Opublikowano

Rzeczy, których nie robię

Rzeczy, których nie robię

New York Movie Edwarda Hoppera, być może najwspanialszego malarza wszech czasów, z 1939 roku


Nie piszę. Pod koniec kwietnia, pod wpływem impulsu (a jakże!), podjąłem próbę przełamania. Nieudaną. Pewnie można pisać o rezygnacji, znudzeniu, wypaleniu, czy jakkolwiek przyczynę tego niepisania nazwać, ale o ile łatwiej by to przyszło, gdyby akurat w danej chwili się tego nie doświadczało. Prawda jest zresztą taka, że nie wiem, jak i czego doświadczam. Być może po prostu nie piszę, a marazm, jaki przy tym odczuwam, jest efektem ubocznym tego braku. Albo też jakiś imperatyw w mojej głowie przestał wysyłać impulsy dokądkolwiek wysyłał je uprzednio i okazało się, że można i tak żyć. Albo to ja zastąpiłem stare przyzwyczajenia nowymi. Nie narzekam zresztą wcale, chociaż nie wiem, czy czuję się w tej nowej rutynie spełniony. Wiem, że coś tracę, że czegoś mi ubywa tym niepisaniem, choć nie umiem tego nazwać. Nigdy nie było to oczywiście żadne wielkie pisanie. Było to pisanie zupełnie liche, niezauważalne niemal dla świata zewnętrznego, ale odczuwalne gdzieś wewnątrz mnie. Legitymizujące moją niekoniecznie wypełnioną jakimś szczególnym sensem egzystencję. Porządkowanie fragmentów siebie na zewnątrz w formie tekstu lub jakiejkolwiek innej pracy twórczej, choćby nikt inny miał nie omieść tego wzrokiem, było jakimś samooczyszczeniem. Można by je pewnie w tym kontekście wymienić jednym tchem obok psychoterapii albo spowiedzi. Ale miało też jeden dodatkowy atut, który, jeśli oczywiście byłem ze sobą w pisaniu szczery, przeważał na jego korzyść — pozwalał mi coś sobie udowodnić — że jednak mam coś do przekazania. Nawet jeśli to jeden z miliarda głosów uważających się za równie konstruktywne, w moim pisaniu rzadko chodziło o debatę czy polemikę. Rozumiem te formy, lubię nawet, ale kontekst zewnętrzny — te wszystkie małe i duże sprawy, które akurat dzisiaj wydają się ważne, na których temat trzeba zabrać głos, żeby kogokolwiek ta opinia zainteresowała — to wszystko mnie z czasem interesuje coraz mniej. Nie mam potrzeby, żeby tydzień po wydaniu nowej płyty X, w dniu premiery filmu Y, w momencie, gdy świat wstrzymuje oddech z jakiegokolwiek powodu, podzielić się akurat opinią na ten temat. Gdybym był o połowę młodszy, robiłbym tiktoki, żeby za drugie tyle lat wstydzić się tego bałaganu, który miałem w głowie, a z którym tak ochoczo się obnosiłem.

Kilka lat temu próbowałem chodzić na terapię, ale nie udało mi się nawiązać z terapeutą żadnej sensownej relacji — stwierdził zresztą, że jego zdaniem terapia nie jest mi potrzebna, czemu ja ochoczo przytaknąłem. I tak się rozstaliśmy. To, czy jest mi potrzebna, czy nie, to temat, być może, na inny tekst kiedyś. W tamtym czasie zastanawiałem się dość gorliwie nad rzeczami, które zdarzyły się w moim życiu lub działy się bez mojego udziału obok mnie. Złożyłem sobie wówczas obietnicę bez pokrycia, o której jednak, żeby ją jakkolwiek przymierzyć do rzeczywistości, ze szczerej potrzeby serca, deklarowałem szumnie wszem wobec — że odtąd będę przede wszystkim słuchał, w dalszej kolejności zadawał pytania, wciąż słuchając odpowiedzi, a dopiero gdzieś później będę formułował własne zdanie, niekoniecznie zresztą się nim dzieląc. Napisawszy to, słyszę teraz w głowie rechot wielu znajomych mi osób — nie szyderczy, raczej obiektywnie trudny do opanowania, bo ja przecież od zawsze mówię, mówię, mówię. Rozpoczynam i kończę cudze myśli, dokonuję abstraktów, adaptacji i rozwinięć, byle tylko samemu wyrazić cokolwiek, mieć poczucie, że oto wiodę prym w dyskusji. Być może i tak bywa — nie przeczę. Okazało się jednak, że to z góry skazane na niepowodzenie postanowienie, być może dzięki ogólnemu w tamtym czasie wzruszeniu przeze mnie i we mnie przyczyn i skutków wszechrzeczy, trafiło na podatny grunt i zapuściło korzenie. Świat oczywiście co rusz przypiera mnie do muru — ktoś mi zadaje konkretne pytanie, wspomina o symetryzmie, oczekuje potwierdzenia swojej tezy albo kontry do niej. Czasem zresztą same tezy mają marginalne znaczenie, a mniejsze mają tylko ludzie, których one dotyczą — chodzi przede wszystkim o uporządkowanie rzeczywistości w miarę możliwości binarnie. Jako dzieciak byłem niesamowicie uwiedziony perspektywą takiej jasności. Nie miałem poglądów ani narzędzi, ale nie potrzebowałem ich. Obietnica jasności wydawała się wystarczająca, razem z całym pakietem niedorzeczności, o których na myśl dzisiaj zalewam się rumieńcem. W każdym razie na wielu poziomach ta idea o nieformowaniu opinii na każdy temat, o próbach słuchania kogoś drugiego, o prowadzeniu rozmowy z myślą o człowieku (lub dziele), a nie o tym, żeby koniecznie przekonać kogoś do swoich racji, rozrosła się we mnie przez tych kilka lat. Jej zupełnie nieoczekiwaną emanacją stała się powściągliwość wobec tego, co do czego świat oczekuje, aby powściągliwym nie być. Nie na przekór, nie bez wyjątków, w obrębie pewnej przewidywalnej ogólności.

Nie czytam. Dorosłość sprawia, że zaczynam mieć wyrzuty do siebie nastolatka i siebie studenta, że niewystarczająco się starał. Że miał tyle czasu, który zwyczajnie sprzeniewierzył. A teraźniejszy ja, splątany rozmaitościami, głupią pogonią za wszystkim i niczym, chciałby więcej, ale nie ma już czasu i siły. To niesprawiedliwe obarczać przeszłego siebie nowo nabytą perspektywą, zwłaszcza że teraźniejszy ja wcale nie jest mistrzem produktywności, ba!, potajemnie produktywnością gardzi. Na jakimś poziomie wewnątrz siebie chciałbym całymi dniami grabić liście, obserwować bujane wiatrem trawy, dotykać drewna i betonu. Ale obstawiłem się atrybutami, nasyciłem realizacją rozmaitych potrzeb, w dużej mierze zresztą pozornych, i cierpię na ustawiczne fomo, że coś z tego mogłoby mi przepaść. Dokładam więc bez opamiętania kolejne priorytety. Mam na półce osiemdziesiąt nieprzeczytanych książek, które bardzo, ale to bardzo chciałbym przeczytać, i na pewno zaraz jak tylko skończę tę, która zupełnie mi nie idzie, ale koniecznie muszę ją dokończyć, na pewno wtedy, sięgnę po tamtą, o której mi mówisz, że muszę. Też myślę, że muszę. Mam pięćset płyt, które każdego ranka i wieczora wołają mnie, żebym je włączył, dał im pożyć choć przez chwilę. Ale zwykle nie daję, bo gdzieś biegnę albo padam. Non stop coś mi gra w słuchawkach, głośnikach i coraz częściej zupełnie tego nie czuję. Nie przeżywam tej muzyki tak, jak powinna być przeżywana, jakbym ja chciał jej doznawać — całym sobą i bezwarunkowo. Niech nawet będzie taka sobie, nie przeszkadza mi to, sam sobie stoję na drodze. Pamiętacie jak kiedyś szło się do wypożyczalni wideo. Nieskończone możliwości brutalnie ograniczane do jednego tytułu. Teraz całą tę wypożyczalnię, nie jedną, mam o dwa kliknięcia od siebie. Nie muszę nawet wychodzić z domu. Czasem skroluję sobie te filmy, czytam opisy, oglądam fotosy, zaznaczam do obejrzenia. Chętnie obejrzę. Muszę. Nie oglądam.

Mam taką plejlistę z płytami do odsłuchu (niejedną zresztą) — takimi, które wyszperałem w lepszym czasie z nadzieją tlącą się w sercu szczerej zajawki. Zupełnie przypadkiem jako tło do tego tekstu wybrałem trzeci album grupy Scud Mountain Boys z 1996 roku. Adekwatnie, bo Spotify, niepytane, śpieszy mi donieść, że grupa w tym miesiącu miała 2991 słuchaczy. To druga fala tego samego nurtu nieśpiesznego rocka wymieszanego z alternatywnym country, której popularność przynosi na tej samej platformie zespołom typu Uncle Tupelo, The Jayhawks czy Son Volt mniej więcej sto razy więcej odbiorców miesięcznie. To zresztą całkiem smutna płyta. Taka do brodzenia w błocie w pochmurny dzień, bez ostentacyjnej lamentacji, z jakimś rodzajem zmęczenia i rozgoryczenia wypełniającego szczelnie przestrzeń pod czaszką. Cieszę się, że sam nie jestem rozgoryczony lub zmęczony. Inaczej jeszcze mogłoby zarezonować, prawda?

Opublikowano

Równonoc

Równonoc

Georgia O’Keeffe spotyka Theodora Kittelsena, czyli jak rozgniewać duchy dwóch wspaniałych twórców jednocześnie


Odsuwam czarną zasłonę, której fałdy gęstnieją mi przed oczyma, żeby wpuścić trochę światła. Teraz już jest w porządku, tyle, ile potrzebuję. Wędrówka słońca po wrocławskim niebie lada chwila dobiegnie końca. I w tym konkretnym momencie zakończy się dzień, a rozpocznie noc. Zakończy się lato, a rozpocznie jesień. Przynajmniej tak powinno być, to znaczy pory roku powinny rozpoczynać się nocą. Tak jest bardziej mistycznie i uroczyście. A ludzie mogliby wtedy palić świeczki i biesiadować, by należycie uczcić upływ czasu, zachować tę równonoc w sobie, aby przełączyła się niewidzialna człowiecza przekładnia. Cyk. Skończyło się lato, rozpoczyna się jesień. Następnego dnia budzilibyśmy się jesienni w lekkich płaszczach, stosownych nakryciach głowy, wtuleni w swoje szale, z torbami pełnymi dorodnych kasztanów i bukietami kolorowych liści w słoikach po powidłach na stolikach nocnych.

