Opublikowano

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Kurtek w Japonii, podejście drugie

O, tak to mniej więcej wyglądało


Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i będziemy zupełnie gdzieś indziej.

„Chodzi o jedzenie”

Niezapisane uczucia i myśli muszą przepaść na zawsze w ich oryginalnym kształcie. Wszystko to, co pojawia się później, w dogodnym by je uporządkować momencie, to rekonstrukcje. Wrażenia na temat wrażeń. Impresje pozbawione krawędzi — czyniące wydarzenia, postaci, miejsca i okoliczności innymi. To nic takiego, tak wygląda życie. Gorzej, gdy po trzech tygodniach pieczołowicie zaplanowanego i zrealizowanego wyjazdu, na pytanie, jak było, jedyną rzeczą jaka ciśnie się na usta i dominuje dyskurs, jest odwołany lot powrotny i będące jego konsekwencją czterdziestogodzinne opóźnienie wypełnione w dużej części lotniskową wegetacją.

Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie.

Pomyślałem naiwnie, że w jakiejś z całą pewnością czekającej na mniej bezpiecznej przestrzeni — zawieszonej poza czasem i poza moim zmęczeniem — będę w stanie wrócić do wszystkiego tego, co wydarzyło się na wyjeździe, spojrzeć na to z bliska i daleka jednocześnie, uchwycić szczegóły: kolory, nazwy, zapachy, smaki, którymi każdego wieczora pulsowała moja skroń, gdy z trudem układałem się do snu. A przy tym odpowiedzieć na pozostające każdego z tych wieczorów bez rozwiązania, nadrzędne w stosunku do wszystkiego tego pytanie: co właściwie z tego wynika? Bez ogródek zapytała mnie zresztą o to po przyjeździe matka — mruknąłem coś wymijająco. Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie. Turystyka kulinarna to jednocześnie główny fetysz (uznawany przy tym za niegroźny i powszechnie akceptowalny) i motor napędowy funkcji życiowych post-społeczeństw z krajów rozwiniętych. To jedyne, co jest w stanie wypełnić egzystencjalną pustkę, gdy ma się już zbyt dużego suva i zbyt drogi telewizor. Ale nie, nie chodzi tylko o jedzenie. Notowałem co prawda skrupulatnie każdego dnia potrawy i miejsca — główny posiłek musi stać w centrum każdego dnia i przy odrobinie szczęścia jest w stanie poodklejać sprasowane razem ściśle wspomnienia w sposób, który można by nazwać oszałamiającym. To jest, gdyby jeszcze cokolwiek miało moc, by nas oszołomić.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Scenka rodzajowa (nieinscenizowana)


Mamy „Między słowami” w domu

Jestem trochę zgaszony. Tydzień po sześciesięciogodzinnym locie mówię wszystkim, że nie było żadnego jetlagu, a jednocześnie jedyną aktywnością życiową, która nie sprawia mi bólu jest dziesięciogodzinny sen. Do ostatnich minut przed wyjazdem na lotnisko w Osace knułem skrycie, co jeszcze mógłbym zobaczyć, zjeść, kupić — musiałem się obstawić na zapas, przywieźć plecak pełen Japonii do ojczyzny tak niejapońskiej, że życie w niej z pewnej odległości (z Osaki) wydaje się niemal niemożliwe. Nie przygotowałem się zupełnie na to, co będzie, gdy już wylądujemy. Pranie i odkurzanie. Porządkowanie nowej rzeczywistości z Japonią niedbale poupychaną po kieszeniach. Wszystko to, co przywiezione, zadrukowane bezrozumnie obcym alfabetem, należy adekwatnie rozmieścić fizycznie w nowej rzeczywistości. Świat bez treści. Estetycznie i intelektualnie obojętny. Kosmos. A ja kosmita włóczący się po drogeriach i piekarniach z ustami pełnymi konnichiwa, arigatō, su’imasen wybieram milczenie. Tydzień później umiem już co prawda powiedzieć dzień dobry w Żabce, ale gdy wracam z niej bez kanapki ryżowej w ręce, znowu czuję się jakoś przesunięty. I nie chodzi o to, że tęsknię, czy że nagle w trzy tygodnie postanowiłem przechrzcić się na nipponjina i teraz na każdym kroku będę udowadniał wszystkim wokoło, jak tam jest wspaniale, a tu strasznie. To raczej wywrócona do góry nogami impresja na „Między słowami” — wspomagany jetlagiem i brakiem pomysłu na siebie po planowanym od pół roku urlopie marazm. Jakaś część mnie odetchnęła z ulgą, że wróciłem, ale pozostały ja — nieprzygotowany do powrotu do rzeczywistości wciąż skutecznie sabotuje jakikolwiek przejaw entuzjazmu czy energii.

Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Być może dlatego, że tylko oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu.

Wyobraziłem sobie właśnie, że sfabularyzowałem tę wycieczkę i próbuję sprzedać ją jako opowiadanie. Dorzucam jakieś elementy low fantasy, zagadkową postać o imieniu, które jest jej nazwiskiem czytanym wspak, tajemnicze zniknięcie, żeby tylko dało się jako tako przez to przebrnąć. Koniec końców, mimo starań, nic z tego nie wynika. Całe moje hipotetyczne pisanie (którego potwornie się boję) tak właśnie wygląda. Ostateczną konkluzją jest brak konkluzji i to jedyne akceptowalne dla mnie naturalne rozwiązanie. Ale nawet pomimo tej dziwnej pewności, czuję się bez choćby jednej górnolotnej puenty porzucony i zrezygnowany. Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Przez całe życie niezdarnie i bezrozumnie uciekam od właściwych doświadczeń, widząc je jako coś tymczasowego, prowizorycznego, jako przygotowanie na coś właściwego, co dopiero ma nastąpić kiedyś. Być może dlatego, że oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu, a faktyczne domknięcie to jedynie jakaś pozorna harmonia, z której w rzeczywistości wyziera pustka.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Podróże małe i duże — autobusem po Kioto i pola ryżowe gdzieś między Kanazawą a Nagoyą


Oświecenie w pół godziny

By tę niedoskonałą rzeczywistość nie tylko zaakceptować, ale nauczyć się dostrzegać w niej jedyną możliwą, a zatem najlepszą z opcji, zacząłem czytać o zen. To niedorzeczne, żeby zen doświadczyć przez pryzmat wyłącznie lektury, ale też nie robiłem sobie wielkich nadziei. Pomyślałem za to, że może dzięki temu te nieprzeniknione kamienne ogrody z równo zagrabionym cylindrycznie piaskiem, staną mi się odrobinę bliższe. Ale wcale tak nie było. Ich siła rażenia polega przede wszystkim na abstrakcyjnej estetyce. Samo zen nie służy interpretacji, przynajmniej nie przy pomocy słów.

Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki.

Interpretacja leży więc gdzie indziej. Na prawdziwą refleksję — zmysłową, nie intelektualną, nie było ani czasu, ani przestrzeni. Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki, których przymusem zaciągnięto tam w ramach szkolnej wycieczki. Z pewnością nie ja próbujący przy pomocy niezrozumiałej mapy i własnych rachitycznych notatek zrobionych jeszcze w Polsce dojść do tego, jak rozumieć który kamień. Latami będę mógł teraz opowiadać wszystkim wokoło o mistycznym doświadczeniu duchowym, jedynym w swoim rodzaju, jakie skołatanej duszy zapracowanego zachodu przynieść może wyłącznie wizyta w ogrodzie zen.

Swoją drogą moje pierwsze japońskie spotkanie z zen, na jakiś tydzień przed wizytą w kamiennym ogrodzie, było jego absolutnym zaprzeczeniem (ale też afirmacją, to w końcu zen, dychotomie logiczne go nienawidzą). Na godzinę przed zamknięciem muzeum mistrza zen D.T. Suzukiego w jego rodzinnej Kanazawie, postanowiłem (nieświadomie, ale jednak tak właśnie się stało) skłócić ze sobą całą grupę wycieczkową, wybiegając na łeb, na szyję do muzeum i tym samym porzucając wcześniejsze ustalenia i resztki jakiejkolwiek wewnętrznej harmonii. Ledwie łapiąc oddech, ekspresowo przebiegłem przez kunsztownie przemyślaną przestrzeń medytacyjną budynku, w stronę muzealnego sklepiku, by, swoim zwyczajem, odłożyć medytację na później przy pomocy nabytych pośpiesznie materiałów. To zabawna metafora całego mojego życia. A będzie jeszcze zabawniej, jeśli, dajmy na to, za pięć lat okaże się, że wszystkie te dużym kosztem społecznym zdobyte pomoce naukowe pozostaną nienapoczęte tak, jak je przywiozłem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Śmiało, przechodź, masz niebieskie


Inne Kioto

Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych. Tylko my nie mamy dla niego wystarczająco czasu i uwagi.

Paradoksalnie jednym z największych problemów Kioto jest jego bogactwo — jakkolwiek by stawać na rzęsach, dotarcie do esencji miasta w trzy dni jest absolutnie niemożliwe. Niezależnie od tego, czy przygotujemy sobie skrupulatnie listę miejsc do odwiedzenia wraz z napiętym, ale realistycznym planem wymagającym robienia dzień w dzień 40 tysięcy kroków, czy też przez cały ten czas będzie bezustannie lało i jedynym, co w tych warunkach będzie można zobaczyć, są złote komnaty wewnętrznego pałacu Zamku Nijō. Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych, o ile tylko dopisze nam szczęście. Tylko my, odwiedzający je przejazdem na kilka dni, nie mamy mu do zaoferowania czasu i naszej uwagi. Zbyt wiele wciąż nie zostało zobaczone, zdobyte, skonsumowane, odhaczone! Nawet jeśli nasze nogi odmawiają nam posłuszeństwa i postanawiamy przez dłuższą chwilę wczuć się w ich sytuację i rozsiąść się na macie tatami z widokiem na przecudnej natury ogród, w którym mieszka żywa czapla, nasz umysł nie przestanie wędrować. Nasze palce nie przestaną bawić się telefonem. Jesteśmy zobligowani wyszarpnąć z tej chwili na później, ile tylko się da — jeśli trzeba tak, by z samej chwili w niej samej nie zostało nam już nic. Kioto było moim największym marzeniem i moim największym wyzwaniem. W organizacyjnym ferworze nie pomyślałem, że tym, którym okradnie mnie z tego doświadczenia będę ja sam, wciąż niepotrafiący odnaleźć się w tej przeklętej chwili, która trwa. Wiecznie spiskujący przeciw niej wraz z projekcjami urojonej przyszłości i wspomnieniami innych nienależycie przeżytych minionych już momentów, romantyzowanych na potrzeby spisku.

Czasem wydaje mi się, że być może byłbym w stanie być bardziej obecny w samotności. Wtedy uciekam w głąb siebie, szukam pośpiesznie w telefonie idealnego utworu, który odda jednocześnie naturę tego, co we mnie i wokoło mnie, fizycznie oddalam się na chwilę, nikomu nic nie mówiąc, może mrucząc coś nieśmiało. Jakie znaczenie ma to, że wydaje mi się, że jestem już trochę bliżej, gdy wciąż jestem tak daleko? Niezliczoną ilość razy udowodniłem sobie, że to nie tak, ale jakoś wciąż uciekam z nadzieją na satori, które nie nadchodzi. To zabawne, że na dwa tygodnie przed wyjazdem spędziłem kilkanaście godzin na ponownej lekturze „Innego Kioto”, by zrobić sobie z niego notatki w nadziei na świadome doznanie miasta tam na miejscu, a gdy już przyszedł ten czas, mój mózg uznał, że to wciąż jedynie próba generalna. Wiem już przynajmniej tyle, że do Kioto muszę wrócić. Wykorzystać wszystko to, co choć poszło zgodnie z planem, było z gruntu źle zaplanowane, aby poznać to miasto naprawdę, a nie tylko omieść wzrokiem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Udawana kontemplacja (prawdziwe życie jest gdzie indziej)


Plastic love

Nawet jeśli ogrody świątyń zen nie potrafiły przynieść nam ukojenia, istnieją w Japonii miejsca, które to potrafią. Nie, że są zupełnie niezawodne, ale w większości sytuacji sprawdzają się jak trzeba. Konbini. Można tam nie tylko zaopatrzyć się w prowiant, ale niejednokrotnie także usiąść, by odpocząć i nabyty prowiant skonsumować. W większości sklepów — w razie potrzeby kupić bieliznę na zmianę, w niektórych — skorzystać z toalety, by zmiany tej dokonać. Wybór (w dużej mierze) zdrowej, taniej i pysznej garmażerki nie jest już co prawda zasługą konbini, ale raczej połączeniem japońskiej tradycji kulinarnej i współczesnej kultury pracy od świtu do nocy. Mimo tego to właśnie w zaciszu (no powiedzmy) konbini może zachwycić nas aromatyczna melonowa bułeczka albo nigiri burger, gdzie w ryż zawinięty w nori wciśnięto kawał kurczaka z głębokiego oleju w majonezie (w dużej mierze zdrowej — napisałem). Czasem można znaleźć także piwo w puszce (w Japonii piwo sprzedaje się niemal wyłącznie w puszkach), które po pociągnięciu zawleczki otwiera całe górne denko i zmienia się w coś w rodzaju szklanki. Można by też pewnie skonsumować je na miejscu (Japończycy nie mają restrykcji odnośnie do spożywania alkoholu w miejscach publicznych), ale żeby uniknąć niezręcznych sytuacji (piwo pieni się niemiłosiernie i z pewnością zalejemy nim podłogę), zabieramy je ze sobą na później. W konbini możemy też opróżnić kieszenie i torby z noszonych ze sobą plastikowych butelek i opakowań, których zwykle nie da się wyrzucić na ulicy, bo kosze na śmieci zniknęły z japońskiej przestrzeni publicznej po ataku sekty religijnej gazem sarin w połowie lat 90.

