to był bardzo płaski rok — nie znaczy to bynajmniej tyle, że ubogi — doświadczyłem mnóstwa naprawdę dobrej muzyki, ale jednocześnie w całym tym bogactwie niewiele było płyt lub utworów, które wbiłyby mnie w fotel, przy których pomyślałbym, że to jest właśnie to! lubię te podsumowania, bo zmieniają trochę mój sposób myślenia — początkowo lista miała 65 pozycji i nie wyobrażałem sobie odjąć którejkolwiek, ale w miarę słuchania, prób konstruktywnego zidentyfikowania ich słabych i mocnych stron, sprowadziłem się na ziemię; i w drugą stronę, upewniłem się, że kolejność (zmieniająca się co rusz przez ostatni miesiąc) odpowiada w miarę temu, co chciałbym w tym roku postawić na piedestale i z jakim priorytetem; jak co roku płyty, epki i utwory mieszkają na wspólnej liście
50. |
agnes magic still exists
|
dopiero na ostatniej prostej zorientowałem się, że magic still exists to w istocie album z poprzedniego roku; z przyjemnością będę dla niego, najwierniejszego towarzysza moich zeszłorocznych treningów, kontynuował tradycję uzupełniania podsumowań końcoworocznych o płyty przegapione; przyznam, że z początku nie byłem przekonany jak ten album odebrać, ale nie pozwolił o sobie zapomnieć — to z jednej strony zbiór naprawdę przebojowych numerów uwięzionych gdzieś między retrodisco w stylu donny summer a współczesnym electropopem, z drugiej strony koncepcyjny krążek składający się na queerowe nabożeństwo celebrujące odmienność; nawet jeśli nieszczególnie kreatywne, to znakomicie zrealizowane ♪ „selfmade”
49. |
harry styles „as it was”
|
harry’s house zwiodło wielu swoją przyjemną zachowawczością, ale pierwszy singiel z płyty stał się niepodważalnym pomostem pomiędzy tym, co w popie 2022 było dobre a tym, co było szeroko słuchane
wydane w połowie roku „real love” whitney śmiało połączyło post-hiphopowy bit z empatycznymi soulującymi wokalami formacji wywodzącej się przecież ze sceny szeroko pojętej americany; ten nieoczekiwany i (wciąż) niezrozumiany twist podzielił fanów i krytyków, niesłusznie klasyfikując whitney jako projekt letni i bezbarwny; wydany później krążek spark nie dorównuje co prawda dwóm pierwszym pod kątem melodyczno-kompozytorskim, ale największa w oczach słuchaczy przewina grupy — zmiana brzmienia, stała się paradoksalnie ich największym atutem
47. |
carmen villain only love from now on
|
zawieszony zupełnie pomiędzy oldschoolowym japońskim new age’m yoshiakiego ochiego; europejskim jazzem — tyleż poszukującym, co szkicowym; drapieżnym post-minimalizmem spod znaku colina stetsona a lo-fi’owym dub techno, wyraźnie rozciągnięty pomiędzy kontynentami czwarty krążek amerykańskiej artystki dźwiękowej jest chyba przede wszystkim (przed jakimkolwiek innym określeniem, którego moża by użyć) fascynujący; to muzyka, która daje wytchnienie, ale też sama oddycha i która podejmuje na tyle konkretne (momentami dość ryzykowne zresztą w kontekśćie wymowy całości) decyzje artystystyczne, by nie pozwolić sklasyfikować jej jako muzyki tła ♪ „gestures”
46. |
julianna riolino all blue
|
być może najbardziej konwencjonalna z pozycji na tegorocznej liście julianna riolino śpiewa solidne alt-country, mocno osadzone w stylistyce gatunku późnych lat 90.; pewnie nigdy bym po nią nie sięgnął, gdyby na okładce nie cytowała judee sill, a dopiero później okazało się, że w tym roku ze śpiewających pań z gitarami przypadła mi do gustu najbardziej — może to z tęsknoty za dawnymi kawałkami sheryl crow, która przez wiele lat bała się iść bardziej w country, czego zawsze żałowałem, a co teraz znakomicie wychodzi riolino ♪ „hark!”
45. |
lancey foux life in hell
|
włączyłem life in hell bo spodobała mi się kolorystyka okładki i nie sądziłem wtedy, że będzie to cokolwiek, do czego będę jeszcze wracać; tymczasem coś w tę psychodelicznie hedonistyczną matnię mnie pchnęło; mój były redakcyjny kolega, wojtek siwik, ujął sedno sprawy, pisząc, że ta płyta być może dla estetyki rage’u będzie tym, czym rodeo travisa scotta było dla kwasowego trapu; nawet jeśli tak by się nie stało, to naprawdę fascynujący muzyczny trip ♪ „all night long”
44. |
weyes blood „it’s not just me, it’s everybody”
|
kilkakrotnie próbowałem odnaleźć się w zeszłorocznej muzycznej przestrzeni weyes blood, ale za każdym razem zatrzymywałem się na progu — przy pierwszym zwiastunie projektu „it’s not just me, it’s everybody”, który do pewnego momentu frustrował mnie swoją enigmatycznie płynącą strukturą, by w końcu pozwolić mi w tym nieśpiesznym intymnym wyznaniu odnaleźć nie tylko piękno głosu artystki i drobiazgowego post-kinematograficznego aranżu, ale przede wszystkim siebie samego; być może jeszcze nam się uda z weyes blood w przyszłym roku, granica stycznia jest jedynie pozorna
nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo tęskniłem za muzyką z pogranicza gamelanów i to indonezyjskie elektroakustyczne proto-techno z właściwą energią wypełniło tę lukę; to hipnotyczna, plemienna, metaliczna muzyka doskonale żeniąca ze sobą dwa światy — tradycyjnej wyspiarskiej obrzędowości i miejskiej klubowej eskapady ♪ „majuh”
42. |
richard dawson the ruby cord
|
richard dawson to jedna z tych współczesnych folkowych indywidualności, które nagrywają tylko rzeczy jakieś; nawet więc jeśli jego kolejna płyta, odważnie zbudowana wokół 41-minutowego giganta, zdaje się momentami słaniać pod ciężarem własnej ambicji, wciąż jest to rzecz ekscytująca i frapująca; niby nie zostałem uwiedziony w równym stopniu, co w przypadku poprzednich krążków, a jednak nie mogę przestać do niej wracać; to nadal dla mnie otwarta księga ♪ „the tip of an arrow”