Odsuwam czarną zasłonę, żeby nasycić oczy, czymś, co być może jest prawdziwe. A przynajmniej prawdziwsze niż kolorowe piksele synchronicznie ewoluujące na dwóch monitorach od świtu do zmierzchu. Pogodziłem się z tym, że to w ich towarzystwie upływa mi lato. Nie myślę już o lecie jako o wakacjach, ani nawet jako o lecie. Myślę o nim jako o dwóch monitorach w sąsiedztwie klimatyzatora. Pogodziłem się z tym, nie rozpaczam. Ale nie potrafię przeżyć tego, że zawłaszczają także wrzesień. A przecież tak łatwo przegapić ten niezwykły moment dojrzałego lata, pęczniejącego obfitością, które coraz śmielej spowija jesienny chłód. To proces, oczywiście, ale jakże go dostrzec, gdy jest się otoczonym ekranami i zakrytym zasłoną. Łatwo jest się pomylić, myśląc — jutro pójdę szukać śladów tego życia, które wciąż świętuje, ale instynktownie czuje już, że koniec jest bliski. Jako człowiek otoczony ekranami nie mam tego rozeznania. Jutro mogą awansem zaskoczyć mnie październikowa szaruga, listopadowa słota, grudniowy śnieg. Równonoc wisi na włosku.

Odsuwam czarną zasłonę, żeby spotkać żywego człowieka. Nawet jeśli to jedynie wylegująca się pod kocem na leżaku sylwetka nieznajomego, zdeterminowana, widać, aby schwytać jeszcze trochę słońca. Może jej pomacham? Może innym razem. Ona przypomina mi, że sam chciałem się wydostać. Inaczej pogrążam się we własnych rytuałach, w uzależnieniach przypominających rytuały, w ułudzie porządku, który ma mnie ocalić przed samym sobą, ale nigdy mu się nie udaje. Nawet to niewiele pączkuje we mnie i rośnie bez ustanku — zajmuje mi półki, głowę, szafy, głowę, blaty, głowę, miejsce pod kaloryferem i za stojakiem na buty, w losowej kolejności, a czasem zupełnie naraz. Czasem przechodzi mi przez myśl, że ten wewnętrzny gwar to być może też jakieś prawdziwe życie. Być może to i ten człowiek łapiący resztki słońca na balkonie to zupełnie to samo. To i wiewiórka uciekająca w koronę drzewa na widok dziecka w ortalionowej kurtce biegnącego z krzykiem w jej stronę.

Zaraz zajdzie słońce. Zasunę czarną zasłonę, wyłączę ekrany i pójdę świętować równonoc, bo świat dojrzewa, a wraz z nim i my. Tego wieczoru tyle w zupełności mi wystarczy. Nasze zdrowie!

Opublikowano

父猫と河童物語

猫の家族

『猫の家族』、国利画、浮世絵、1883年


昔々人間の集落から遠く離れていた村に猫家族が住んでいました。父猫と母猫と子猫七匹がいました。
猫家族の日常生活は安らかでした。夏のときに麦を農家して乾いた木材を集めて野外の競技をやって楽しみました。冬のときに晴れたら雪の中で遊んで、寒過ぎたら家で雪が無事に解けるのを待っていました。
ある日、子猫の遊んでいたら一面に氷が張っている池の氷表面がさっと割れて、子猫が一匹水に落ちました。その子猫のみんなの中で一番ちっちゃい子でしたの。ちっちゃい弟を助けるのを手伝うために子猫兄弟は父猫を呼びました。
一緒に池に着いたら、急に池に住んでいる河童が現れて、彼が子猫を捕まえたのを説明しました。父猫は河童さんにちっちゃい子の魂の代わりに幸せを与えるという金色の羽を要求されました。
父猫はすぐに旅立つのを決めました。有名な金色の羽を持っている鳥は人間の立てた城の中にいると言われていました。「旅路が長くて危ないよと思っています」。

河童

『河童』、国際日本文化研究センター、日付不明


父猫は偉大な平野を通ってちょこちょこ歩きながらいきなり隣の木から小さいものが落ちているのni気が付きました。
近づいてきて、眠り中のコウモリでいるのがわかりました。空を見上げて、「正午ぐらいだ」って思って、コウモリさんを木の枝に下げて戻しました。「進まなきゃいけないよ」。
次の日に森林を取り抜けるとき恐ろしいがおーらしい鳴き声を聞きました。思わずに体がぶるぶるになって、ちょうど目の前に大声で泣いているトラが見えました。
そんなに大きな涙の理由はトラさんの足にトゲが刺さっていました。トラさんは自分で取リ出すことができませんでしたけど父猫の小さい手を使ってビシッとトゲを取リ出しました。
トラさんはとても嬉しくなって「もし父猫は手伝うのが要れば、ぜひ手伝ってあげるよ」という約束しました。
父猫は引き続き旅を進みました。もうすぐ、金色の羽を持っている鳥がいる町に到着しました。郊外でゴミ箱の中で食べられるものを急いで探していたタヌキを見ました。
父猫はにこにこ笑って自分のおにぎりをタヌキさんと共有しました。父猫の親切にしてくれたお返しにお腹がいっぱいなタヌキさんは城に行き方を教えました。
さすがに城は本当に莫大な建物もだったし、たくましい警備員にも守られていました。そんな状況を見たから父猫はなんか凹みました。「どうしようもないよ」ってため息をつきました。

多嘉木虎之助

『多嘉木虎之助』、歌川国芳、相模国の田村川にて多嘉木虎之助が河童を捕らえた様子が描かれている、 浮世絵、 1833-1835年頃


それですぐに父猫の前にざーっと妖精がどこからともなく現れました。妖精は「長いお旅をしながらご親切にしてくれたお返しに今はあたしが父猫さんに手伝ってあげる番です。魔法を使って父猫さんの新しい友達を呼ぶことができますよ」とiました。今にトラさんとコウモリさんが近づくのが見えました。
トラさんが勇ましく城を守っていた警備員と戦っているとき父猫と友達は城内に入れました。
城内で他の警備員はすぐに侵入者が城を入るところを見つけました。タヌキさんは「急げ!」って叫んで騒がしく警備員に向けて手前で見つかったゴミを投げ始めました。
金色の羽を持っている鳥がいる部屋に着いたら鳥が屋根の直下にある檻の中いるのがわかりました。コウモリさんは「俺が手伝ってあげる番ですよ」と寝ている鳥を侵さないように囁きました。鳥に届くように高くまで跳び上がって、金色の羽を一房拾いました。
その瞬間に妖精さんはもう一度現れて、魔法を使って父猫と友達が城から逃げるように手伝ってくれました。
父猫がふるさとに帰ってきたあとで、約束の通りに河童さんと無事に「幸せを与えるという金色の羽」をちっちゃい子猫の息子と交換しました。
猫家族は改めて一緒になって、その後ずっと幸せに暮らしました。ちょくちょく冒険の相手である友達が猫家族を訪ねました。

Opublikowano

Na chuj ja to robię

Fortepianowieloryb i podwodny koncert

Fortepianowieloryb i podwodny koncert Rokuro Taniuchiego


Internet dał mi narzędzia, by zrozumieć, że nie mam światu nic do przekazania. Że są lepsi ode mnie. Sprytniejsi. Że trzeba się stale gimnastykować w tych wirtualnych igrzyskach, ale bardziej dlatego, żeby samemu nie mieć sobie nic do zarzucenia, bo czy tę gimnastykę dostrzeże jeden z drugim, czy poklepie po ramieniu na tyle sugestywnie, by cyfrowa masa podchwyciła, to ślepy los. Mimo wszystko boli, zjada od środka, że nie udało się zmonetyzować jakiegoś szitu, który wypełnia mi głowę od dziecka, gdy jeszcze było mi wszystko jedno, co o mnie myślą. Teraz gdy wewnętrzną poprzeczkę żenady mam zawieszoną wyżej niż mój nastoletni kuzyn, czyli mój wewnętrzny gimbus został bezpowrotnie utracony, muszę aspirować do poklasku wśród ludzi dojrzałych, uformowanych i, co najgorsze, także aspirujących.

To w sumie to samo gówno — karmienie kogoś czymś, czego nie potrzebuje do szczęścia. Jak ci przerysowani akwizytorzy, którzy w Telezakupach najpierw kreują absurdalną potrzebę, żeby następnie zażyczyć sobie sporo za jej optymalne zaspokojenie. Tu cena jest dla jednostki niewygórowana. Liczą się zasięgi. Wiadomo, że większość lajkujących jedynie omiata oczyma nagłówek, któryś przeskroluje do połowy i czuje, że nabył legitymację moralną, żeby zostawić komentarz. 68% zdań jest za długich — doradza WordPressowe SEO w mobilnej wersji popularnego niegdyś w kolorowej prasie testu sprzątaczki.

To gówno nawet większe o tyle, że w rzeczywistości nigdy nie zabiegałbym, żeby ktokolwiek z tych, na których aprobacie teraz mi zależy, rzeczywiście mnie polubił. Sam trochę pogardzam ich dojrzałością, uformowaniem, ciągłymi aspiracjami, kolejnymi projektami, szerokim kręgiem znajomych, ale najbardziej chyba stwarzaniem pozorów, że wszystko mają pod kontrolą, że są ogarnięci na tyle, że nic w ich życiu nie dzieje się przez przypadek, że dobre decyzje podjęte przed laty do dziś procentują. Wiem, że oni pogardzaliby moim kluczeniem bez sensu, pewnie trochę byłoby im mnie żal, że moje projekty to wydmuszki bez żadnego kapitału, ale ogólnie by nie zrozumieli. Nie winię ich za to. Sam siebie nie rozumiem na tyle, żebym był skłonny próbować się bronić. Ale to tylko gdybanie. Nie wiedzą o moim istnieniu, a gdyby nawet który trafił na mój szczerzący wybielone w Photoshopie zęby awatar, pomyślałby niechybnie, że jest wśród swoich. A ja tym samym jednocześnie i odniósłbym sukces, i poniósł porażkę. Udało się, masy lajkowej przybywa, plan wykonany, mogę na chwilę zamknąć laptopa z zadowoleniem. Byle tylko nie zbliżać się do lustra, bo wtedy na mojej twarzy bez wątpienia wymaluje się pytanie — na chuj ja to w ogóle robię.

