszą domorosłych krytyków, no ale nie jestem i już; note to self na najbliższy rok — oglądać więcej kina nieanglojęzycznego


filmy x 2022

20.

navalny reż. daniel roher

było o tym dokumencie głośno i dobrze, bo odsłania kulisy bulwersującej historii, którą ogląda się jak niezły thriller, z tym, że inaczej niż w kinie fabularnym w epilogu to źli goście pozostają górą


filmy x 2022

19.

bodies bodies bodies reż. halina reijn

whodunit na miarę generacji post-millenialsów; zarówno intryga, kto zabił, jak i wynurzenia bohaterów są naprawdę zajmujące; prezentuje ciekawe podejście do kina gatunkowego na wielu poziomach


filmy x 2022

18.

the humans reż. stephen karam

metafizyczny rodzinny dramat kameralny, który błyskotliwie dekonstruuje sprawdzony format; zdezorientował mnie i zafascynował jednocześnie, otwierając tę z początku przyziemną historię na zupełnie nieprzewidywalne interpretacje


filmy x 2022

17.

she said reż. maria schrader

to kolejna kopia „wszystkich ludzi prezydenta”, prawda, zrealizowana dość bezpiecznie, ale z animuszem i doskonałymi rolami głównymi, poruszająca okoliczności wielkiego hollywoodzkiego skandalu, którego pokłosie rozpoczęło nowy rozdział w historii zachodnich społeczeństw; mimo tego, a może właśnie dlatego jako kino śledcze trzyma w napięciu do samego końca


filmy x 2022

16.

living reż. oliver hermanus

adaptacja hermanusa nie dorównuje tej kurosawy, ale też nie rywalizuje z nią bezpośrednio; nighy i wood niosą tę klasyczną feel good historię swoimi rolami, a dbałość o detale i bardzo wysmakowane zdjęcia dopełniają to filmowe doświadczenie


filmy x 2022

15.

women talking reż. sarah polley

nieoczekiwany przez nikogo teatr telewizji w stodole z mocnymi rolami kobiecymi, wymagający uwagi, ale dający wiele w zamian; uwiódł mnie tym, jak cierpliwie i dobitnie stawia pytania i szuka na nie odpowiedzi; okoliczności historii są całkiem nietypowe, ale dający jej podwaliny manifest zupełnie uniwersalny


filmy x 2022

14.

rimini reż. ulrich seidl

tęskniłem za takim seidlem — zabawnym i tragicznym, wprawiającym w osłupienie, testującym granice widza i wpędzający go w melancholię po seansie


filmy x 2022

13.

heeojil gyeolsim reż. park chan-wook

odurza zabawami perspektywą i imponuje drobiazgowością; równie dobrze mógłby się skończyć się w połowie, ale po koreańsku dodaje kolejną warstwę do tej kryminalnej telenoweli; świetny emocjonalny i stylistyczny rollercoaster, choć nie zdziwię się, jeśli ktoś uzna go za przedobrzony


filmy x 2022

12.

everything everywhere all at once reż. dan kwan / daniel scheinert

na początku mnie przytłoczył, ale od pewnego momentu już wyłącznie fascynował; absolutnie szalony w swojej spektakularności, ale w tym szaleństwie jest metoda; rozkoszne meta-bizancjum meta-kina


filmy x 2022

11.

good luck to you, leo grande reż. sophie hyde

kameralny komediodramat o seksie i relacjach ogólnie błyskotliwie rozpisany pomiędzy dwie zasadniczo różne perspektywy i znakomicie odegrany przez thompson i mccormacka


filmy x 2022

10.

hanabata mitai na koi o shita reż. nobuhiro doi

mój ulubiony zeszłoroczny rom-kom to rozczulająca historia pewnej nieoczekiwanej miłości i opowieść o przemijającej młodości przedstawiona z lekkością na tle popkulturowej mozaiki współczesnej japonii


filmy x 2022

9.

kurak günler reż. emir alper

prowadzony po wertepach i nie bez potknięć thriller społeczno-polityczny, który sprawił, że klimatyzowaną salę kinową wypełnił doskwierający skwar; uniwersalna historia o idealizmie stłamszonym przez system, z nieco nieoczekiwanym rozwinięciem i kilkoma elementami puzzli pozostawionymi do ułożenia widzowi


filmy x 2022

8.

the whale reż. darren aronofsky

kameralne dramaty o złożonej problematyce moralnej to chyba moje ulubione kino; nawet aronofsky wyszedł z tego cało, choć jak zwykle kilkakrotnie przeszarżował, wyciskając ze mnie łzy chwytami poniżej pasa; mimo tych mankamentów to być może najbardziej czuła odsłona jego kinematografii; znakomite role chau i frasera


filmy x 2022

7.

holy spider reż. ali abbasi

szczerze mnie zaskoczyło, gdy w pewnym momencie to morderca stał się głównym bohaterem tej historii, ale pomimo tego napięcie nie opadło do samego końca, zmieniając zgoła charakter filmu z dreszczowca w społecznie wrażliwy dramat sądowy; to złożone i stymulujące intelektualnie kino


filmy x 2022

6.

kūhaku reż. keisuke yoshida

emocjonalna dekonstrukcja pokłosia przypadkowej tragedii, gdy pod kołami ciężarówki ginie uczennica; realistycznie przedstawia i konfrontuje różne postawy, nie wartościując ich nadto i pozwalając widzowi na własny osąd sytuacji; mocny dramat społeczny


filmy x 2022

5.

triangle of sadness reż. ruben östlund

był bardziej dosłowny, niż sobie życzyłem, ale też być może dlatego wrył mi się w pamięć bardziej niż jakikolwiek inny zeszłoroczny film; można go nazwać europejską odpowiedzią na „parasite”, bo porusza ten sam temat klasowych nierówności we współczesnych społeczeństwach, a by je widzom unaocznić korzysta z podobnych narzędzi, odwracając zależności między bohaterami; to niewątpliwie dobre i wyraziste kino, nawet jeśli niepozbawione pewnych mankamentów


filmy x 2022

4.

broker reż. hirokazu horeeda

koreańska reżyserska przygoda koreedy jest jednocześnie zwykła i niezwykła; podobnie jak w „złodziejaszkach” wciąż z czułością pochyla się nad wykluczonymi społecznie, oddając im głos i przywracając, przynajmniej symbolicznie, na kliszy filmowej poczucie sprawczości; taką historię handlarzy dziećmi trudno sobie wyobrazić i po to właśnie mamy kino!


filmy x 2022

3.

tár reż. todd field

pomimo dość hermetycznego anturażu doskonale opowiada uniwersalną historię nadużyć władzy w zachodnich postspołeczeństwach, nie oceniając wprost swojej bohaterki, za to kreśląc zniuansowany kontekst jej historii


filmy x 2022

2.

the fabelmans reż. steven spielberg

chociaż spielberg był prawdopodobnie pierwszym reżyserem, którego umiałem nazwać jako dziecko, nigdy nie poczułem, że jego kino jest naprawdę dla mnie, aż do przypadkowego seansu „fabelmanów” na początku roku, gdy oczarował mnie tym bardzo klasycznym dramatem rodzinnym — bliskim, ciepłym, świadomym siebie, nieuciekającym od hollywoodzkich banałów, ale potrafiącym obrócić je na swoją korzyść; oglądałem go z zapartym tchem, być może ze względu na osobisty quasi-biograficzny charakter, ten mityczny składnik „x”, coś, czego zwyczajnie nie da się sfingować


filmy x 2022

1.