A jest co ze sobą nosić, bo Japonia ma obsesję na punkcie pakowania wszystkiego w plastik. Gdy kupujemy duże zbiorcze opakowanie krakersów, ciasteczek, wafelków, jest niemal pewne, że każda maluteńka porcja jest wewnątrz zafoliowana raz jeszcze. Dział z warzywami i owocami to zwykle plastikowe tacki, miseczki, worki, a w nich policzone i odmierzone skrupulatnie, nierzadko pokrojone już produkty — pół korzenia lotosu, dwie papryki, trzy jabłka, jeden banan. Japoński recykling w związku z tym często odnosi się wyłącznie do różnych rodzajów plastiku — butelki pet wrzucamy osobno, a całą resztę okalającej wszystko i wszędzie folii osobno — do spalenia. Poza jedzeniem zafoliowane kupowałem także książki, pocztówki (każda we własnej koszulce), a już po powrocie okazało się, z czym wcześniej się nie spotkałem, że niektóre z przywiezionych przeze mnie płyt winylowych zapakowane zostały w podwójne foliowe koszulki. Jedną z nich, ponieważ jak już wiemy plastiku nigdy dość, opakowano aż trzykrotnie! Więcej plastiku, więcej! Japonia wytrzyma…

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Arcydzieła sztuki japońskiej: kremowe piwo w blaszanej szklance i nigiri burger


Małe, maleńkie

Zdarza się, że zdjęcie nie oddaje natury fotografowanej rzeczy. Choćby japońskie pagody, które zazwyczaj okazywały się na żywo znacznie większe niż można było przypuszczać. To doświadczenie porównywalne z tym, gdy po raz pierwszy człowiek staje naprzeciw paryskiego Łuku Triumfalnego, który na zdjęciach w podręczniku historii czy geografii był jakąś tam bramą, a w rzeczywistości okazuje się wyższy niż 11-kondygnacyjny blok z wielkiej płyty (trudno to sobie wyobrazić, przyznaję, sprawdziłem na stronie dla specjalistów). W innej skali, ale pozostawiając po sobie podobne wrażenie, pręży się potężna wielka brama południowa chramu Tō-ji, a rozmachem ani trochę nie ustępują jej kiotyjskie Tōfukuji czy przesławna brama Ōtemmon kramu Heian Jingu i położona zaraz obok ogromna brama Torii — jedne z żywych symboli starej stolicy. Skalą przytłacza także Sanjūsangendō — długa na 120 metrów świątynna sala, w której 900 lat temu ustawiono 1001 naturalnej wielkości podobizn tysiącramiennej bogini Kannon (tak naprawdę czterdziestoramiennej, ale każde ramię reprezentuje 25 kolejnych — to buddyzm ezoteryczny, nie pytajcie).

Ledwie dostrzegalna była przesławna brama torii na jeziorze Ashi. Większa od samej bramy była z pewnością towarzysząca jej legenda i oczywiście otoczka turystyczna.

W Japonii jednaką, a czasem nawet i większą uwagę przywiązuje się do tego, co małe. Mikroskopijnie małe były żurawie z papieru, które po zakończonej (i opłaconej) kolacji w geście polsko-japońskiego przymierza (w ramach którego zaznaczyliśmy też swój kraj na wielkiej zwijanej mapie świata) kazała nam sobie wybrać ze słoika wypełnionego mnóstwem miniaturowych żurawi z papieru prowadząca na parterze swojego tradycyjnego japońskiego domu (minka) staruszka-gospodyni (ōbā-chan). Malutkie były też figurki maneki-neko (kotka z wyciągniętą łapką, symbolu pomyślności) ustawiane dziesiątkami w okolicy automatów z kulkami w nadmorskim okręgu Ise. Każda plastikowa kulka zawierała taką figurkę, a figurka zawierała w sobie perłę — perłę zabierano, a kotka zostawiano na miejscu — na szczęście. Proporcjonalnie zupełnie niewielka, wręcz ledwie dostrzegalna, wyróżniająca się za to żywo pomarańczową barwą była przesławna brama torii na jeziorze Ashi niedaleko góry Fuji. Większa od samej bramy była z pewnością legenda o mnichu, który zbudował to torii by rozprawić się ze złośliwym potworem żyjącym w jeziorze. I oczywiście otoczka turystyczna, dzięki której, by zobaczyć to przesławne torii wybraliśmy się właśnie do Hakone, zamiast nad pobliskie Yamanakako (nawet bliżej Fuji, ale bez torii na wodzie). Japonia to doskonałe miejsce, by nauczyć się, że nie zawsze to, co wydaje nam się jakieś, jest tym w istocie. Przykład bramy na jeziorze jest bardzo dosłowny, ale Japonia na każdym kroku udowadnia nam, że konwenanse i współdzielone, przekazywane sobie nabożnie wyobrażenia są ważniejsze niż uboższa i bardziej brutalna rzeczywistość. Nie jest to może pierwsze doświadczenie przelatującego przez Japonię turysty, ale warto mieć z tyłu głowy, że dychotomia honne (to, co naprawdę się myśli, ale czego przed kurtuazję nie należy zdradzić) i tatemae (to, co należy zrobić lub powiedzieć, choćby zasygnalizować gestem) jest po dziś dzień immanentną cechą tej kultury. Wtedy nasze doświadczenie turystyczne nastręczy Japończykom możliwie najmniej utrapień.

Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko.

Maleńka bywa w Japonii także przestrzeń osobista. I to doświadczenie akurat nas jako turystów z całą pewnością nie ominie, niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na nocleg hotelowy, couchsurfingowy czy wynajmiemy grupą mieszkanie lub domek na wyłączność. W każdym z tych przypadków przyjdzie nam się zmierzyć z kreatywnym zagospodarowaniem przestrzeni z racji jej daleko posuniętych ograniczeń. Tym samym czekają na nas umywalki wkomponowane w biurka w pokojach hotelowych, łóżka wypełniające dostępną przestrzeń tak szczelnie, że niemal nie da się ich rozsunąć — choćby symbolicznie, mleczne szyby w oknach niewpuszczające zbyt ochoczo światła dziennego — wychodzące najpewniej na ścianę budynku obok i oczywiście kartonowe ścianki działowe, liche przepierzenia, wątłe stropy we wspomnianym już tradycyjnym japońskim budownictwie typu minka. W takim domu, w którym przestrzeń dzieli się dość prowizorycznie, przesuwanymi drzwiami fusuma, a który wyściełają w dużym stopniu bambusowe maty tatami, z dużym prawdopodobieństwem, przy odpowiednim tylko ułożeniu, wysłyszeć można na piętrze, co szeptane jest na parterze. Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się więc w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko. Cienkie ściany i stropy budują i rujnują jednocześnie relacje międzyludzkie — wzmacniają za to jednoznacznie społeczne mechanizmy kontroli. Japonia sama, na ochotnika, czeka w tym samym szeregu, w którym także z własnej woli (skrzętnie ukrywając objawy depresji) ustawiła się już Norwegia, a niewiele dalej trochę z braku laku zameldowały się Czechy.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Ledwie omiecione wzrokiem Kioto: wieża chramu Tō-ji i las bambusowy


Wyobrażenia a rzeczywistość

Od dziecka myślę sobie (całkiem słusznie), że jeśli będę zbyt wiele wysiłku wkładał w wyobrażenie sobie czegoś, na czym mi zależy, to z pewnością skończę zawiedziony. Później przez długie lata będę jeszcze ten zawód oczywiście rewidował, ale emocje towarzyszące mi w tej konkretnej chwili, gdy wyobrażenia zgniata rzeczywistość, będę mógł przewartościować w najlepszym wypadku w relacji honne — tatemae. Nie da się oczywiście, przez pół roku planując każdy dzień trzytygodniowej eskapady, wyobrażeń zupełnie zaniechać. Są jednak rzeczy, które, przynajmniej w moim przypadku, skutecznie im umykają — zapachy i tekstury. I to właśnie one sprawiają, że nawet gdy mózg próbuje sabotować to, co nowe, inne i wyjątkowe, udaje się mimo tego człowiekowi wyszarpnąć to nietuzinkowe odczucie realności w aurze dojmującego odrealnienia. W domu gościnnym minka to zapach słomy i nieoczekiwanie przyjemna faktura świeżych wciąż mat tatami pod stopami sprawiły mi największą, zupełnie niespodziewaną przyjemność. Dopełniła go niecodzienna miękkość wypełnionej pierzem pościeli — rzecz, przed którą mnie, chorobliwego alergika, od dziecka próbowała niemal skutecznie, aż dotąd, ustrzec własna matka. Zapach bambusowej słomy, ujarzmiony w formie wyplecionej skrupulatnie maty, jednocześnie przywoływał słodko-gorzkie wspomnienia dziecięcych wędrówek przez zbożowe pola, przypłacanych bolesnymi epizodami ataków podrażnień, łzawień i katarów — to co niegdyś zakazane, teraz, przy antyhistaminowym wsparciu podręcznych pigułek i sprejów, w bezpiecznej przestrzeni dalekiej Kanazawy uwolniło jakąś rozkoszną część własnej tożsamości pozostającą do tej pory w zupełnej wręcz izolacji od mojej jaźni. To być może moje najżywsze i najprawdziwsze doznanie przywiezione w z tej krótkiej podróży.

Zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży.

Innym momentem, który zapamiętam, będzie spacer niemal pustą, piaszczystą plażą wzdłuż Pacyfiku na półwyspie Ise w wietrzny i pochmurny dzień. Czułem się wtedy tak, jakbym cały świat miał na wyciągnięcie ręki — zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży i rozczarowania, które przygotował mi własny mózg. Na plaży poza nami, losową grupką polskich turystów, byli tylko lokalni surferzy, wszyscy, jak na komendę, ubrani adekwatnie do temperatury wody, szczelnie, w czarne piankowe kostiumy. I kraby. Setki, tysiące malutkich krabów, na najmniejszy niemal człowieczy ruch reagujących ucieczką do setek, tysięcy malutkich piaskowych przerębli — miniaturowych norek, z których mogły swobodnie wyruszać na żer. Poza białym piaskiem pod stopami zgnieceniu ulegały tysiące, miliony nawet mniejszych kopczyków z mokrego piasku — efektów skrupulatnych krabich poszukiwań pożywienia. Z dala od plaż, w licznych świątyniach pod stopami chrzęściły też kamienie, którymi tradycyjnie wysypuje się sandō — drogę łączącą to, co codzienne i zwykłe, z tym co święte w świątyniach zarówno buddyjskich, jak i sintoistycznych. Ten chrzęst, przypominający trochę rodzime pomysły na parki i ogrody, wybrzmiewał jednak wówczas inaczej. Choć inaczej niż w przypadku mat tatami, podczas takiej wędrówki nie zdejmowało się butów, melodia wygrywana przez miarowe kroki czasem pielgrzymów, choć częściej tylko turystów, ma w tym konkretnym kontekście zupełnie swoistą poetykę.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

W domu ze słomy i papieru


Pamiętajmy o ogrodach

Czego będąc w Japonii pod żadnym pozorem nie ignorować? Tak jak w nagłówku — ogrodów. I parków, które często można potraktować jako wariant ogrodów — lub odwrotnie japońskie ogrody mogą stanowić rodzaj parku, w zależności od tego, czy przez ogród można przejść, czy ogląda się go z tarasu. Większość z nich jest co prawda za paywallem, ale są to dość śmieszne pieniądze (zwykle 300-500 jenów — na tę chwilę: 7,50-12,50 w złotówkach) i wydane w szczytnym celu, bo zasilają fundusze świątyń lub instytucji, które tymi ogrodami się zajmują. Co prawda coraz więcej mówi się o specjalnych cennikach dla turystów pochłaniających japońskie frykasy i zadeptujących miasta, ale wbrew temu, co twierdzą media, to wcale nie jest nowy wątek. Dla turysty-laika ogród będzie stanowił pulsujące serce świątyni — estetyczny i, szeroko rozumując, także duchowy punkt odniesienia. Można studiować karahafu (charakterystyczny chiński łuk dachowy spotykany w budynkach świątynnych buddyjskich kramów) lub chylące się do wewnątrz zamkowe czy świątynne mury o przekroju trapezu, można omieść wzrokiem wiszące w tokonomach zwoje lub też pozwolić im rozgnieść sobie mózg, bezskutecznie próbując odszyfrować kaligrafię w stylu sō. A tymczasem to ogród przemówi do nas samemu.

Zrobi to oczywiście bezgłośnie. Nawet jeśli zaprosi do pomocy powściągliwą czaplę (po Kioto spaceruje wiele czapli, tak po prostu), w akompaniamencie pomogą mu wiatr lub deszcz. Nawet jeśli będzie koncepcyjny (jak kamienne ogrody zen — szczególnie ten przy świątyni Daisen-in w kompleksie Daitoku-ji), a personel zaprosi nas, byśmy studiowali jego symbolikę, albo przeprowadzi nas przez niego bez dodatkowej opłaty emerytowana przewodniczka, objaśniając w szczegółach kolejne elementy (jak nas w Isui-en w Narze), w pewnym momencie ogród nas uciszy. Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i zupełnie gdzieś indziej. Wizyta w Kenroku-en w Kanazawie (i główny powód odwiedzenia tego miasta), powszechnie uznawanego za jeden z najpiękniejszych ogrodów w całej Japonii, od początku do końca była dla mnie słodko-gorzka.

Otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć. Nie ma w tym niczego metafizycznego.

