w tym roku lista właściwie ułożyła się sama; słuchałem wiele zróżnicowanej muzyki na bieżąco i w ciągu roku odkryłem masę interesujących rzeczy; raport z tego, co trafiło do mnie najbardziej, poniżej w formie dwuczęściowej listy; podobnie jak w poprzednich latach wspólnej dla albumów, epek i singli, ale w stosunku do zeszłego roku rozszerzonej o dziesięć dodatkowych pozycji
50. |
kendrick lamar „not like us” |
to był niewątpliwie rok kendricka, a wykręcenie pierwszorzędnego bangerka i międzynarodowego przeboju z tego patologicznego beefu z drakiem to wyczyn, który należałoby klasyfikować w zupełnie innej skali niż lista z muzycznym podsumowaniem roku
49. |
kaitlin butts roadrunner! |
stylistycznie roadrunner! można opisać jako symulację, co by było, gdyby kacey musgraves nigdy nie nagrała golden hour i zamiast tego poszła w neo-tradycyjne country; butts dysponuje podobną barwą głosu i tak jak u musgraves jej utwory są osobiste i społecznie zaangażowane; butts doskonale czuje się też w bardziej gitarowym anturażu i nie stroni od przewrotnych i błyskotliwych puent, wkraczając tym samym na terytorium mirandy lambert (choćby w swojsko doprawionym bluegrassowymi skrzypkami „hunt you down”); roadrunner to zresztą wersja maksi przełomowego dla butts what else can she do z 2022 roku; podobnie jak tam, i tutaj serwuje naprawdę mięsiste numery, absolutną czołówkę utworów country w tym roku, ale też z jakiegoś powodu całościowo to ekstatyczne wrażenie gdzieś rozmywa się i gubi; mimo tej nieco rozlazłej struktury nie chciałem pominąć roadrunnera w kontekście podsumowania roku, bo butts robi tu w większości fantastyczną robotę, a nie ma za sobą ani wsparcia wielkiej wytwórni, ani tiktokowego trendu, który pomógłby jej wypłynąć na szersze wody ♪ „hunt you down”
48. |
fontaines d.c. romance |
fontaines d.c. wreszcie osiągnęli chyba równowagę między post-punkowym hałasem a radiową melodyką, tym samym zbliżając alt-mainstreamowe gitarki możliwe najbardziej to ich złotej ery w połowie lat 90.; momentami trudno orzec, na ile to granie jest duchologiczne, a na ile po prostu jest, ale może wcale nie trzeba tego robić; na pewno wciąż robi robotę i wciąż jest potrzebne, nie tylko boomerom kierowanym nostalgią za brzmieniem młodości; wreszcie, wbrew pozorom romance w kontekście 2024 roku pozostaje bardzo adekwatne ♪ „favourite”
47. |
thee sacred souls got a story to tell |
jakkolwiek cenię daptone za ich niedający się przecenić wkład w kultywowanie dziedzictwa klasycznego soulu, cieszę się, że na drugim krążku thee sacred souls poszli mocniej w kierunku smoothsoulowym, bo ten pięknie służy wokaliście joshowi lane’owi — którego pewnie można by zreszrą porównać do curtisa mayfielda, a już z całą pewnością postawić obok duranda jonesa z the indications; dzięki temu, że aranże są mniej 60sowsko-doowopowe, a wchodzą bardziej w stylistykę lush arrangements z wczesnych lat 70., got a story to tell to wysokiej klasy soulowy moodsetter — prawdopodobnie nic takiego, czego nie słyszelibyście wcześniej, ale wystarczająco udany, by sprawdzić się wielokrotnie na plejliście z wieczorowym soulem; to wciąż niewątpliwie retro soul (spójrzcie tylko na okładkę), ale zdecydowanie mniej siermiężny niż zdecydowana większość tego typu prób w ostatnich latach ♪ „live for you”
46. |
confidence man 3am (la la la) |