marcel the shell with shoes on reż. dean fleischer-camp

to kuriozalny wybór na ulubiony film roku, wiem, ale emocje wzięły górę i chociaż nie przemyślałem tego najlepiej, absolutnie się nie wstydzę; mam bowiem poczucie, że cholernie potrzebujemy w całym naszym (często nieuświadomionym) codziennym cynizmie właśnie marcela muszelki liczącego upływ czasu w opadających liściach i kiełkujących pączkach; marcel pozowlił mi przez chwilę spojrzeć na własne życie z innej perspektywy i naprawdę chciałbym, żeby został w nim na dłużej

Opublikowano

2022

2022

to był bardzo płaski rok — nie znaczy to bynajmniej tyle, że ubogi — doświadczyłem mnóstwa naprawdę dobrej muzyki, ale jednocześnie w całym tym bogactwie niewiele było płyt lub utworów, które wbiłyby mnie w fotel, przy których pomyślałbym, że to jest właśnie to! lubię te podsumowania, bo zmieniają trochę mój sposób myślenia — początkowo lista miała 65 pozycji i nie wyobrażałem sobie odjąć którejkolwiek, ale w miarę słuchania, prób konstruktywnego zidentyfikowania ich słabych i mocnych stron, sprowadziłem się na ziemię; i w drugą stronę, upewniłem się, że kolejność (zmieniająca się co rusz przez ostatni miesiąc) odpowiada w miarę temu, co chciałbym w tym roku postawić na piedestale i z jakim priorytetem; jak co roku płyty, epki i utwory mieszkają na wspólnej liście

2022

50.

agnes magic still exists

dopiero na ostatniej prostej zorientowałem się, że magic still exists to w istocie album z poprzedniego roku; z przyjemnością będę dla niego, najwierniejszego towarzysza moich zeszłorocznych treningów, kontynuował tradycję uzupełniania podsumowań końcoworocznych o płyty przegapione; przyznam, że z początku nie byłem przekonany jak ten album odebrać, ale nie pozwolił o sobie zapomnieć — to z jednej strony zbiór naprawdę przebojowych numerów uwięzionych gdzieś między retrodisco w stylu donny summer a współczesnym electropopem, z drugiej strony koncepcyjny krążek składający się na queerowe nabożeństwo celebrujące odmienność; nawet jeśli nieszczególnie kreatywne, to znakomicie zrealizowane ♪ „selfmade”


2022

49.

harry styles „as it was”

harry’s house zwiodło wielu swoją przyjemną zachowawczością, ale pierwszy singiel z płyty stał się niepodważalnym pomostem pomiędzy tym, co w popie 2022 było dobre a tym, co było szeroko słuchane


2022

48.

whitney „real love”

wydane w połowie roku „real love” whitney śmiało połączyło post-hiphopowy bit z empatycznymi soulującymi wokalami formacji wywodzącej się przecież ze sceny szeroko pojętej americany; ten nieoczekiwany i (wciąż) niezrozumiany twist podzielił fanów i krytyków, niesłusznie klasyfikując whitney jako projekt letni i bezbarwny; wydany później krążek spark nie dorównuje co prawda dwóm pierwszym pod kątem melodyczno-kompozytorskim, ale największa w oczach słuchaczy przewina grupy — zmiana brzmienia, stała się paradoksalnie ich największym atutem


2022

47.

carmen villain only love from now on

zawieszony zupełnie pomiędzy oldschoolowym japońskim new age’m yoshiakiego ochiego; europejskim jazzem — tyleż poszukującym, co szkicowym; drapieżnym post-minimalizmem spod znaku colina stetsona a lo-fi’owym dub techno, wyraźnie rozciągnięty pomiędzy kontynentami czwarty krążek amerykańskiej artystki dźwiękowej jest chyba przede wszystkim (przed jakimkolwiek innym określeniem, którego moża by użyć) fascynujący; to muzyka, która daje wytchnienie, ale też sama oddycha i która podejmuje na tyle konkretne (momentami dość ryzykowne zresztą w kontekśćie wymowy całości) decyzje artystystyczne, by nie pozwolić sklasyfikować jej jako muzyki tła ♪ „gestures”


2022

46.

julianna riolino all blue

być może najbardziej konwencjonalna z pozycji na tegorocznej liście julianna riolino śpiewa solidne alt-country, mocno osadzone w stylistyce gatunku późnych lat 90.; pewnie nigdy bym po nią nie sięgnął, gdyby na okładce nie cytowała judee sill, a dopiero później okazało się, że w tym roku ze śpiewających pań z gitarami przypadła mi do gustu najbardziej — może to z tęsknoty za dawnymi kawałkami sheryl crow, która przez wiele lat bała się iść bardziej w country, czego zawsze żałowałem, a co teraz znakomicie wychodzi riolino ♪ „hark!”


2022

45.

lancey foux life in hell

włączyłem life in hell bo spodobała mi się kolorystyka okładki i nie sądziłem wtedy, że będzie to cokolwiek, do czego będę jeszcze wracać; tymczasem coś w tę psychodelicznie hedonistyczną matnię mnie pchnęło; mój były redakcyjny kolega, wojtek siwik, ujął sedno sprawy, pisząc, że ta płyta być może dla estetyki rage’u będzie tym, czym rodeo travisa scotta było dla kwasowego trapu; nawet jeśli tak by się nie stało, to naprawdę fascynujący muzyczny trip ♪ „all night long”


2022

44.

weyes blood „it’s not just me, it’s everybody”

kilkakrotnie próbowałem odnaleźć się w zeszłorocznej muzycznej przestrzeni weyes blood, ale za każdym razem zatrzymywałem się na progu — przy pierwszym zwiastunie projektu „it’s not just me, it’s everybody”, który do pewnego momentu frustrował mnie swoją enigmatycznie płynącą strukturą, by w końcu pozwolić mi w tym nieśpiesznym intymnym wyznaniu odnaleźć nie tylko piękno głosu artystki i drobiazgowego post-kinematograficznego aranżu, ale przede wszystkim siebie samego; być może jeszcze nam się uda z weyes blood w przyszłym roku, granica stycznia jest jedynie pozorna


2022

43.

uwalmassa malar

nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo tęskniłem za muzyką z pogranicza gamelanów i to indonezyjskie elektroakustyczne proto-techno z właściwą energią wypełniło tę lukę; to hipnotyczna, plemienna, metaliczna muzyka doskonale żeniąca ze sobą dwa światy — tradycyjnej wyspiarskiej obrzędowości i miejskiej klubowej eskapady ♪ „majuh”


2022

42.

richard dawson the ruby cord

richard dawson to jedna z tych współczesnych folkowych indywidualności, które nagrywają tylko rzeczy jakieś; nawet więc jeśli jego kolejna płyta, odważnie zbudowana wokół 41-minutowego giganta, zdaje się momentami słaniać pod ciężarem własnej ambicji, wciąż jest to rzecz ekscytująca i frapująca; niby nie zostałem uwiedziony w równym stopniu, co w przypadku poprzednich krążków, a jednak nie mogę przestać do niej wracać; to nadal dla mnie otwarta księga ♪ „the tip of an arrow”


2022

41.

sofie birch & antonina nowacka languoria

duńska ambientowczyni na swoim drugim projekcie tego roku połączyła siły z polską wokalistką eksperymentalną i razem dzięki znakomitej synergii własnych instrumentów oraz nagrań terenowych uchyliły słuchaczom bramę do dźwiękowego ogrodu — intymnej przestrzeni, w której liczą się detale, a harmonijność znaczy tyle co naturalność; być może kojące tło po długim dniu pracy, być może pełnoprawna angażująca podróż do zupełnie innej przestrzeni zmysłowej — to zależy tylko od nas ♪ „pripugale”