Gorzkie było poczucie, że oto jestem tu w okolicznościach bezsprzecznie i wyłącznie turystycznych, otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda, której być może już nigdy nie będzie dane mi doświadczyć, musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć — jednym z milionów kopii przedstawiających tę samą scenerię, te same sztuczne uśmiechy i turystyczne pozy. Nie było w tej wizycie niczego metafizycznego. Niczego, co byłoby krokiem ku pięknu lub celem kolejnego etapu jakiegoś estetycznego dojrzewania — tak przynajmniej widziałem to w tamtej chwili — przestraszony i bezsilny. Pośpieszne przejście od codziennego profanum do estetycznego sacrum (swoją drogą — celem ogrodów zen może być, bo przecież nie musi — to zen!, właśnie wzrastanie, kształcenie się poprzez obcowanie z pięknem) było dla mnie doświadczeniem dezorientującym. Ale była w tym też niewątpliwie pewna słodycz i to zupełnie dosłowna — w cały Kenroku-en czuć było intensywny słodki kwiatowy zapach jednego z gęsto rosnących tam drzew, którego nie udało mi się nazwać. Po raz kolejny tam, gdzie umysł zawodzi, przychodzą mu z pomocą zmysły, których zwykle nie bierze pod uwagę. Słodkie kwiaty w Kenroku-en, morski wiatr na plaży w Ise i świeża słoma mat tatami podczas noclegu w minka uratowały mnie przed samym sobą.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Bezrozumna estetyzacja konsumpcjonizmu


Prawdziwe życie jest gdzie indziej

Miałem na studiach wykładowcę, który jednocześnie był poetą. Nie pamiętam już, co wykładał, ale pamiętam, że raz przyszedł na zajęcia w koszulce z, jak się później okazało, cytatem z Rimbauda — la vraie vie est absente, co w jakimś polskim tłumaczeniu, do którego zainspirowany dotarłem, przełożono jako prawdziwe życie jest gdzie indziej. Do dziś dręczy mnie luka stworzona przez tłumacza pomiędzy czymś nieobecnym (absente) w oryginale a polskim gdzie indziej. Zastanawiam się z różnych perspektyw, czy to, że coś jest nieobecne, zawsze implikuje logicznie to, że jest gdzieś indziej. Być może tak. Rimbaud miał oczywiście na myśli coś innego, ale te ledwie intertekstualne gry prowadzą czasem do najciekawszych wniosków. Tak też jest z moją Japonią. Bo widzicie, inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Zwłaszcza jeśli otoczenie nie sprzyja medytacji — turyści ustawiają się w kolejce, kupują bilety, ocierają się o siebie, układając buty na ustawionym przed wejściem regale. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją, wyplutą przez umysł w odpowiedzi na teoretyczny czy poetycki tekst. Trudniej jest z dala od tego tekstu w rzeczywistym kontekście miejsca odnaleźć faktyczną esencję.

Inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją niż odnaleźć faktyczną treść w rzeczywistym kontekście miejsca z dala od tekstu.

Analogicznie, wszędzie tam, gdzie tłoczyliśmy się, gdzie staliśmy w kolejce, gdzie liczono nas za bilety, nie umiałem powstrzymać myśli, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I nasze — bardzo konkretnie zorganizowanych, obiektywnie patrząc, turystów, czujących się jednak w tej turystycznej wymianie bardzo różnie. I przede wszystkim samej Japonii, której nie da się poszatkować, ometkować i obiletować tak, by każdy gaijin mógł sobie jej skubnąć tak, jak należy. To wcale nie kwestia możliwości — Japończycy potrafią przedziwne rzeczy. Gaijin po prostu nie byłby taką Japonią zainteresowany. Pod gaijina wstawcie losową osobę udostępniającą turystyczną relację na Instagramie, albo mnie, który dużo bardziej ukontentowany jestem, gdy mogę wypełnić abstrakcyjną rycinę własnym wkładem, niż gdy ożywa przede mną i muszę ją przyjąć taką, jaka jest.

Mimo wszystko, żeby spróbować, uciekliśmy na chwilę poza miasto. Wzięliśmy auto i prawie bez planu przemierzyliśmy kawałek półwyspu Ise, raczej turystycznie, bo nie było powodów, byśmy sami przed sobą kamuflowali cel swojej podróży. To było, mówiliśmy między sobą z przekąsem, doświadczenie. Miesiąc później przekąs ustąpił miejsca pewnej fascynacji i poczuciu spełnienia — to było doświadczenie! Od lat słyszałem, że są w Japonii miejsca, gdzie nie da się dotrzeć bez japońskiego. Wypożyczenie auta było pretekstem, by butnie, z japońskim na granicy komunikatywności, spróbować to zweryfikować. I faktycznie, rozmawiając z ludźmi, udało nam się i więcej zobaczyć, i inaczej zjeść. W mieście cierpiącym na chroniczny nadmiar bodźców tego rodzaju small talk byłby formą ekstrawagancji, może nawet impertynencji.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Prawdziwe życie jest być może właśnie tutaj


Nie umiem robić zdjęć obcym ludziom jak Vivian Maier. Zresztą w żaden sposób nie usprawiedliwia tego mój aparat w telefonie — nie wyglądam jak artysta czy reporter, któremu więcej można by wybaczyć. Nie robiłbym zresztą takich zdjęć z intencją, żeby te wizerunki upubliczniać. Raczej by unaocznić sobie samemu kiedyś tam później pewien jednocześnie turystyczny i nieturystyczny aspekt danej chwili i miejsca — zależy jak na to spojrzeć. Zachować tę jego cząstkę, której nie są w stanie wyrazić landshafty, martwe natury, dzikie tłumy czy kamienne bóstwa z połyskliwie bursztynowymi oczyma. Ale właśnie zaraz obok być może najbardziej zatłoczonego miejsca na mapie Kioto, przesławnego i majestatycznego Fushimi Inari Taisha, gdzie akurat na drewnianej podłodze (na tę okoliczność zmienionej w scenę) jednego ze świątynnych pawilonów odbywał się ceremonialny taniec kapłanki miko, poczułem mimowolnie kolejny z sensów tego, że prawdziwe życie naprawdę musi być gdzie indziej.

Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika.

W odległości kilku metrów od pawilonu zaraz przy niskim kamiennym płocie w cieniu starej śliwy stał nieruchomo strażnik. Kolorowa i nazbyt głośna (w stosunku do akompaniamentu ceremonii — na koto i flecie shakuhachi) masa turystów głównie fotografująca i nagrywająca bez zrozumienia to niecodzienne przedstawienie, a w samym jej środku ja — to przyglądający się tańczącej miko, to rzucający okiem na strażnika. Na oko był po sześćdziesiątce, ubrany w beżowy mundur, spod którego w nie do końca jakby przemyślany sposób wylewał się za szeroki biały kołnierz wizytowej niewątpliwie koszuli, o lekko hippisowskim kroju. Uwagę zwracały jednak przede wszystkim — poważna, obojętna twarz, wbity w abstrakcyjny odległy punkt nieruchomy wzrok i wyprostowana, dość enigmatyczna sylwetka ze splecionymi praktycznie z przodu na wysokości bioder rękoma.

Tańcząca miko w strojnym biało-czerwonym kimonie z ozdobnym wachlarzem w dłoni. Bezrozumny tłum zagranicznych turystów filmujący to wszystko wyłącznie dlatego, że mógł. I ten wyrwany jakby z innego porządku nieruchomy strażnik wpatrzony gdzieś w dal. Trzy sfery niemal zupełnym przypadkiem rzucone jedna obok drugiej, bez żadnej ciągłości znaczeń, wchodzące sobie w drogę, cudem niemalże unikające kolizji. Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika. Nawet gdyby jakimś cudem nasze spojrzenia spotkały się przez krótką chwilę, nie porozumielibyśmy się. Gdzie było jego prawdziwe życie? Co i jak widział wtedy przed sobą? W czym zanurzył swój wzrok tak głęboko, że zdawało się to unieważniać i taneczną ceremonię, i turystyczny zgiełk tego przedziwnego miejsca — jednako wspaniałego i przerażającego?

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Amaterasu / Inari


Jakaś odpowiedź być może jednak czekała na nas na ostatniej prostej kiotyjskiego bałaganu. Po tym jak pieczołowicie rozplanowany grafik ostatniego dnia musiał ustąpić przed deszczem bezkreśnie ulewnym, zaaranżowaliśmy, by pożegnać się z miastem, jeszcze jedno krótkie przedpołudnie. Miejscem pożegnania została zlokalizowana niepozornie w małomiasteczkowej zabudowie między jednokondygnacyjnym starym pasażem handlowym, gdzie swoje punkty mieli drobni sklepikarze, a wysypanym kamieniami na wpół dzikim parkingiem, gdzie ci sklepikarze parkowali, zapomniana przez miasto i nieznana turystom świątynia — Injō-ji. W jej wnętrzu, w odpustowo zaaranżowanym kramie, na tyłach którego mieściło się coś na kształt parafialnej świetlicy wraz z niezręcznie wydłużonym, betonowym oczkiem wodnym, mieszkał sam Władca Piekieł.

Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem.

Średniowieczna, grubo wyciosana z kamienia podobizna zatartego przez wieki w zbiorowej wyobraźni Króla Piekieł — Enma-sama, którego oczy, według legendy, wypełniono bursztynem zebranym po pożarze innej świątyni (tych w tamtych trudnych czasach zresztą nie brakowało). Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem. Po obu jego stronach figury dwóch piekielnych urzędników, równie nieprzejednanych, skrupulatnie rozliczających zmarłych z ich dobrych i złych uczynków. Wszystko to za dwiema szczelnie zamkniętymi zagrodami ołtarza tak, że przez niewielką wnękę przedostaje się jedynie złowrogi błysk średniowiecznych bursztynowych oczu.

Bałem się tego miejsca. Nie ze względu na Króla Enmę, ale chcąc uniknąć rozczarowania lokalnym charakterem tego miejsca, które nie zostało przecież na uboczu miejskiej mapy zabytków bez powodu. Tymczasem to tam udało mi się na krótką chwilę poczuć jakiś rodzaj spełnienia. Może zadziałała swojskość anturażu, może podbudował mnie brak turystycznego sznytu, a może mój mózg, spodziewając się najgorszego, wreszcie nieświadomie, dla odmiany, uratował mnie przed samym sobą. Król Piekieł nie okazał się jednak miłościwy — jedyne omikuji, na które zdobyłem się podczas wyjazdu właśnie w jego świątyni, skazuje mnie w najlepszym razie na peryferie szczęścia. Wkrótce jednak miałem okazję przekonać się, że niezależnie od kaprysów fortuny i ich kunsztownych papierowych emanacji, w drodze powrotnej wszyscy utknęliśmy na lotnisku przecież zupełnie tak samo.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Złowrogi błysk bursztynowych oczu Króla Piekieł


Naprawdę chodzi o jedzenie

W jedynym skrupulatnie prowadzonym przeze mnie dzienniku podróży — dzienniku posiłków — poza datą dopisywałem dzień tygodnia. I było to jedyne i wyłącznie symboliczne umocowanie nas w jakiejkolwiek rzeczywistości. Całkowicie zbędne i abstrakcyjne — środa czy sobota, żadna to różnica. Gdzie indziej pewnie można byłoby dbać jeszcze o niedziele, by móc zrobić zakupy zawczasu, ale nie w Japonii. Japonia sprzyja odrealnieniu, pogrążeniu się w jakimś półśnie, czy może raczej zawieszeniu w świecie, który wydaje się realny, ale trudno mieć pewność, czy to jego obiektywna cecha czy jakieś dziwne wyobrażenie. Japonia zdaje się o tym wiedzieć i gorliwie podtrzymuje to wrażenie. Aoshingō — niebieskie światła sygnalizacyjne — faktycznie bywają niebieskie. Ale nie jesteśmy pewni, czy to one tak są wyświetlane, czy to my źle je widzimy. Ale nawet kiedy mózg na jetlagu płata człowiekowi figle, z pomocą przychodzą mu tekstury, zapachy i smaki. Tym samym ostatecznie jednak naprawdę wszystko sprowadza się do jedzenia.

Japończycy mają niezdrową obsesję na punkcie produktów z Hokkaidō (północnej wyspy). Wszystko jest tam organiczne, zdrowe i szczególnie smaczne. Hokkaidō zdobi więc produkty mleczne, patronuje mięsu, rybom, a nawet słodyczom, choć o dyni Hokkaido, o dziwo, nikt w Japonii nie słyszał (według wikipedii faktyczna nazwa tej dyni zawiera w sobie sześć chińskich znaków jeden po drugim, nie nadaje się więc ani do cytowania, ani do używania jej na co dzień). I chociaż zdrowe jedzenie na zachodzie jest od zawsze kojarzone z Japonią, jego faktyczny krajowy status jest nie mniej efemeryczny niż u nas w Europie. Bo chociaż bez problemu w każdym konbini możemy kupić niesłodzoną zieloną herbatę (w plastiku, a jakże!) na zimno lub ciepło, to już znalezienie w miarę nadającej się do picia kawy (bez cukru lub lekko słodzonej) zabierze nam wiele podejść i sprawi, że stracimy trochę wiary w naród japoński. Ta zresztą legnie w gruzach zupełnie, gdy przyjrzymy się sklepowej ofercie pieczywa — miękkie, słodkie buły, waciane chlebki niemalże lub faktycznie bez skórki, straszne rzeczy, prawie nienadające się do jedzenia, ale jednak w pewnych inkarnacjach, chociażby ze słodkim, nieco perfumowanym, ale zadziwiająco smacznym nadzieniem, uzależniające.

Największym po pieczywie zawodem jest czekolada. Japończykom nie bardzo wychodzi naśladowanie zachodniego cukiernictwa — oferta czekoladowa jest skąpa i dość rozczarowująca. Niezrównane, i zupełnie niedające się porównać z importowanymi do Polski tajwańskimi mochi, jest za to wagashi — japońskie tradycyjne słodycze, głównie na bazie mąki ryżowej, cukru i pasty z czerwonej fasoli anko. Można załamywać ręce nad wszechobecnością polerowanego ryżu, pozbawionego wszelkich wartości odżywczych, ale kanapki onigiri w sklepach konbini dosłownie ratują turystom życie. Są przepyszne, niedrogie, wypełniają brzuszek jak należy i w porównaniu z ich europejskimi odpowiednikami wydają się znacznie zdrowsze. Z ryżem doskonale łączy się też nattō — naczytałem się o nattō przed wyjazdem, a jedyna krajowa próba spróbowania go zakończyła się kapitulacją. Jeśli miałbym jednak wskazać na praktyczną naukę z tego wyjazdu — nauczyłem się to nattō jeść. To ponoć tej nieapetycznie ciągnącej się i dającej zgnilizną sfermentowanej soi Japończy zawdzięczają swoje relatywnie dobre zdrowie. Dowiedziałem się też przy okazji, że w Japonii nie ma nikogo (w cudzysłowie oczywiście), kto nie lubiłby nattō. To potrawa narodowa, która nie miała szans stać się towarem eksportowym. Mimo tego nattō można dostać i u nas, a nawet zrobić samemu w domowej jogurtownicy.