41. |
sofie birch & antonina nowacka languoria
|
duńska ambientowczyni na swoim drugim projekcie tego roku połączyła siły z polską wokalistką eksperymentalną i razem dzięki znakomitej synergii własnych instrumentów oraz nagrań terenowych uchyliły słuchaczom bramę do dźwiękowego ogrodu — intymnej przestrzeni, w której liczą się detale, a harmonijność znaczy tyle co naturalność; być może kojące tło po długim dniu pracy, być może pełnoprawna angażująca podróż do zupełnie innej przestrzeni zmysłowej — to zależy tylko od nas ♪ „pripugale”
40. |
lake street dive „you’re still the one”
|
obsesja współczesnych dotycząca tworzenia utworów autorskich (przynajmniej pozornie) to absolutne szaleństwo, coveruje się zazwyczaj na stronie i zwykle powierzchownie i odtwórczo; na zeszłorocznej swojej epce lake street dive, jedna z moich ulubionych grup z pogranicza soulu i americany, pokazała, jak to się robi — w swojej reinterpretacji „you’re still the one”, zachowawczego radiowego singla shanii twain z lat 90., zmieniła go w temperamentny i uduchowiony soulowy sztos z krwi i kości; tak to się robi
39. |
hitkidd & glorilla „f.n.f. (let’s go)”
|
gorący one hit wonder zeszłego roku, pikantne hiphopowe novelty, które można popełnić tylko raz; gdy pierwszy raz trafiłem na „f.n.f. (let’s go)” oniemiałem — było kuriozalnie przebojowe i nieoszlifowane zarazem, biła od niego bardzo prawdziwa uliczna energia, której nie byłaby w stanie wykorzystać i oddać żadna raperka ze stabilną pozycją na scenie; wymowy dopełniły bezpośredni tekst o byciu szczęśliwą singielką (parafrazując określenia bardziej dosadne) i emanujący girl power klip
38. |
ralph kaminski „bal u rafała”
|
mniejsza już o ten wołging na sali gimnastycznej w teledysku, „bal u rafała” to zupełnie nowe nieoczekiwane otwarcie w dyskografii kaminskiego, którego piosenki jawiły mi się wcześniej w najlepszym razie jako nijakie; tymczasem tutaj rafał wciela się w rolę duchologicznej diwy na elektrobicie ukradzionym jak nic donnie summer, albo lepiej, annie jantar z „nic nie może wiecznie trwać”; w refrenie odprawia się tu zresztą w formie dziwacznych, na potęgę prześpiewanych wokaliz jakieś artpopowe nabożeństwo na cześć björk czy innej kate bush; ale w tym szaleństwie jest wreszcie metoda, zwłaszcza że tekst, choć abstrakcyjny, wydaje się introspektywny i autoironiczny; tym samym całość raczej niż na kiermasz osobliwości, składa się tu wreszcie na odważny i wyrazisty manifest artystyczny, niesamowicie, nawiasem mówiąc, przebojowy!
na swoim czwartym longplayu nowojorska raperka leikeli47 z powodzeniem wykorzystała słabości swojej wciąż sławniejszej konkurencji — złamany pazur bree runway, kreatywną chrypkę tierry whack, popowe uniesienie lizzo, zupę z kota azealii banks; jej shape up to trzy kwadranse naprawdę soczystych bangerów, zarapowanych ulicznie i zawadiacko, zwieńczonych nierzadko przebojowymi wyliczankami w refrenie, co jakiś czas przełamywanymi śpiewanymi elementami; aż trudno uwierzyć, że do shape up swoich trzech groszy nie dorzucili duchologiczni the neptunes, przeniesieni wehikułem czasu z 2002 roku do teraźniejszości; albo, że missy elliott nie pożyczyła leikeli swojego niepublikowanego bitu z epoki under construction; jak niegdyś ona, leikeli47 potrafiła nagrać rapową płytę, która jednocześnie jest szczera, charyzmatyczna i przebojowa ♪ „secret service”
36. |
danish string quartet prism iv
|
lubię tę popową niemal formułę serii płyt prism danish string quartet, lubię gdy premierę poprzedzają single i jak na każdej z płyt konstruują swój repertuar według tego samego klucza; stałymi elementami są miniaturka bacha i jeden kwartet smyczkowy beethovena — tym samym przy wcześniejszych odsłonach moją uwagę przyciągał w pierwszej kolejności element gościnny (tutaj drugi kwartet mendelssohna); prism iv stał się jednak dla mnie bramą przede wszystkim do obcowania z beethovenem, którego lubię zwłaszcza właśnie w kameralnej odsłonie, a jego repertuar jest nieprzebrany — na tym krążku znalazła się fantastyczna interpretacja jego 15. kwartetu, doskonale zestawiona zresztą z dość klasycznym w wymowie utworem mendelssohna; danish string quartet doskonale oddał dynamikę i złożoną emocjonalnie naturę tych kompozycji, ponadczasowo dramatycznych i delikatnych jednocześnie ♪ „beethoven’s string quartet no. 15: v. allegro appassionato”
35. |
tatsuro yamashita softly
|
nie spodziewałem się, że tatsuro yamashita wyda jeszcze płytę — nie myślałem o nim chyba już w kategoriach teraźniejszości czy tym bardziej przyszłości muzyki, nawet mimo tego, że co jakiś czas nagrywał piosenki do filmów; te zresztą zostały skrzętnie zebrane na tym krążku-zapisie ostatnich kilku lat procesu twórczego jednego z ojców city popu; softly nie jest pozbawione mankamentów, bywa nieznośnie ckliwe, ale w swoich najlepszych momentach dorównuje przebojowością i laidbackowym vibe’m klasycznym nagraniom z katalogu mistrza; tym samym jest to nie tylko pierwsza od dekady, ale przede wszystkim pierwsza od lat 90. udana płyta tatsa; żaden to zresztą pozbawiony merytoryki żer na nostalgii (zakropiony niedawnym sukcesem „plastic love”), ale garść zupełnie uprawnionych, dość słodko-gorzkich w wymowie refleksji odzianych w brzmienie jedynego w swoim rodzaju soundtracku do życia i kariery tatsuro yamashity ♪ „mirai no tēma”