jako marnotrawny syn eurodance’u nie mogłem tej płyty zlekceważyć, gdy znikąd pojawiła się na moim radarze w październiku; zeszłoroczny sukces peggy gou otworzył szeroko drzwi na pełnoprawny rewiwal europejskiej muzyki tanecznej (wszelkiej maści) lat 90. i 00.; i oto się dzieje! confidence man, kwartet z australii (który wygląda na duet), zafascynowany popkulturą starego kontynentu zamienił inspiracje nieswoistym (italo)disco na pełnoprawny eurotrip i wskoczył w tę bezkresną studnię funu, by uchronić współczesny pop od dewastacji; la bouche, culture beat, vengaboys i setki (nie)zapomnianych one hit wonderów z epoki wreszcie doczekały się godnej kontynuacji swojego dziedzictwa — zaczepnego meta-rave’u, gdzie wszystko to co ważne — melodia, bit i styl — trafia w punkt, jeśli nie w każdym, to przynajmniej w co drugim numerze; pomnicie moje słowa, „pump up the jam” jeszcze zostanie powszechnie uznane za najlepszy numer wszech czasów przez społeczność międzynarodową, także poza europą — philomeno cunk, trzymaj się, rewolucja dopiero się zaczyna! ♪ „i can’t lose you”
45. |
lady gaga & bruno mars „die with a smile” |
być najbardziej klasycznie napisana i zaaranżowana piosenka w mainstreamowym radiu od „leave the door open”; przy pierwszym kontakcie bardzo niepozorna, wręcz rozczarowująca brakiem fajerwerków, których trzeba było się spodziewać po duecie gagi z marsem, ale stopniowo wchodząca słuchaczowi w głowę, uwodząca go detalami i jednak mimo wszystko, mimo cynicznego rozpisania jej na wielki przebój, chwytająca w jakiś sposób za serce, jeśli nie powerballadowym refrem, to przynajmniej jakąś romantyczną anachronicznością, którą jednak po mistrzowsku udało się sprzedać słuchaczom i korporacjom
44. |
joel ross nublues |
nublues jest co prawda bardziej zachowawcze niż znakomite the parable of the poet sprzed dwóch lat, ale ross, naczelny wibrafonista blue note records, i tym razem dowozi, nie miałem więc serca pozostawić go poza listą; to wciąż pierwszorzędny nowojorski jazz, doskonale równoważący melodyjność i awangardowość; elegancki, potrafiący kłaść akcenty tam, gdzie należy, zwracający uwagę na koloryt brzmienia, bliski post-bopowym tradycjom, do których zresztą odnosi się literalnie, cytując coltrane’a i monka; nawet jeśli brakuje mu trochę wizji i koherencji poprzednika, to wciąż bardzo jakościowy krążek ♪ „central park west”
43. |
sierra ferrell trail of flowers |
na początku marca myślałem, zasłuchany w singlach i zapatrzony w okładkę nadchodzącego trail of flowers, że to może być jedna z moich płyt roku; i chyba padłem ofiarą swoich własnych oczekiwań, bo choć trail of flowers pięknie wykorzystuje inspiracje western swingiem czy folkiem z appalachów (dwoma spośród moich najulubieńszych odcieni americany), ostatecznie całościowo wypada jednak dość bezpiecznie; gdy skrzypki już się pojawiają, jak w kapitalnym „fox hunt”, pędzącym na łeb, na szyję przez południowe prerie, robi się absolutnie rozkosznie, ale ostatecznie tej dobrze napisanej i znakomicie wykonanej muzyce brakuje trochę swady; niesamowicie cieszy mnie, że ferrell udało się z tą dość niedzisiejszą i niewątpliwie ambitną muzyką przebić się w tym roku szerzej –absolutnie polecam ją uwadze w jej obecnej formie, niech mój niedający mi spokoju niedosyt nie przesłoni w tym blurbie meritum ♪ „fox hunt”
42. |
ex-easter island head norther |