Zwłaszcza że obecnie znaleźć kogoś, kto nie jest twórcą, sprawa stracona. Szukanie igły w stogu siania. Każdy coś tam pichci, kreuje, uploaduje, streamuje, publikuje, wkleja. Dwuakapitową pięciogwiazdkową recenzję przecenionego smaru do nart na Allegro, rapowany utwór-żart, w którym wszystkie słowa rozpoczynają się na literę „t”, pierwszorzędne instagramowe food porn na podstawie przepisu Olgi Smile — w najlepszym razie tylko tyle. A dalej tylko lajki, reakcje, komentarze. Sens życia według Monty Pythona. Jestem wart tyle, na ile mnie wyceniają. Nawet jeśli sam w to nie wierzę, to źle mnie to pozycjonuje, jeśli moje, elokwentne (naprawdę, robię co mogę) komentarze rzeczywistości nie dostają należnych im szerów na Twitterku. Zamiast the real thing, wciąż jestem wannabe. To jak bycie wybieranym na wuefie jako ostatni, zakładając, że ćwiczących są miliony. Bardzo chcesz zagrać w piłkę, jesteś w niej taki sobie, ale łudzisz się, że któryś z kapitanów cię dostrzeże. Przykujesz jego uwagę czymś innym. Na pewno tak będzie, prawda? Ostatecznie umierasz niewybrany, skład na boisku dawno się zmienił, nikt nie wie nawet, że istniałeś.

To tylko kwestia czasu, zanim to się stanie. Nawet wielka sława, pomnik trwalszy niż ze spiżu nie gwarantuje nieśmiertelności. Przegryw czy wygryw, aspirujący czy na wyjebce, czas nas posprząta równo. Co zostanie z oceanu instagramowego kontentu, gdy porządnie jebnie? Jak byłem dzieciakiem, czasem wyobrażałem sobie taką postapokalipsę — świat w gruzach, bez prądu, bez technologii, no i dziedzictwo kulturowe świata przepadło. Tylko ja jakimś cudem się ostałem. To mnie motywowało, żeby uczyć się ulubionych piosenek na pamięć, żeby nawet, gdy wszystko przepadnie, żyły we mnie, dopóki sam nie zejdę. To mi wystarczało. Życie wykraczające poza moją własną świadomość mnie nie interesowało. Po zatoczeniu kolejnego koła na tym samym odcinku, dochodzę do wniosku, że oczywiście w swoim naiwnym idealizmie miałem całkowitą rację, ale gimbowego Tube’a bym tym nie podbił.

Jeszcze zanim mogliśmy się pokoleniowo przekonać o sile internetu — o pop-upach z agresywnym porno z uciekającym iksem, armiach botów-hejterów zarzucających przynęty, jedynej prawdziwie demokratycznej kulturze (kulturze memów), wiralach premiujących tanie efekciarstwo i globalnych korporacjach, którym pozwalamy przejąć pełną kontrolę nad naszym życiem z ucałowaniem dłoni. Zanim to wszystko stało się jasne, mogliśmy żyć bajeczką o prawdziwie egalitarnej platformie edukacyjnej, która bawi, ucząc i uczy, bawiąc. Czasem chciałbym, żeby internet się skończył, jak w „W pętli ryzyka i fantazji” Hamaguchiego, zamroziłby go nieodwołalnie jakiś uberwirus bazujący na resztkach naszego poczucia wstydu (jeśli jeszcze jakiekolwiek jest) i musielibyśmy cofnąć się do epoki codziennych papierowych gazet, potęgi telewizji i kolorowych magazynów, zamawianych przez katalogi wysyłkowe płyt DVD, CD, czy kto co tam lubi. To oczywiście czysta fantazja w kontekście globalnym, ale może istnieje sposób, żeby samemu mieć na tę część świata zupełnie wyjebane. Zająć się stolarką artystyczną, wyjechać w Bieszczady, dać się jebać pośrednikom na hajs, a samemu wyrzucić całe to intelektualne porno, które nieustannie trzyma nas w garści — nie tylko sołszjale, ale całą tę pętlę nowych seriali czy traczków, które koniecznie trzeba strumieniować, te naruszające nasze granice niusy o wszystkim tym, co niezależnie od tego, czy poświęcimy temu ledwie wycinek naszej uwagi, czy spędzimy nad tym trzy dni i trzy bezsenne noce, czy nigdy to do nas nie dotrze, i tak, jeśli będzie musiało nas dziabnąć i pokrzyżować nam plany, to z całą pewnością to zrobi.

Może cała edukacja została już wykonana? Może słyszałem, widziałem, czytałem już wszystko, czego potrzebowałem. A nawet jeśli nie, może jestem przygotowany na wielką offline’ową przygodę? Może tyle mi starczy. Może nie muszę mieć wszystkiego. Może lepiej będzie mi się zasypiało, po całym dniu grzebania się w ziemi, zamiast ustawicznego klikania bez sensu. Tak sobie fantazjuję i wiem, że chuja z tym zrobię. Moje życie offline, moje „Bieszczady”, to jedyna rzecz, która może mnie uratować od samozagłady, i jednocześnie jedyna, na którą nigdy się nie odważę. Będę plątał się w ułudzie, że może jednak jakimś cudem uda mi się wyrwać z pętli. Moje przekonanie o własnej zajebistości i świadomość tego, że wciąż pozostaję zupełnie nikim, w końcu zaczną rozjeżdżać się do tego stopnia, że wyląduję na psychotropach, a jeśli będzie mnie stać, zafunduję sobie kryzys wieku średniego, że hej. Utknę na amen, a nawet jeśli ucieknę, wrócę tam, gdzie wcześniej utknąłem.

Wszystko to z jednego tylko powodu. Że do tworzenia potrzeba jednak przede wszystkim poklasku. Inwencja, ten bulgoczący we łbie szit, ma swoje lepsze i gorsze momenty. Czasem musisz się wygadać, wykrzyczeć, bywa, że zamieniasz wybuchy stykających się neuronów na własnoręcznie wydziergany na drutach sweter, ale po co ci ten sweter, jeśli nikt go nie zobaczy. Dobrze, że masz Instagrama. Dzięki niemu zobaczą go wszyscy. Bywa też jednak tak, że ten sweter wyjdzie ci zupełnie chujowo i twoi „wszyscy” ograniczą się do trójki znajomych i jednego randoma — miłośnika stylistyki „tak chujowe, że aż urocze”. Niezależnie od tego, czy wyjdzie, czy nie, jeśli masz zdrowie, kolejnego dnia powinieneś pokazać kolejny sweter. I kolejny. Inaczej lekkomyślnie roztrwonisz zgromadzony kapitał czterech lajków, do których nie będzie już powrotu. Twoje cztery lajki, twój społecznościowy, ba!, życiowy peak, jedyny naprawdę miarodajny sposób, by obiektywnie ocenić wielkość twojego sukcesu, już nie wróci, jak byś się nie starał. Brawo! Odebrałeś lekcję. Jedyną, jaką mógł dać ci szerokopasmowy internet: przegrałeś. Nie masz najwyraźniej światu nic do przekazania.


Epilog:

Większość tekstu powstała w przypływie olbrzymiej frustracji twórczej w samym sercu pierwszej fali pandemii. Niedługo potem napisałem na jego podstawie swój pierwszy (i jedyny) boomerrapowy kawałek, którego ostatecznie nigdy nie nagrałem, co sam sobie poniekąd przepowiedziałem tym tekstem. Sam tekst dokończyłem teraz w odpowiedzi na własny writer’s block jako formę self-made terapii zajęciowej i chociaż jego ogólna wymowa to totalnie prawda, jego ekspresyjny i bezpośredni styl różni się dość znacząco od miejsca, w którym znajduję się obecnie. Co prawda niezmiennie chciałbym uciec w „Bieszczady”, ale sołszjale mam naprawdę już zupełnie gdzieś, stąd emocjonalna nuta powyżej ma raczej charakter dokumentalny, może satyryczny. Owszem obnaża też bezsilność człowieczka, któremu nie wyszło, ale hej, było — minęło. Wydawać się to wszystko może potwornie egocentryczne, bo piszę pierwszoosobowo, ale zdaję sobie sprawę, że jest masa świetnych ludków w sieci, których treści giną w gąszczu rzeczy znacznie mniej ciekawych (subiektywnie, wiadomo). Może nie jestem aż tak empatyczny, jak bym chciał, ale wiem też, że nie sposób przepracować cudzych traum. Mogę opisać co najwyżej swoje, licząc na to, że ktoś pomyśli, że on też tak ma. I może to jakoś pomoże. Wszyscy chwalimy się sukcesami, uśmiechamy się na Instastories z barwnymi koktajlami w łapkach i wydaje się, że tej przestrzeni, by otwarcie zmierzyć się z porażką, wcale nie ma. Ja sam musiałem odczekać z publikacją do momentu, kiedy poczułem, że to mnie już nie dotyczy, ale były momenty, że frustracja tym, że utknąłem gdzieś pośrodku, że życie zmusza mnie do siedzenia na nudnym etacie, podczas gdy miałem przecież zdobywać szczyty, a internet od dziecka był moim domem, doszczętnie warunkowała moją samoocenę i przepełniała mnie bezsilność i gorycz, że to miało być inaczej. Koniec końców wróciłem tam, gdzie zacząłem — do miejsca, w którym wszystko, co robię, robię dla siebie. Nie będę pisał piosenek, scenariuszy, opowiadań, recenzji. A może właśnie będę, kto wie…

— Z wyrazami szacunku i niezmiennymi życzeniami powodzenia. K.L.

Opublikowano

Nieodwracalnie zapewne

Kurtek poza strefą komfortu

Kurtek poza strefą komfortu, fot. Emiko, 2017


Kurt, przygotowaliśmy dla ciebie momenty! Siadaj i patrz, zgromadziliśmy pamiątki twoich cyfrowych sukcesów. Mamy wspomnienia tych szczęśliwych chwil, zapis dni, kiedy naprawdę żyłeś. Patrz, jaki znakomicie ponury żart wykroiłeś! A ile lajków! Podziel się nim znowu, ożyj trochę dawną energią. Zaznaj wigoru własnej młodości! Ostatnio ewidentnie ci go brak. Skąd ta wroga apatia? Napisz nam, jak możemy usprawnić twoje doświadczenie. Chcemy wiedzieć, co robimy nie tak. Chcemy wiedzieć, jak ci pomóc. Potrzebujesz naszej pomocy, potrzebujesz nas, by sam istnieć. Bez nas cię nie ma. Twój wirtualny dobrostan, twoje cyfrowe odbicie, twój numeryczny portret zależy od nas. Porzuć offline’owe smutki, dołącz do nas, gdzie możesz wreszcie stać się tym, kim zawsze chciałeś być. To inaczej nie wyjdzie. Tylko tutaj może ci się udać. To jedyne życie, w które warto. Spójrz, jaki byłeś zabawny, jaki byłeś lubiany, i zapłacz nad tym, jak to zaprzepaściłeś. Jak nikt już cię nie widzi, nawet jeśli coś tam wymodzisz raz na jakiś czas. Zapłacz i uderz się w piersi. Zdradziłeś nas, ale my cię przyjmiemy. Wciąż możesz jeszcze mieć to wszystko, o czym zawsze marzyłeś. Wystarczy, że wrócisz. Wszystko jeszcze możesz.