Na każdą niemożliwie zatłoczoną kiotyjską świątynię, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Była to niewątpliwie także kulinarna przygoda, nie ma co udawać. Mógłbym tu wzdychać do rāmenów nieporównywalnie bardziej esencjonalnych, a przy tym tańszych niż w polskich knajpach. Wznosić peany na cześć smażonej soby, tempury z krewetek, świeżych ryb na ryżu i owoców morza zaskakujących formą i smakiem! Trochę się chwaląc, a trochę smucąc, bo zostawiłem to wszystko gdzieś daleko. Koniec końców nie jest to jednak blog kulinarny — a całkiem sporo pojawia się w sieci bardzo konkretnych rekomendacji i dań, i miejsc. Moje doświadczenia w tej kwestii są raczej takie, że do polecanych przez influenserów knajp niemal nie sposób się dostać — nie tylko trzeba by stać w kolejkach, ale bywa czasem, że nie będąc w pojedynkę, nie ma w ogóle możliwości zjeść posiłku względnie razem, bo cały lokal sprowadza się do zdolnej pomieścić cztery osoby lady barowej. Czasem jednak zupełnie nieopodal tych głośno rekomendowanych miejsc, można całkiem przypadkiem, może pomagając sobie trochę mapą Google’a, znaleźć coś w zupełności przepysznego, nawet jeśli w jakimś sensie mniej kraftowego. Podobnie jest zresztą z kiotyjskimi świątyniami. Na każdą niemożliwie zatłoczoną, polecaną w co drugiej instagramowej relacji, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, z których każda ma do zaoferowania coś interesującego, a które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Katsuo-chazuke, czyli kulinarne czary-mary


Niech jednak będzie, mimo wszystko, że wielki finał tej przesadnie zawiłej i przecedzonej nadmiernie przeze mnie historii będzie kulinarny. W położonej na samym skraju półwyspu Ise miejscowości Daio uprzejma i zaskakująco gadatliwa sprzedawczyni w sklepie z perłami z trudną do ukrycia ekscytacją w ramach lokalnej rekomendacji kulinarnej zapisała mi na swojej wizytówce: かつおちゃづけ、田中料理店 — katsuo-chazuke, Tanaka Ryōriten. Zaoferowała się nawet, że chętnie zadzwoni i zrobi nam rezerwację, ale trochę niepewni własnych planów, uprzejmie podziękowaliśmy. Nie wyjaśniła, co to za jedzenie i jakie to miejsce, ale szybko znaleźliśmy je na mapie i następnego dnia podjęliśmy decyzję, że chcemy tam zjeść. Gdy przyjechaliśmy zarezerwować stolik na wieczór, na miejscu zastaliśmy niemałe zamieszanie i lokalną ekipę filmową, ale rezerwacja została przyjęta. Niepotrzebnie zresztą, bo restauracja okazała się na tyle regionalna, że poza kilkoma stałymi bywalcami przy barze, wnętrze było w zasadzie puste. Było raczej funkcjonalnie niż przytulnie, meble i kamienna lada miały już swoje lata, ale wszystko wyglądało bardzo schludnie. Szalenie skromna i uprzejma, przepraszająca, że nie mówi po angielsku (co nie było do końca prawdą) kelnerka w średnim wieku, gdy tylko zobaczyła nasze wahanie, zaproponowała, że może połączyć w dobrej cenie rekomendowane nam katsuo-chazuke (wciąż będące dla nas na tym etapie pewną niewiadomą) ze smacznie wyglądającym zestawem tempury. W efekcie każdy otrzymał tacę z ośmioma naczyniami — w nich zupa miso, parowane jajko, dwa sosy, kiszona rzodkiew, gotowana wątróbka jakiejś ryby, którą próbowałem wyguglować, ale i tak nie została mi w pamięci, tempura i oczywiście katsuo-chazuke. Katsuo, to odmiana tuńczyka popularna w Japonii, tutaj podawana w formie delikatnego tataru na ugotowanym ryżu z dodatkiem alg nori i świeżego imbiru. Myślę, że ta miseczka to mój najsmaczniejszy moment tego wyjazdu. Ale jest coś jeszcze — chazuke — gdy już nasze katsuo zostanie zjedzone w połowie, mieszamy zawartość czarki z ryżem i rybą z sosem sojowym, a następnie zalewamy wszystko zieloną herbatą z dzbanka, co daje nam dość osobliwą ryżankę. Zaskakujący to finał, przyznajcie sami.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Cała Japonia na jednym zdjęciu (starałem się najbardziej na świecie, by zrobić to zdjęcie, nawet o tym nie wiedząc)


Mniej więcej w połowie tekstu wyczuwalna jest zmiana nastroju — powoli zacząłem wracać do siebie i odnalazłem się na nowo w polskiej codzienności. Ostatecznie spisywałem te impresje wieczorami na przestrzeni miesiąca po powrocie. Tekst jest zbyt długi, a i tak nie oddaje wszystkiego tego, co chciałem wyrazić. Pierwszy raz jednak od bardzo dawna miałem poczucie, że mam coś do przekazania, że istnieje w moim życiu substancja, którą chcę i potrafię opisać słowami. I że rzeczywiście ma to jakieś znaczenie. To wspaniałe poczucie.

Opublikowano

czuję się

in pieces but still holding it together

in pieces but still holding it together, bouke de vrie


planowo może nawet drugoplanowo
z r e d u k o w a n y
do machinalnego wykonywania działania
wcale nie matematycznego
choć po oględzinach bliższego matematyce
aniżeli działaniom ludzkim
w powtarzalnym schemacie
mimowolnie zaprogramowanym
w skończonej pętli
o niewiadomej liczbie powtórzeń
owe działania i schematy
oddziałują dwutorowo na podmiot
wcale nie taki liryczny jakby sam chciał
pozwalają na intuicyjne
w r ó ć
wyuczone odruchy
pozornie angażujące rozum i serce
wprowadzają przewidywalną rytmikę
uspokajają oddech a także
pozornie rozum i serce
które stale napięte
nie rozumieją przyczyny
jeśli zerem jest strach
a jedynką chęć
1 — 0
r e m i s u j ą

Opublikowano

Duch babci, neutralizator TM-015R i pakowanie prezentów

Duch babci, neutralizator TM-015R i pakowanie prezentów

Piłsudski ukradkiem spoglądający na ogród (rekonstrukcja)


Odziedziczyłem po babci neutralizator radiestezyjny. Choć w zasadzie być może to on odziedziczył mnie — zależy jak na to spojrzeć. Dziedziczenie to zresztą duże słowo. Nie zostało ono w żaden sposób sformalizowane. Nie był to obiekt mojego ani niczyjego pożądania. Raczej powinienem napisać, że przechwyciłem neutralizator babci pod jej nieobecność. Nie było w tym zresztą żadnej skrupulatnie zaplanowanej ciągłości. Tata mój, człowiek, który uważa, że rzeczy raczej nie powinno się wyrzucać, dopóki naprawdę nie trzeba (ale ma też ten komfort, że może sobie na takie nonszalanckie niewyrzucanie czy też nieoddawanie pozwolić), przeniósł ten neutralizator razem z innymi rzeczami, które odziedziczyły nas po babci, do piwnicy. Głównie były to pożółkłe książki historyczne, które w najlepszym razie jakiś niedający się przywołać z imienia ktoś przekartkował gdzieś w drugiej połowie lat 70.; zdekompletowane sztućce; grube wełniane bieżniki na solidne rozkładane ławy z polerowanej sklejki; kryształowe kurzołapy w rozmaitych kształtach i wymiarach. Był też gipsowy Piłsudski, który odziedziczył moją mamę (i dzięki temu teraz może ukradkiem spoglądać na ogród, bo stacjonuje na parapecie) — zupełnie jak żywy, choć zupełnie blady, wielkości może w najlepszym razie siedzącego kota i w starciu z tym właśnie porównywalnej wielkości kotem z dużym prawdopodobieństwem mógłby stracić utrzymywaną od lat formę. No i ten neutralizator, który latami walał się na brzegu puchatej, pikowanej, ale ze wszech miar niewygodnej kanapy w kolorze nieumiejętnie zapiklowanej oliwki. I skoro jakoś tak on już tam był, to ja go jakoś tak wziąłem. I to nawet mimo tego, że absolutnie nie miałem odpowiednio niewygodnej kanapy, aby móc go adekwatnie umiejscowić.

Jak informuje dość szczegółowy opis przyklejony skrupulatnie do jego spodu, to neutralizator TM-015R. Jego działanie potwierdzono ponoć licznymi badaniami, atestami, nie trzeba go ładować, a jedyne wymaganie względem korzystającego jest takie, aby go co jakiś czas przetrzeć z kurzu. Piszą też tam, że jest to przedmiot, z którego działania wszyscy są zadowoleni i że o tym przekona się każdy, kogo taki neutralizator odziedziczy. Chwalą też jego podręczne wymiary, zwłaszcza w porównaniu z szerokim zakresem działania. Żebyście mogli jakoś to sobie wyobrazić — z całą pewnością jest mniejszy od kota. Więcej — w starciu z kotem, nie ma pewności w kwestii rozstrzygnięcia. Neutralizator wydaje się potulny, ale ma w sobie coś bezwzględnie nieznoszącego sprzeciwu. Kształtem przypomina trochę znacznych gabarytów guzik i nie taki od koszuli czy spodni, tylko taki do wciskania w oldschoolowym teleturnieju, w którym zamiast miliona wygrywa się roczny zapas bitej śmietany. Guzik ten za żadną cenę jednak nie daje się wcisnąć. Wręcz przeciwnie, sam może pełnić rolę przyciskającą. Nawet jako przycisk do papieru jest zresztą tak samo majestatyczny i w kwestiach związanych z przyciskaniem z tego właśnie powodu całkowicie zdaję się na niego. Nawet jednak jeśli wydaje się w danej chwili niechętny, zawsze wywiązuje się ze swojej roli. Kapitalnie pomaga mi chociażby przy pakowaniu prezentów. Rozumie, mam wrażenie, że jeśli już decyduję się zawinąć podarek w kolorowy papier lub celofan, jest to zadanie wyższej rangi. Nie jest to coś, co zdarza się zbyt często. Podobnie zresztą jak prasowanie. Analogia jest nieunikniona. Jeśli decyduję bowiem założyć coś, co wymagałoby prasowania (to znaczy nie wybieram jednej z tych przesadnie znoszonych części garderoby, których prasować nie trzeba, a które stanowią większość mojej szafy), to niewątpliwie musi mi jakoś zależeć. Podobnie jest z prezentami — te, na których owinięcie poświęciliśmy z przyciskiem czas, nabierają dla nas większego znaczenia. Bo rzeczywiście, gdyby nie mój niezawodny przycisk radiestezyjny, byłoby mi dużo trudniej. Choć gdyby nie ja, przyciskowi też byłoby trudniej. Nie miałby ani komu pakować, ani czego.

Neutralizator ma jeszcze jedną ważną funkcję, o której, zapewne przez przeoczenie, nie wspomniano w obszernym opisie jego wielu zalet. A mianowicie, ilekroć na niego patrzę, myślę o mojej kochanej babci, która z niewiadomych przyczyn przyniosła kiedyś to dziwaczne urządzenie do domu i tak już zostało. Nie mam zresztą dowodu, choć wydaje mi się to najzupełniej naturalne, że to właśnie za jej sprawą od wczesnych lat 90. niestraszne były domownikom cieki wodne i, jak przekonuje producent, promieniowanie wszelkiego rodzaju. Babcia zawsze była pełna energii i otwarta na nowe. Znakomicie funkcjonowała w czasach, gdy jeszcze telewizja kablowa nie przyniosła rewolucji telezakupów i żeby coś zdobyć, trzeba się było nachodzić i nawiązać z drugą osobą relację. Ta energia, ta życzliwość, ta ciekawość babci emanuje na mnie, ilekroć używam mojego TM-015R podczas pakowania prezentów dla wszystkich tych bliskich mi osób, których neutralizatorom radiestezyjnym szczęśliwie nie było dane mnie odziedziczyć.

Opublikowano

Rzeczy, których nie robię

Rzeczy, których nie robię

New York Movie Edwarda Hoppera, być może najwspanialszego malarza wszech czasów, z 1939 roku


Nie piszę. Pod koniec kwietnia, pod wpływem impulsu (a jakże!), podjąłem próbę przełamania. Nieudaną. Pewnie można pisać o rezygnacji, znudzeniu, wypaleniu, czy jakkolwiek przyczynę tego niepisania nazwać, ale o ile łatwiej by to przyszło, gdyby akurat w danej chwili się tego nie doświadczało. Prawda jest zresztą taka, że nie wiem, jak i czego doświadczam. Być może po prostu nie piszę, a marazm, jaki przy tym odczuwam, jest efektem ubocznym tego braku. Albo też jakiś imperatyw w mojej głowie przestał wysyłać impulsy dokądkolwiek wysyłał je uprzednio i okazało się, że można i tak żyć. Albo to ja zastąpiłem stare przyzwyczajenia nowymi. Nie narzekam zresztą wcale, chociaż nie wiem, czy czuję się w tej nowej rutynie spełniony. Wiem, że coś tracę, że czegoś mi ubywa tym niepisaniem, choć nie umiem tego nazwać. Nigdy nie było to oczywiście żadne wielkie pisanie. Było to pisanie zupełnie liche, niezauważalne niemal dla świata zewnętrznego, ale odczuwalne gdzieś wewnątrz mnie. Legitymizujące moją niekoniecznie wypełnioną jakimś szczególnym sensem egzystencję. Porządkowanie fragmentów siebie na zewnątrz w formie tekstu lub jakiejkolwiek innej pracy twórczej, choćby nikt inny miał nie omieść tego wzrokiem, było jakimś samooczyszczeniem. Można by je pewnie w tym kontekście wymienić jednym tchem obok psychoterapii albo spowiedzi. Ale miało też jeden dodatkowy atut, który, jeśli oczywiście byłem ze sobą w pisaniu szczery, przeważał na jego korzyść — pozwalał mi coś sobie udowodnić — że jednak mam coś do przekazania. Nawet jeśli to jeden z miliarda głosów uważających się za równie konstruktywne, w moim pisaniu rzadko chodziło o debatę czy polemikę. Rozumiem te formy, lubię nawet, ale kontekst zewnętrzny — te wszystkie małe i duże sprawy, które akurat dzisiaj wydają się ważne, na których temat trzeba zabrać głos, żeby kogokolwiek ta opinia zainteresowała — to wszystko mnie z czasem interesuje coraz mniej. Nie mam potrzeby, żeby tydzień po wydaniu nowej płyty X, w dniu premiery filmu Y, w momencie, gdy świat wstrzymuje oddech z jakiegokolwiek powodu, podzielić się akurat opinią na ten temat. Gdybym był o połowę młodszy, robiłbym tiktoki, żeby za drugie tyle lat wstydzić się tego bałaganu, który miałem w głowie, a z którym tak ochoczo się obnosiłem.