steve reich organizuje elektroakustyczną bibkę i jego dj set ma zawierać nagrania z nowej płyty ex-easter island head; to zabawne, że o muzyce tego typu można napisać, że jest do tańca i do różańca, ale totalnie jest; i chociaż mam trochę problem z jej stylistyczną wielotorowością, muszę przyznać, że obcuje się z nią z niekłamaną przyjemnością — norther jest kompromisowe, ale to jest potrzebny kompromis, którego w muzyce wciąż mamy za mało — między tym, co koncepcyjne, wzniosłe i poważne, a tym, co rozrywkowe, łatwe i popularne; i myślę, że wszyscy ci skażeni myśleniem totalistycznym o prymacie jednego nad drugim (czy odwrotnie), mogliby spuścić trochę pary przy tej płycie, cokolwiek by z nią robili; bo nie wiem, czy wiecie, np. taki steve reich organizuje elektroakustyczną bibkę… ♪ „norther”
41. |
billy joel „turn the lights back on” |
nie spodziewałem się, że kiedykolwiek jeszcze będzie mi dane doświadczyć nowej muzyki od joela w jego klasycznym stylu, a tymczasem za sprawą tego prostego numeru spędziłem całą wiosnę, odkrywając na nowo 52nd street, turnstiles i całą tę przepiękną panamerykańską muzyczną opowieść; malkontenci rozpisywali się, że „turn the light back on” brzmi jakby kilka przebojów joela z lat 70. zmieszać razem; prawda, ale też typ ma 75 lat, a to jest bardzo jakościowy nostalgiczny powrót do jakiegoś nieśmiertelnego marzenia, które może trochę ckliwe, może trochę patetyczne, ale nie da się go zakneblować; coś we mnie obudził ten numer i chciałem się tym podzielić
40. |
hannah frances „keeper of the shepherd” |
na swoim tegorocznym longplayu hannah frances jest odrobinę zbyt histeryczna, za to tytułowy singiel to ekstraklasa alternatywnego country — sześciominutowy numer wypełnił do cna cały ten piach z okładki płyty; wokalne salta frances równoważy nieustraszenie galopująca perkusja i akompaniująca jej gitarowa surówka; jednak w momentach, gdy „keeper” musi zaczerpnąć tchu, do głosu dochodzi pewna psychodeliczna melancholia, i wtedy staje się oczywiste, że od początku stanowiła podszycie i dla tej histerii, i tego galopu; ostatecznie całość jest doskonale zrównoważona i zrealizowana z wyczuciem — i nie ma znaczenia już, o czym frances śpiewa, czujemy jej ból, mkniemy z nią na ślepym koniu w nieznane z przekonaniem, że tak trzeba
39. |
tariq al-sabir unlike yesterday today i’m ready |
tariq al-sabir został skandalicznie zignorowany przez prasę muzyczną i tiktokową młodzież ciągnące za hajpowe sznurki; a szkoda, bo debiutanckiej epki nowojorskiego artysty można słuchać zarówno w odpowiedzi na natchniony repertuar mosesa sumneya (który tymczasem uciekł bardziej w pop), jak i eksperymenty jaia paula (który zniknął dawno temu i chyba na dobre); unlike yesterday today i’m ready to trochę showcase potencjału twórczego al-sabira, w którego centrum jest alternatywne r&b trzeciej generacji, a kolejne utwory meandrują między akustycznym art popem i uk bassem z hyperpopową wkładką; to inteligentne, połamane r&b; pieczołowicie wyprodukowane i wykonane urzeczywistnienie rzadko podejmowanej idei synth-soulu ♪ „god 2 handle”
38. |
ulcerate cutting the throat of god |
nie jestem fanem deathmetalowego growlu, ale muszę przyznać, że to podżynanie gardła bogu wyszło panom z ulcerate nad wyraz widowiskowo, w dodatku bez epatowania graficzną przemocą; robotę przede wszystkim robią gitary, które rozmyto tu shoegaze’owo i gdy tylko pozwala się im wybrzmieć, wynoszą ten projekt wysoko ponad przeciętną; nie włączę tej płyty co prawda na swoją codzienną plejlistę, ale tak jak znakomicie słuchało mi się jej w czerwcu, tak potrafię docenić złożoność i malowniczość tej swoistej sceny rodzajowej dzisiaj ♪ „cutting the throat of god”
37. |
schoolboy q blue lips |