To zabawne i przerażające, w gruncie rzeczy oczywiste, ale wymagające osobistych odkryć — jak dobrostan cyfrowego jestestwa karmi się zupełnie realnym smutkiem. Jak pozorny kontakt przez szklaną szybę stanowi formę autoterapii. Jak najlepsze memy rodzi nie wrodzony śmieszkizm, a życiowy tragizm memiarza. Jak tweety pisane capsem (faktycznym i metaforycznym) krzyczą przede wszystkim: zauważ mnie, zauważ mnie. Piszę o sobie, nie wyjaśniam nikogo innego, ani tym bardziej nie wartościuję, choć niewątpliwie odbieram dziś pewne sygnały inaczej. To mnie fejsbuk przypomniał dziś niezapomnianą paradę memów sprzed pięciu lat, codzienne fejsbukowe brylowanie, rolę, której zawsze pragnąłem, od kiedy tylko poznałem internet. Rolę, której do niczego nie potrzebuję, od kiedy nauczyłem się wyłączać komputer wieczorami i w weekendy. Rolę, która nigdy nie stałaby się moim udziałem, gdybym jak powietrza nie potrzebował ludzi. Nie, że miałem im coś do powiedzenia. Inaczej, nie, żebym się wówczas odważył powiedzieć cokolwiek naprawdę. Potrzebowałem jedynie wypełnić — ich awatarami, wymienianymi bezrefleksyjnie uprzejmościami, okazjonalnym „czy wszystko w porządku”, na które mogłem dowolnie skłamać — ciemną pustkę, którą miałem wtedy wkoło. Starałem się być błyskotliwy i liryczny, jakby od tego zależało moje życie, bo w zasadzie na jakimś poziomie — zależało. Mnie zależało, żeby parada czarnego humoru nie zamieniła się w orszak żałobny. A dziś fejsbuk pyta mnie — ale było fajnie, co? Przeżyjmy to jeszcze raz.

Terapia miała też inny wymiar. Były spotkania z psychologiem negującym konieczność rozpoczęcia faktycznej terapii. I byłem ja, który czułem, że całe moje dotychczasowe życie zostało przeżyte za mnie. Że wybory, których dokonywałem były pozorne. Że nie byłem w stanie odważyć się dotknąć czegokolwiek, czego tak naprawdę chciałem. Byłem przykrym pragmatycznym tchórzem, który zdał sobie sprawę, że jego wszystkie wcześniejsze decyzje determinował strach przez nieznanym. Po autodiagnozie w ramach samozaordynowanej terapii postanowiłem więc rzucić się w wir tego, czego tak bardzo się bałem. Nieznanego. Zagadywałem do obcych ludzi, chodziłem samemu do knajp na drinki, szukałem szczęścia w objęciach nieznajomych. Nie zrobiłem niczego szczególnie głupiego, ale wielokrotnie wychodziłem ze strefy komfortu, dla samego tylko udowodnienia sobie, że to możliwe. Ta namiastka prawdziwego życia, bez strachu przed strachem, pokazała mi dwie rzeczy: że mogę i że nie muszę.

Stopniowo wróciłem do własnej skorupki, a kramik z memami zwinął się sam. Poza tym raczej kiepski ze mnie interneciarz. Za bardzo gardzę dosłownością, żebym mógł przełknąć swoją codzienność bez jakiegoś paradoksu, w którą mógłbym ją odziać. Zbyt mało jestem błyskotliwy, a za szybko męczą mnie schematy, by ją odziewać bez końca. To jak stanie na palcach przez cały dzień. Gdybym był naprawdę nieszczęśliwy, bardziej naturalnie przychodziłoby mi prowokowanie kolejnych „czy wszystko w porządku”. Ale tak się składa, że akurat wcale nie jestem.

Opublikowano

There Will Be Christmas!

There Will Be Christmas!

W zeszłym roku wydawało nam się, że świat się zawalił i nadejście końca roku i Bożego Narodzenia dodatkowo to wrażenie uwypukliło. Tymczasem nadeszły kolejne święta, a on kruszeje nadal na naszych oczach. Powody, dlaczego wszystko jest nie tak można by mnożyć bez końca, kolejne fazy pandemii to jedynie wierzchołek góry lodowej, najbardziej dokuczliwy wyraz ogólnego stanu świata.

Tegoroczna świąteczna plejlista to trochę unik, zwrot ku prostemu organicznemu życiu w zgodzie z naturą, którego już nie ma. Zainspirowałem się, wykorzystaną jako okładkę, grafiką Oskara Kokoschki Pasterz, jeleń i lis, która sama opowiada jakąś być może baśniową, być może zupełnie zwyczajną historię, która mogła wydarzyć się pewnej grudniowej nocy bardzo dawno temu. Taka miała być też tegoroczna część The 12 Days of Christmas — pastoralna, organiczna, osadzona w folkowych tradycjach, zawieszona pomiędzy baśnią a prostą codziennością, być może przywołująca duchy dawnych świąt ponad blichtrem galerii handlowych. Wskazówka, że istniały, bądź istnieją inne święta, tak jak istniał inny świat. Być może jeśli udamy się tym szlakiem na mały spacer, uda nam się znaleźć coś, co straciliśmy. Być może pomoże nam to nie utracić nadziei, że da się jeszcze zmienić nasz świat na lepsze. Być może.

Tak naprawdę każde życzenia mają w sobie takie „być może” nieśmiało ukryte za postawnym „oby, aby, żeby”. Nie traćmy nadziei, nie przestawajmy próbować! Może to coś da, kto wie.

Poprzednie części świątecznych pozytywek w serii dostępne są na Mixcloudzie. Można słuchać także na Spotify.

Opublikowano

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Tahiti

Arearea Paula Gaugina, 1982


Kiedy wycisnąłem do sucha drugie opakowanie kremu z wysokim filtrem, mimo podejmowanych wysiłków — ze spaloną twarzą, kończynami i przypadkowym wzorem na ramionach wysmażonym bez miłosierdzia przez słońce, postanowiłem jak zupełny gringo (którym oczywiście byłem) chować się pod parasolem. Kompaktowo się składającym i mającym słońce w nazwie, ale dzięki ciężkim, ciemnym barwom dla spoglądających na mnie ukradkiem lokalsów wciąż mimowolnie literującym słowo „de-sz-cz”. A pojechałem tam do pracy, czy też raczej wysłano mnie — słońce miało być dodatkiem, a sam całe dnie od rana do wieczora miałem być zamknięty w pomieszczeniach pogrążonych w monotonii szumu klimatyzatorów. Tak też zresztą oczywiście było, a przynajmniej od poniedziałku do piątku. To te wyłączone z bezpiecznej rutyny ledwie cztery weekendowe dni i kilka rozrzuconych w czasie porannych spacerów rozłożyły na łopatki całe moje wcześniejsze przygotowanie w kwestii słońca.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Fauna i flora Tahiti — palmy, ludzie i ptaki

Miało zresztą padać. Miejscowe prognozy przed wylotem nie napawały optymizmem. W listopadzie rozkręca się tam pora deszczowa, czas zmasowanych ulew i upałów. Gdy wylądowaliśmy w środku nocy na lotnisku w Papeete, stolicy Polinezji Francuskiej, po niemal dobie spędzonej w samolocie ze starego kontynentu, parne powietrze miało zapach powoli wysychającego tropikalnego deszczu. Ale mimo zapowiedzi, aż do opuszczenia wyspy kilkanaście dni później ani razu nie zmokliśmy. Kolejnego dnia przed piątą rano powitało nas bezchmurne niebo, a wkrótce, znacznie wcześniej niż można by się spodziewać, jeszcze przed siódmą zaczęło niepodzielnie królować, przed południem nie biorąc już gringów za jeńców, nawet jeśli wydawałoby się (gringom), że chroni ich zasłona chmur. Jeśli dzień nie jest naprawdę pochmurny, to jedynie pozorne ukojenie. Niebo zwodzi zresztą przybyszów na wiele sposobów. Dynamika chmur układających się w ekspresyjne kształty błyskawicznie ewoluujących w coraz to nowe podniebne impresje to coś, co od razu przykuwa oko na nagraniach i zdjęciach z podróży. Gdy słońce zachodzi, a na niebie pojawia się nowy księżyc, okazuje się, że jego sierp układa się zupełnie inaczej niż na naszym niebie — oba jego kąciki skierowane są ku górze, dzięki czemu można odnieść wrażenie, że wieczorne niebo się do nas uśmiecha. Żeby odwzajemnić uśmiech musimy się jednak pośpieszyć, bo jeszcze przed dziesiątą srebrzysty przyjaciel chowa się poniżej linii budynków Papeete.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Nie udało mi się sfotografować księżyca na Tahiti, ale tak mniej więcej go zapamiętałem — to rekonstrukcja na bazie fotografii znalezionej w sieci

Gdy wyjeżdżałem z Tahiti mieszkańcy szczycili się, że udało im się opanować liczbę zakażeń koronawirusem — kilka aktywnych przypadków w lokalnym szpitalu i zero nowych zgonów w przeciągu minionego miesiąca, mówili mi. Ale sytuacja na przełomie lipca i sierpnia wyglądała zgoła inaczej — przewyższająca możliwości systemu medycznego wyspiarskiego kraju rosnąca fala zachorowań skłoniła rządzących do wprowadzenia restrykcyjnego lockdownu z godziną policyjną wieczorami i w weekendy. Tę okazję wykorzystano także do zaostrzenia warunków sprzedaży alkoholu — w weekendy i święta wyłącznie do południa, dodatkowo z wyłączeniem całodobowo czynnych stacji benzynowych (którym alkoholu sprzedawać nie wolno) oraz restauracji i barów (które mogą to robić w ramach ograniczeń wynikających z trwającego wciąż miękkiego lockdownu).