Kilka lat temu próbowałem chodzić na terapię, ale nie udało mi się nawiązać z terapeutą żadnej sensownej relacji — stwierdził zresztą, że jego zdaniem terapia nie jest mi potrzebna, czemu ja ochoczo przytaknąłem. I tak się rozstaliśmy. To, czy jest mi potrzebna, czy nie, to temat, być może, na inny tekst kiedyś. W tamtym czasie zastanawiałem się dość gorliwie nad rzeczami, które zdarzyły się w moim życiu lub działy się bez mojego udziału obok mnie. Złożyłem sobie wówczas obietnicę bez pokrycia, o której jednak, żeby ją jakkolwiek przymierzyć do rzeczywistości, ze szczerej potrzeby serca, deklarowałem szumnie wszem wobec — że odtąd będę przede wszystkim słuchał, w dalszej kolejności zadawał pytania, wciąż słuchając odpowiedzi, a dopiero gdzieś później będę formułował własne zdanie, niekoniecznie zresztą się nim dzieląc. Napisawszy to, słyszę teraz w głowie rechot wielu znajomych mi osób — nie szyderczy, raczej obiektywnie trudny do opanowania, bo ja przecież od zawsze mówię, mówię, mówię. Rozpoczynam i kończę cudze myśli, dokonuję abstraktów, adaptacji i rozwinięć, byle tylko samemu wyrazić cokolwiek, mieć poczucie, że oto wiodę prym w dyskusji. Być może i tak bywa — nie przeczę. Okazało się jednak, że to z góry skazane na niepowodzenie postanowienie, być może dzięki ogólnemu w tamtym czasie wzruszeniu przeze mnie i we mnie przyczyn i skutków wszechrzeczy, trafiło na podatny grunt i zapuściło korzenie. Świat oczywiście co rusz przypiera mnie do muru — ktoś mi zadaje konkretne pytanie, wspomina o symetryzmie, oczekuje potwierdzenia swojej tezy albo kontry do niej. Czasem zresztą same tezy mają marginalne znaczenie, a mniejsze mają tylko ludzie, których one dotyczą — chodzi przede wszystkim o uporządkowanie rzeczywistości w miarę możliwości binarnie. Jako dzieciak byłem niesamowicie uwiedziony perspektywą takiej jasności. Nie miałem poglądów ani narzędzi, ale nie potrzebowałem ich. Obietnica jasności wydawała się wystarczająca, razem z całym pakietem niedorzeczności, o których na myśl dzisiaj zalewam się rumieńcem. W każdym razie na wielu poziomach ta idea o nieformowaniu opinii na każdy temat, o próbach słuchania kogoś drugiego, o prowadzeniu rozmowy z myślą o człowieku (lub dziele), a nie o tym, żeby koniecznie przekonać kogoś do swoich racji, rozrosła się we mnie przez tych kilka lat. Jej zupełnie nieoczekiwaną emanacją stała się powściągliwość wobec tego, co do czego świat oczekuje, aby powściągliwym nie być. Nie na przekór, nie bez wyjątków, w obrębie pewnej przewidywalnej ogólności.

Nie czytam. Dorosłość sprawia, że zaczynam mieć wyrzuty do siebie nastolatka i siebie studenta, że niewystarczająco się starał. Że miał tyle czasu, który zwyczajnie sprzeniewierzył. A teraźniejszy ja, splątany rozmaitościami, głupią pogonią za wszystkim i niczym, chciałby więcej, ale nie ma już czasu i siły. To niesprawiedliwe obarczać przeszłego siebie nowo nabytą perspektywą, zwłaszcza że teraźniejszy ja wcale nie jest mistrzem produktywności, ba!, potajemnie produktywnością gardzi. Na jakimś poziomie wewnątrz siebie chciałbym całymi dniami grabić liście, obserwować bujane wiatrem trawy, dotykać drewna i betonu. Ale obstawiłem się atrybutami, nasyciłem realizacją rozmaitych potrzeb, w dużej mierze zresztą pozornych, i cierpię na ustawiczne fomo, że coś z tego mogłoby mi przepaść. Dokładam więc bez opamiętania kolejne priorytety. Mam na półce osiemdziesiąt nieprzeczytanych książek, które bardzo, ale to bardzo chciałbym przeczytać, i na pewno zaraz jak tylko skończę tę, która zupełnie mi nie idzie, ale koniecznie muszę ją dokończyć, na pewno wtedy, sięgnę po tamtą, o której mi mówisz, że muszę. Też myślę, że muszę. Mam pięćset płyt, które każdego ranka i wieczora wołają mnie, żebym je włączył, dał im pożyć choć przez chwilę. Ale zwykle nie daję, bo gdzieś biegnę albo padam. Non stop coś mi gra w słuchawkach, głośnikach i coraz częściej zupełnie tego nie czuję. Nie przeżywam tej muzyki tak, jak powinna być przeżywana, jakbym ja chciał jej doznawać — całym sobą i bezwarunkowo. Niech nawet będzie taka sobie, nie przeszkadza mi to, sam sobie stoję na drodze. Pamiętacie jak kiedyś szło się do wypożyczalni wideo. Nieskończone możliwości brutalnie ograniczane do jednego tytułu. Teraz całą tę wypożyczalnię, nie jedną, mam o dwa kliknięcia od siebie. Nie muszę nawet wychodzić z domu. Czasem skroluję sobie te filmy, czytam opisy, oglądam fotosy, zaznaczam do obejrzenia. Chętnie obejrzę. Muszę. Nie oglądam.

Mam taką plejlistę z płytami do odsłuchu (niejedną zresztą) — takimi, które wyszperałem w lepszym czasie z nadzieją tlącą się w sercu szczerej zajawki. Zupełnie przypadkiem jako tło do tego tekstu wybrałem trzeci album grupy Scud Mountain Boys z 1996 roku. Adekwatnie, bo Spotify, niepytane, śpieszy mi donieść, że grupa w tym miesiącu miała 2991 słuchaczy. To druga fala tego samego nurtu nieśpiesznego rocka wymieszanego z alternatywnym country, której popularność przynosi na tej samej platformie zespołom typu Uncle Tupelo, The Jayhawks czy Son Volt mniej więcej sto razy więcej odbiorców miesięcznie. To zresztą całkiem smutna płyta. Taka do brodzenia w błocie w pochmurny dzień, bez ostentacyjnej lamentacji, z jakimś rodzajem zmęczenia i rozgoryczenia wypełniającego szczelnie przestrzeń pod czaszką. Cieszę się, że sam nie jestem rozgoryczony lub zmęczony. Inaczej jeszcze mogłoby zarezonować, prawda?

Opublikowano

Równonoc

Równonoc

Georgia O’Keeffe spotyka Theodora Kittelsena, czyli jak rozgniewać duchy dwóch wspaniałych twórców jednocześnie


Odsuwam czarną zasłonę, której fałdy gęstnieją mi przed oczyma, żeby wpuścić trochę światła. Teraz już jest w porządku, tyle, ile potrzebuję. Wędrówka słońca po wrocławskim niebie lada chwila dobiegnie końca. I w tym konkretnym momencie zakończy się dzień, a rozpocznie noc. Zakończy się lato, a rozpocznie jesień. Przynajmniej tak powinno być, to znaczy pory roku powinny rozpoczynać się nocą. Tak jest bardziej mistycznie i uroczyście. A ludzie mogliby wtedy palić świeczki i biesiadować, by należycie uczcić upływ czasu, zachować tę równonoc w sobie, aby przełączyła się niewidzialna człowiecza przekładnia. Cyk. Skończyło się lato, rozpoczyna się jesień. Następnego dnia budzilibyśmy się jesienni w lekkich płaszczach, stosownych nakryciach głowy, wtuleni w swoje szale, z torbami pełnymi dorodnych kasztanów i bukietami kolorowych liści w słoikach po powidłach na stolikach nocnych.

Odsuwam czarną zasłonę, żeby nasycić oczy, czymś, co być może jest prawdziwe. A przynajmniej prawdziwsze niż kolorowe piksele synchronicznie ewoluujące na dwóch monitorach od świtu do zmierzchu. Pogodziłem się z tym, że to w ich towarzystwie upływa mi lato. Nie myślę już o lecie jako o wakacjach, ani nawet jako o lecie. Myślę o nim jako o dwóch monitorach w sąsiedztwie klimatyzatora. Pogodziłem się z tym, nie rozpaczam. Ale nie potrafię przeżyć tego, że zawłaszczają także wrzesień. A przecież tak łatwo przegapić ten niezwykły moment dojrzałego lata, pęczniejącego obfitością, które coraz śmielej spowija jesienny chłód. To proces, oczywiście, ale jakże go dostrzec, gdy jest się otoczonym ekranami i zakrytym zasłoną. Łatwo jest się pomylić, myśląc — jutro pójdę szukać śladów tego życia, które wciąż świętuje, ale instynktownie czuje już, że koniec jest bliski. Jako człowiek otoczony ekranami nie mam tego rozeznania. Jutro mogą awansem zaskoczyć mnie październikowa szaruga, listopadowa słota, grudniowy śnieg. Równonoc wisi na włosku.

Odsuwam czarną zasłonę, żeby spotkać żywego człowieka. Nawet jeśli to jedynie wylegująca się pod kocem na leżaku sylwetka nieznajomego, zdeterminowana, widać, aby schwytać jeszcze trochę słońca. Może jej pomacham? Może innym razem. Ona przypomina mi, że sam chciałem się wydostać. Inaczej pogrążam się we własnych rytuałach, w uzależnieniach przypominających rytuały, w ułudzie porządku, który ma mnie ocalić przed samym sobą, ale nigdy mu się nie udaje. Nawet to niewiele pączkuje we mnie i rośnie bez ustanku — zajmuje mi półki, głowę, szafy, głowę, blaty, głowę, miejsce pod kaloryferem i za stojakiem na buty, w losowej kolejności, a czasem zupełnie naraz. Czasem przechodzi mi przez myśl, że ten wewnętrzny gwar to być może też jakieś prawdziwe życie. Być może to i ten człowiek łapiący resztki słońca na balkonie to zupełnie to samo. To i wiewiórka uciekająca w koronę drzewa na widok dziecka w ortalionowej kurtce biegnącego z krzykiem w jej stronę.

Zaraz zajdzie słońce. Zasunę czarną zasłonę, wyłączę ekrany i pójdę świętować równonoc, bo świat dojrzewa, a wraz z nim i my. Tego wieczoru tyle w zupełności mi wystarczy. Nasze zdrowie!

Opublikowano

父猫と河童物語

猫の家族

『猫の家族』、国利画、浮世絵、1883年


昔々人間の集落から遠く離れていた村に猫家族が住んでいました。父猫と母猫と子猫七匹がいました。
猫家族の日常生活は安らかでした。夏のときに麦を農家して乾いた木材を集めて野外の競技をやって楽しみました。冬のときに晴れたら雪の中で遊んで、寒過ぎたら家で雪が無事に解けるのを待っていました。
ある日、子猫の遊んでいたら一面に氷が張っている池の氷表面がさっと割れて、子猫が一匹水に落ちました。その子猫のみんなの中で一番ちっちゃい子でしたの。ちっちゃい弟を助けるのを手伝うために子猫兄弟は父猫を呼びました。
一緒に池に着いたら、急に池に住んでいる河童が現れて、彼が子猫を捕まえたのを説明しました。父猫は河童さんにちっちゃい子の魂の代わりに幸せを与えるという金色の羽を要求されました。
父猫はすぐに旅立つのを決めました。有名な金色の羽を持っている鳥は人間の立てた城の中にいると言われていました。「旅路が長くて危ないよと思っています」。

河童

『河童』、国際日本文化研究センター、日付不明


父猫は偉大な平野を通ってちょこちょこ歩きながらいきなり隣の木から小さいものが落ちているのni気が付きました。
近づいてきて、眠り中のコウモリでいるのがわかりました。空を見上げて、「正午ぐらいだ」って思って、コウモリさんを木の枝に下げて戻しました。「進まなきゃいけないよ」。
次の日に森林を取り抜けるとき恐ろしいがおーらしい鳴き声を聞きました。思わずに体がぶるぶるになって、ちょうど目の前に大声で泣いているトラが見えました。
そんなに大きな涙の理由はトラさんの足にトゲが刺さっていました。トラさんは自分で取リ出すことができませんでしたけど父猫の小さい手を使ってビシッとトゲを取リ出しました。
トラさんはとても嬉しくなって「もし父猫は手伝うのが要れば、ぜひ手伝ってあげるよ」という約束しました。
父猫は引き続き旅を進みました。もうすぐ、金色の羽を持っている鳥がいる町に到着しました。郊外でゴミ箱の中で食べられるものを急いで探していたタヌキを見ました。
父猫はにこにこ笑って自分のおにぎりをタヌキさんと共有しました。父猫の親切にしてくれたお返しにお腹がいっぱいなタヌキさんは城に行き方を教えました。
さすがに城は本当に莫大な建物もだったし、たくましい警備員にも守られていました。そんな状況を見たから父猫はなんか凹みました。「どうしようもないよ」ってため息をつきました。