34. |
bonny light horseman rolling golden holy
|
nigdy nie byłem miłośnikiem solowej twórczości anaïs mitchell, wokalistki tria bonny light horseman, wydawało mi się zresztą nawet, że to ze względu na brzmienie jej głosu, ale tegoroczna płyta grupy, której debiut przed dwoma laty zupełnie przegapiłem, przekonała mnie, że wcale nie; bo mitchell słucha się z dużą przyjemnością w tych dziesięciu bardzo klasycznych folkowych numerach podkręconych pastoralną poetyką z appalachów; dzięki niej właśnie rolling golden holy od pierwszego odsłuchu trafiło u mnie do tej samej kategorii płyt co debiut the little willies (z norą jones na wokalu) i pierwsza wspólna płyta planta i krauss; uwiodło mnie bogactwo aranżacyjno-harmonijne tego krążka przy zachowaniu pewnej prostolinijności — naturalnego biegu tego materiału; nie mam wątpliwości, że stoi za tym znakomita synergia mitchell z erikiem johnsonem z fruit bats (dla których też od kilku lat odsłaniam miękkie podbrzusze) i producentem joshem kaufmanem (aż dziw, że nie zrobił im tej płyty t-bone burnett!) ♪ „california”
33. |
kaelin ellis the funk will prevail
|
kosmiczna jazz-funkowa albumo-epka złożona z kilkunastu niesamowicie bujających miniaturek, którą trudno wrzucić do jakiejkolwiek konkretnej szufladki, ale nie da się odmówić jej magnetyzującego wajbu; trafiłem na nią przypadkiem latem, już kilka miesięcy po jej premierze, i nie mogłem przestać jej zapętlać aż do końca roku ♪ „cats food”
32. |
jim mcneely & frankfurt radio big band ft chris potter rituals
|
moje pierwsze odczucie względem rituals było takie, że płyta absolutnie odstaje od wszystkiego, co współcześnie się wydaje; najpierw patrząc na okładkę, pomyślałem o amerykańskim egzotycznie wystylizowanym easy listeningu z lat 50., a sama muzyka i ogólny anturaż krążka wcale mnie od tego nie odwiodły; dalej jednak zaczęło się gmatwać — tytułowy utwór podzielony na sześć części ma w gruncie rzeczy dość filmowy charakter — frankfurcki big band pobrzmiewa gershwinem, bernsteinem, herrmannem nawet, ale idzie o krok dalej mieszając żywiołowy, obrazowy third stream z elementami subtelnego, ale rasowego avant-jazzu; rzecz robi robotę, niekoniecznie w kontekście wydawnictw a.d. 2022, ale w kontekście xx-wiecznej muzyki bigbandowej w ogóle ♪ „rituals: sacrifice i”
31. |
lynn avery & cole pulice to live & die in space & time
|
chyba najciekawsza zeszłoroczna płyta próbująca łączyć ambient z kameralnym jazzem, a to całkiem konkretny komplement, bo było takich wydawnictw więcej; może to przez ten duchologiczny newage’owy płaszcz odznaczający się tu bardzo wyraźnie i utrzymujący pozostałe elementy w stałym pulsującym porządku; to muzyka do swobodnego dryfowania, dająca słuchaczowi przestrzeń do obcowania z nią lub, jak na dobry new age przystało, wysycająca naturę innych rzeczy, z którymi akurat słuchacz obcuje ♪ „plantwood (day)”
zjawisko roku, bez dwóch zdań, przynajmniej w społecznościach muzycznych nerdów, to jak pewna grupa słuchaczy jeszcze przede odsłuchem postawiła ten krążek na piedestale jako pomnik pokolenia, znak, że dzieje się jednak coś epokowego w smutnych czasach ich życia, a w kontrze znalazła się rzesza podważająca do samego rdzenia zasadność jakiegokolwiek zainteresowania tym projektem; ale jest też sama płyta, która, niezależnie od powyższego, najciekawiej wykorzystała gitary w tym kolejnym z nieżyczliwych muzyce gitarowej lat; jest to owszem rzecz intensywna, momentami kakofoniczna, ale umiejętnie operująca wentylami, znająca swoje ograniczenia i mimo wszystko traktującego swojego słuchacza łaskawie; byłem nawet bliski zamówienia sobie egzemplarza, ale uznałem, że docenienie formalnego kunsztu i faktyczna potrzeba obcowania z płytą to jednak dwie różny rzeczy ♪ „welcome to hell”
29. |
molly tuttle & golden highway crooked tree
|
zanim przejdę dalej, ustalmy jedną rzecz — istnieje osobny krąg w piekle dla osób, które z jakiegokolwiek powodu (z pewnością wyssanego z palca) wyśmiewają progresywny bluegrass; trzeba zresztą tę zasadę rozszerzyć o progresywny bluegrass w 2022 roku, nawet jeśli tylko ze względu na fenomenalny krążek molly tuttle i jej grupy golden highway; na crooked tree znajdziemy przekrój wszystkiego tego, co najlepsze z klasycznej odsłonie gatunku zrealizowane z najwyższym produkcyjnym wyczuciem — rzecz z jednej strony brzmi świeżo i współcześnie, z drugiej nie ma się poczucia, by ta współczesność odbierała muzyce ducha; tuttle zresztą ma wyczucie nie tylko w tej kwestii — na krążku pojawia się gościnnie szereg znaczących na scenie współczesnej americany artystów od margo price po gillian welch, ale żadne z nich nie przyćmiewa lub nie redefiniuje swoim udziałem biegu płyty ♪ „the river knows”
28. |
dawes misadventures of doomscroller
|