to zabawne, ale czuję się trochę jak twardogłowy dziaders, propsując w 2024 roku schoolboya; przesłuchałem zbyt wiele jednakowych rapowych krążków w tym roku — tych szczególnie hajpowanych i tych, o których już teraz nikt nie pamięta i blue lips był jednym z hajlajtów tych cotygodniowych selekcji z #fridayroundup już od pierwszego odsłuchu; nie słuchałem nigdy zbyt wiele schoolboya, więc to nie sentyment, chociaż pamiętam jak propsowaliśmy na misce habits & contradictions, które wtedy średnio mi imponowało; z czasem schoolboy usunął się trochę w cień, ale jego muzyka stała się ciekawsza — przede wszystkim produkcyjnie; blue lips jest cholernie synkretyczne — płynnie przeskakuje od jazzowych sampli i drumlessowych interludiów do trapowych czy niemal electro-hopowych bangerów, a wszystko to trzyma w ryzach jakiś bardzo klasyczny gangstarapowy (przepraszam za to słowo wszystkich nie-dziadersów) swag; nie jest to może najrówniejsza płyta schoolboya, ale strasznie dobrze robi mi to, że tyle się tu dzieje — trochę jak u kanyego westa w jego kreatywnym primie, ale bez charyzmy megalomana-szaleńcy; to, że zmieściłem tu blue lips, a pominąłem gnx nie oznacza bynajmniej, że uważam schoolboya za lepszego od kendricka czy kwestionuję dominację tego drugiego w tegorocznej popkulturze — po prostu na blue lips odnalazłem więcej siebie ♪ „foux”
36. |
benjamin tod shooting star |
gdzieś na peryferiach współczesnego country w głębokim tennessee żyje sobie, pisze i śpiewa niejaki benjamin tod; gdy nie pisze i nie śpiewa, jeździ po okolicy swoim starym buickiem roadmaster, w przydrożnych barach opróżniając powoli szklanki szkockiej; a później o tym właśnie pisze i śpiewa; na shooting star jest mniej chropowaty i bardziej melodyjny od coltera walla, znacznie mniej nachalny w swojej retromanii niż charley crockett i kilkadziesiąt razy mniej znany niż tyler childers, choć każdemu z jego fanów można by toda polecić, potencjalnie z powodzeniem; w kwietniu z niejaką ashley mae pod szyldem lost dog street band nagrał też doskonały honkytonkowy krążek survived, który można, ale wcale nie trzeba potraktować jako prequel shooting star ♪ „like it or not”
35. |
tyler, the creator chromakopia |
ay, kolego, czy ty próbujesz po raz trzeci sprzedać nam ten sam krążek w nowych łaszkach? chromakopia to właściwie igor-bis, wcale nie igor na sterydach, raczej igor ze środkiem ciężkości bliżej rapu niż jakiejś pan-soulowej hybrydy, ale wciąż robiący mniej więcej to samo; i z jednej strony ile można, z drugiej nie da się zaprzeczyć, że tego typu kreatywne fuzje stylistyczne w koncepcyjnej ramie wychodzą tylerowi najlepiej; jest we mnie dwóch rabinów — i pewnie podobnie jak w przypadku igora dam temu albumowi pooddychać i pewnie za kilka lat trafi na moją hiphopową półkę z winylami ♪ „darling, i”
34. |
mj lenderman manning fireworks |
już wcześniejsze płyty lendermana były fajne, ale to tą wypłynął wreszcie na szersze wody, więc w rozmaitych recenzjach i opisach ludzie prześcigają się w porównywaniu go do innych typów, z gitarą, którzy nie bali się country; z tej szerokiej puli (można naprawdę wybrać kogokolwiek i napisać, że lenderman jest jak x, tylko x miał niebywałą charyzmę, taką że dziewczyny ściągały majtki i rzucały je na scenę i że przy nim lenderman to nieprawdopodobna niemota); mnie od razu rzuciło się w oczy porównanie do ryana adamsa — wiem, że nie wypada, ale to tym bardziej podkreśli pozytywy lendermana (taki mam cel); otóż, lenderman na manning fireworks brzmi trochę jak adams, gdy już rozpadło się