多嘉木虎之助

『多嘉木虎之助』、歌川国芳、相模国の田村川にて多嘉木虎之助が河童を捕らえた様子が描かれている、 浮世絵、 1833-1835年頃


それですぐに父猫の前にざーっと妖精がどこからともなく現れました。妖精は「長いお旅をしながらご親切にしてくれたお返しに今はあたしが父猫さんに手伝ってあげる番です。魔法を使って父猫さんの新しい友達を呼ぶことができますよ」とiました。今にトラさんとコウモリさんが近づくのが見えました。
トラさんが勇ましく城を守っていた警備員と戦っているとき父猫と友達は城内に入れました。
城内で他の警備員はすぐに侵入者が城を入るところを見つけました。タヌキさんは「急げ!」って叫んで騒がしく警備員に向けて手前で見つかったゴミを投げ始めました。
金色の羽を持っている鳥がいる部屋に着いたら鳥が屋根の直下にある檻の中いるのがわかりました。コウモリさんは「俺が手伝ってあげる番ですよ」と寝ている鳥を侵さないように囁きました。鳥に届くように高くまで跳び上がって、金色の羽を一房拾いました。
その瞬間に妖精さんはもう一度現れて、魔法を使って父猫と友達が城から逃げるように手伝ってくれました。
父猫がふるさとに帰ってきたあとで、約束の通りに河童さんと無事に「幸せを与えるという金色の羽」をちっちゃい子猫の息子と交換しました。
猫家族は改めて一緒になって、その後ずっと幸せに暮らしました。ちょくちょく冒険の相手である友達が猫家族を訪ねました。

Opublikowano

Na chuj ja to robię

Fortepianowieloryb i podwodny koncert

Fortepianowieloryb i podwodny koncert Rokuro Taniuchiego


Internet dał mi narzędzia, by zrozumieć, że nie mam światu nic do przekazania. Że są lepsi ode mnie. Sprytniejsi. Że trzeba się stale gimnastykować w tych wirtualnych igrzyskach, ale bardziej dlatego, żeby samemu nie mieć sobie nic do zarzucenia, bo czy tę gimnastykę dostrzeże jeden z drugim, czy poklepie po ramieniu na tyle sugestywnie, by cyfrowa masa podchwyciła, to ślepy los. Mimo wszystko boli, zjada od środka, że nie udało się zmonetyzować jakiegoś szitu, który wypełnia mi głowę od dziecka, gdy jeszcze było mi wszystko jedno, co o mnie myślą. Teraz gdy wewnętrzną poprzeczkę żenady mam zawieszoną wyżej niż mój nastoletni kuzyn, czyli mój wewnętrzny gimbus został bezpowrotnie utracony, muszę aspirować do poklasku wśród ludzi dojrzałych, uformowanych i, co najgorsze, także aspirujących.

To w sumie to samo gówno — karmienie kogoś czymś, czego nie potrzebuje do szczęścia. Jak ci przerysowani akwizytorzy, którzy w Telezakupach najpierw kreują absurdalną potrzebę, żeby następnie zażyczyć sobie sporo za jej optymalne zaspokojenie. Tu cena jest dla jednostki niewygórowana. Liczą się zasięgi. Wiadomo, że większość lajkujących jedynie omiata oczyma nagłówek, któryś przeskroluje do połowy i czuje, że nabył legitymację moralną, żeby zostawić komentarz. 68% zdań jest za długich — doradza WordPressowe SEO w mobilnej wersji popularnego niegdyś w kolorowej prasie testu sprzątaczki.

To gówno nawet większe o tyle, że w rzeczywistości nigdy nie zabiegałbym, żeby ktokolwiek z tych, na których aprobacie teraz mi zależy, rzeczywiście mnie polubił. Sam trochę pogardzam ich dojrzałością, uformowaniem, ciągłymi aspiracjami, kolejnymi projektami, szerokim kręgiem znajomych, ale najbardziej chyba stwarzaniem pozorów, że wszystko mają pod kontrolą, że są ogarnięci na tyle, że nic w ich życiu nie dzieje się przez przypadek, że dobre decyzje podjęte przed laty do dziś procentują. Wiem, że oni pogardzaliby moim kluczeniem bez sensu, pewnie trochę byłoby im mnie żal, że moje projekty to wydmuszki bez żadnego kapitału, ale ogólnie by nie zrozumieli. Nie winię ich za to. Sam siebie nie rozumiem na tyle, żebym był skłonny próbować się bronić. Ale to tylko gdybanie. Nie wiedzą o moim istnieniu, a gdyby nawet który trafił na mój szczerzący wybielone w Photoshopie zęby awatar, pomyślałby niechybnie, że jest wśród swoich. A ja tym samym jednocześnie i odniósłbym sukces, i poniósł porażkę. Udało się, masy lajkowej przybywa, plan wykonany, mogę na chwilę zamknąć laptopa z zadowoleniem. Byle tylko nie zbliżać się do lustra, bo wtedy na mojej twarzy bez wątpienia wymaluje się pytanie — na chuj ja to w ogóle robię.

Zwłaszcza że obecnie znaleźć kogoś, kto nie jest twórcą, sprawa stracona. Szukanie igły w stogu siania. Każdy coś tam pichci, kreuje, uploaduje, streamuje, publikuje, wkleja. Dwuakapitową pięciogwiazdkową recenzję przecenionego smaru do nart na Allegro, rapowany utwór-żart, w którym wszystkie słowa rozpoczynają się na literę „t”, pierwszorzędne instagramowe food porn na podstawie przepisu Olgi Smile — w najlepszym razie tylko tyle. A dalej tylko lajki, reakcje, komentarze. Sens życia według Monty Pythona. Jestem wart tyle, na ile mnie wyceniają. Nawet jeśli sam w to nie wierzę, to źle mnie to pozycjonuje, jeśli moje, elokwentne (naprawdę, robię co mogę) komentarze rzeczywistości nie dostają należnych im szerów na Twitterku. Zamiast the real thing, wciąż jestem wannabe. To jak bycie wybieranym na wuefie jako ostatni, zakładając, że ćwiczących są miliony. Bardzo chcesz zagrać w piłkę, jesteś w niej taki sobie, ale łudzisz się, że któryś z kapitanów cię dostrzeże. Przykujesz jego uwagę czymś innym. Na pewno tak będzie, prawda? Ostatecznie umierasz niewybrany, skład na boisku dawno się zmienił, nikt nie wie nawet, że istniałeś.

To tylko kwestia czasu, zanim to się stanie. Nawet wielka sława, pomnik trwalszy niż ze spiżu nie gwarantuje nieśmiertelności. Przegryw czy wygryw, aspirujący czy na wyjebce, czas nas posprząta równo. Co zostanie z oceanu instagramowego kontentu, gdy porządnie jebnie? Jak byłem dzieciakiem, czasem wyobrażałem sobie taką postapokalipsę — świat w gruzach, bez prądu, bez technologii, no i dziedzictwo kulturowe świata przepadło. Tylko ja jakimś cudem się ostałem. To mnie motywowało, żeby uczyć się ulubionych piosenek na pamięć, żeby nawet, gdy wszystko przepadnie, żyły we mnie, dopóki sam nie zejdę. To mi wystarczało. Życie wykraczające poza moją własną świadomość mnie nie interesowało. Po zatoczeniu kolejnego koła na tym samym odcinku, dochodzę do wniosku, że oczywiście w swoim naiwnym idealizmie miałem całkowitą rację, ale gimbowego Tube’a bym tym nie podbił.

Jeszcze zanim mogliśmy się pokoleniowo przekonać o sile internetu — o pop-upach z agresywnym porno z uciekającym iksem, armiach botów-hejterów zarzucających przynęty, jedynej prawdziwie demokratycznej kulturze (kulturze memów), wiralach premiujących tanie efekciarstwo i globalnych korporacjach, którym pozwalamy przejąć pełną kontrolę nad naszym życiem z ucałowaniem dłoni. Zanim to wszystko stało się jasne, mogliśmy żyć bajeczką o prawdziwie egalitarnej platformie edukacyjnej, która bawi, ucząc i uczy, bawiąc. Czasem chciałbym, żeby internet się skończył, jak w „W pętli ryzyka i fantazji” Hamaguchiego, zamroziłby go nieodwołalnie jakiś uberwirus bazujący na resztkach naszego poczucia wstydu (jeśli jeszcze jakiekolwiek jest) i musielibyśmy cofnąć się do epoki codziennych papierowych gazet, potęgi telewizji i kolorowych magazynów, zamawianych przez katalogi wysyłkowe płyt DVD, CD, czy kto co tam lubi. To oczywiście czysta fantazja w kontekście globalnym, ale może istnieje sposób, żeby samemu mieć na tę część świata zupełnie wyjebane. Zająć się stolarką artystyczną, wyjechać w Bieszczady, dać się jebać pośrednikom na hajs, a samemu wyrzucić całe to intelektualne porno, które nieustannie trzyma nas w garści — nie tylko sołszjale, ale całą tę pętlę nowych seriali czy traczków, które koniecznie trzeba strumieniować, te naruszające nasze granice niusy o wszystkim tym, co niezależnie od tego, czy poświęcimy temu ledwie wycinek naszej uwagi, czy spędzimy nad tym trzy dni i trzy bezsenne noce, czy nigdy to do nas nie dotrze, i tak, jeśli będzie musiało nas dziabnąć i pokrzyżować nam plany, to z całą pewnością to zrobi.

Może cała edukacja została już wykonana? Może słyszałem, widziałem, czytałem już wszystko, czego potrzebowałem. A nawet jeśli nie, może jestem przygotowany na wielką offline’ową przygodę? Może tyle mi starczy. Może nie muszę mieć wszystkiego. Może lepiej będzie mi się zasypiało, po całym dniu grzebania się w ziemi, zamiast ustawicznego klikania bez sensu. Tak sobie fantazjuję i wiem, że chuja z tym zrobię. Moje życie offline, moje „Bieszczady”, to jedyna rzecz, która może mnie uratować od samozagłady, i jednocześnie jedyna, na którą nigdy się nie odważę. Będę plątał się w ułudzie, że może jednak jakimś cudem uda mi się wyrwać z pętli. Moje przekonanie o własnej zajebistości i świadomość tego, że wciąż pozostaję zupełnie nikim, w końcu zaczną rozjeżdżać się do tego stopnia, że wyląduję na psychotropach, a jeśli będzie mnie stać, zafunduję sobie kryzys wieku średniego, że hej. Utknę na amen, a nawet jeśli ucieknę, wrócę tam, gdzie wcześniej utknąłem.

Wszystko to z jednego tylko powodu. Że do tworzenia potrzeba jednak przede wszystkim poklasku. Inwencja, ten bulgoczący we łbie szit, ma swoje lepsze i gorsze momenty. Czasem musisz się wygadać, wykrzyczeć, bywa, że zamieniasz wybuchy stykających się neuronów na własnoręcznie wydziergany na drutach sweter, ale po co ci ten sweter, jeśli nikt go nie zobaczy. Dobrze, że masz Instagrama. Dzięki niemu zobaczą go wszyscy. Bywa też jednak tak, że ten sweter wyjdzie ci zupełnie chujowo i twoi „wszyscy” ograniczą się do trójki znajomych i jednego randoma — miłośnika stylistyki „tak chujowe, że aż urocze”. Niezależnie od tego, czy wyjdzie, czy nie, jeśli masz zdrowie, kolejnego dnia powinieneś pokazać kolejny sweter. I kolejny. Inaczej lekkomyślnie roztrwonisz zgromadzony kapitał czterech lajków, do których nie będzie już powrotu. Twoje cztery lajki, twój społecznościowy, ba!, życiowy peak, jedyny naprawdę miarodajny sposób, by obiektywnie ocenić wielkość twojego sukcesu, już nie wróci, jak byś się nie starał. Brawo! Odebrałeś lekcję. Jedyną, jaką mógł dać ci szerokopasmowy internet: przegrałeś. Nie masz najwyraźniej światu nic do przekazania.


Epilog:

Większość tekstu powstała w przypływie olbrzymiej frustracji twórczej w samym sercu pierwszej fali pandemii. Niedługo potem napisałem na jego podstawie swój pierwszy (i jedyny) boomerrapowy kawałek, którego ostatecznie nigdy nie nagrałem, co sam sobie poniekąd przepowiedziałem tym tekstem. Sam tekst dokończyłem teraz w odpowiedzi na własny writer’s block jako formę self-made terapii zajęciowej i chociaż jego ogólna wymowa to totalnie prawda, jego ekspresyjny i bezpośredni styl różni się dość znacząco od miejsca, w którym znajduję się obecnie. Co prawda niezmiennie chciałbym uciec w „Bieszczady”, ale sołszjale mam naprawdę już zupełnie gdzieś, stąd emocjonalna nuta powyżej ma raczej charakter dokumentalny, może satyryczny. Owszem obnaża też bezsilność człowieczka, któremu nie wyszło, ale hej, było — minęło. Wydawać się to wszystko może potwornie egocentryczne, bo piszę pierwszoosobowo, ale zdaję sobie sprawę, że jest masa świetnych ludków w sieci, których treści giną w gąszczu rzeczy znacznie mniej ciekawych (subiektywnie, wiadomo). Może nie jestem aż tak empatyczny, jak bym chciał, ale wiem też, że nie sposób przepracować cudzych traum. Mogę opisać co najwyżej swoje, licząc na to, że ktoś pomyśli, że on też tak ma. I może to jakoś pomoże. Wszyscy chwalimy się sukcesami, uśmiechamy się na Instastories z barwnymi koktajlami w łapkach i wydaje się, że tej przestrzeni, by otwarcie zmierzyć się z porażką, wcale nie ma. Ja sam musiałem odczekać z publikacją do momentu, kiedy poczułem, że to mnie już nie dotyczy, ale były momenty, że frustracja tym, że utknąłem gdzieś pośrodku, że życie zmusza mnie do siedzenia na nudnym etacie, podczas gdy miałem przecież zdobywać szczyty, a internet od dziecka był moim domem, doszczętnie warunkowała moją samoocenę i przepełniała mnie bezsilność i gorycz, że to miało być inaczej. Koniec końców wróciłem tam, gdzie zacząłem — do miejsca, w którym wszystko, co robię, robię dla siebie. Nie będę pisał piosenek, scenariuszy, opowiadań, recenzji. A może właśnie będę, kto wie…

— Z wyrazami szacunku i niezmiennymi życzeniami powodzenia. K.L.