2022

40.

lake street dive „you’re still the one”

obsesja współczesnych dotycząca tworzenia utworów autorskich (przynajmniej pozornie) to absolutne szaleństwo, coveruje się zazwyczaj na stronie i zwykle powierzchownie i odtwórczo; na zeszłorocznej swojej epce lake street dive, jedna z moich ulubionych grup z pogranicza soulu i americany, pokazała, jak to się robi — w swojej reinterpretacji „you’re still the one”, zachowawczego radiowego singla shanii twain z lat 90., zmieniła go w temperamentny i uduchowiony soulowy sztos z krwi i kości; tak to się robi


2022

39.

hitkidd & glorilla „f.n.f. (let’s go)”

gorący one hit wonder zeszłego roku, pikantne hiphopowe novelty, które można popełnić tylko raz; gdy pierwszy raz trafiłem na „f.n.f. (let’s go)” oniemiałem — było kuriozalnie przebojowe i nieoszlifowane zarazem, biła od niego bardzo prawdziwa uliczna energia, której nie byłaby w stanie wykorzystać i oddać żadna raperka ze stabilną pozycją na scenie; wymowy dopełniły bezpośredni tekst o byciu szczęśliwą singielką (parafrazując określenia bardziej dosadne) i emanujący girl power klip


2022

38.

ralph kaminski „bal u rafała”

mniejsza już o ten wołging na sali gimnastycznej w teledysku, „bal u rafała” to zupełnie nowe nieoczekiwane otwarcie w dyskografii kaminskiego, którego piosenki jawiły mi się wcześniej w najlepszym razie jako nijakie; tymczasem tutaj rafał wciela się w rolę duchologicznej diwy na elektrobicie ukradzionym jak nic donnie summer, albo lepiej, annie jantar z „nic nie może wiecznie trwać”; w refrenie odprawia się tu zresztą w formie dziwacznych, na potęgę prześpiewanych wokaliz jakieś artpopowe nabożeństwo na cześć björk czy innej kate bush; ale w tym szaleństwie jest wreszcie metoda, zwłaszcza że tekst, choć abstrakcyjny, wydaje się introspektywny i autoironiczny; tym samym całość raczej niż na kiermasz osobliwości, składa się tu wreszcie na odważny i wyrazisty manifest artystyczny, niesamowicie, nawiasem mówiąc, przebojowy!


2022

37.

leikeli47 shape up

na swoim czwartym longplayu nowojorska raperka leikeli47 z powodzeniem wykorzystała słabości swojej wciąż sławniejszej konkurencji — złamany pazur bree runway, kreatywną chrypkę tierry whack, popowe uniesienie lizzo, zupę z kota azealii banks; jej shape up to trzy kwadranse naprawdę soczystych bangerów, zarapowanych ulicznie i zawadiacko, zwieńczonych nierzadko przebojowymi wyliczankami w refrenie, co jakiś czas przełamywanymi śpiewanymi elementami; aż trudno uwierzyć, że do shape up swoich trzech groszy nie dorzucili duchologiczni the neptunes, przeniesieni wehikułem czasu z 2002 roku do teraźniejszości; albo, że missy elliott nie pożyczyła leikeli swojego niepublikowanego bitu z epoki under construction; jak niegdyś ona, leikeli47 potrafiła nagrać rapową płytę, która jednocześnie jest szczera, charyzmatyczna i przebojowa ♪ „secret service”


2022

36.

danish string quartet prism iv

lubię tę popową niemal formułę serii płyt prism danish string quartet, lubię gdy premierę poprzedzają single i jak na każdej z płyt konstruują swój repertuar według tego samego klucza; stałymi elementami są miniaturka bacha i jeden kwartet smyczkowy beethovena — tym samym przy wcześniejszych odsłonach moją uwagę przyciągał w pierwszej kolejności element gościnny (tutaj drugi kwartet mendelssohna); prism iv stał się jednak dla mnie bramą przede wszystkim do obcowania z beethovenem, którego lubię zwłaszcza właśnie w kameralnej odsłonie, a jego repertuar jest nieprzebrany — na tym krążku znalazła się fantastyczna interpretacja jego 15. kwartetu, doskonale zestawiona zresztą z dość klasycznym w wymowie utworem mendelssohna; danish string quartet doskonale oddał dynamikę i złożoną emocjonalnie naturę tych kompozycji, ponadczasowo dramatycznych i delikatnych jednocześnie ♪ „beethoven’s string quartet no. 15: v. allegro appassionato”


2022

35.

tatsuro yamashita softly

nie spodziewałem się, że tatsuro yamashita wyda jeszcze płytę — nie myślałem o nim chyba już w kategoriach teraźniejszości czy tym bardziej przyszłości muzyki, nawet mimo tego, że co jakiś czas nagrywał piosenki do filmów; te zresztą zostały skrzętnie zebrane na tym krążku-zapisie ostatnich kilku lat procesu twórczego jednego z ojców city popu; softly nie jest pozbawione mankamentów, bywa nieznośnie ckliwe, ale w swoich najlepszych momentach dorównuje przebojowością i laidbackowym vibe’m klasycznym nagraniom z katalogu mistrza; tym samym jest to nie tylko pierwsza od dekady, ale przede wszystkim pierwsza od lat 90. udana płyta tatsa; żaden to zresztą pozbawiony merytoryki żer na nostalgii (zakropiony niedawnym sukcesem „plastic love”), ale garść zupełnie uprawnionych, dość słodko-gorzkich w wymowie refleksji odzianych w brzmienie jedynego w swoim rodzaju soundtracku do życia i kariery tatsuro yamashity ♪ „mirai no tēma”


2022

34.

bonny light horseman rolling golden holy

nigdy nie byłem miłośnikiem solowej twórczości anaïs mitchell, wokalistki tria bonny light horseman, wydawało mi się zresztą nawet, że to ze względu na brzmienie jej głosu, ale tegoroczna płyta grupy, której debiut przed dwoma laty zupełnie przegapiłem, przekonała mnie, że wcale nie; bo mitchell słucha się z dużą przyjemnością w tych dziesięciu bardzo klasycznych folkowych numerach podkręconych pastoralną poetyką z appalachów; dzięki niej właśnie rolling golden holy od pierwszego odsłuchu trafiło u mnie do tej samej kategorii płyt co debiut the little willies (z norą jones na wokalu) i pierwsza wspólna płyta planta i krauss; uwiodło mnie bogactwo aranżacyjno-harmonijne tego krążka przy zachowaniu pewnej prostolinijności — naturalnego biegu tego materiału; nie mam wątpliwości, że stoi za tym znakomita synergia mitchell z erikiem johnsonem z fruit bats (dla których też od kilku lat odsłaniam miękkie podbrzusze) i producentem joshem kaufmanem (aż dziw, że nie zrobił im tej płyty t-bone burnett!) ♪ „california”


2022

33.

kaelin ellis the funk will prevail

kosmiczna jazz-funkowa albumo-epka złożona z kilkunastu niesamowicie bujających miniaturek, którą trudno wrzucić do jakiejkolwiek konkretnej szufladki, ale nie da się odmówić jej magnetyzującego wajbu; trafiłem na nią przypadkiem latem, już kilka miesięcy po jej premierze, i nie mogłem przestać jej zapętlać aż do końca roku ♪ „cats food”


2022

32.