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Gdy pierwszego dnia pobytu udaliśmy się do sklepu, przywitała nas taka tabliczka

Ze względu na aktywność słońca na skupionych w pięciu archipelagach wyspach Polinezji Francuskiej życie codzienne rozpoczyna i kończy się wcześniej niż w Europie. Sklepy otwierają się jeszcze przed szóstą, a zamykają niekiedy o szesnastej. O osiemnastej jest już ciemno. Wtedy, jeśli trzeba zrobić zakupy, można jeszcze rzutem na taśmę pojechać do Carrefoura za miasto, który zamknie się o dwudziestej. Niezmotoryzowani, pracoholicy i gapowicze muszą ratować się zakupami na stacji benzynowej, która co prawda rano oferuje klientom wybór pieczywa szeroki jak z paryskiej boulangerie, ale wieczorem jesteśmy tam skazani na pakowany chleb tostowy. I piwo bezalkoholowe.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Ekspresyjne fale i chmury przed zachodem słońca

Sprowadzany z Francji Heineken Zero w małych puszkach i niealkoholowy Desperados, cukrowy ulep w płynie, mający udawać jednocześnie i piwo, i tequilę. Do tego świeży ananas, papaja lub mango. To smak wieczoru po długim dniu spędzonym w pracy, kiedy brakowało czasu i siły, by wybrać się do knajpy na kolację. Owoce można było dostać łatwo i tanio, alkohol — trudno i drogo.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Zachód słońca w pełni — w tle sentymentalna muzyka z dramatyczną nutą

Na bazarze w centrum miasta codziennie od wczesnego rana owoce z lokalnych upraw układały na przykrytych ceratami stolikach dziesiątki sprzedawców. Obok wystawiano świeże kwiaty — także w formie naszyjników i kapeluszy — dalej plecionki, biżuterię, pamiątki i monoi — skarb z samego serca wyspy. Cudowny oleisty specyfik pozyskiwany na miejscu z oleju kokosowego i perfumowany kwiatami tiare, symbol wysp, eksportowany za odpowiednią cenę na cały świat, zgodnie z opowieściami handlarzy mający zbawienny wpływ na skórę i włosy. Na targu można zaopatrzyć się w półtoralitrową butlę monoi, oryginalnie chyba po coca coli, w supermarkecie lub drogerii gustownie opakowane i oklejone kolorową etykietą buteleczki rzadko przekraczały 200 mililitrów. Monoi dodaje się do mydeł, szamponów, kremów, soli do kąpieli, ale najbardziej naturalne i popularne jest to przyśpieszające opalanie. Ale to nie dla pana — słyszę co rusz od zatroskanych o moją białą jak papier skórę — może najwyżej na włosy, jeśli pan chce — dodają dobrotliwie.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Zielone banany i żółte ananasy

Odpowiednik słowa „gringo” nie istnieje w języku francuskim, podobnie jak nie mamy go w polskim. To ktoś z zewnątrz, outsider, turysta, ale niezupełnie — opowiada nam zdziwiona trochę niedostatkami naszych lokalnych słowników Kat, inżynierka, po którą wraz z mężem posłano na potrzeby naszego służbowego projektu do słonecznej Kalifornii. Osiem godzin samolotem to w zasadzie najbliżej jak się da, bo tutaj pośrodku niczego wszędzie jest daleko. Wspólnymi siłami modernizujemy stację radiową, a właściwie dwie, zlokalizowane po dwóch stronach korytarza w budynku firmy położonym w portowej dzielnicy Papeete. Można tam wejść jedną z dwóch klatek schodowych, jedną tylko dla wtajemniczonych, po obu stronach salonu motocyklowego zamykanego na noc zsuwaną roletą z gustownym graffiti przedstawiającym lśniący motor. Stacje na wyspie nie są anonimowe, ale już budynek, w którym się znajdują, choć to rzut beretem, kwadrans na nogach od ścisłego centrum miasta, zdecydowanie tak.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Dzieło lokalnego prymitywisty

Miasto nie jest duże — Wikipedia podaje, że to około 30 tysięcy mieszkańców i takie też wrażenie sprawia. Pomimo tego, że komunikacja publiczna w zasadzie tu nie istnieje, a samochód, motor, skuter jest dla każdego z tubylców niezbędnym minimum, po kilku dniach porannych i wieczornych spacerów wydaje się miejscem, w którym wszędzie można bez trudu dostać się na piechotę. Wrażenie, które robi Papeete jest trudne do opisania, bo choć zewsząd otoczone jest zjawiskową przyrodą tak doskonale znaną ze zdjęć tropikalnych wysp w katalogach biur podróży, to miasto, które niewiele sobie z tego bogactwa robi. Miejsce życia mieszkańców, chaotyczne, industrialne, funkcjonalnie zalane betonem, wypełnione rykiem silników i zapachem spalin, pozbawione chodników, zieleń miejską akceptujące w wyznaczonych miejscach — reprezentatywnym parku, nielicznych ogrodach i jako część nieuniknionego krajobrazu — na zboczach spoglądających na wszystkie ludzkie przybytki majestatycznych gór wulkanicznych położonych w centrum wyspy.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Dom przy plaży i drzewo

O życiu w głębi wyspy słyszę jedynie historie — o drogach, na które wstęp mają jedynie samochody z napędem na cztery koła i odbywających się na zboczach gór nielegalnych imprezach, podczas których testowane są granice głośności dziesiątek samochodowych soundsystemów. Wierzę w nie, bo mieszkańcy uwielbiają hałas. W wylewających się na chodniki ulic barach i pubach gra się zawsze tak głośno, aby dwie siedzące obok siebie osoby w ramach rozmowy musiały do siebie krzyczeć. Wieczorami na ulicach nie brakuje grup młodzieńców z okazałymi boomboksami dudniącymi zwykle w rytm lokalnych coverów zagranicznych przebojów, względnie francuskojęzycznego hip-hopu — oczywiście tak, by słyszała je cała dzielnica. Swoją cegiełkę do dźwiękowego krajobrazu wyspy dokładają też wszechobecne tutaj kury i koguty. Niezależnie od pory dnia i nocy w centrum miasta można usłyszeć donośny piew. Kury chętnie wybierają się też na przechadzki, spacerując spokojnie wzdłuż drogi. Śmiejemy się, że kura to narodowe zwierzę Polinezji. W rzeczywistości to miano nosi żółw wodny, którego ostatecznie także udaje nam się spotkać, ale kontakt z nim jest zdecydowanie mniej bezpośredni.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Sportowcy wodni w drodze na trening

Hałas ruchu ulicznego jest nieodłączną częścią życia na Tahiti, niezależnie od tego, dokąd pojedziemy. Główną część wyspy okrąża tamtejszy odpowiednik drogi krajowej (zupełnie tak samo lub bardziej dziurawy jak w Polsce), wzdłuż której położona jest większość osad ludzkich. Zresztą gdyby nie palmy i sąsiedztwo lazurowego Pacyfiku, można by w zupełności przyrównać je do wiosek i miasteczek ciągnących się wzdłuż naszych krajówek. Tahitańczycy mają nawet swoje słupki drogowe zwane tam point kilométrique odmierzające odległość od lokalnej katedry Notre Dame położonej w centrum Papeete. Służą one zresztą nie tylko ocenie położenia na drodze przez kierowców — mieszkańcy chętnie opisują przy ich użyciu np. położenie plaż przy drodze. Wzdłuż tahitańskiej krajówki zamiast grzybów i jagód, mieszkańcy rozkładają straganiki z wyłowionymi rybami i zebranymi owocami — świeżym tuńczykiem, maleńkimi bananami, jakich nie eksportuje się do Europy, czy jasnopomarańczowymi rozkosznie soczystymi ananasami. Jedyne miejsce na wyspie, do którego hałas samochodów i motocykli nie dociera, jest tam, gdzie nie ma już drogi. Na presqu’île.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Góry na presqu’île

Oficjalne nazwy to Tahiti Iti (małe Tahiti) albo Tai’arapū, ale francuskojęzyczni mieszkańcy zwykle mówią o drugiej części wyspy po prostu presqu’île (czyli półwysep), i to nawet gdy przechodzą na angielski. Zachodnia część presqu’île ze słynnym surferskim punktem Teahupo’o jest najbliżej tego, czym szczują turystów biura podróży, reklamując Polinezję. To wszystko, co pokazują, to oczywiście prawda, z zastrzeżeniem, że chodzi o inne, mniejsze wyspy, jak chociażby Bora Bora oddalone od Tahiti o około 250 kilometrów, co pokonać można samolotem w około trzy kwadranse. Samo Tahiti, choć niewątpliwie niepozbawione uroku, w dużej mierze nie przystaje do wakacyjnych fantazji na pacyficznej wysepce. Najbliżej ich spełnienia jest właśnie presqu’île, gdzie w oddaleniu od miejskiego gwaru roi się od pensjonatów i domków wypoczynkowych, do których można dotrzeć rowerem lub na piechotę, a to wszystko w zapierającym dech piersiach sąsiedztwie z jednej strony wysokich gór zieleniących się bujnie aż po same czubki, z drugiej porywczego w tej części wyspy oceanu niestwarzającego być może warunków do przybrzeżnego snorkelingu, ale stanowiącego surferski raj i niewątpliwie dodającego miejscu charakteru.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Rajskie wybrzeże przy Teahupo’o

Drugą względnie dostępną z Papeete lokacją urzeczywistniającą urlopowy ideał jest siostrzana wyspa Moorea-Maiao najeżona wręcz ofertami noclegowo-wypoczynkowymi, na którą dostać się można w ciągu niespełna godziny jednym z kursujących kilka razy dziennie promów. Choćby Temae, jedna z tamtejszych publicznych plaż, oferuje namiastkę pacyficznego wypoczynku, ale nawet tam podczas naszego krótkiego pobytu dociera głośny pomruk zewnętrznego świata. W sobotnie przedpołudnie mieszkańcy zbierają się tam tłumnie, by wspólnie zaprotestować przeciwko planom sprzedaży plaży pobliskiemu Sofitelu. Bo jeśli nie jest się gościem hotelu, realizacja pacyficznej fantazji okazuje się pewnym wyzwaniem. Przy odrobinie wysiłku i zasięgnięciu dobrych rad tubylców można jednak spróbować własnym sumptem np. popływać z rekinami i płaszczkami, wypożyczając kajak na Plage des tipaniers. Nie kajak jednak, a paddleboard jest na wyspach szczególnie popularny. Trudno odwiedzić tam jakąkolwiek plażę i nie zobaczyć w zasięgu wzroku kogoś wiosłującego na stojąco na dmuchanej desce.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Lazurowy Pacyfik na plaży Temae i włości pobliskiego Sofitelu

Ia orana! — nagle słyszę przyjazny głos zupełnie obcego człowieka siedzącego na progu domu, obok którego właśnie przechodzę. Ia orana — odpowiadam zdziwiony. Będę miał jeszcze dziesiątki okazji, żeby się do tego przyzwyczaić, ale i tak gdzieś wewnątrz nie przestanę się dziwić. Przede wszystkim tym, że na ulicy ktoś obcy może tak po prostu zauważyć moją obecność. Coś, co w europejskim mieście wydałoby mi się zupełnie podejrzane, tam jest przyjętą normą społeczną. Jeśli tylko mówi się po francusku, można zresztą od kurtuazyjnego „ia orana” płynnie przejść w small talk o lokalnych zwyczajach i sytuacji życiowej tubylców. Poruszając się po mieście, nie sposób nie zauważyć, że wielu Tahitańczyków żyje w ubóstwie. Ich sposoby zarobkowania są ograniczone, a życie na wyspie pośrodku Pacyfiku kosztuje więcej niż w metropoliach Europy kontynentalnej. Zdecydowana większość produktów, które można nabyć w sklepach to import z Francji, Stanów Zjednoczonych lub Chin. Wybór towarów z Państwa Środka jest szczególnie duży także dlatego, że na wyspie mieszka liczna emigracja chińska, efekt dawnych migracji zarobkowych rozpoczętych jeszcze w połowie XIX wieku, a trwających przez kolejne stulecie. Nie wiem tego, gdy głupio pytam pracującej dla stacji księgowej o chińskich rysach twarzy, ale mówiącej idealnym francuskim, skąd pochodzi. Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że jej rodzina jest na wyspie tak długo, że ona sama nie ma pojęcia, z której części Chin przybyli na Tahiti jej przodkowie.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Protest mieszkańców przeciwko przejęciu plaży publicznej przez hotel