czasem mam wrażenie, że choć w wielu sferach otaczają mnie entuzjaści muzyki, ludzie, którzy świadomie poszukują czegoś, co ich zajmie emocjonalnie i estetycznie, jestem jedyną osobą w pomieszczeniu, która w ogóle kojarzy dawes; śledzę ich już od ponad dekady i choć w pewnym momencie wyczekiwałem stosownej okazji, by zaprezentować ich w mojej bańce, naturalnie doszedłem do wniosku, że chyba ich najlepsze nagrania już powstały i taki moment nie nadejdzie; nie mogłem bardziej się mylić; wydane w zeszłym roku misadventures of doomscroller to z dużym prawdopodobieństwem najlepszy album w ich obfitej ośmiopłytowej dyskografii; grupa, która jest dla mnie synonimem muzycznego bezpieczeństwa, bo bazuje w dużej mierze na klasycznej americanie, do tej pory ujmowała mnie przede wszystkim szczerą autorefleksyjnością; ich najlepsze piosenki to historie, które zmyślnie zaaranżowane i zaśpiewane głosem jedynego w swoim rodzaju taylora goldsmitha (w dużej mierze odpowiedzialnego, jestem tego pewien, za brzmienie ostatniego materiału jego żony — mandy moore) materializują się w głowie w postaci obrazów, do których powroty stają się po jakimś czasie synonimem powrotów do domu; tymczasem misadventures, wbrew tytułowi, to najbardziej śmiały artystyczny zwrot w ich dotychczasowym brzmieniu — to z jednej strony post-yachtrockowy anturaż aranżacyjny, z drugiej progresywne podejście do kompozycji z jam-bandowym zacięciem; co więcej dawes nie stracili nic ze swojej rozkosznej introspektywności, a jedynie poeksperymentowali z formułą, nadając całości bardziej naturalnego, dynamicznego i zaskakującego słuchacza biegu ♪ „ghost in the machine”
gdy pierwszy raz usłyszałem zeszłoroczną debiutancką epkę tria r&b flo the lead i ugięły się pode mną kolana, nie miałem wątpliwości; w głowie zaświecił mi się na czerwono wielki boomer alert, a przed oczyma stanęły mi te wszystkie rozkoszne nagrania początku lat 2000-nych brandy, christiny milian czy innej myi, za którymi niewątpliwie się stęskniłem; próbowałem zamieść rzecz po dywan, ale nie udało się; flo zrobiło na tej epce zbyt dobrą robotę; nie samo zresztą, bo za dziewczynami producencko i songwritersko stoi mnek, który kojarzy się z bardziej prostolinijnym popem, ale produkował już podobne rzeczy dla little mix czy k-popowego girlsbandu twice; całość nadzorowała zresztą wielka wytwórnia i choć sukcesu komercyjnego nie było, z pewnością białe kołnierzyki liczyły, że nostalgia za przełomem milenialnym, która napędza w tym momencie wiele z decyzji zakupowych obecnych 30- czy 40-latków wygeneruje odpowiednie zainteresowanie; fair enough! kolejne odsłuchy doprowadziły mnie zresztą po nitce do kłębka — mnek celował wyżej, cytując nie żadne płotki r&b, ale samego timbalanda w jego kreatywnym szczycie i nagrania, które zrobił dla aaliyah; flo co prawda nie miało prawa uchwycić tej transcendencji, którą słychać u nieodżałowanej baby girl, ale mnek-owi produkcyjnie udało się oddać ducha tamtych nagrań w zupełnie nowej odsłonie; no i super ♪ „not my job”
26. |
beach house once twice melody
|
nigdy nie byłem team beach house, słuchałem oczywiście ich płyt, ale jakoś do tej pory nie udało się tej muzyce dotrzeć do mnie emocjonalnie, aż do teraz; może to ja wyszedłem nieświadomie beach house na spotkanie, może to oni na tyle ewoluowali w swoim brzmieniu, a może otworzył się między nami obopólny worteks — w każdym razie wbrew przesłankom (wydawanie albumu na raty zawsze jest złym pomysłem) udało nam się wreszcie spotkać tam, gdzie wcześniej nie było nam dane tzn. na poziomie magicznym; to słowo chyba zresztą najlepiej tę płytę opisuje w takim sensie, że trudno uchwycić i nazwać to bardzo szczególne połączenie stylistyczno-produkcyjne, które na tę płytę się złożyło, a jednocześnie nie da się nie odnieść wrażenie, że jakkolwiek to złożono, działa; i to nie byle jak, utrzymuje się przez większość tych ponad 80 minut w znakomitej równowadze; być może to dzięki temu, że sygnaturowy podszyty shoegaze’m psychodeliczny dream pop beach house dopełniono tutaj melancholijnym synth popem, którego dotychczas w ich muzyce było mniej, ale sam wolę wierzyć, że to jednak magia ♪ „runaway”
25. |
aldous harding warm chris
|
zacznę od coming outu — przed tą płytą nie miałem za bardzo pojęcia kim aldous harding w ogóle jest — być może przez to przegapiłem formatywny dla niej krążek, ale ten zaintrygował mnie wiosną zeszłego roku na tyle, że do teraz nie pozostawił zbyt wiele przestrzeni, bym zainteresował się poprzednimi (co uświadomiłem sobie teraz i na pewno niebawem nadrobię) — zaczarował mnie swoją minimalistyczną kameralną aurą, niepozostającą jednak czymś jednostkowym, ale wykorzystaną, by pięknie zaaranżować i tchnąć w życie w naprawdę melodyjne i ciekawe folkowe piosenki; to trochę nowozelandzka odsłona ichiko aoby, ale dużo bardziej charyzmatyczna i różnorodna stylistycznie, meandrująca między przebojowym indie popem a wariacjami na dziedzictwie vashti bunyan; może dlatego wśród naprawdę niezliczonych zeszłorocznych singer/songwriterek aldous harding przemówiła do mnie najbardziej ♪ „she’ll be coming round the mountain”
24. |
group listening clarinet & piano: selected works, vol. 2
|
wszystko jest w tytule: fortepian i klarnet; może nie jest to najbardziej wirtuozerska z płyt kameralnych, ale to takie ciepłe, domowe pejzaże, które budują człowieka wewnętrznie, odcinając go od zgiełku codzienności co najmniej jakimś postawnym gęsto porośniętym groszkiem cukrowym wiejskim parkanem; to płyta, która idealnie odpowiedziała na moje podstawowe potrzeby nie tylko estetyczne, ale też życiowe ♪ „blue crystal fire”
23. |
louis cole quality over opinion
|