whiskeytown, tylko, że adams w zdecydowanej większości swoich utworów był nieprawdopodobnie nudny; i tu wchodzi lenderman cały na biało — posłuchajcie sobie „she’s leaving you” — to nie jest numer, do którego powinno się ubierać na biało, btw., ale narracyjnie, melodycznie i wykonawczo to jest ogień — lenderman tym jednym refrenem na cztery i pół minuty unieważnia całe dwie i pół dekady społecznego, klimatycznego i technologicznego szajsu, którym nas zasypano, i przywraca w pełnym majestacie rok 1999, kiedy życie było prostsze, a samochody na benzynę (chciałem koniecznie jakoś wpleść tu tę benzynę, bo, może przez ten płomień na okładce, benzyna zdaje mi się dobrze opisywać tę muzykę — może nawet lepiej niż porównanie do adamsa); i takich momentów (ognia) jest u lendermana więcej — to naprawdę sympatyczna płyta; jak będę kiedyś planował road tripa przez route 66, koniecznie muszę ją ze sobą zabrać ♪ „she’s leaving you”
33. |
adrianne lenker bright future |
solowe krążki adrianne lenker były dla mnie w kontekście folkowego uniwersum odrobinę zbyt surowe, bym czuł potrzebę się z tą muzyką jakoś bliżej bratać; wystarczyło jednak, że na bright future wokalistka big thief dorzuciła do stylistycznej mieszanki odrobinę alternatywnego country i nagle lo-fi’owy aspekt tej muzyki stał się dla mnie jej atutem; bright future nie stroni zresztą także od ciepłych kameralnych aranży, które pięknie akcentują introspektywność tej muzyki, mieszając w podobnych proporcjach smutek z czułością, a to bardzo mocarne połączenie — jeśli słuchaliście kiedykolwiek elliotta smitha, to wiecie — to podobny kaliber; z minusów: strona a płyty jest wyraźnie mocniejsza od strony b; z plusów: nikt nie wymyślił, żeby czterdziestominutowy album rozdzielać na cztery strony winyla jak przez dwoma laty pokrewne stylistycznie big time angel olsen ♪ „sadness as a gift”
32. |
cindy lee diamond jubilee |
pamiętam doskonale ten dzień, kiedy zachęcony zbiorową histerią perfidnie zinfoanarchizowałem tę płytę i zacząłem pierwszy niestrumieniowy (to dzisiaj prawie jak analogowy, hej) odsłuch; nie miałem naturalnie pojęcia, o co chodzi z cindy lee — jedynym punktem odniesienia była lekko diy-owa okładka, która bardzo podziałała mi na wyobraźnię, wraz z muzyką stworzyła we mnie przestrzeń na to doświadczenie — na wskroś loł-fajowe, ponad wszelkimi gatunkowymi etykietkami, które moglibyśmy mu (niepotrzebnie) przyprawić, mocno retrofilskie, ale w sposób typowy dla gitarowej alternatywy z wilgotnej piwnicy (choć akurat odsłuch cindy lee to raczej ciepłe poddasze jakiejś suszarni w pochmurny marcowy wieczór — widać stamtąd tylko ścianę chmur, a kaloryfery zasilane przez pobliską elektrociepłownię miło dają i można siedzieć na betonowej podłodze i nikt nie mówi, że uważaj, bo złapiesz wilka); no więc jest ta przestrzeń i już zawsze (mam nadzieję) będzie, ale jednocześnie nie zawsze udaje mi się tam wejść; diamond jubilee wymaga dwóch godzin może nie tyle uwagi, co zainteresowania i woli, i w tej formie faktycznie zaczyna błyszczeć jak diament (choć to tylko promień słońca wyrwany z chmurnego monolitu śmiesznie marszczy światło przez denko starej butelki po czystej — nadal diament if you ask me), ale to jednak cholernie trudne do sprokurowania; i to jest mój największy problem z tą płytą, mimo że, jak nadmieniłem, ubierając w metaforę, jest to poza tym rzecz wcale kapitalna! ♪ „24 7 heaven”
31. |
cornelius ethereal essence |