Opublikowano

Nieodwracalnie zapewne

Kurtek poza strefą komfortu

Kurtek poza strefą komfortu, fot. Emiko, 2017


Kurt, przygotowaliśmy dla ciebie momenty! Siadaj i patrz, zgromadziliśmy pamiątki twoich cyfrowych sukcesów. Mamy wspomnienia tych szczęśliwych chwil, zapis dni, kiedy naprawdę żyłeś. Patrz, jaki znakomicie ponury żart wykroiłeś! A ile lajków! Podziel się nim znowu, ożyj trochę dawną energią. Zaznaj wigoru własnej młodości! Ostatnio ewidentnie ci go brak. Skąd ta wroga apatia? Napisz nam, jak możemy usprawnić twoje doświadczenie. Chcemy wiedzieć, co robimy nie tak. Chcemy wiedzieć, jak ci pomóc. Potrzebujesz naszej pomocy, potrzebujesz nas, by sam istnieć. Bez nas cię nie ma. Twój wirtualny dobrostan, twoje cyfrowe odbicie, twój numeryczny portret zależy od nas. Porzuć offline’owe smutki, dołącz do nas, gdzie możesz wreszcie stać się tym, kim zawsze chciałeś być. To inaczej nie wyjdzie. Tylko tutaj może ci się udać. To jedyne życie, w które warto. Spójrz, jaki byłeś zabawny, jaki byłeś lubiany, i zapłacz nad tym, jak to zaprzepaściłeś. Jak nikt już cię nie widzi, nawet jeśli coś tam wymodzisz raz na jakiś czas. Zapłacz i uderz się w piersi. Zdradziłeś nas, ale my cię przyjmiemy. Wciąż możesz jeszcze mieć to wszystko, o czym zawsze marzyłeś. Wystarczy, że wrócisz. Wszystko jeszcze możesz.

To zabawne i przerażające, w gruncie rzeczy oczywiste, ale wymagające osobistych odkryć — jak dobrostan cyfrowego jestestwa karmi się zupełnie realnym smutkiem. Jak pozorny kontakt przez szklaną szybę stanowi formę autoterapii. Jak najlepsze memy rodzi nie wrodzony śmieszkizm, a życiowy tragizm memiarza. Jak tweety pisane capsem (faktycznym i metaforycznym) krzyczą przede wszystkim: zauważ mnie, zauważ mnie. Piszę o sobie, nie wyjaśniam nikogo innego, ani tym bardziej nie wartościuję, choć niewątpliwie odbieram dziś pewne sygnały inaczej. To mnie fejsbuk przypomniał dziś niezapomnianą paradę memów sprzed pięciu lat, codzienne fejsbukowe brylowanie, rolę, której zawsze pragnąłem, od kiedy tylko poznałem internet. Rolę, której do niczego nie potrzebuję, od kiedy nauczyłem się wyłączać komputer wieczorami i w weekendy. Rolę, która nigdy nie stałaby się moim udziałem, gdybym jak powietrza nie potrzebował ludzi. Nie, że miałem im coś do powiedzenia. Inaczej, nie, żebym się wówczas odważył powiedzieć cokolwiek naprawdę. Potrzebowałem jedynie wypełnić — ich awatarami, wymienianymi bezrefleksyjnie uprzejmościami, okazjonalnym „czy wszystko w porządku”, na które mogłem dowolnie skłamać — ciemną pustkę, którą miałem wtedy wkoło. Starałem się być błyskotliwy i liryczny, jakby od tego zależało moje życie, bo w zasadzie na jakimś poziomie — zależało. Mnie zależało, żeby parada czarnego humoru nie zamieniła się w orszak żałobny. A dziś fejsbuk pyta mnie — ale było fajnie, co? Przeżyjmy to jeszcze raz.

Terapia miała też inny wymiar. Były spotkania z psychologiem negującym konieczność rozpoczęcia faktycznej terapii. I byłem ja, który czułem, że całe moje dotychczasowe życie zostało przeżyte za mnie. Że wybory, których dokonywałem były pozorne. Że nie byłem w stanie odważyć się dotknąć czegokolwiek, czego tak naprawdę chciałem. Byłem przykrym pragmatycznym tchórzem, który zdał sobie sprawę, że jego wszystkie wcześniejsze decyzje determinował strach przez nieznanym. Po autodiagnozie w ramach samozaordynowanej terapii postanowiłem więc rzucić się w wir tego, czego tak bardzo się bałem. Nieznanego. Zagadywałem do obcych ludzi, chodziłem samemu do knajp na drinki, szukałem szczęścia w objęciach nieznajomych. Nie zrobiłem niczego szczególnie głupiego, ale wielokrotnie wychodziłem ze strefy komfortu, dla samego tylko udowodnienia sobie, że to możliwe. Ta namiastka prawdziwego życia, bez strachu przed strachem, pokazała mi dwie rzeczy: że mogę i że nie muszę.

Stopniowo wróciłem do własnej skorupki, a kramik z memami zwinął się sam. Poza tym raczej kiepski ze mnie interneciarz. Za bardzo gardzę dosłownością, żebym mógł przełknąć swoją codzienność bez jakiegoś paradoksu, w którą mógłbym ją odziać. Zbyt mało jestem błyskotliwy, a za szybko męczą mnie schematy, by ją odziewać bez końca. To jak stanie na palcach przez cały dzień. Gdybym był naprawdę nieszczęśliwy, bardziej naturalnie przychodziłoby mi prowokowanie kolejnych „czy wszystko w porządku”. Ale tak się składa, że akurat wcale nie jestem.

Opublikowano

There Will Be Christmas!

There Will Be Christmas!

W zeszłym roku wydawało nam się, że świat się zawalił i nadejście końca roku i Bożego Narodzenia dodatkowo to wrażenie uwypukliło. Tymczasem nadeszły kolejne święta, a on kruszeje nadal na naszych oczach. Powody, dlaczego wszystko jest nie tak można by mnożyć bez końca, kolejne fazy pandemii to jedynie wierzchołek góry lodowej, najbardziej dokuczliwy wyraz ogólnego stanu świata.

Tegoroczna świąteczna plejlista to trochę unik, zwrot ku prostemu organicznemu życiu w zgodzie z naturą, którego już nie ma. Zainspirowałem się, wykorzystaną jako okładkę, grafiką Oskara Kokoschki Pasterz, jeleń i lis, która sama opowiada jakąś być może baśniową, być może zupełnie zwyczajną historię, która mogła wydarzyć się pewnej grudniowej nocy bardzo dawno temu. Taka miała być też tegoroczna część The 12 Days of Christmas — pastoralna, organiczna, osadzona w folkowych tradycjach, zawieszona pomiędzy baśnią a prostą codziennością, być może przywołująca duchy dawnych świąt ponad blichtrem galerii handlowych. Wskazówka, że istniały, bądź istnieją inne święta, tak jak istniał inny świat. Być może jeśli udamy się tym szlakiem na mały spacer, uda nam się znaleźć coś, co straciliśmy. Być może pomoże nam to nie utracić nadziei, że da się jeszcze zmienić nasz świat na lepsze. Być może.

Tak naprawdę każde życzenia mają w sobie takie „być może” nieśmiało ukryte za postawnym „oby, aby, żeby”. Nie traćmy nadziei, nie przestawajmy próbować! Może to coś da, kto wie.

Poprzednie części świątecznych pozytywek w serii dostępne są na Mixcloudzie. Można słuchać także na Spotify.

Opublikowano

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Tahiti

Arearea Paula Gaugina, 1982


Kiedy wycisnąłem do sucha drugie opakowanie kremu z wysokim filtrem, mimo podejmowanych wysiłków — ze spaloną twarzą, kończynami i przypadkowym wzorem na ramionach wysmażonym bez miłosierdzia przez słońce, postanowiłem jak zupełny gringo (którym oczywiście byłem) chować się pod parasolem. Kompaktowo się składającym i mającym słońce w nazwie, ale dzięki ciężkim, ciemnym barwom dla spoglądających na mnie ukradkiem lokalsów wciąż mimowolnie literującym słowo „de-sz-cz”. A pojechałem tam do pracy, czy też raczej wysłano mnie — słońce miało być dodatkiem, a sam całe dnie od rana do wieczora miałem być zamknięty w pomieszczeniach pogrążonych w monotonii szumu klimatyzatorów. Tak też zresztą oczywiście było, a przynajmniej od poniedziałku do piątku. To te wyłączone z bezpiecznej rutyny ledwie cztery weekendowe dni i kilka rozrzuconych w czasie porannych spacerów rozłożyły na łopatki całe moje wcześniejsze przygotowanie w kwestii słońca.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Fauna i flora Tahiti — palmy, ludzie i ptaki

Miało zresztą padać. Miejscowe prognozy przed wylotem nie napawały optymizmem. W listopadzie rozkręca się tam pora deszczowa, czas zmasowanych ulew i upałów. Gdy wylądowaliśmy w środku nocy na lotnisku w Papeete, stolicy Polinezji Francuskiej, po niemal dobie spędzonej w samolocie ze starego kontynentu, parne powietrze miało zapach powoli wysychającego tropikalnego deszczu. Ale mimo zapowiedzi, aż do opuszczenia wyspy kilkanaście dni później ani razu nie zmokliśmy. Kolejnego dnia przed piątą rano powitało nas bezchmurne niebo, a wkrótce, znacznie wcześniej niż można by się spodziewać, jeszcze przed siódmą zaczęło niepodzielnie królować, przed południem nie biorąc już gringów za jeńców, nawet jeśli wydawałoby się (gringom), że chroni ich zasłona chmur. Jeśli dzień nie jest naprawdę pochmurny, to jedynie pozorne ukojenie. Niebo zwodzi zresztą przybyszów na wiele sposobów. Dynamika chmur układających się w ekspresyjne kształty błyskawicznie ewoluujących w coraz to nowe podniebne impresje to coś, co od razu przykuwa oko na nagraniach i zdjęciach z podróży. Gdy słońce zachodzi, a na niebie pojawia się nowy księżyc, okazuje się, że jego sierp układa się zupełnie inaczej niż na naszym niebie — oba jego kąciki skierowane są ku górze, dzięki czemu można odnieść wrażenie, że wieczorne niebo się do nas uśmiecha. Żeby odwzajemnić uśmiech musimy się jednak pośpieszyć, bo jeszcze przed dziesiątą srebrzysty przyjaciel chowa się poniżej linii budynków Papeete.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Nie udało mi się sfotografować księżyca na Tahiti, ale tak mniej więcej go zapamiętałem — to rekonstrukcja na bazie fotografii znalezionej w sieci

Gdy wyjeżdżałem z Tahiti mieszkańcy szczycili się, że udało im się opanować liczbę zakażeń koronawirusem — kilka aktywnych przypadków w lokalnym szpitalu i zero nowych zgonów w przeciągu minionego miesiąca, mówili mi. Ale sytuacja na przełomie lipca i sierpnia wyglądała zgoła inaczej — przewyższająca możliwości systemu medycznego wyspiarskiego kraju rosnąca fala zachorowań skłoniła rządzących do wprowadzenia restrykcyjnego lockdownu z godziną policyjną wieczorami i w weekendy. Tę okazję wykorzystano także do zaostrzenia warunków sprzedaży alkoholu — w weekendy i święta wyłącznie do południa, dodatkowo z wyłączeniem całodobowo czynnych stacji benzynowych (którym alkoholu sprzedawać nie wolno) oraz restauracji i barów (które mogą to robić w ramach ograniczeń wynikających z trwającego wciąż miękkiego lockdownu).