O tym, że większość pierwszych naturalizowanych imigrantów z Chin pochodziła z Kantonu, dowiaduję się już później od Caroline, szefowej newsroomu. Śmiejemy się, że w mieście nie ma restauracji, która nie serwowałaby ryżu po kantońsku i całej palety rozmaitych potraw chińskiej kuchni. Przez lata jej charakter uległ jednak przeobrażeniom do tego stopnia, że choć przepisy wydają się podobne, smaki zatraciły swoją wyrazistość. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na danie chińskie czy francuskie, z dużym prawdopodobieństwem dominującym wrażeniem będzie tutaj słodycz. Chińską obecność widać też w mieście. Mimo braku jednoznacznego Chinatown co rusz, spacerując po Papeete, natykamy się na chińskie szyldy. Ale tahitańskich wyróżników architektonicznych jest więcej.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Palma-nadajnik

Od samego początku w oczy rzucają się tiki — kamienne posągi związane z polinezyjskim kultem przodków. Widzimy je na ulicznych pasach zieleni, w parkach, strzegą wejścia do marae, dawnych miejsc ceremoniałów. W drugiej kolejności zauważamy kościoły — wielobarwne, niewielkie, katolickie lub protestanckie, przywodzące na myśl prowincjonalne świątynie z Ameryki czasów wielkiego kryzysu. Siatka wyspy jest nimi gęsto obsiana. Tahitańczycy, których chrześcijańscy misjonarze w XIX wieku przymusowo nawracali na swoją wiarę, w przeciwieństwie do laicyzującej się Europy wciąż przywiązani są do naszych obrzędów. Estetyzującą osobliwością na chaotycznie zabudowanej wyspie są z kolei nadajniki radiowe w formie ogromnych drzew palmowych. Stawia się je głównie poza miastem jako ukłon w stronę naturalnego krajobrazu. Konwencjonalnych atrakcji turystycznych nie ma tu zbyt wiele — trzy wodospady, ogród wodny ze szlakiem wspinaczkowym, muzeum Tahiti, trou du souffleur — ekspresyjnie oddychająca parą wodną powulkaniczna szczelina tradycyjnie rozumiana jako puls wyspy.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Szałowo różowy kościół w Papeete

Rytm Tahiti to jednak coś immanentnego przede wszystkim jego mieszkańcom. Naturalna miłość do muzyki objawia się tu nie tylko dzięki mocarnym boomboksom i systemom stereo. Przechadzając się ulicą, można natknąć się na grupę muzykującą w tradycji polinezyjskiej. Coś w rodzaju countrującego steel bandu z wokalami wyśpiewywanymi emfatycznym unisonem. Podobne piosenki pobrzmiewają tu w radiu, można usłyszeć je w knajpach, to żaden kulturowy skansen, ale żywa część wyspiarskiego dziedzictwa.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Posążek tiki przy wejściu do Marae Arahurahu

Przed odlotem po dwóch tygodniach wyłącznie wrażeniowego obcowania z tą muzyką proszę Gibbi, wiecznie uśmiechniętą od ucha do ucha Tahitankę odpowiadającą za brzmienie lokalnej stacji Tiare FM, o kilka rekomendacji. To w dużej mierze dzięki jej selekcji kilka tygodni walki z jetlagiem i prokrastynacją później udaje mi się zamknąć w godzinnej plejliście brzmienie tego samego Tahiti, przed którego bezlitosnym słońcem musiałem wreszcie schronić się w dalekiej Polsce, gdzie ukojenie dla spalonej skóry poza cieniem przyniósł mi wreszcie swojski deszcz ze śniegiem. Ia orana i à bientôt!

Opublikowano

O „Dwie szklaneczki wina” za dużo

Ludmiła Jakubczak

Ludmiła Jakubczak


Był zimny marcowy wieczór podobny do wielu innych marcowych wieczorów. W okienny parapet co rusz uderzały krople deszczu, najwyraźniej niezdecydowanego padać czy nie padać. „Będę miała dziś wakacje z deszczem, w twarz mi będzie dmuchał chłodny wiatr” — z odtwarzacza dobiegał głos Ludmiły Jakubczak. Niegdysiejszej damy polskiej estrady, której życie, dorobek i przedwczesna śmierć zdawały się niemałą egzotyką jak na warunki wciąż dojrzewającego do modelowej szarości PRL-u. Jakubczak urodziła się w Tokio, ponoć zupełnie przypadkiem, dorastała w Ukrainie, ale jako nastolatka przeniosła się do Warszawy. Gdy jej kariera wystartowała, szybko stała się zjawiskiem polskiej radiofonii. Łączyła nienaganną przedwojenną elegancję z powojenną dojrzałością, która z młodych dziewcząt robiła dorosłe kobiety. Miała w sobie wciąż jednak ten płochliwy urok czy może raczej urokliwą płochliwość, za którą wciąż często skrywa się młodość. Młodość niepewna jutra i niepewna siebie, ale całą sobą zafascynowana życiem i światem. I to wszystko pobrzmiewa do dziś w jej muzyce. Jeszcze przed końcem lat 50. trafiła pod skrzydła kompozytora i pianisty Jerzego Abratowskiego, z którym wkrótce wzięła ślub. Para współpracowała przy szeregu nagrań m.in. „Szeptem” z tekstem Jacka Korczakowskiego, które doczekało się wielu kolejnych wykonań, oraz nieśmiertelnego „Gdy mi ciebie zabraknie”, którego ponoć sam Abratowski nie lubił ze względu na melodię, uważając ją za nazbyt prostą. Zanim jednak Jakubczak miała szansę stać się ikoną polskiej piosenki, doszło do tragicznego wypadku. W listopadzie 1961 roku podczas powrotu z Łodzi po nagraniu programu telewizyjnego samochód Abratowskiego wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Jakubczak, która siedziała obok, zmarła w drodze do szpitala w wieku zaledwie 22 lat. Słuchaczom zostało po niej kilka fotografii, jedna dziesięciocalowa płyta długogrająca 1000 taktów z Ludmiłą Jakubczak, kilka singli i niewiele więcej nagrań w archiwach Polskiego Radia mających zostać wydanych dopiero na kasetach magnetofonowych i płytach kompaktowych.

1000 taktów z Ludmiłą Jakubczak

1000 taktów z Ludmiłą Jakubczak


I może ta tragiczna historia sprawiła, że piosenki śpiewane przez Jakubczak od zawsze wydawały mi się bliższe i ciekawsze aniżeli repertuar jej rówieśniczek — Reny Rolskiej, Ireny Santor, Sławy Przybylskiej. Ale nie tragedia sama z siebie! Raczej poczucie straty, które pozostawiła. Poczucie nieuniknionego, postępującego zapomnienia i próby jakiegoś okiełznania tego stanu rzeczy. Nie bez znaczenia pozostają charyzma i urok piosenkarki, które niezawodnie utrwalono w jej nagraniach. Nie wszystkie zresztą piosenki Jakubczak są warte tego, by poświęcać im czas i uwagę. Naliczyłem jednak przynajmniej tuzin takich, które nie są mi obojętne. Wśród nich musicalowe wyznanie miłosne („Dla ciebie kolczyki gwiazd”), bigbandowy kondukt żałobny wprost z Nowego Orleanu („Do widzenia, Teddy” Szpilmana) czy eksplodująca orkiestrowo emanacja codziennych zwad („Plamy na słońcu” Lutosławskiego). I oczywiście „Wakacje z deszczem” — enigmatyczne, wymijające, między wierszami nasiąknięte jakąś wewnętrzną przekorą, lekko gorzkie, nieprzesadnie sentymentalnie, rozliczające się uczciwie z przeszłością, obejmując teraźniejszość z lirycznym wyczuciem. Melodię napisała Hanna Skalska, tekst — jej mąż Kazimierz Szemioth, znany głównie z twórczości malarskiej. Nie udałoby się jednak tego wiatru i deszczu zaanimować, gdyby nie powściągliwa aranżacja na orkiestrę jazzową i podszyta uporem interpretacja wokalna Jakubczak. Była jeszcze dwa lata później nieco niezborna wersja Heleny Majdaniec. A piszę o tym wszystkim dlatego, że czasem „Wakacje z deszczem” przyzywają mnie i wciągają w krajobraz, który mógłbym nazwać domem, a którego bezbłędną emanację stworzyła Jakubczak — na pustą plażę w wietrzy pochmurny dzień późną wiosną albo wczesnym latem, gdy na przekór całemu światu jestem zupełnie sam i czuję się z tym najlepiej. Wszystko jest tak, jak być powinno. Ja, morze, piasek, wiatr i deszcz. I tamtego wieczora „Wakacje z deszczem” przyzwały mnie i wciągnęły w muzykę Jakubczak po długiej rozłące.

Niegdyś podczas słuchania płyty meloman, czy leżąc na sofie, czy przechadzając się po pokoju z rękoma założonymi za głową, oddawał się przede wszystkim przyjemności obcowania z muzyką. Czasem sięgnął po obwolutę, by przejrzeć tytuły i otaczające je nazwiska twórców. Bywało, że wydawca napisał od siebie o artyście kilka linijek wprowadzenia, ale trudno było tę jedną stronę w części jedynie zapisaną, studiować ponad muzyką, której towarzyszyła. Dziś, znak czasu, słuchacz, nawet miłośnik starych płyt, zwykle musi czymś zająć ręce i głowę — inaczej ta z całą pewnością eksploduje pozostawiona sama sobie! Dobiera się więc nasz współczesny meloman do telefonu i zaczyna dochodzenie — co, gdzie, jak, kiedy, po co i dlaczego. Tak było i tamtego wieczora. Gdy tylko dobiegły końca „Wakacje z deszczem”, Ludmiła rozpoczęła „Dwie szklaneczki wina” — jeden z tych utworów, które z niejasnych przyczyn nigdy nie doczekały się premiery na czarnym krążku. Najsubtelniejszy z subtelnych — wokalnie, tekstowo, aranżacyjnie z każdym odegraniem odtwarzający czarującą scenę miłosną z dwójką zakochanych spacerujących po starej Warszawie dojrzałą wiosną. Klimat tamtego spotkania jest tak niezobowiązujący, niewinny i szczery jak spowita kameralną jazzową mgiełką interpretacja Ludmiły. Para to milczy, to z tego milczenia wybucha radosnym śmiechem, błądząc między kinem, kawiarnią a straganem, ofiaruje sobie tego wieczora cały przestwór czasu. To prezent od serca, bez większego znaczenia, od nich samych dla siebie nawzajem, bez analizowania sytuacji, bez ekwiwalentnej wymiany, bez spoglądania na zegarek, jakby ten wieczór, ta wiosna, ta młodość i ta miłość miały się nigdy nie skończyć. Tak śpiewała o tym Ludmiła Jakubczak, a ja tę piosenkę w tym wykonaniu znam właściwie, od kiedy pamiętam. A wszystko dlatego, że w 1997 roku po przedwczesnej śmierci Agnieszki Osieckiej, znalazła się na wydanej przez Polskie Radio piosenkowej antologii poetki Pięć oceanów.