być może najciekawsza płyta corneliusa od point z 2001 roku; artysta pozbierał rozmaitości skomponowane w ostatnich latach na różne okazje i zaaranżował je na nowo w formie, jak sam to bodaj określił, post-pandemicznego doświadczenia płytowego; ja sam przy jego kilku poprzednich projektach popełniałem konsekwentnie ten sam błąd — szukałem za wszelką cenę śladów jego 90sowej wirtuozerii, zamiast skupić się na nowym ambientowym trzonie; w rezultacie muzyka wydawała mi się zwykle płaska i smutna; tym razem to cornelius wyciągnął do mnie rękę — ethereal essence, z niewielkimi wyjątkami, nie jest płytą piosenkową, a raczej jakimś dźwiękowym obrazkiem — w równych częściach pulsującym kojącym ambientem i progresywną elektroniką, uosabiającej tutaj tę nie tyle utraconą, co przekształconą popową stronę twórcy ♪ „koko”
30. |
foxing foxing |
jestem tutaj nowy, ledwie liznąłem słynnego albatrossa przy okazji tej premiery, więc przynajmniej tym razem nie kwestionuję swoich estetycznych osądów, upatrując winy w nostalgii za odtworzeniem czegoś, za czym się stęskniłem; tym razem kwestionuje je, upatrując winy w nieznajomości materii (to też nic nowego); wokalista momentami swoją ekspresją wykracza co prawda poza moją potrzebę ekspresji, ale nie mogę nie docenić, jak pięknie ta płyta jest całościowo zrobiona — nie jest to zwyczajowa post-hardcorowa sieczka (z całym szacunkiem dla mistrzów gatunku, z istotnym wyłączeniem at the drive-in), ale ambitniejsza próba wpisania natury tej muzyki w jakąś koncepcyjną, momentami wręcz awangardową ramę; o ile emo nie jest zupełnie moją estetyką i jestem ostrożny, gdy słyszę o próbach uszlachetniania tego, co powinno pozostać surowe, nieokrzesane, głośne i plugawe; o tyle foxing nie popełniają tu żadnego świętokradztwa względem stylistycznego matecznika, raczej rozszerzają jego doświadczenie o nowe wątki; co znamienne to nie jest płyta, którą można pokiereszować i sprzedać na single albo rozrzucić po plejlistach, poszczególnie utwory nie są szczególnie nośne, ale to nie jest wcale problemem, gdy tylko zdecydujemy się na pełne doświadczenie długogrające — wtedy ze wszech miar ujmująca atmosfera tej muzyki uszczelni każdą potencjalną lukę — będzie pan zadowolony ♪ „greyhound”
29. |
flo access all areas |
długogrający debiut flo nie jest co prawda równie błyskotliwy co debiutancka epka tria, ale spełnia obietnicę, którą złożyło słuchaczom tamto wydawnictwo; to duchologiczne r&b w klimacie milenialnego destiny’s child z lekkim twistem w stronę popu a la little mix, bardzo elegancko zrealizowane w ramach kompletnej wizji i z dbałością o detale, co przy albumie r&b z 16 numerami i runtime’m trzech kwadransów jest naprawdę sporym osiągnięciem; koherencja stylistyczna nie przekłada się co prawda na pierwszoligową przebojowość (cechującą przeboje wspomnianych destiny’s child), ale paradoksalnie może także dzięki temu access all areas błyszczy przede wszystkim jako doświadczenie albumowe ♪ „caught up”
28. |
matylda / łukasiewicz matka |
ja wiem, że to dlatego ta płyta tu jest, bo jako fellow boomer doskonale rezonują ze mną teksty matyldy i łukasiewicza; teraz, gdy pogodziłem się z tym, że łatwiej nie mieć aspiracji, ale jednak czasem mimowolnie o tym myślę, znalazłem wreszcie kawałek niezgorszej muzyki, która te moje resentymenty ubiera w słowa całkiem zręcznie i wyraża w nawet, nawet przebojowej formie; to jest jedna strona, bo druga jest taka, że jako stetryczały dziad wymachujący kijem na dzieciaki, które bawią się pod moim oknem, bo o b i e k t y w n i e jest za