louis cole wykiełkował wreszcie z tego buzującego przez kilka sezonów coraz śmielej nasionka i w swojej finalnej formie jest w swoim brzmieniu i formie totalnie post-thundercatowy; to taki album-strumień świadomości, gdzie ciągle coś się dzieje, jeden pomysł wybucha w drugi, i tę szalonę strukturę trzeba albo lubić, albo mu ją wybaczyć, przyznając uczciwie, że przy 70 minutach i 20 numerach trudno by cole’owi było chociaż trochę nie pobłądzić; to zresztą, co ważne, zawsze jest błądzenie kreatywne; ja po kilku odsłuchach wreszcie absolutnie znalazłem z cole’m twórczą sztamę i zupełnie stoję murem za tą nieco ryzykowną koncepcją na płytę — mocno zresztą satyryczną na pewnym poziomie, trochę na szczęście pomaga znaleźć dla tego krążka słuchaczowi odpowiednią metodę ♪ „let it happen”
debiut brytyjskiego tria pva to wypadkowa tr/st, ladytron i crystal castles, być może z pierwiastkiem the knife i niewątpliwą punkową inklinacją; to wszystko podane w zintensyfikowanej, ale nie łopatologicznej czy odtwórczej formie z dwójką wokalistów dialogujących, harmonizujących i zamieniających się rolami; to płyta na wskroś alternatywna, której nieobce są jednak atrybuty rasowego electropopu; muzyka ewoluuje, grupa ewidentnie dobrze bawi się, realizując kolejne pomysły na numery, ale koniec końców całość bez problemu znajduje wspólny mianownik ♪ „the individual”
wydane jeszcze w 2020 roku „time warp” zdawało się sygnalizować długo oczekiwaną zmianę w brzmieniu perfume, które od 2014 coraz bardziej kręciły się w kółko mainstreamowego elektropopu na zachodnią modłę; był to być może najbardziej retrofuturystycznie brzmiący numer w dyskografii, która od samego początku parła silnie ku nowemu; wydana wreszcie w lipcu zeszłego roku plasma ma jednak wydźwięk znacznie bardziej synkretyczny, łącząc nowo odkrytką fascynację yasutaki nakaty łączeniem techno kayō z własnej roboty technopopem (czemu dał wyraźniejszy upust na grudniowym krążku capsule) ze wszystkim tym, co przez lata stanowiło fundament brzmienie perfume; pod tym względem plasma jest na swój sposób krążkiem-bliźniakiem jpn sprzed dekady, ale w tym kontekście jest to zwrot najzupełniej pożądany, zwłaszcza że trzon płyty stanowią nie aranżacyjne zabawy nakaty, ale naprawdę udane popowe piosenki, których perfume brakowało tak bardzo od lat ♪ „drive’n the rain”
20. |
brennen leigh & asleep at the wheel obsessed with the west
|
brennen leigh, którą kojarzyłem wcześniej z bardziej zachowawczym country podszytym gdzieniegdzie bluegrassem, zaskoczyła i zafascynowała mnie bez reszty, odważnie eksplorując western swing u boku wyjadaczy z asleep at the wheel; to jedna z tych płyt, co do których człowiek nie ma pojęcia, że ich potrzebował, dopóki ich nie usłyszy; nie przeczę, nie zaszkodziło to, że niewiele wcześniej zacząłem intensywnie eksplorować tiffany transcriptions boba willsa; i tak samo jak tam, tam i na obsessed with the west wszystko naturalnie składa się w całość, jak puzzle, które na naszych oczach same się układają; wszystko to jest szalenie urokliwe, odrobinę figlarne i okraszone niewielką dawką humoru ♪ „in texas with a band”
19. |
cave in heavy pendulum
|
gdyby nie to, że cave in zaangażowało się w trzecią część projektu z coverami townesa vana zandta w kurateli my proud mountain, pewnie nie sięgnąłbym po ich tegoroczny album; zwłaszcza biorąc pod uwagę ich rodowód sięgający połowy lat 90. i metalcore’owych korzeni, nie wyobrażałem sobie, że heavy pendulum może mnie zainteresować; z takim też nastawieniem rozpocząłem pierwszy (i w zamyśle jedyny) odsłuch, ale po dłużej chwili (płyta ma w sumie 70 minut) zorientowałem się, że to, co słyszę, podoba mi się bardziej niż powinno; gdy wróciłem do płyty pod koniec roku, by tym razem finalnie się z nią rozprawić, po raz kolejny mnie zaczarowała; słuchałem co prawda jako małolat jakichś soadów i ratmów, ale szeroko pojęty alt-metal nigdy nie był moją stylistyką; heavy pendulum ma jednak dwa przymioty, które znakomicie mi pasują — synergię między wokalistami oraz sludge’owo-stonerowe gitarowe riffy, które swego czasu pokochałem za sprawą mastodona i w jakiś dziwaczny sposób ten krążek jest najbliższy ich klasycznemu okresowi (od leviathana do crack the skye), jeśli przymknąć oko na brak progresywnych zapędów, co mnie osobiście nie przeszkadza; można by pewnie obciąć ten krążek o kilka numerów, ale nawet w takiej formie udało mu się przypomnieć mi, czego tak bardzo ostatnio brakowało mi w gitarowych płytach ♪ „floating skulls”
18. |
denzel curry „walkin”
|
truskulowy denzel curry to mój ulubiony denzel curry, a w „walkin” zrealizował ten koncept na 150%; nawet bardziej niż jego bezkompromisowy rant na opresyjny system podoba mi się sposób w jaki klei wersy i sunie po tym srogim, ale jednak podszytym bardzo lekkim wokalnym samplem kreatywnie wygrzebanym w dyskografii keitha mansfielda; to wystarcza, żeby zrównoważyć wkurw denzela płonną, ale jednak realnie obecną między wierszami tego numeru nadzieją na zmianę; gdybym był raperem, chciałbym robić właśnie takie numery jak ten
nie chcę się ścigać na analizy ostatniego krążka beyoncé, bo nie słuchałem go pod tym kątem; jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak piosenkarka zrobiła największą stylistyczną przewrotkę swojej kariery, wciąż pozostając absolutnie charakterystyczną; ryzyko w zupełności się opłaciło — krążek był w zeszłym roku na ustach wszystkich, okazał się sukcesem komercyjnym i krytycznym, no i przede wszystkim siadł jako płyta, broniąc się i w całości, i we fragmentach; beyoncé emanuje seksualną energią, na której buduje koncept absolutnie w zgodzie z paradygmatem 2022 roku; to cholernie jakościowy album, po raz kolejny podnoszący poprzeczkę dla całej sceny popowej i samej beyoncé ♪ „church girl”