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Gdy pierwszego dnia pobytu udaliśmy się do sklepu, przywitała nas taka tabliczka

Ze względu na aktywność słońca na skupionych w pięciu archipelagach wyspach Polinezji Francuskiej życie codzienne rozpoczyna i kończy się wcześniej niż w Europie. Sklepy otwierają się jeszcze przed szóstą, a zamykają niekiedy o szesnastej. O osiemnastej jest już ciemno. Wtedy, jeśli trzeba zrobić zakupy, można jeszcze rzutem na taśmę pojechać do Carrefoura za miasto, który zamknie się o dwudziestej. Niezmotoryzowani, pracoholicy i gapowicze muszą ratować się zakupami na stacji benzynowej, która co prawda rano oferuje klientom wybór pieczywa szeroki jak z paryskiej boulangerie, ale wieczorem jesteśmy tam skazani na pakowany chleb tostowy. I piwo bezalkoholowe.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Ekspresyjne fale i chmury przed zachodem słońca

Sprowadzany z Francji Heineken Zero w małych puszkach i niealkoholowy Desperados, cukrowy ulep w płynie, mający udawać jednocześnie i piwo, i tequilę. Do tego świeży ananas, papaja lub mango. To smak wieczoru po długim dniu spędzonym w pracy, kiedy brakowało czasu i siły, by wybrać się do knajpy na kolację. Owoce można było dostać łatwo i tanio, alkohol — trudno i drogo.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Zachód słońca w pełni — w tle sentymentalna muzyka z dramatyczną nutą

Na bazarze w centrum miasta codziennie od wczesnego rana owoce z lokalnych upraw układały na przykrytych ceratami stolikach dziesiątki sprzedawców. Obok wystawiano świeże kwiaty — także w formie naszyjników i kapeluszy — dalej plecionki, biżuterię, pamiątki i monoi — skarb z samego serca wyspy. Cudowny oleisty specyfik pozyskiwany na miejscu z oleju kokosowego i perfumowany kwiatami tiare, symbol wysp, eksportowany za odpowiednią cenę na cały świat, zgodnie z opowieściami handlarzy mający zbawienny wpływ na skórę i włosy. Na targu można zaopatrzyć się w półtoralitrową butlę monoi, oryginalnie chyba po coca coli, w supermarkecie lub drogerii gustownie opakowane i oklejone kolorową etykietą buteleczki rzadko przekraczały 200 mililitrów. Monoi dodaje się do mydeł, szamponów, kremów, soli do kąpieli, ale najbardziej naturalne i popularne jest to przyśpieszające opalanie. Ale to nie dla pana — słyszę co rusz od zatroskanych o moją białą jak papier skórę — może najwyżej na włosy, jeśli pan chce — dodają dobrotliwie.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Zielone banany i żółte ananasy

Odpowiednik słowa „gringo” nie istnieje w języku francuskim, podobnie jak nie mamy go w polskim. To ktoś z zewnątrz, outsider, turysta, ale niezupełnie — opowiada nam zdziwiona trochę niedostatkami naszych lokalnych słowników Kat, inżynierka, po którą wraz z mężem posłano na potrzeby naszego służbowego projektu do słonecznej Kalifornii. Osiem godzin samolotem to w zasadzie najbliżej jak się da, bo tutaj pośrodku niczego wszędzie jest daleko. Wspólnymi siłami modernizujemy stację radiową, a właściwie dwie, zlokalizowane po dwóch stronach korytarza w budynku firmy położonym w portowej dzielnicy Papeete. Można tam wejść jedną z dwóch klatek schodowych, jedną tylko dla wtajemniczonych, po obu stronach salonu motocyklowego zamykanego na noc zsuwaną roletą z gustownym graffiti przedstawiającym lśniący motor. Stacje na wyspie nie są anonimowe, ale już budynek, w którym się znajdują, choć to rzut beretem, kwadrans na nogach od ścisłego centrum miasta, zdecydowanie tak.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Dzieło lokalnego prymitywisty

Miasto nie jest duże — Wikipedia podaje, że to około 30 tysięcy mieszkańców i takie też wrażenie sprawia. Pomimo tego, że komunikacja publiczna w zasadzie tu nie istnieje, a samochód, motor, skuter jest dla każdego z tubylców niezbędnym minimum, po kilku dniach porannych i wieczornych spacerów wydaje się miejscem, w którym wszędzie można bez trudu dostać się na piechotę. Wrażenie, które robi Papeete jest trudne do opisania, bo choć zewsząd otoczone jest zjawiskową przyrodą tak doskonale znaną ze zdjęć tropikalnych wysp w katalogach biur podróży, to miasto, które niewiele sobie z tego bogactwa robi. Miejsce życia mieszkańców, chaotyczne, industrialne, funkcjonalnie zalane betonem, wypełnione rykiem silników i zapachem spalin, pozbawione chodników, zieleń miejską akceptujące w wyznaczonych miejscach — reprezentatywnym parku, nielicznych ogrodach i jako część nieuniknionego krajobrazu — na zboczach spoglądających na wszystkie ludzkie przybytki majestatycznych gór wulkanicznych położonych w centrum wyspy.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Dom przy plaży i drzewo

O życiu w głębi wyspy słyszę jedynie historie — o drogach, na które wstęp mają jedynie samochody z napędem na cztery koła i odbywających się na zboczach gór nielegalnych imprezach, podczas których testowane są granice głośności dziesiątek samochodowych soundsystemów. Wierzę w nie, bo mieszkańcy uwielbiają hałas. W wylewających się na chodniki ulic barach i pubach gra się zawsze tak głośno, aby dwie siedzące obok siebie osoby w ramach rozmowy musiały do siebie krzyczeć. Wieczorami na ulicach nie brakuje grup młodzieńców z okazałymi boomboksami dudniącymi zwykle w rytm lokalnych coverów zagranicznych przebojów, względnie francuskojęzycznego hip-hopu — oczywiście tak, by słyszała je cała dzielnica. Swoją cegiełkę do dźwiękowego krajobrazu wyspy dokładają też wszechobecne tutaj kury i koguty. Niezależnie od pory dnia i nocy w centrum miasta można usłyszeć donośny piew. Kury chętnie wybierają się też na przechadzki, spacerując spokojnie wzdłuż drogi. Śmiejemy się, że kura to narodowe zwierzę Polinezji. W rzeczywistości to miano nosi żółw wodny, którego ostatecznie także udaje nam się spotkać, ale kontakt z nim jest zdecydowanie mniej bezpośredni.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Sportowcy wodni w drodze na trening

Hałas ruchu ulicznego jest nieodłączną częścią życia na Tahiti, niezależnie od tego, dokąd pojedziemy. Główną część wyspy okrąża tamtejszy odpowiednik drogi krajowej (zupełnie tak samo lub bardziej dziurawy jak w Polsce), wzdłuż której położona jest większość osad ludzkich. Zresztą gdyby nie palmy i sąsiedztwo lazurowego Pacyfiku, można by w zupełności przyrównać je do wiosek i miasteczek ciągnących się wzdłuż naszych krajówek. Tahitańczycy mają nawet swoje słupki drogowe zwane tam point kilométrique odmierzające odległość od lokalnej katedry Notre Dame położonej w centrum Papeete. Służą one zresztą nie tylko ocenie położenia na drodze przez kierowców — mieszkańcy chętnie opisują przy ich użyciu np. położenie plaż przy drodze. Wzdłuż tahitańskiej krajówki zamiast grzybów i jagód, mieszkańcy rozkładają straganiki z wyłowionymi rybami i zebranymi owocami — świeżym tuńczykiem, maleńkimi bananami, jakich nie eksportuje się do Europy, czy jasnopomarańczowymi rozkosznie soczystymi ananasami. Jedyne miejsce na wyspie, do którego hałas samochodów i motocykli nie dociera, jest tam, gdzie nie ma już drogi. Na presqu’île.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Góry na presqu’île

Oficjalne nazwy to Tahiti Iti (małe Tahiti) albo Tai’arapū, ale francuskojęzyczni mieszkańcy zwykle mówią o drugiej części wyspy po prostu presqu’île (czyli półwysep), i to nawet gdy przechodzą na angielski. Zachodnia część presqu’île ze słynnym surferskim punktem Teahupo’o jest najbliżej tego, czym szczują turystów biura podróży, reklamując Polinezję. To wszystko, co pokazują, to oczywiście prawda, z zastrzeżeniem, że chodzi o inne, mniejsze wyspy, jak chociażby Bora Bora oddalone od Tahiti o około 250 kilometrów, co pokonać można samolotem w około trzy kwadranse. Samo Tahiti, choć niewątpliwie niepozbawione uroku, w dużej mierze nie przystaje do wakacyjnych fantazji na pacyficznej wysepce. Najbliżej ich spełnienia jest właśnie presqu’île, gdzie w oddaleniu od miejskiego gwaru roi się od pensjonatów i domków wypoczynkowych, do których można dotrzeć rowerem lub na piechotę, a to wszystko w zapierającym dech piersiach sąsiedztwie z jednej strony wysokich gór zieleniących się bujnie aż po same czubki, z drugiej porywczego w tej części wyspy oceanu niestwarzającego być może warunków do przybrzeżnego snorkelingu, ale stanowiącego surferski raj i niewątpliwie dodającego miejscu charakteru.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Rajskie wybrzeże przy Teahupo’o

Drugą względnie dostępną z Papeete lokacją urzeczywistniającą urlopowy ideał jest siostrzana wyspa Moorea-Maiao najeżona wręcz ofertami noclegowo-wypoczynkowymi, na którą dostać się można w ciągu niespełna godziny jednym z kursujących kilka razy dziennie promów. Choćby Temae, jedna z tamtejszych publicznych plaż, oferuje namiastkę pacyficznego wypoczynku, ale nawet tam podczas naszego krótkiego pobytu dociera głośny pomruk zewnętrznego świata. W sobotnie przedpołudnie mieszkańcy zbierają się tam tłumnie, by wspólnie zaprotestować przeciwko planom sprzedaży plaży pobliskiemu Sofitelu. Bo jeśli nie jest się gościem hotelu, realizacja pacyficznej fantazji okazuje się pewnym wyzwaniem. Przy odrobinie wysiłku i zasięgnięciu dobrych rad tubylców można jednak spróbować własnym sumptem np. popływać z rekinami i płaszczkami, wypożyczając kajak na Plage des tipaniers. Nie kajak jednak, a paddleboard jest na wyspach szczególnie popularny. Trudno odwiedzić tam jakąkolwiek plażę i nie zobaczyć w zasięgu wzroku kogoś wiosłującego na stojąco na dmuchanej desce.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Lazurowy Pacyfik na plaży Temae i włości pobliskiego Sofitelu

Ia orana! — nagle słyszę przyjazny głos zupełnie obcego człowieka siedzącego na progu domu, obok którego właśnie przechodzę. Ia orana — odpowiadam zdziwiony. Będę miał jeszcze dziesiątki okazji, żeby się do tego przyzwyczaić, ale i tak gdzieś wewnątrz nie przestanę się dziwić. Przede wszystkim tym, że na ulicy ktoś obcy może tak po prostu zauważyć moją obecność. Coś, co w europejskim mieście wydałoby mi się zupełnie podejrzane, tam jest przyjętą normą społeczną. Jeśli tylko mówi się po francusku, można zresztą od kurtuazyjnego „ia orana” płynnie przejść w small talk o lokalnych zwyczajach i sytuacji życiowej tubylców. Poruszając się po mieście, nie sposób nie zauważyć, że wielu Tahitańczyków żyje w ubóstwie. Ich sposoby zarobkowania są ograniczone, a życie na wyspie pośrodku Pacyfiku kosztuje więcej niż w metropoliach Europy kontynentalnej. Zdecydowana większość produktów, które można nabyć w sklepach to import z Francji, Stanów Zjednoczonych lub Chin. Wybór towarów z Państwa Środka jest szczególnie duży także dlatego, że na wyspie mieszka liczna emigracja chińska, efekt dawnych migracji zarobkowych rozpoczętych jeszcze w połowie XIX wieku, a trwających przez kolejne stulecie. Nie wiem tego, gdy głupio pytam pracującej dla stacji księgowej o chińskich rysach twarzy, ale mówiącej idealnym francuskim, skąd pochodzi. Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że jej rodzina jest na wyspie tak długo, że ona sama nie ma pojęcia, z której części Chin przybyli na Tahiti jej przodkowie.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Protest mieszkańców przeciwko przejęciu plaży publicznej przez hotel

O tym, że większość pierwszych naturalizowanych imigrantów z Chin pochodziła z Kantonu, dowiaduję się już później od Caroline, szefowej newsroomu. Śmiejemy się, że w mieście nie ma restauracji, która nie serwowałaby ryżu po kantońsku i całej palety rozmaitych potraw chińskiej kuchni. Przez lata jej charakter uległ jednak przeobrażeniom do tego stopnia, że choć przepisy wydają się podobne, smaki zatraciły swoją wyrazistość. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na danie chińskie czy francuskie, z dużym prawdopodobieństwem dominującym wrażeniem będzie tutaj słodycz. Chińską obecność widać też w mieście. Mimo braku jednoznacznego Chinatown co rusz, spacerując po Papeete, natykamy się na chińskie szyldy. Ale tahitańskich wyróżników architektonicznych jest więcej.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Palma-nadajnik

Od samego początku w oczy rzucają się tiki — kamienne posągi związane z polinezyjskim kultem przodków. Widzimy je na ulicznych pasach zieleni, w parkach, strzegą wejścia do marae, dawnych miejsc ceremoniałów. W drugiej kolejności zauważamy kościoły — wielobarwne, niewielkie, katolickie lub protestanckie, przywodzące na myśl prowincjonalne świątynie z Ameryki czasów wielkiego kryzysu. Siatka wyspy jest nimi gęsto obsiana. Tahitańczycy, których chrześcijańscy misjonarze w XIX wieku przymusowo nawracali na swoją wiarę, w przeciwieństwie do laicyzującej się Europy wciąż przywiązani są do naszych obrzędów. Estetyzującą osobliwością na chaotycznie zabudowanej wyspie są z kolei nadajniki radiowe w formie ogromnych drzew palmowych. Stawia się je głównie poza miastem jako ukłon w stronę naturalnego krajobrazu. Konwencjonalnych atrakcji turystycznych nie ma tu zbyt wiele — trzy wodospady, ogród wodny ze szlakiem wspinaczkowym, muzeum Tahiti, trou du souffleur — ekspresyjnie oddychająca parą wodną powulkaniczna szczelina tradycyjnie rozumiana jako puls wyspy.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Szałowo różowy kościół w Papeete

Rytm Tahiti to jednak coś immanentnego przede wszystkim jego mieszkańcom. Naturalna miłość do muzyki objawia się tu nie tylko dzięki mocarnym boomboksom i systemom stereo. Przechadzając się ulicą, można natknąć się na grupę muzykującą w tradycji polinezyjskiej. Coś w rodzaju countrującego steel bandu z wokalami wyśpiewywanymi emfatycznym unisonem. Podobne piosenki pobrzmiewają tu w radiu, można usłyszeć je w knajpach, to żaden kulturowy skansen, ale żywa część wyspiarskiego dziedzictwa.

Jak Kurtek gringo szukał cienia na Tahiti

Posążek tiki przy wejściu do Marae Arahurahu

Przed odlotem po dwóch tygodniach wyłącznie wrażeniowego obcowania z tą muzyką proszę Gibbi, wiecznie uśmiechniętą od ucha do ucha Tahitankę odpowiadającą za brzmienie lokalnej stacji Tiare FM, o kilka rekomendacji. To w dużej mierze dzięki jej selekcji kilka tygodni walki z jetlagiem i prokrastynacją później udaje mi się zamknąć w godzinnej plejliście brzmienie tego samego Tahiti, przed którego bezlitosnym słońcem musiałem wreszcie schronić się w dalekiej Polsce, gdzie ukojenie dla spalonej skóry poza cieniem przyniósł mi wreszcie swojski deszcz ze śniegiem. Ia orana i à bientôt!