głośno, myślę sobie, że to jest wreszcie, wreszcie(!) jakościowy pop po polsku, w którym dla odmiany w tekstach jest jakaś poetyka, jakieś znaczenie, coś, co zostaje, a nie jest jednocześnie jakimś podłym łanlajnerem, którym się wali słuchacza po głowie, i on w tę głowę wchodzi jak krwiak po zetknięciu czaszki z krawężnikiem — jest trochę śmiechu raz czy drugi w sytuacji społecznej, ale ostatecznie pozostaje tylko jakiś gorzki żal wymieszany niedbale z pustką natury egzystencjalnej; no więc — to nie jest raczej taka płyta; no i same piosenki, nie jakieś bardzo przebojowe, takie raczej do trójki, zaaranżowano dość konwencjonalnie, ale z wyobraźnią — łukasiewicz czuje i klawisze, i gitary, i to znakomicie, bo jest na czym ucho zawiesić, gdy już się wypłaczemy w poduszkę, że te teksty takie prawdziwe, i takie o nas, itp., itd, itd. ♪ „matka”
27. |
vampire weekend „capricorn” |
wciąż jestem pod wrażeniem, że numer tak leniwy jak „capricorn” był w stanie gdzieś na przełomie lutego i marca całkowicie mnie zaczarować; nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co by było gdyby chłopaki podkręcili tutaj tempo i zrobili z tego banger; chociaż w zasadzie to trochę niesprawiedliwe insynuować, że „capricorn” na swój sposób nie jest bangerem — ma idealny popowy refren, to jedno, ale chodzi przede wszystkim o te wszystkie pojebane ewolucje, które odbywają się na drugim planie — gdy między pierwszym a drugim refrenem przechodzimy płynnie i bez dysonansu od kameralnego indie popu z marszowym zacięciem i rozbudowanego pozytywkowego motywu na pianino do noisepopowej, psychodelicznie wyginającej się syreny alarmowej, która następnie bezceremonialnie zastępuje naszą pozytywkę; jeśli to nie jest jedna z definicji bangera, to żądam rozmowy z doroszewskim asapem
26. |
lucky daye algorithm |
gdy lucky daye debiutował przed pięcioma laty z miejsca stał się moim ulubieńcem — singlowa „karma” z wyczuciem dekonstruująca „pony” ginuwine’a stała się kreatywnym pomostem pomiędzy złotą erą timbalanda a alternatywnym r&b drugiej fali; painted nie było co prawda debiutem na miarę nostalgia,ultra, ale dawało nadzieję, że z lucky’ego będą ludzie; a tymczasem przy kolejnej płycie postawiłem na nim kreskę — połatany bez pomysłu thirst trap, generyczne r&b do radia, ogólna fujka i trochę szkoda, bo zapowiadało się lepiej; lepiej zabrzmiały wreszcie single promujące wydany w czerwcu tego roku algorithm i cholera, nie wiem, co z gagatkiem zrobić; tak jak w zeszłym roku w kategorii konwencjonalnego, ale jakościowego r&b bawiącego się konwencją rok zrobił mi leon thomas, tak w tym roku ucho zawiesiłem na tym właśnie algorithim; i znowu lucky daye wrócił do łask — napisałbym, że jak szostakowicz u stalina w zgiełku czasu barnesa, gdybym miał jakikolwiek realny wpływ na losy daye’a; daye nie jest drugim frankiem oceanem i znakomicie, robi coś zupełnie innego, wplatając w swój radiowy (ale nieprzesadnie) amalgamat soulu i r&b, gitarowy funk i w dodatku taki, którego nie da się prostolinijnie spuentować jako prinsowski, co jest kolejnym atutem tej płyty (nie żeby prince mi śmierdział, ale ile mieliśmy już tych pogrobowców prince’a i o ilu pamiętamy do dziś?); algorithm może trochę rozwadnia się w połowie, ale w dalszym ciągu trzyma stylistyczny rezon, a końcówka znów pięknie wraca do matecznika — to zresztą współcześnie prawdziwy wyczyn nagrać ponadgodzinną płytę r&b, która nie tylko będzie koherentna, ale i ciekawa; panie lucky daye, witamy z powrotem! ♪ „soft”