jim mcneely & frankfurt radio big band ft chris potter rituals

moje pierwsze odczucie względem rituals było takie, że płyta absolutnie odstaje od wszystkiego, co współcześnie się wydaje; najpierw patrząc na okładkę, pomyślałem o amerykańskim egzotycznie wystylizowanym easy listeningu z lat 50., a sama muzyka i ogólny anturaż krążka wcale mnie od tego nie odwiodły; dalej jednak zaczęło się gmatwać — tytułowy utwór podzielony na sześć części ma w gruncie rzeczy dość filmowy charakter — frankfurcki big band pobrzmiewa gershwinem, bernsteinem, herrmannem nawet, ale idzie o krok dalej mieszając żywiołowy, obrazowy third stream z elementami subtelnego, ale rasowego avant-jazzu; rzecz robi robotę, niekoniecznie w kontekście wydawnictw a.d. 2022, ale w kontekście xx-wiecznej muzyki bigbandowej w ogóle ♪ „rituals: sacrifice i”


2022

31.

lynn avery & cole pulice to live & die in space & time

chyba najciekawsza zeszłoroczna płyta próbująca łączyć ambient z kameralnym jazzem, a to całkiem konkretny komplement, bo było takich wydawnictw więcej; może to przez ten duchologiczny newage’owy płaszcz odznaczający się tu bardzo wyraźnie i utrzymujący pozostałe elementy w stałym pulsującym porządku; to muzyka do swobodnego dryfowania, dająca słuchaczowi przestrzeń do obcowania z nią lub, jak na dobry new age przystało, wysycająca naturę innych rzeczy, z którymi akurat słuchacz obcuje ♪ „plantwood (day)”


2022

30.

black midi hellfire

zjawisko roku, bez dwóch zdań, przynajmniej w społecznościach muzycznych nerdów, to jak pewna grupa słuchaczy jeszcze przede odsłuchem postawiła ten krążek na piedestale jako pomnik pokolenia, znak, że dzieje się jednak coś epokowego w smutnych czasach ich życia, a w kontrze znalazła się rzesza podważająca do samego rdzenia zasadność jakiegokolwiek zainteresowania tym projektem; ale jest też sama płyta, która, niezależnie od powyższego, najciekawiej wykorzystała gitary w tym kolejnym z nieżyczliwych muzyce gitarowej lat; jest to owszem rzecz intensywna, momentami kakofoniczna, ale umiejętnie operująca wentylami, znająca swoje ograniczenia i mimo wszystko traktującego swojego słuchacza łaskawie; byłem nawet bliski zamówienia sobie egzemplarza, ale uznałem, że docenienie formalnego kunsztu i faktyczna potrzeba obcowania z płytą to jednak dwie różny rzeczy ♪ „welcome to hell”


2022

29.

molly tuttle & golden highway crooked tree

zanim przejdę dalej, ustalmy jedną rzecz — istnieje osobny krąg w piekle dla osób, które z jakiegokolwiek powodu (z pewnością wyssanego z palca) wyśmiewają progresywny bluegrass; trzeba zresztą tę zasadę rozszerzyć o progresywny bluegrass w 2022 roku, nawet jeśli tylko ze względu na fenomenalny krążek molly tuttle i jej grupy golden highway; na crooked tree znajdziemy przekrój wszystkiego tego, co najlepsze z klasycznej odsłonie gatunku zrealizowane z najwyższym produkcyjnym wyczuciem — rzecz z jednej strony brzmi świeżo i współcześnie, z drugiej nie ma się poczucia, by ta współczesność odbierała muzyce ducha; tuttle zresztą ma wyczucie nie tylko w tej kwestii — na krążku pojawia się gościnnie szereg znaczących na scenie współczesnej americany artystów od margo price po gillian welch, ale żadne z nich nie przyćmiewa lub nie redefiniuje swoim udziałem biegu płyty ♪ „the river knows”


2022

28.

dawes misadventures of doomscroller

czasem mam wrażenie, że choć w wielu sferach otaczają mnie entuzjaści muzyki, ludzie, którzy świadomie poszukują czegoś, co ich zajmie emocjonalnie i estetycznie, jestem jedyną osobą w pomieszczeniu, która w ogóle kojarzy dawes; śledzę ich już od ponad dekady i choć w pewnym momencie wyczekiwałem stosownej okazji, by zaprezentować ich w mojej bańce, naturalnie doszedłem do wniosku, że chyba ich najlepsze nagrania już powstały i taki moment nie nadejdzie; nie mogłem bardziej się mylić; wydane w zeszłym roku misadventures of doomscroller to z dużym prawdopodobieństwem najlepszy album w ich obfitej ośmiopłytowej dyskografii; grupa, która jest dla mnie synonimem muzycznego bezpieczeństwa, bo bazuje w dużej mierze na klasycznej americanie, do tej pory ujmowała mnie przede wszystkim szczerą autorefleksyjnością; ich najlepsze piosenki to historie, które zmyślnie zaaranżowane i zaśpiewane głosem jedynego w swoim rodzaju taylora goldsmitha (w dużej mierze odpowiedzialnego, jestem tego pewien, za brzmienie ostatniego materiału jego żony — mandy moore) materializują się w głowie w postaci obrazów, do których powroty stają się po jakimś czasie synonimem powrotów do domu; tymczasem misadventures, wbrew tytułowi, to najbardziej śmiały artystyczny zwrot w ich dotychczasowym brzmieniu — to z jednej strony post-yachtrockowy anturaż aranżacyjny, z drugiej progresywne podejście do kompozycji z jam-bandowym zacięciem; co więcej dawes nie stracili nic ze swojej rozkosznej introspektywności, a jedynie poeksperymentowali z formułą, nadając całości bardziej naturalnego, dynamicznego i zaskakującego słuchacza biegu ♪ „ghost in the machine”


2022

27.

flo the lead

gdy pierwszy raz usłyszałem zeszłoroczną debiutancką epkę tria r&b flo the lead i ugięły się pode mną kolana, nie miałem wątpliwości; w głowie zaświecił mi się na czerwono wielki boomer alert, a przed oczyma stanęły mi te wszystkie rozkoszne nagrania początku lat 2000-nych brandy, christiny milian czy innej myi, za którymi niewątpliwie się stęskniłem; próbowałem zamieść rzecz po dywan, ale nie udało się; flo zrobiło na tej epce zbyt dobrą robotę; nie samo zresztą, bo za dziewczynami producencko i songwritersko stoi mnek, który kojarzy się z bardziej prostolinijnym popem, ale produkował już podobne rzeczy dla little mix czy k-popowego girlsbandu twice; całość nadzorowała zresztą wielka wytwórnia i choć sukcesu komercyjnego nie było, z pewnością białe kołnierzyki liczyły, że nostalgia za przełomem milenialnym, która napędza w tym momencie wiele z decyzji zakupowych obecnych 30- czy 40-latków wygeneruje odpowiednie zainteresowanie; fair enough! kolejne odsłuchy doprowadziły mnie zresztą po nitce do kłębka — mnek celował wyżej, cytując nie żadne płotki r&b, ale samego timbalanda w jego kreatywnym szczycie i nagrania, które zrobił dla aaliyah; flo co prawda nie miało prawa uchwycić tej transcendencji, którą słychać u nieodżałowanej baby girl, ale mnek-owi produkcyjnie udało się oddać ducha tamtych nagrań w zupełnie nowej odsłonie; no i super ♪ „not my job”


2022

26.