gdyby mi ktoś powiedział, że w 2022 roku yasutaka nakata wyprodukuje nie jeden, ale dwa świetne krążki, kolejno dla tria perfume i własnego projektu capsule, nie uwierzyłbym mu; ten najbardziej wyrazisty ze współczesnych japońskich producentów nie miał dobrej ręki od niemal dekady; tymczasem w trakcie pandemii postanowił powrócić do korzeni, tzn. kreatywnego łączenia tego, co futurystyczne z tym co retro, dzięki czemu wydostał spisane dawno na straty capsule z electro-house’owej ślepej uliczki; metro pulse to wielopłaszczyznowy progresywny synthwave’owy krążek, którego mocną stroną są zarówno złożone produkcyjnie syntezatorowe pejzaże, jak i bezkompromisowe popowe refreny; wszystko to osnute zostało zresztą zupełnie namacalnie dziedzictwem japońskiego technopopu — czerpiąc po kolei ze złotej ery ymo, przez elektroniczny odłam shibuya-kei, przez bitpopowe fascynacje po klasyczneg nagrania samego nakaty zrealizowane dla capsule, perfume czy kyary pamyu pamyu; metro pulse brzmi jak synteza wszystkiego tego, co w dorobku mistrza najlepsze w kompaktowej niespełna trzykwadransowej odsłonie ♪ „future wave”
zwrot angel olsen w stronę tradycyjnego country to coś, co na swój sposób przeczuwałem od pewnego czasu, ale nie potrafiłbym tego świadomie przewidzieć; jedna z najciekawszych singer-songwriterek zeszłej dekady potrafiła soczyste, rozmarzone, na wskroś amerykańskie aranże podpatrzone u mistrzów nashville sound wykorzystać, by podkreślić melancholię swojego obecnego ja znacznie lepiej niż próbował zrobić to father john misty na chloë and the next 20th century; jednocześnie melodycznie i tematycznie (w kontemplacji osobistej straty) bliżej jej do townesa vana zandta niż do mainstreamowej odsłony country, co dopełnia autorskiego charakteru i wielowarstwowości big time; to, że nie udało się go zmieścić po dwóch stronach jednej płyty winylowej to jego jedyny poważny mankament ♪ „through the fires”
dałem się złapać i to na dobre; znój to naprawdę fascynujący krążek polepiony po basinskiemu z zapętlonej taśmy, ale mający w sobie coś niesamowicie romantycznego, czy kinematycznego, być może dzięki wykorzystaniu fragmentów muzyki liturgicznej, ale także w samych harmoniach przenikających się post-kakofonicznie płaszczyznach syntezatora; z jednej strony to dość tanie, z drugiej efekt jest tak niesamowity, że nie da się pokazać tej płycie środkowego palca; przeciwnie, to jedno moich z najprzyjemniejszych, najbardziej beztroskich okołoambientalnych doświadczeń muzycznych minionego roku; piękna płyta ♪ „łaska”
13. |
bill callahan reality
|
stary wyjadacz bill callahan najpierw po dream river kazał mi czekać sześć lat na kolejną płytę, a później wrócił niby swój, ale zupełnie nieswój; dopiero prawie dekadę później na reality udało mi się wejść z jego muzyką w jakiś dialog; wcześniej śpiewał obok mnie, nareszcie śpiewa do mnie, a ja go rozumiem — takie były moje pierwsze refleksje po odsłuchu krążka w któryś raczej chłodny październikowy wieczór; cieszę się, że znowu mu się nie śpieszy, bierze długie oddechy między kolejnymi wierszami, a kolejne utwory snują się kreatywnie w tradycji jego klasycznego repertuaru; przyjaciółka, z którą dzielimy się callahanem, stwierdziła, że są tu też momenty, w których bill przeobraża się na powrót w smoga i faktycznie coś w tym jest; ta dwoistość dodaje płycie charakteru, w przeciwnym razie callahan jest ostrożniejszy niż dziesięć lat temu, nadal rzutki, ale już nie tak zwinnie żonglujący formą, jak wtedy; ale to wciąż piękna płyta przewidziana, by wracać do niej co rusz w całości lub we fragmentach przez długie lata, a takie właśnie płyty sam lubię najbardziej ♪ „last one at the party”
12. |
j.i.d the forever story
|
nie jestem fascynatem hiphopowego storytellingu, owszem, lubię dobre historie w piosenkach, ale kto nie lubi; oczywiście ta sentymentalna podróż do czasów dorastania robi robotę także w tym kontekście, ale j.i.d, wcześniej może nie tyle anonimowy, co nieulubiony, a może nawet nierozpoznany, przekonał mnie mnie do siebie inaczej — the forever story jako krążek otwarcie mainstreamowy potrafił jednocześnie wykorzystać dość organiczne elementy, na czele z neo-soulowymi refrenami i jazzującymi aranżami, co nie tylko zabrzmiało dosyć nostalgicznie, jak wehikuł do conscious rapowej końcówki lat 90., ale przede wszystkim stało się znakomitym nośnikiem emocji; wszystko to znakomicie zresztą zrealizowano, z nie tylko błyskotliwie, ale też imponująco sunącym po swoich bitach j.i.d ♪ „surround sound”
11. |
conan evidence of immortality
|
nie słuchałem conana od lat i nie sądziłem, że cokolwiek mnie w ich ostatniej płycie zachwyci — przyzwyczaiłem się, że ostatnio doommetalowe wydawnictwa głównie mnie rozczarowują — albo gitarowym riffom brakuje im miąższości, albo z niezrozumiałych względów dryfują w stronę folku; evidence of immortality nie jest co prawda kamieniem milowym gatunku, ale nie popełnia żadnego z tych błędów; potrafi dorzucić do pieca, kiedy trzeba, ale z umiarem, by w stosownym momencie wywołać fale psychodelicznych gitarowych burdonów; zbacza z tego toru w kończącym grief sequence eksperymentującym z organowym motywem, co stanowi ciekawe postscriptum w przeciwnym razie bardzo intensywnego i ciężko osadzonego gitarowo krążka; obowiązkowa pozycja dla fanów dopethrone electric wizard ♪ „levitation hoax”
10. |
elvis costello & the imposters „what if i can’t give you anything but love?”