Tamtego wieczoru jednak „Dwie szklaneczki wina” zagrało dla mnie Spotify w doskonale znanej mi od wielu lat wersji lecz ze zgoła innym nazwiskiem wpisanym w polu „Artysta”. Należało ono do innej ówczesnej pieśniarki, nieporównywalnie, jak mi się przynajmniej wydawało, mniej popularnej niż Jakubczak — Dany Lerskiej. „Słyszałem coś Lerskiej, na pewno” — pomyślałem i natychmiast zacząłem przeglądać wirtualne katalogi nagrań. „Jestem, po prostu jestem” ze słowami Młynarskiego — znalazłem. Nie zasłuchiwałem się nigdy w tym utworze, kojarzyłem tylko tytuł, ale w tamtej chwili, zbity z tropu, od razu włączyłem. „Brzmi całkiem podobnie do Jakubczak” — mimowolnie pomyślałem po pierwszym refrenie — „mniej figlarnie, ale całkiem podobnie”. Przesłuchałem więc kolejnych kilka razy, na zmianę z „Dwiema szklaneczkami wina” i sam zacząłem wątpić. Nie tylko w archiwalia Polskiego Radia, w fundament mojego muzycznego wychowania. W ciągu chwili rzecz do tej pory niepodważalna — oto „Dwie szklaneczki wina” śpiewa Ludmiła Jakubczak — stała się cokolwiek podejrzana, z każdym pogłębionym odsłuchem bardziej wątpliwa. Jakubczak śpiewała głoskę eł w charakterystyczny dla kresów i starej polskiej szkoły teatralnej sposób — z tego powodu mój przyjaciel Kuba w czasach studenckich, zawsze gdy włączyłem Jakubczak lub można było do niej nawiązać, artykułował z przekąsem „Ludmiła!”. W „Szklaneczkach” jednak tego eł nie mogłem wysłyszeć, jakby rzeczywiście to jakiś inny głos, być może należący do owej Lerskiej, miał w rzeczywistości wykonywać to nagranie.

Zajrzałem najpierw do mojego źródła, tego, które dotąd było jak skała. Tam jednak nie znalazłem żadnej szczególnej wskazówki — wykonanie: Ludmiła Jakubczak, muzyka: Jerzy Abratowski — rok miał być 1961, nie mógł być zresztą niestety dla Ludmiły ani trochę późniejszy. Zacząłem więc przeglądać pobieżnie chronologię Osieckiej i zastanawiać się, jako że wszystkie pozostałe utwory Pięciu oceanów datowano później, czy to dla niej aby jako dla poetki niezbyt wcześnie. Tak naturalnie zawsze przychodziło mi słuchanie Jakubczak, że zupełnie umknęło mi przez te wszystkie lata, że jej towarzystwo na płycie, zgodnie z deklaracją wydawcy, było co najmniej o kilka lat starsze. 1961 rok to strasznie dawno. Osiecka miała wtedy 25 lat, nadal studiowała reżyserię. Radiowe Studio Piosenki miało rozpocząć swoją działalność dopiero dwa lata później. Nie czytałem nigdy o Osieckiej, a przynajmniej nie na tyle dużo, żeby móc jednoznacznie zdecydować. Zwątpienie się pogłębiło, gdy odkryłem, że według niektórych źródeł tekst napisała nie Osiecka, a Jacek Korczakowski, który także współpracował z Jakubczak i Abratowskim — był autorem kultowego „Szeptem” coverowanego po wielekroć, także współcześnie.

Ludmiła Jakubczak

Ludmiła Jakubczak


I tak oto w katalogu polskich nagrań gramofonowych „Dwie szklaneczki wina” wpisano podwójnie — raz jako utwór współdzielony przez dwie wykonawczynie: Ludmiłę Jakubczak i Kalinę Jędrusik (rzeczywiście, była wersja Jędrusik, nagrana w 1966 roku, znałem ją i odnalazłem zresztą od razu), gdzie autorką tekstu miała być Osiecka; drugi — przypisany Danie Lerskiej z wspomnianym Korczakowskim w roli tekściarza. Po kilkudziesięciu minutach gorączkowego prywatnego śledztwa w tej ważnej sprawie natury jak najbardziej osobistej (podczas którego wciąż w tle na zmianę towarzyszyły mi Jakubczak i Lerska, a może tylko jedna z nich…) dokopałem się do sedna — otóż „Dwie szklaneczki wina” w wykonaniu Dany Lerskiej Polskie Nagrania wydały na siedmiocalowej epce, tzw. czwórce w 1965 roku. pod numerem katalogowym N0367. Zamarłem.

Wykonanie Jakubczak odgrzebano dopiero po latach gdzieś w archiwaliach. I być może ktoś, kto w tym archiwaliach grzebał, wypiwszy o dwie szklaneczki wina za dużo pomylił się, nieświadomie drwiąc sobie ze mnie potwornie, i zamienił Lerską na Jakubczak. Tym samym błąd poszedł w świat, rozprzestrzeniając się odtąd bez żadnej kontroli czy weryfikacji źródeł. W dobie fejk niusów to scenariusz najzupełniej prawdopodobny. Wydana w latach 60. płyta gramofonowa musiała stanowić niezbity dowód — winy pracownika archiwów Polskiego Radia — pomyślałem. Moje wstępne poszukiwania nie przyniosły oczekiwań. Na Spotify, na Youtubie, wszędzie jedną i tę samą wersję znaną mi doskonale od dziecka podpisywano to nazwiskiem Jakubczak, to Lerskiej. Ale mogła śpiewać ją tylko jedna z nich. Nie mogły nagrać obie dwóch identycznych wykonań w identycznym aranżu, a tekst napisać musiał jeden człowiek — Osiecka lub Korczakowski. Przełknąłem ślinę i kupiłem na Allegro jedyny dostępny w tej chwili egzemplarz siedmiocalowego singla, w stanie bardzo dobrym, jak na swoje lata, co znaczyło tylko tyle, że miałem niczego sobie po nim nie obiecywać. Tak zrobiłem.

W zasadzie zapomniałem o sprawie na kilka dni, ale gdy już odebrałem płytę, emocje powróciły. Zanim położyłem płytę na talerzu gramofonu, dokładnie przestudiowałem etykietę, która z grubsza potwierdzała to, co udało mi się znaleźć wcześniej w sieci. Postanowiłem jednak, zgodnie z kolejnością piosenek na krążku, przesłuchać najpierw pozostałe utwory, by jeszcze na tym obcym gruncie, upewnić się, jak się sprawy mają. I już wtedy zacząłem oddychać jakby lżej, bo choć nie mogłem jeszcze mieć pewności, to grunt okazał się obcy na wskroś. Niespodziewanie bigbitowym aranżom, ówcześnie niewątpliwie na czasie, nie udaje się przykryć pewnej staropanieńskiej maniery wokalnej Lerskiej, która pozycjonuje ją niewątpliwie bliżej Santor niż Jakubczak. To muzyka lekka, łatwa i przyjemna, w sensie w jakim nigdy nie użyłbym tego określenia do opisania tej części muzyki Jakubczak, którą rzeczywiście cenię.

Wreszcie, gdy przyszła kolej na „Dwie szklaneczki wina”, już pierwsze sekundy przyniosły mi ulgę. To zupełnie inna piosenka. Ta sama, ale inna. Zaaranżowana ładnie na wibrafon, też po jazzowemu, zaśpiewana lekko, ale bez tamtego chwytającego za serce uroku i zupełnie innym głosem — większym, ale tej wielkości nadużywającym. „Biedny anonimowy archiwisto Poskiego Radia oczerniony przeze mnie niesłusznie” — pomyślałem do siebie zupełnie uradowany. I zastanowiłem się, jak też nie przeszło mi przez myśl, że ktoś w Polskich Nagraniach pół wieku demu mógł nie zadecydować, by to „Dwie szklaneczki wina” w wersji Ludmiły Jakubczak trafiły na czarną płytę. Za bardzo zakochany byłem w tym wykonaniu, by móc, bez twardych dowodów dopuścić myśl, że to nie tę piosenkę znajdę na czwórce Lerskiej. Tymczasem rzeczywistość, mimo pewnej niewypowiedzianej ulgi, okazała się rozczarowująco przewidywalna. Bo fejk niusy rozsiewa współcześnie na Spotify Warner Music, obecny właściciel katalogu Polskich Nagrań, a jedynego wydania na czarnej płycie doczekała się wersja piosenki, która nieszczególnie tego wydania się domagała. I choć to nie tak, jakby się chciało, to na szczęście jedynie w jakiejś części. Tym samym tajemnica, z którą zresztą was zostawię, ogranicza się do pytania, kto napisał słowa tej piosenki — Osiecka czy Korczakowski. Niewątpliwie mamy tu więc o „Dwie szklaneczki wina” za dużo i przyznam, że od tego nadmiaru, wbrew przysłowiu, w pewnym momencie odrobinę i mnie rozbolała głowa. Ku ukojeniu polecam plejlistę ładnych piosenek Ludmiły Jakubczak.

Opublikowano

Szybko wolno wszystko nic

Deszcz, Paryż

Kiyoshi Saitō, Deszcz, Paryż (1960); niereprezentatywny wycinek świetnego drzeworytu, w pełnej krasie tutaj


Wszystko dobrze. Jestem zdrowy. Nic w zasadzie się nie dzieje. A przynajmniej nic szczególnego. Ale w tym właśnie nieszczególnym czasie nie przestaje dziać się wszystko. Nic szczególnego to w rzeczywistości powódź szczegółów. Bez większego znaczenia. Ta znaczeniowa oboczność, być może nawet oślizgłość, to tak naprawdę całe moje życie. Bez większego znaczenia. Wszystko dobrze. Jestem zdrowy. Nic się nie dzieje. A tymczasem ciągle pędzę na złamanie karku. Bywa, że bez celu, z przyzwyczajenia. Częściej niż fizycznie — metaforycznie w strefie krzesło – biurko – laptop. Bohatersko przedzieram się przez niekończącą się listę prozaicznych zadań. Pranie, obiad, toaleta, ćwiczenia, śmieci, zakupy, zamiatanie, podlewanie, płyta, serial, twitter, facebook, instagram, telefon, mejl, telefon, mejl, telefon, mejl. Maraton przez dziesiątki mejli i telefonów.