beach house once twice melody

nigdy nie byłem team beach house, słuchałem oczywiście ich płyt, ale jakoś do tej pory nie udało się tej muzyce dotrzeć do mnie emocjonalnie, aż do teraz; może to ja wyszedłem nieświadomie beach house na spotkanie, może to oni na tyle ewoluowali w swoim brzmieniu, a może otworzył się między nami obopólny worteks — w każdym razie wbrew przesłankom (wydawanie albumu na raty zawsze jest złym pomysłem) udało nam się wreszcie spotkać tam, gdzie wcześniej nie było nam dane tzn. na poziomie magicznym; to słowo chyba zresztą najlepiej tę płytę opisuje w takim sensie, że trudno uchwycić i nazwać to bardzo szczególne połączenie stylistyczno-produkcyjne, które na tę płytę się złożyło, a jednocześnie nie da się nie odnieść wrażenie, że jakkolwiek to złożono, działa; i to nie byle jak, utrzymuje się przez większość tych ponad 80 minut w znakomitej równowadze; być może to dzięki temu, że sygnaturowy podszyty shoegaze’m psychodeliczny dream pop beach house dopełniono tutaj melancholijnym synth popem, którego dotychczas w ich muzyce było mniej, ale sam wolę wierzyć, że to jednak magia ♪ „runaway”


2022

25.

aldous harding warm chris

zacznę od coming outu — przed tą płytą nie miałem za bardzo pojęcia kim aldous harding w ogóle jest — być może przez to przegapiłem formatywny dla niej krążek, ale ten zaintrygował mnie wiosną zeszłego roku na tyle, że do teraz nie pozostawił zbyt wiele przestrzeni, bym zainteresował się poprzednimi (co uświadomiłem sobie teraz i na pewno niebawem nadrobię) — zaczarował mnie swoją minimalistyczną kameralną aurą, niepozostającą jednak czymś jednostkowym, ale wykorzystaną, by pięknie zaaranżować i tchnąć w życie w naprawdę melodyjne i ciekawe folkowe piosenki; to trochę nowozelandzka odsłona ichiko aoby, ale dużo bardziej charyzmatyczna i różnorodna stylistycznie, meandrująca między przebojowym indie popem a wariacjami na dziedzictwie vashti bunyan; może dlatego wśród naprawdę niezliczonych zeszłorocznych singer/songwriterek aldous harding przemówiła do mnie najbardziej ♪ „she’ll be coming round the mountain”


2022

24.

group listening clarinet & piano: selected works, vol. 2

wszystko jest w tytule: fortepian i klarnet; może nie jest to najbardziej wirtuozerska z płyt kameralnych, ale to takie ciepłe, domowe pejzaże, które budują człowieka wewnętrznie, odcinając go od zgiełku codzienności co najmniej jakimś postawnym gęsto porośniętym groszkiem cukrowym wiejskim parkanem; to płyta, która idealnie odpowiedziała na moje podstawowe potrzeby nie tylko estetyczne, ale też życiowe ♪ „blue crystal fire”


2022

23.

louis cole quality over opinion

louis cole wykiełkował wreszcie z tego buzującego przez kilka sezonów coraz śmielej nasionka i w swojej finalnej formie jest w swoim brzmieniu i formie totalnie post-thundercatowy; to taki album-strumień świadomości, gdzie ciągle coś się dzieje, jeden pomysł wybucha w drugi, i tę szalonę strukturę trzeba albo lubić, albo mu ją wybaczyć, przyznając uczciwie, że przy 70 minutach i 20 numerach trudno by cole’owi było chociaż trochę nie pobłądzić; to zresztą, co ważne, zawsze jest błądzenie kreatywne; ja po kilku odsłuchach wreszcie absolutnie znalazłem z cole’m twórczą sztamę i zupełnie stoję murem za tą nieco ryzykowną koncepcją na płytę — mocno zresztą satyryczną na pewnym poziomie, trochę na szczęście pomaga znaleźć dla tego krążka słuchaczowi odpowiednią metodę ♪ „let it happen”


2022

22.

pva blush

debiut brytyjskiego tria pva to wypadkowa tr/st, ladytron i crystal castles, być może z pierwiastkiem the knife i niewątpliwą punkową inklinacją; to wszystko podane w zintensyfikowanej, ale nie łopatologicznej czy odtwórczej formie z dwójką wokalistów dialogujących, harmonizujących i zamieniających się rolami; to płyta na wskroś alternatywna, której nieobce są jednak atrybuty rasowego electropopu; muzyka ewoluuje, grupa ewidentnie dobrze bawi się, realizując kolejne pomysły na numery, ale koniec końców całość bez problemu znajduje wspólny mianownik ♪ „the individual”


2022

21.

perfume plasma

wydane jeszcze w 2020 roku „time warp” zdawało się sygnalizować długo oczekiwaną zmianę w brzmieniu perfume, które od 2014 coraz bardziej kręciły się w kółko mainstreamowego elektropopu na zachodnią modłę; był to być może najbardziej retrofuturystycznie brzmiący numer w dyskografii, która od samego początku parła silnie ku nowemu; wydana wreszcie w lipcu zeszłego roku plasma ma jednak wydźwięk znacznie bardziej synkretyczny, łącząc nowo odkrytką fascynację yasutaki nakaty łączeniem techno kayō z własnej roboty technopopem (czemu dał wyraźniejszy upust na grudniowym krążku capsule) ze wszystkim tym, co przez lata stanowiło fundament brzmienie perfume; pod tym względem plasma jest na swój sposób krążkiem-bliźniakiem jpn sprzed dekady, ale w tym kontekście jest to zwrot najzupełniej pożądany, zwłaszcza że trzon płyty stanowią nie aranżacyjne zabawy nakaty, ale naprawdę udane popowe piosenki, których perfume brakowało tak bardzo od lat ♪ „drive’n the rain”


2022

20.

brennen leigh & asleep at the wheel obsessed with the west

brennen leigh, którą kojarzyłem wcześniej z bardziej zachowawczym country podszytym gdzieniegdzie bluegrassem, zaskoczyła i zafascynowała mnie bez reszty, odważnie eksplorując western swing u boku wyjadaczy z asleep at the wheel; to jedna z tych płyt, co do których człowiek nie ma pojęcia, że ich potrzebował, dopóki ich nie usłyszy; nie przeczę, nie zaszkodziło to, że niewiele wcześniej zacząłem intensywnie eksplorować tiffany transcriptions boba willsa; i tak samo jak tam, tam i na obsessed with the west wszystko naturalnie składa się w całość, jak puzzle, które na naszych oczach same się układają; wszystko to jest szalenie urokliwe, odrobinę figlarne i okraszone niewielką dawką humoru ♪ „in texas with a band”


2022

19.

cave in heavy pendulum

gdyby nie to, że cave in zaangażowało się w trzecią część projektu z coverami townesa vana zandta w kurateli my proud mountain, pewnie nie sięgnąłbym po ich tegoroczny album; zwłaszcza biorąc pod uwagę ich rodowód sięgający połowy lat 90. i metalcore’owych korzeni, nie wyobrażałem sobie, że heavy pendulum może mnie zainteresować; z takim też nastawieniem rozpocząłem pierwszy (i w zamyśle jedyny) odsłuch, ale po dłużej chwili (płyta ma w sumie 70 minut) zorientowałem się, że to, co słyszę, podoba mi się bardziej niż powinno; gdy wróciłem do płyty pod koniec roku, by tym razem finalnie się z nią rozprawić, po raz kolejny mnie zaczarowała; słuchałem co prawda jako małolat jakichś soadów i ratmów, ale szeroko pojęty alt-metal nigdy nie był moją stylistyką; heavy pendulum ma jednak dwa przymioty, które znakomicie mi pasują — synergię między wokalistami oraz sludge’owo-stonerowe gitarowe riffy, które swego czasu pokochałem za sprawą mastodona i w jakiś dziwaczny sposób ten krążek jest najbliższy ich klasycznemu okresowi (od leviathana do crack the skye), jeśli przymknąć oko na brak progresywnych zapędów, co mnie osobiście nie przeszkadza; można by pewnie obciąć ten krążek o kilka numerów, ale nawet w takiej formie udało mu się przypomnieć mi, czego tak bardzo ostatnio brakowało mi w gitarowych płytach ♪ „floating skulls”