|
po znakomitym look now z 2018 elvis costello i jego the imposters wydali kolejną szalenie witalną i przebojową płytę, jakby czas zatrzymał się tych czterdzieści lat temu (tylko produkcja poszła naprzód, bo choć aranże i melodie są podobne, brzmienie absolutnie nie odstaje od dzisiejszych standardów); i pewnie umieściłbym tę płytę gdzieś w tym zestawieniu w całości, gdyby nie to, że znalazło się na niej „what if i can’t give you anything but love?” — utwór, który nieśmiało zanotowałem sobie, by wrócić do niego później, przy jednym z pierwszych odsłuchów; a gdy wreszcie odkopałem tę notatkę i wróciłem, przepadłem; upijałem się tą krzywą, kopniętą, pijaną melodyką bardziej i bardziej dzień w dzień przez kilka tygodni; mam słabość do walczyków (także tych gitarowych), ale kopnięte garażowe walczyki to poziom, nie, dwa poziomy wyżej! uszyma wyobraźni słyszę akompaniujące kameralnej wersji smyczki zaaranżowane przez vana dyke’a parksa; szczerość i bezpośredniość costello to jedno, facet jest z formie, nie ma z czym dyskutować, ale jednak to w popapranej melodyce, poprzestawianych akcentach dodatkowo podbitych szalonymi akordami w refrenie drzemie sedno tej kompozycji, tak zwyczajnej i tak nadzwyczajnej zarazem
9. |
naked flames miracle in transit
|
to najbardziej satysfakcjonujący elektroniczny przelot 2022 roku; intensywne dźwiękowo-emocjonalne doświadczenie wywołane przez nieoczywisty splot rozmaitych odcieni house’u, trance’u, techno, dubu i ambientu; wszystko splecione ze sobą w sposób nadzwyczaj ścisły i nadzwyczaj konsekwentny — zupełnie jak w tytule (i na okładce) miracle in transit to aktywna kontemplacja miejsca (i momentu) styku, który sprawia, że powstaje coś nowego — w tym przypadku brzmiącego zarówno znajomo, jak i świeżo; wszystko podbite jest bardzo świetlistą i optymistyczną energią, dzięki czemu nie ma tutaj przestrzeni na żadne bad tripy ♪ „miles of conkers”
8. |
joel ross the parable of the poet
|
joel ross nie próżnuje; zdolny wibrafonista w kwietniu nagrał dla blue note kolejną ujmującą płytę the parable of the poet, która łączy w sobie rozmaite odcienie klasycznej post-bopowej estetyki; nie uświadczycie tutaj szalonych wyskoków w stylu rozlicznych projektów shabaki hutchingsa, to raczej harmonijna, może nawet trochę refleksyjna płyta, niewątpliwie wyważona i wysmakowana, co nie znaczy wcale, że niewiele się na niej dzieje; także za sprawą tego, że jako wprawny bandleader ross pozostawia grupie swoich instrumentalistów sporo przestrzeni, którą oni z kolei dzielą się z słuchaczem; dlatego krążka słucha się tak dobrze, bo gdy ma angażować, angażuje, ale potrafi też odpuścić i pozwolić słuchaczowi nacieszyć się tym, co właśnie słyszy; a słychać rewelacyjną synergię między muzykami i pomimo tego, że odważniejsze momenty dzielą tutaj miejsce z fragmentami o dość stonowanej naturze, nie ma wątpliwości, że wszystkie one współtworzą jedną całość; wszyscy ci, którzy swego czasu zatracili się w the epic kamasiego washingtona z pewnością także na nowej płycie rossa znajdą coś interesującego dla siebie; ja sam szukałem tej płyty wytrwale całą jesień i w końcu znalazłem ♪ „benediction”
7. |
ghais guevara there will be no super-slave
|
ghais guevara, wcześniej znany jako jaja00, to bez wątpienia jeden z najbardziej ekscytujących raperów minionego roku; bezkompromisowy, zaangażowany politycznie, obdarzony ponadprzeciętnym flow 22-letni raper na swoim przełomowym krążku there will be no super-slave śmiało połączył boom bap z trapem, z zaangażowanymi tekstami zestawiając popwe sample przełomu milenialnego pożyczone od brandy, *nsync, keyshii cole; i zadziwiająco wszystko to wybrzmiało nie tylko wyraziście i ciekawie, ale wręcz ekscytująco i świeżo; guevara znalazł trzecią drogą w hip hopie dotychczas zbyt często skazanym na wybór między nowym a starym, prawdziwym a pozowanym, niezależnym a przebojowym ♪ „sir douglas mawson”
6. |
red velvet „feel my rhythm”
|
red velvet sięgnęły po sampel z bacha, który wcześniej zabiło dla nas radio wraz z „everything’s gonna be alright” sweetbox i skutecznie go wskrzesiły; dwie wydane w tym roku epki miały swoje słabsze i lepsze momenty — „feel my rhythym” to był moment triumfu przede wszystkim metapopowej synergii, która w takim kolorowym mainstreamowym wydaniu kwitnie już chyba tylko w azji; bach dodatkowo ożywił i uprawomocnił duchowo całkiem przestrzenną i fikuśną, ale jednak na swój sposób powtarzalną produkcję i stanowił znakomity (hehe) kontrapunkt dla bardzo aegyo energii grupy; brzmi to wszystko jakby ktoś wrzucił w jeden numer bacha, k-popowy girlsband, timbalanda i skrillexa, a wszystko nie tyle zmiksował, co poszatkował precyzyjnie i posklejał kreatywnie nie w jakiegoś stylistycznego frankensteina, ale w tętniącą życiem, błyskotliwą całość; takie rzeczy tylko w korei
5. |
širom utekočinjeni prestol preprostih
|