Pomiędzy nimi chaotyczne próby nadania temu choćby odrobiny poetyki. Joni Mitchell, Drake, Young Leosia, Sufjan Stevens, Sheena Ringo, Makaya McCraven. Wyciszane, podgłaszane, zatrzymywane, wznawiane. Chciałem tego posłuchać, a przeleciało — kolejkuję jeszcze raz. Szpagat, mostek, skłon do lewej nogi, wyprost, walka z cieniem. Chaos. Pal licho już ta poetyka! Na ile poszukiwanie czegoś jakby istotniejszego na oślep w tej zadaniowej brei może się jakkolwiek udać? Ale co by mogło i kiedy, skoro zamknięta całość to ten desperacki multitasking w obliczu chronicznego przebodźcowania, wywracania listy priorytetów do góry nogami, i znowu, przewracania jej z boku na bok, upraszczania, uszczegóławiania, wymazywania, dopisywania, zapominania i przypominania sobie.

A jeszcze nawet nie omiotły nas wzrokiem dzisiejsze nagłówki, jeszcze się im nie pokazaliśmy naszym kompulsywnym klikaniem w kolejne artykuły o wszystkim bez końca. O złych rzeczach, o złych rzeczach, o złych rzeczach, o próbach zmiany na lepsze, o złych rzeczach, o złych rzeczach, o złych rzeczach. O rzeczach niepotrzebnych, nieważnych, bezsensownych, absorbujących ponad miarę, pozwalających zatopić się w nich, topiących nasze poczucie czasu i obowiązku, sprawiających, że nasze w zasadzie nic staje się cokolwiek bliższe prawdy. Pęczniejmy od tej nicości. Mdli nas od planów na dzisiaj, na jutro i na pojutrze, gdzie rządzą facebook, twitter i instagram. Telefon i mejl. Pranie, obiad, toaleta, ćwiczenia, śmieci, zakupy.

A gdy wreszcie się widzimy za pół pandemii (o wpół pandemii), nie mamy sobie w gruncie rzeczy nic do powiedzenia. Mówimy: a nic. Wszystko dobrze. Jestem zdrowy. Nic w zasadzie się nie dzieje. A przynajmniej nic szczególnego. Tacy jesteśmy wiecznie zajęci, a jak przychodzi co do czego, nie do końca wiemy czym. Dni mijają jeden za drugim. Mniej lub bardziej skrupulatnie realizujemy zadania z wiecznie niezadowolonej z nas listy, która nigdy się nie kończy. Nic szczególnego nas postarza. Nic szczególnego to całe nasze życie. Jestem zdrowy, czyli mam jeszcze czas, żeby spróbować odnaleźć jakiś sens. Wszystko dobrze to eufemizm.

Czy gdybym wyszedł po prostu — bez pośpiechu i bez celu, mimochodem dotknął, przechodząc, starego kamiennego muru porośniętego mchem, a po powrocie wyjął z kaptura liść, o którym nie wiedziałbym, jak i dlaczego się tam znalazł. Czy to przybliżyłoby mnie do jakiegoś sensu? Czy sprawiłoby, że uznałbym, że wreszcie zdarzyło się coś, co warto oddzielić w pamięci od codziennej smoły? Czy naraziłbym się na śmieszność? Czy to tylko ta smoła trzyma nas w ryzach? Czy ten rozsądek, który nas prowadzi, pozycjonuje nas w oczach współpracowników, rodziny, znajomych na godnych miejscach w hierarchii społecznej, czy on nas jednocześnie nie krępuje, nie ogłupia, czy nie uczymy się przez niego, jak przestać czuć i żyć, jeszcze zanim faktycznie umrzemy? Czy ten liść rzeczywiście nic nie znaczył?

Opublikowano

Jesienne beachboysowanie

Beach Boysi czy The Beach Boys®

Ze „Smiley Smile” zawsze najbardziej lubiłem okładkę i tu pożyczam ją jako całkiem adekwatnie jesienne tło


Gdy zacząłem pracę w radiu, szybko dostałem komentarz zwrotny, żeby nie mówić „Beach Boysów”, zostać przy nieodmiennej wersji „The Beach Boys”, bo ta pierwsza brzmi dziwnie, niechlujnie, nawet wulgarnie. Trzymałem się więc tej zasady dopóty, dopóki musiałem, a do teraz przezimowała ona w czeluściach mnie i co jakiś czas usiłuje związać mi ręce albo usta. Gdy jednak myślę dziś o tej estetyzacji anturażu grupy, procesie oderwanej od sedna sprawy pocztówkofikacji, widzę pewną paralelę między pocztówkową niewyczerpywalną franczyzą a literkami układającymi się w idealnie pałające plażową energią logo The Beach Boys®. Nie powiem, jako nastolatek lubiłem ten doskonale wyglazurowany produkt. Ale myślę, że prawdziwi Beach Boysi, choć dystrybuowani przez tę samą niemającą ani wyrzutów, ani dosyć franczyzę, to jednak te niekompletne fragmenty z sesji nagraniowych, odrzuty rozpoczynające się od komendy faceta z reżyserki, że już można, przerwane wpół pozbawione masteringu wokalne pasaże.

W piątek przymuszony zmienionym prawem autorskim w USA Capitol Records opublikował kolejny boksset-klucz do antologii grupy. Tym razem upubliczniono 133 utworów z sesji nagraniowych z lat 1969-1971 do płyt „Sunflower” i „Surf’s Up”, które wówczas sprzedały się bardzo tak sobie, a single nie trafiły na listy przebojów, ale dzisiaj dla odmiany uznaje się je za drugi złoty okres działalności zespołu (po pierwszym przypadającym na 1966-1967, czyli „Pet Sounds” i „Smile”). Na płytach umieszczono nowe remastery oryginalnych krążków (które, jak narzekają fani, za bardzo syczą, a nawet ponoć sprawiają fizyczny ból), nagrania na żywo z tego okresu, bebechy, czyli wersje instrumentalne, a cappella, alternatywne miksy, wersje demo, fragmenty sesji nagraniowych oraz garść niepublikowanych oficjalnie nowych utworów na tyle pokaźną, że wypełnić mogłaby swoją własną składankę — może odrobinę uczciwszą, jeśli chodzi o dobór utworów niż chociażby sprzedawane po sto euro limitowane wydanie winylowe tego wydawnictwa (którego nie kupię, bo trzeba się jakkolwiek szanować, nawet jeśli uprawia się daleko idące beachboysowanie — jak ja).

Nie chodzi tu jednak o żadną walkę prawdy z nieprawdą, uczuć z kapitalizmem czy sztuki z popkulturą. Ludzie lubią to tak przedstawiać przy rozmaitych okazjach i dramatycznie antagonizować — wtedy wydaje im się, że bardziej gdzieś stoją, a przez to są bardziej jacyś, ale rzeczywistość jest nieco bardziej zniuansowana. I pomiędzy Beach Boysami a The Beach Boys® jest jakieś zupełnie namacalne doświadczenie, które w opozycji do kiczowatego summer dreama, którego The Beach Boys® próbują nam od ponad pół wieku sprzedać (i czasem im się udaje, no bo hej), nazwałem tyle roboczo, co swojsko jesiennym beachboysowaniem. A to dlatego, że późne lato budzi we mnie uczucia, które w innych okolicznościach przyrody pozostają uśpione. Gdy dni stają się chłodniejsze i krótsze, zachody słońca haratają serca, we mnie rodzi się poczucie straty, którego szkoda byłoby nie wykorzystać. To zupełnie znany schemat, mam tak od dziecka. Nie żebym, gdyby mi się to lato znowu przytrafiło, zebrał się w sobie i zrobił z niego lepszy użytek. Alergie i upały w lipcowe dni robią ze mnie wrak człowieka niezdolny do opuszczenia klimatyzowanej klitki. Mimo tego ochoczo opłakuję to lato, które na moich oczach umiera, przemija, odchodzi w niebyt i więcej go nie będzie. Wtedy nawiedzają mnie wielkie patetyczne perwersje, że wiosna nigdy nie nadejdzie, że wczorajszy dzień był ostatnim słonecznym dniem w ogóle, i tym podobne brednie. W oswojeniu i przeżyciu tego stanu pozwala mi coroczne beachboysowanie, a tym razem będzie ono tym bardziej upojne, że Capitol Records zrobili mi prezent najlepszy od 2011 roku, kiedy oficjalnie po 44 latach od premiery wydano cały ten wielki boks z sesjami nagraniowymi do „Smile”.

Mój stały zestaw do beachboysowania zacząłem oczywiście zbierać od „Pet Sounds” i był taki moment, że w zupełności skupiało moją uwagę na sobie. Wkrótce odkryłem, że jesienne barwy na okładce „Holland” przekładają się na dziwacznie wczesnojesienną wymowę całości. Że cała druga strona „Surf’s Up” to rodzaj pokrętnej surferskiej elegii. Że „Carl and the Passions” tkwiące w jakimś dziwacznym country-soulowym uścisku, który nijak się ma do barokowych aranży „Pet Sounds”, jest wytrawną ucztą jesieniary. I tak każdego roku odkrywam kolejny utwór, w którym wokale brzmią jak w najlepsze dmący za oknem wiatr albo pędzący pociąg, albo odkopują jakieś nieznane sentymenty, a ja, uzależniony od dramatyzmu wczesnojesiennej żałoby, wszystko przyjmuję i w małej, ale bardzo wydajnej fabryce, gdzieś wewnątrz Kurtka przerabiam na stany emocjonalne we wszystkich barwach jesieni — od słonecznego babiego lata po październikowy zjazd w mroczne czeluści, w otoczeniu drzew nagich jak je Pan Bóg stworzył.

I tak jakoś z tego całego beachboysowania zebrałem się w sobie i stworzyłem na Spotify coś w rodzaju antologii utworów, które nie znalazły się na albumach studyjnych — pojedynczych singli, odrzutów, czasem demówek, które nie doczekały się finalnych wersji, czasem nagrań na żywo, których nie zarejestrowano w studiu, zwykle wydawanych wiele lat później. Z pewnością projekt upubliczniania archiwów grupy będzie kontynuowany i w kolejnych latach światło dzienne ujrzy sporo bootlegowanych przez fanów nagrań w oficjalnych, nierzadko zremasterowanych wersjach. Na tę chwilę wyszło mi tego ponad 130 numerów i naturalnie nie uważam, że lista jest kompletna. Jest tu sporo złota, trochę chłamu, kilka absolutnie perfekcyjnych momentów i dość dużo brudu. Słowem — gdzieś pomiędzy Beach Boysami a The Beach Boys®. Bo puenta należy do was, wiecie?