2022

18.

denzel curry „walkin”

truskulowy denzel curry to mój ulubiony denzel curry, a w „walkin” zrealizował ten koncept na 150%; nawet bardziej niż jego bezkompromisowy rant na opresyjny system podoba mi się sposób w jaki klei wersy i sunie po tym srogim, ale jednak podszytym bardzo lekkim wokalnym samplem kreatywnie wygrzebanym w dyskografii keitha mansfielda; to wystarcza, żeby zrównoważyć wkurw denzela płonną, ale jednak realnie obecną między wierszami tego numeru nadzieją na zmianę; gdybym był raperem, chciałbym robić właśnie takie numery jak ten


2022

17.

beyoncé renaissance

nie chcę się ścigać na analizy ostatniego krążka beyoncé, bo nie słuchałem go pod tym kątem; jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak piosenkarka zrobiła największą stylistyczną przewrotkę swojej kariery, wciąż pozostając absolutnie charakterystyczną; ryzyko w zupełności się opłaciło — krążek był w zeszłym roku na ustach wszystkich, okazał się sukcesem komercyjnym i krytycznym, no i przede wszystkim siadł jako płyta, broniąc się i w całości, i we fragmentach; beyoncé emanuje seksualną energią, na której buduje koncept absolutnie w zgodzie z paradygmatem 2022 roku; to cholernie jakościowy album, po raz kolejny podnoszący poprzeczkę dla całej sceny popowej i samej beyoncé ♪ „church girl”


2022

16.

capsule metro pulse

gdyby mi ktoś powiedział, że w 2022 roku yasutaka nakata wyprodukuje nie jeden, ale dwa świetne krążki, kolejno dla tria perfume i własnego projektu capsule, nie uwierzyłbym mu; ten najbardziej wyrazisty ze współczesnych japońskich producentów nie miał dobrej ręki od niemal dekady; tymczasem w trakcie pandemii postanowił powrócić do korzeni, tzn. kreatywnego łączenia tego, co futurystyczne z tym co retro, dzięki czemu wydostał spisane dawno na straty capsule z electro-house’owej ślepej uliczki; metro pulse to wielopłaszczyznowy progresywny synthwave’owy krążek, którego mocną stroną są zarówno złożone produkcyjnie syntezatorowe pejzaże, jak i bezkompromisowe popowe refreny; wszystko to osnute zostało zresztą zupełnie namacalnie dziedzictwem japońskiego technopopu — czerpiąc po kolei ze złotej ery ymo, przez elektroniczny odłam shibuya-kei, przez bitpopowe fascynacje po klasyczneg nagrania samego nakaty zrealizowane dla capsule, perfume czy kyary pamyu pamyu; metro pulse brzmi jak synteza wszystkiego tego, co w dorobku mistrza najlepsze w kompaktowej niespełna trzykwadransowej odsłonie ♪ „future wave”


2022

15.

angel olsen big time

zwrot angel olsen w stronę tradycyjnego country to coś, co na swój sposób przeczuwałem od pewnego czasu, ale nie potrafiłbym tego świadomie przewidzieć; jedna z najciekawszych singer-songwriterek zeszłej dekady potrafiła soczyste, rozmarzone, na wskroś amerykańskie aranże podpatrzone u mistrzów nashville sound wykorzystać, by podkreślić melancholię swojego obecnego ja znacznie lepiej niż próbował zrobić to father john misty na chloë and the next 20th century; jednocześnie melodycznie i tematycznie (w kontemplacji osobistej straty) bliżej jej do townesa vana zandta niż do mainstreamowej odsłony country, co dopełnia autorskiego charakteru i wielowarstwowości big time; to, że nie udało się go zmieścić po dwóch stronach jednej płyty winylowej to jego jedyny poważny mankament ♪ „through the fires”


2022

14.

zguba znój

dałem się złapać i to na dobre; znój to naprawdę fascynujący krążek polepiony po basinskiemu z zapętlonej taśmy, ale mający w sobie coś niesamowicie romantycznego, czy kinematycznego, być może dzięki wykorzystaniu fragmentów muzyki liturgicznej, ale także w samych harmoniach przenikających się post-kakofonicznie płaszczyznach syntezatora; z jednej strony to dość tanie, z drugiej efekt jest tak niesamowity, że nie da się pokazać tej płycie środkowego palca; przeciwnie, to jedno moich z najprzyjemniejszych, najbardziej beztroskich okołoambientalnych doświadczeń muzycznych minionego roku; piękna płyta ♪ „łaska”


2022

13.

bill callahan reality

stary wyjadacz bill callahan najpierw po dream river kazał mi czekać sześć lat na kolejną płytę, a później wrócił niby swój, ale zupełnie nieswój; dopiero prawie dekadę później na reality udało mi się wejść z jego muzyką w jakiś dialog; wcześniej śpiewał obok mnie, nareszcie śpiewa do mnie, a ja go rozumiem — takie były moje pierwsze refleksje po odsłuchu krążka w któryś raczej chłodny październikowy wieczór; cieszę się, że znowu mu się nie śpieszy, bierze długie oddechy między kolejnymi wierszami, a kolejne utwory snują się kreatywnie w tradycji jego klasycznego repertuaru; przyjaciółka, z którą dzielimy się callahanem, stwierdziła, że są tu też momenty, w których bill przeobraża się na powrót w smoga i faktycznie coś w tym jest; ta dwoistość dodaje płycie charakteru, w przeciwnym razie callahan jest ostrożniejszy niż dziesięć lat temu, nadal rzutki, ale już nie tak zwinnie żonglujący formą, jak wtedy; ale to wciąż piękna płyta przewidziana, by wracać do niej co rusz w całości lub we fragmentach przez długie lata, a takie właśnie płyty sam lubię najbardziej ♪ „last one at the party”


2022

12.

j.i.d the forever story

nie jestem fascynatem hiphopowego storytellingu, owszem, lubię dobre historie w piosenkach, ale kto nie lubi; oczywiście ta sentymentalna podróż do czasów dorastania robi robotę także w tym kontekście, ale j.i.d, wcześniej może nie tyle anonimowy, co nieulubiony, a może nawet nierozpoznany, przekonał mnie mnie do siebie inaczej — the forever story jako krążek otwarcie mainstreamowy potrafił jednocześnie wykorzystać dość organiczne elementy, na czele z neo-soulowymi refrenami i jazzującymi aranżami, co nie tylko zabrzmiało dosyć nostalgicznie, jak wehikuł do conscious rapowej końcówki lat 90., ale przede wszystkim stało się znakomitym nośnikiem emocji; wszystko to znakomicie zresztą zrealizowano, z nie tylko błyskotliwie, ale też imponująco sunącym po swoich bitach j.i.d ♪ „surround sound”


2022

11.

conan evidence of immortality

nie słuchałem conana od lat i nie sądziłem, że cokolwiek mnie w ich ostatniej płycie zachwyci — przyzwyczaiłem się, że ostatnio doommetalowe wydawnictwa głównie mnie rozczarowują — albo gitarowym riffom brakuje im miąższości, albo z niezrozumiałych względów dryfują w stronę folku; evidence of immortality nie jest co prawda kamieniem milowym gatunku, ale nie popełnia żadnego z tych błędów; potrafi dorzucić do pieca, kiedy trzeba, ale z umiarem, by w stosownym momencie wywołać fale psychodelicznych gitarowych burdonów; zbacza z tego toru w kończącym grief sequence eksperymentującym z organowym motywem, co stanowi ciekawe postscriptum w przeciwnym razie bardzo intensywnego i ciężko osadzonego gitarowo krążka; obowiązkowa pozycja dla fanów dopethrone electric wizard ♪ „levitation hoax”