z początku przekonała mnie psychotyczna uśmiechnięta ryba, pomyślałem, że kto jak kto, ale ona nie może się mylić; to enigmatyczne (i nieznane mi zresztą wcześniej wcale) trio ze słowenii brzmi jakby domorośli folkowcy gdzieś z kaukaskiego pogranicza próbowali coverować godspeed you black emperor! to oczywiście duże uproszczenie, ale szybko zacząłem się zastanawiać dlaczego w dość podobnym anturażu godspeed brzmiało dla mnie technicznie i zimno, a tu mi się poliki rumienią i coś w głowie mi szaleje tak przyjemnie -- bo to, co tam było monolitycznie apokaliptyczne tutaj jest plemienne i szczebiotliwe; pomimo wydumanej formuły, w które funkcjonują głównie długie, kilkunastominutowe kompozycje, jest w tym wszystkim lekkość i szczerość; a rzecz mimo tego, że intensywna szalenie, dzięki post-minimalistycznym perkusjonaliom ma w sobie coś pogodnego; cudowna płyta zupełnie spoza jakiejkolwiek szufladki ♪ „prods the fire with a bone, rolls over with a snake”
4. |
daniel rossen you belong there
|
to jedna z tych wspaniałych ponadczasowych płyt, które robiąc krok w tył, idą w istocie krok naprzód; na swoim pełnoprawnym solowym debiucie wokalista będącego w stanie rozkładu grizzly bear przemierza przynajmniej półtorej dekady do trudnego do uchwycenia jednoznacznie momentu między yellow house z 2006 a veckatimest z 2009 roku, aby wykorzystać charakterystyczną dla zespołu kanwę połamanego psychodelicznego folku i w kreatywnym anturażu podążyć swoją odrębną drogą — bardziej kameralną i progresywną; nie jest może tak popowy w swoich kompozycjach, ale udaje mu się zachować poetykę klasycznego okresu swojej macierzystej formacji, kreatywnie rozszerzając ją w stronę psychodelicznej awangardy; to najpiękniejsza odsłona tego charakterystycznego brzmienia od kilkunastu lat, wspaniały czarny koń muzycznego podsumowania zeszłego roku ♪ „i’ll wait for your visit”
3. |
official hige dandism „mixed nuts”
|
official hige dandism to jedna z bardziej popularnych pop rockowych japońskich grup ostatnich lat, którą z pewną przyjemnością, ale także dość krytycznie obserwuję od 2018 roku; dotąd nie traktowałem ich zbyt poważnie, ale przy okazji singla „mixed nuts” pokazali mi, jak bardzo ich nie doceniłem; zwłaszcza biorąc pod uwagę, że numer trafił na szczyt japońskiego hot 100, melodycznie i aranżacyjnie rzecz jest absolutnie nie do przyjęcia gdziekolwiek indziej; owszem kawałek jest z gruntu popowy, chłopaki robią w drugiej zwrotce to, co tak fantastycznie wyszło cero w „nemesis” przed rokiem (inkorporują trapowy bit do numeru ze z gruntu innej bajki), ale całość wykorzystanego przez nich anturażu jest porażająca — zaczynają od avant-fusion-jazzowego intra, która na tej stylistycznej podbudówce, jak na fali szczytowej, pędząc z ogromną pewnością siebie, dobijają do refrenu, gdzie wybuchają w stylu tokyo jihen jazz-rockową feerią, oczywiście wciąż trzymając się popowej konwencji; nawet jeśli melodycznie przegryzionej przez japońską wrażliwość, wciąż jednak dość uniwersalnej; taka to orzechowa mieszanka, bynajmniej nie studencka
2. |
cécile mclorin salvant ghost song
|
cécile mclorin salvant to jeden z najbardziej fascynujących głosów nie tylko współczesnej sceny jazzowej, ale wokalnego jazzu w ogóle; jej zeszłoroczna płyta ghost song to najbardziej autorski zwrot w jej dotychczasowej karierze — w dużej mierze odejście od klasycznie pojmowanego jazzu w stronę własnej synkretycznej koncepcji muzyki — parasolem na tyle pojemnym, na ile rozległe są zainteresowania samej artystki; to showcase w zupełności godny jej talentu — wielowątkowy, żywy, niepozbawiony emocji; żaden tam koncepcyjny cykl piosenek, ale wyrazisty zestaw ze swadą konfrontujących się wzajemnie utworów rozmaitych maści; niezależnie od tego czy śpiewa stinga czy kate bush, salvant wszystko, co interpretuje, czyni swoim własnym; doskonale potrafi zresztą te wcale nie nieliczne covery wpleść w bieg płyty tak, że mniej wnikliwy słuchacz stwierdzi z przekonaniem, że to przecież śpiewa cécile mclorin salvant! nie inaczej! ♪ „thunderclouds”
1. |
jeremiah chiu & marta sofia honer recordings from the åland islands
|
bałtyk jest naprawdę moim morzem i wcale nie dlatego, że zmuszony byłem spędzać nad nim kolejne letnie urlopy jako dzieciak, choć to z pewnością miało też swój udział; lubię tę jego kapryśność względem oczekiwań naszych turystów, to jak nie daje im zapomnieć, że nie jest ciepłym morzem, o którym oni marzą; i że urlop nad bałtykiem to wiatr i deszcz; chciałbym kiedyś go objechać wzdłuż linii brzegowej, a po zagłębieniu się w dźwiękowe krajobrazy recordings from the åland islands odwiedzić także należące do finlandii wyspy alandzkie, na których jeremiah chiu i marta sofia honer spędzili kilka tygodni najpierw w 2017, później w 2019 roku, początkowo wcale nie z zamiarem nagrania tej płyty; specyficzny urok raczej odludnego, surowego miejsca zrobił jednak swoje i wkrótce muzyka zaczęła tworzyć się sama — w dużej mierze z improwizowanych sesji i nagrań terenowych, zmiksowanych później razem, ale bez dogrywania czegokolwiek — to nie pozostałoby wierne aurze wysp, dałoby się te fałszywe dźwięki wychwycić; a tak, jest to jedna z najbardziej szczerych płyt, jakich doświadczyłem w ogóle, także dlatego, że nie jest to wyreżyserowany monolit, ale raczej dokument, na który składają się różne pejzaże i towarzyszące im odczucia; ilekroć, włączam ten płytę, mimowolnie przenoszę się na zimną bałtycką wyspę, staję poza czasem i poza światem; wszystko zostało oczywiście pieczołowicie zorganizowane, żeby te odczucia przekazać, muzycy wykazali się w tej kwestii olbrzymim wyczuciem, bo z jednej strony nie próbowali swojej obecności na płycie zakamuflować, z drugiej nie chcieli zaburzyć naturalnego biegu muzyki, którą wraz z nimi napisało tamto miejsce ♪ „under the midnight sun”