2022

10.

elvis costello & the imposters „what if i can’t give you anything but love?”

po znakomitym look now z 2018 elvis costello i jego the imposters wydali kolejną szalenie witalną i przebojową płytę, jakby czas zatrzymał się tych czterdzieści lat temu (tylko produkcja poszła naprzód, bo choć aranże i melodie są podobne, brzmienie absolutnie nie odstaje od dzisiejszych standardów); i pewnie umieściłbym tę płytę gdzieś w tym zestawieniu w całości, gdyby nie to, że znalazło się na niej „what if i can’t give you anything but love?” — utwór, który nieśmiało zanotowałem sobie, by wrócić do niego później, przy jednym z pierwszych odsłuchów; a gdy wreszcie odkopałem tę notatkę i wróciłem, przepadłem; upijałem się tą krzywą, kopniętą, pijaną melodyką bardziej i bardziej dzień w dzień przez kilka tygodni; mam słabość do walczyków (także tych gitarowych), ale kopnięte garażowe walczyki to poziom, nie, dwa poziomy wyżej! uszyma wyobraźni słyszę akompaniujące kameralnej wersji smyczki zaaranżowane przez vana dyke’a parksa; szczerość i bezpośredniość costello to jedno, facet jest z formie, nie ma z czym dyskutować, ale jednak to w popapranej melodyce, poprzestawianych akcentach dodatkowo podbitych szalonymi akordami w refrenie drzemie sedno tej kompozycji, tak zwyczajnej i tak nadzwyczajnej zarazem


2022

9.

naked flames miracle in transit

to najbardziej satysfakcjonujący elektroniczny przelot 2022 roku; intensywne dźwiękowo-emocjonalne doświadczenie wywołane przez nieoczywisty splot rozmaitych odcieni house’u, trance’u, techno, dubu i ambientu; wszystko splecione ze sobą w sposób nadzwyczaj ścisły i nadzwyczaj konsekwentny — zupełnie jak w tytule (i na okładce) miracle in transit to aktywna kontemplacja miejsca (i momentu) styku, który sprawia, że powstaje coś nowego — w tym przypadku brzmiącego zarówno znajomo, jak i świeżo; wszystko podbite jest bardzo świetlistą i optymistyczną energią, dzięki czemu nie ma tutaj przestrzeni na żadne bad tripy ♪ „miles of conkers”


2022

8.

joel ross the parable of the poet

joel ross nie próżnuje; zdolny wibrafonista w kwietniu nagrał dla blue note kolejną ujmującą płytę the parable of the poet, która łączy w sobie rozmaite odcienie klasycznej post-bopowej estetyki; nie uświadczycie tutaj szalonych wyskoków w stylu rozlicznych projektów shabaki hutchingsa, to raczej harmonijna, może nawet trochę refleksyjna płyta, niewątpliwie wyważona i wysmakowana, co nie znaczy wcale, że niewiele się na niej dzieje; także za sprawą tego, że jako wprawny bandleader ross pozostawia grupie swoich instrumentalistów sporo przestrzeni, którą oni z kolei dzielą się z słuchaczem; dlatego krążka słucha się tak dobrze, bo gdy ma angażować, angażuje, ale potrafi też odpuścić i pozwolić słuchaczowi nacieszyć się tym, co właśnie słyszy; a słychać rewelacyjną synergię między muzykami i pomimo tego, że odważniejsze momenty dzielą tutaj miejsce z fragmentami o dość stonowanej naturze, nie ma wątpliwości, że wszystkie one współtworzą jedną całość; wszyscy ci, którzy swego czasu zatracili się w the epic kamasiego washingtona z pewnością także na nowej płycie rossa znajdą coś interesującego dla siebie; ja sam szukałem tej płyty wytrwale całą jesień i w końcu znalazłem ♪ „benediction”


2022

7.

ghais guevara there will be no super-slave

ghais guevara, wcześniej znany jako jaja00, to bez wątpienia jeden z najbardziej ekscytujących raperów minionego roku; bezkompromisowy, zaangażowany politycznie, obdarzony ponadprzeciętnym flow 22-letni raper na swoim przełomowym krążku there will be no super-slave śmiało połączył boom bap z trapem, z zaangażowanymi tekstami zestawiając popwe sample przełomu milenialnego pożyczone od brandy, *nsync, keyshii cole; i zadziwiająco wszystko to wybrzmiało nie tylko wyraziście i ciekawie, ale wręcz ekscytująco i świeżo; guevara znalazł trzecią drogą w hip hopie dotychczas zbyt często skazanym na wybór między nowym a starym, prawdziwym a pozowanym, niezależnym a przebojowym ♪ „sir douglas mawson”


2022

6.

red velvet „feel my rhythm”

red velvet sięgnęły po sampel z bacha, który wcześniej zabiło dla nas radio wraz z „everything’s gonna be alright” sweetbox i skutecznie go wskrzesiły; dwie wydane w tym roku epki miały swoje słabsze i lepsze momenty — „feel my rhythym” to był moment triumfu przede wszystkim metapopowej synergii, która w takim kolorowym mainstreamowym wydaniu kwitnie już chyba tylko w azji; bach dodatkowo ożywił i uprawomocnił duchowo całkiem przestrzenną i fikuśną, ale jednak na swój sposób powtarzalną produkcję i stanowił znakomity (hehe) kontrapunkt dla bardzo aegyo energii grupy; brzmi to wszystko jakby ktoś wrzucił w jeden numer bacha, k-popowy girlsband, timbalanda i skrillexa, a wszystko nie tyle zmiksował, co poszatkował precyzyjnie i posklejał kreatywnie nie w jakiegoś stylistycznego frankensteina, ale w tętniącą życiem, błyskotliwą całość; takie rzeczy tylko w korei


2022

5.

širom utekočinjeni prestol preprostih

z początku przekonała mnie psychotyczna uśmiechnięta ryba, pomyślałem, że kto jak kto, ale ona nie może się mylić; to enigmatyczne (i nieznane mi zresztą wcześniej wcale) trio ze słowenii brzmi jakby domorośli folkowcy gdzieś z kaukaskiego pogranicza próbowali coverować godspeed you black emperor! to oczywiście duże uproszczenie, ale szybko zacząłem się zastanawiać dlaczego w dość podobnym anturażu godspeed brzmiało dla mnie technicznie i zimno, a tu mi się poliki rumienią i coś w głowie mi szaleje tak przyjemnie -- bo to, co tam było monolitycznie apokaliptyczne tutaj jest plemienne i szczebiotliwe; pomimo wydumanej formuły, w które funkcjonują głównie długie, kilkunastominutowe kompozycje, jest w tym wszystkim lekkość i szczerość; a rzecz mimo tego, że intensywna szalenie, dzięki post-minimalistycznym perkusjonaliom ma w sobie coś pogodnego; cudowna płyta zupełnie spoza jakiejkolwiek szufladki ♪ „prods the fire with a bone, rolls over with a snake”


2022

4.

daniel rossen you belong there

to jedna z tych wspaniałych ponadczasowych płyt, które robiąc krok w tył, idą w istocie krok naprzód; na swoim pełnoprawnym solowym debiucie wokalista będącego w stanie rozkładu grizzly bear przemierza przynajmniej półtorej dekady do trudnego do uchwycenia jednoznacznie momentu między yellow house z 2006 a veckatimest z 2009 roku, aby wykorzystać charakterystyczną dla zespołu kanwę połamanego psychodelicznego folku i w kreatywnym anturażu podążyć swoją odrębną drogą — bardziej kameralną i progresywną; nie jest może tak popowy w swoich kompozycjach, ale udaje mu się zachować poetykę klasycznego okresu swojej macierzystej formacji, kreatywnie rozszerzając ją w stronę psychodelicznej awangardy; to najpiękniejsza odsłona tego charakterystycznego brzmienia od kilkunastu lat, wspaniały czarny koń muzycznego podsumowania zeszłego roku ♪ „i’ll wait for your visit”


2022

3.

official hige dandism „mixed nuts”

official hige dandism to jedna z bardziej popularnych pop rockowych japońskich grup ostatnich lat, którą z pewną przyjemnością, ale także dość krytycznie obserwuję od 2018 roku; dotąd nie traktowałem ich zbyt poważnie, ale przy okazji singla „mixed nuts” pokazali mi, jak bardzo ich nie doceniłem; zwłaszcza biorąc pod uwagę, że numer trafił na szczyt japońskiego hot 100, melodycznie i aranżacyjnie rzecz jest absolutnie nie do przyjęcia gdziekolwiek indziej; owszem kawałek jest z gruntu popowy, chłopaki robią w drugiej zwrotce to, co tak fantastycznie wyszło cero w „nemesis” przed rokiem (inkorporują trapowy bit do numeru ze z gruntu innej bajki), ale całość wykorzystanego przez nich anturażu jest porażająca — zaczynają od avant-fusion-jazzowego intra, która na tej stylistycznej podbudówce, jak na fali szczytowej, pędząc z ogromną pewnością siebie, dobijają do refrenu, gdzie wybuchają w stylu tokyo jihen jazz-rockową feerią, oczywiście wciąż trzymając się popowej konwencji; nawet jeśli melodycznie przegryzionej przez japońską wrażliwość, wciąż jednak dość uniwersalnej; taka to orzechowa mieszanka, bynajmniej nie studencka


2022

2.

cécile mclorin salvant ghost song

cécile mclorin salvant to jeden z najbardziej fascynujących głosów nie tylko współczesnej sceny jazzowej, ale wokalnego jazzu w ogóle; jej zeszłoroczna płyta ghost song to najbardziej autorski zwrot w jej dotychczasowej karierze — w dużej mierze odejście od klasycznie pojmowanego jazzu w stronę własnej synkretycznej koncepcji muzyki — parasolem na tyle pojemnym, na ile rozległe są zainteresowania samej artystki; to showcase w zupełności godny jej talentu — wielowątkowy, żywy, niepozbawiony emocji; żaden tam koncepcyjny cykl piosenek, ale wyrazisty zestaw ze swadą konfrontujących się wzajemnie utworów rozmaitych maści; niezależnie od tego czy śpiewa stinga czy kate bush, salvant wszystko, co interpretuje, czyni swoim własnym; doskonale potrafi zresztą te wcale nie nieliczne covery wpleść w bieg płyty tak, że mniej wnikliwy słuchacz stwierdzi z przekonaniem, że to przecież śpiewa cécile mclorin salvant! nie inaczej! ♪ „thunderclouds”


2022

1.

jeremiah chiu & marta sofia honer recordings from the åland islands

bałtyk jest naprawdę moim morzem i wcale nie dlatego, że zmuszony byłem spędzać nad nim kolejne letnie urlopy jako dzieciak, choć to z pewnością miało też swój udział; lubię tę jego kapryśność względem oczekiwań naszych turystów, to jak nie daje im zapomnieć, że nie jest ciepłym morzem, o którym oni marzą; i że urlop nad bałtykiem to wiatr i deszcz; chciałbym kiedyś go objechać wzdłuż linii brzegowej, a po zagłębieniu się w dźwiękowe krajobrazy recordings from the åland islands odwiedzić także należące do finlandii wyspy alandzkie, na których jeremiah chiu i marta sofia honer spędzili kilka tygodni najpierw w 2017, później w 2019 roku, początkowo wcale nie z zamiarem nagrania tej płyty; specyficzny urok raczej odludnego, surowego miejsca zrobił jednak swoje i wkrótce muzyka zaczęła tworzyć się sama — w dużej mierze z improwizowanych sesji i nagrań terenowych, zmiksowanych później razem, ale bez dogrywania czegokolwiek — to nie pozostałoby wierne aurze wysp, dałoby się te fałszywe dźwięki wychwycić; a tak, jest to jedna z najbardziej szczerych płyt, jakich doświadczyłem w ogóle, także dlatego, że nie jest to wyreżyserowany monolit, ale raczej dokument, na który składają się różne pejzaże i towarzyszące im odczucia; ilekroć, włączam ten płytę, mimowolnie przenoszę się na zimną bałtycką wyspę, staję poza czasem i poza światem; wszystko zostało oczywiście pieczołowicie zorganizowane, żeby te odczucia przekazać, muzycy wykazali się w tej kwestii olbrzymim wyczuciem, bo z jednej strony nie próbowali swojej obecności na płycie zakamuflować, z drugiej nie chcieli zaburzyć naturalnego biegu muzyki, którą wraz z nimi napisało tamto miejsce ♪ „under the midnight sun”


Opublikowano

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Dazai Osamu, „Otogizōshi. Księga japońskich opowieści”, wyd. Dialog, 2019


Nie miałem świadomości istnienia tych opowiadań i tego wydania do momentu, gdy przypadkiem nie trafiłem na nie w księgarni. Nie mogłem tego przegapić — oto Dazai Osamu, enfant terrible japońskiej literatury pierwszej połowy XX wieku, parafrazuje cztery klasyczne baśnie japońskie. Miałem wcześniej styczność ze zbiorem wydawnictwa Kirin, wydanym ładnie, ale napisanym bardzo infantylnie. Reinterpretacje Dazai miały być odtrutką na tamto rozczarowujące doświadczenie. I myślę, że w jakimś sensie były. Dazai jako artysta kompetentnie i twórczo przydał charakteru i niuansów wszędzie tam, gdzie prostym ludowym historiom musiało ich brakować. Tradycyjną szkicowość baśni Dazai dopełnił jednak nie tylko detalami fabuły, ale także próbami interpretacyjnymi, które w trzech ostatnich opowiadaniach coraz śmielej zastępowały obszerniejsze fragmenty oryginalnych historii. To sprawiło, że „Otogizōshi” przybrało raczej formę szkicowych zapisków pisarza, aniżeli zbioru japońskich opowieści. Kontekst II wojny światowej, który skłonił Dazai do zajęcia się baśniami, musiał być wówczas dla niego przytłaczający. Nie da się go zignorować. Z mojej perspektywy, współczesnego czytelnika, ostatecznie forma książki wydała mi się niezwykle chaotyczna. Fabuła historii przerywana co rusz przez wtrącenia z offu pozbawiła je ich oryginalnej magii na rzecz współczesnego dydaktyzmu. Z całym szacunkiem dla Dazai i jego zamierzeń względem tych historii, stoję na stanowisku, że racjonalizacja baśni powinna zostać pozostawiona czytelnikowi. Zmieszanie kunsztownie sparafrazowanych tradycyjnych opowieści z ich interpretacjami pozostawiło we mnie sprzeczne odczucia. To, co udało się Dazaiowi odtruć, zatruł on sam w zgoła inny sposób.

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści