Opublikowano

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Kurtek w Japonii, podejście drugie

O, tak to mniej więcej wyglądało


Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i będziemy zupełnie gdzieś indziej.

„Chodzi o jedzenie”

Niezapisane uczucia i myśli muszą przepaść na zawsze w ich oryginalnym kształcie. Wszystko to, co pojawia się później, w dogodnym by je uporządkować momencie, to rekonstrukcje. Wrażenia na temat wrażeń. Impresje pozbawione krawędzi — czyniące wydarzenia, postaci, miejsca i okoliczności innymi. To nic takiego, tak wygląda życie. Gorzej, gdy po trzech tygodniach pieczołowicie zaplanowanego i zrealizowanego wyjazdu, na pytanie, jak było, jedyną rzeczą jaka ciśnie się na usta i dominuje dyskurs, jest odwołany lot powrotny i będące jego konsekwencją czterdziestogodzinne opóźnienie wypełnione w dużej części lotniskową wegetacją.

Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie.

Pomyślałem naiwnie, że w jakiejś z całą pewnością czekającej na mniej bezpiecznej przestrzeni — zawieszonej poza czasem i poza moim zmęczeniem — będę w stanie wrócić do wszystkiego tego, co wydarzyło się na wyjeździe, spojrzeć na to z bliska i daleka jednocześnie, uchwycić szczegóły: kolory, nazwy, zapachy, smaki, którymi każdego wieczora pulsowała moja skroń, gdy z trudem układałem się do snu. A przy tym odpowiedzieć na pozostające każdego z tych wieczorów bez rozwiązania, nadrzędne w stosunku do wszystkiego tego pytanie: co właściwie z tego wynika? Bez ogródek zapytała mnie zresztą o to po przyjeździe matka — mruknąłem coś wymijająco. Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie. Turystyka kulinarna to jednocześnie główny fetysz (uznawany przy tym za niegroźny i powszechnie akceptowalny) i motor napędowy funkcji życiowych post-społeczeństw z krajów rozwiniętych. To jedyne, co jest w stanie wypełnić egzystencjalną pustkę, gdy ma się już zbyt dużego suva i zbyt drogi telewizor. Ale nie, nie chodzi tylko o jedzenie. Notowałem co prawda skrupulatnie każdego dnia potrawy i miejsca — główny posiłek musi stać w centrum każdego dnia i przy odrobinie szczęścia jest w stanie poodklejać sprasowane razem ściśle wspomnienia w sposób, który można by nazwać oszałamiającym. To jest, gdyby jeszcze cokolwiek miało moc, by nas oszołomić.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Scenka rodzajowa (nieinscenizowana)


Mamy „Między słowami” w domu

Jestem trochę zgaszony. Tydzień po sześciesięciogodzinnym locie mówię wszystkim, że nie było żadnego jetlagu, a jednocześnie jedyną aktywnością życiową, która nie sprawia mi bólu jest dziesięciogodzinny sen. Do ostatnich minut przed wyjazdem na lotnisko w Osace knułem skrycie, co jeszcze mógłbym zobaczyć, zjeść, kupić — musiałem się obstawić na zapas, przywieźć plecak pełen Japonii do ojczyzny tak niejapońskiej, że życie w niej z pewnej odległości (z Osaki) wydaje się niemal niemożliwe. Nie przygotowałem się zupełnie na to, co będzie, gdy już wylądujemy. Pranie i odkurzanie. Porządkowanie nowej rzeczywistości z Japonią niedbale poupychaną po kieszeniach. Wszystko to, co przywiezione, zadrukowane bezrozumnie obcym alfabetem, należy adekwatnie rozmieścić fizycznie w nowej rzeczywistości. Świat bez treści. Estetycznie i intelektualnie obojętny. Kosmos. A ja kosmita włóczący się po drogeriach i piekarniach z ustami pełnymi konnichiwa, arigatō, su’imasen wybieram milczenie. Tydzień później umiem już co prawda powiedzieć dzień dobry w Żabce, ale gdy wracam z niej bez kanapki ryżowej w ręce, znowu czuję się jakoś przesunięty. I nie chodzi o to, że tęsknię, czy że nagle w trzy tygodnie postanowiłem przechrzcić się na nipponjina i teraz na każdym kroku będę udowadniał wszystkim wokoło, jak tam jest wspaniale, a tu strasznie. To raczej wywrócona do góry nogami impresja na „Między słowami” — wspomagany jetlagiem i brakiem pomysłu na siebie po planowanym od pół roku urlopie marazm. Jakaś część mnie odetchnęła z ulgą, że wróciłem, ale pozostały ja — nieprzygotowany do powrotu do rzeczywistości wciąż skutecznie sabotuje jakikolwiek przejaw entuzjazmu czy energii.

Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Być może dlatego, że tylko oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu.

Wyobraziłem sobie właśnie, że sfabularyzowałem tę wycieczkę i próbuję sprzedać ją jako opowiadanie. Dorzucam jakieś elementy low fantasy, zagadkową postać o imieniu, które jest jej nazwiskiem czytanym wspak, tajemnicze zniknięcie, żeby tylko dało się jako tako przez to przebrnąć. Koniec końców, mimo starań, nic z tego nie wynika. Całe moje hipotetyczne pisanie (którego potwornie się boję) tak właśnie wygląda. Ostateczną konkluzją jest brak konkluzji i to jedyne akceptowalne dla mnie naturalne rozwiązanie. Ale nawet pomimo tej dziwnej pewności, czuję się bez choćby jednej górnolotnej puenty porzucony i zrezygnowany. Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Przez całe życie niezdarnie i bezrozumnie uciekam od właściwych doświadczeń, widząc je jako coś tymczasowego, prowizorycznego, jako przygotowanie na coś właściwego, co dopiero ma nastąpić kiedyś. Być może dlatego, że oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu, a faktyczne domknięcie to jedynie jakaś pozorna harmonia, z której w rzeczywistości wyziera pustka.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Podróże małe i duże — autobusem po Kioto i pola ryżowe gdzieś między Kanazawą a Nagoyą


Oświecenie w pół godziny

By tę niedoskonałą rzeczywistość nie tylko zaakceptować, ale nauczyć się dostrzegać w niej jedyną możliwą, a zatem najlepszą z opcji, zacząłem czytać o zen. To niedorzeczne, żeby zen doświadczyć przez pryzmat wyłącznie lektury, ale też nie robiłem sobie wielkich nadziei. Pomyślałem za to, że może dzięki temu te nieprzeniknione kamienne ogrody z równo zagrabionym cylindrycznie piaskiem, staną mi się odrobinę bliższe. Ale wcale tak nie było. Ich siła rażenia polega przede wszystkim na abstrakcyjnej estetyce. Samo zen nie służy interpretacji, przynajmniej nie przy pomocy słów.

Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki.

Interpretacja leży więc gdzie indziej. Na prawdziwą refleksję — zmysłową, nie intelektualną, nie było ani czasu, ani przestrzeni. Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki, których przymusem zaciągnięto tam w ramach szkolnej wycieczki. Z pewnością nie ja próbujący przy pomocy niezrozumiałej mapy i własnych rachitycznych notatek zrobionych jeszcze w Polsce dojść do tego, jak rozumieć który kamień. Latami będę mógł teraz opowiadać wszystkim wokoło o mistycznym doświadczeniu duchowym, jedynym w swoim rodzaju, jakie skołatanej duszy zapracowanego zachodu przynieść może wyłącznie wizyta w ogrodzie zen.

Swoją drogą moje pierwsze japońskie spotkanie z zen, na jakiś tydzień przed wizytą w kamiennym ogrodzie, było jego absolutnym zaprzeczeniem (ale też afirmacją, to w końcu zen, dychotomie logiczne go nienawidzą). Na godzinę przed zamknięciem muzeum mistrza zen D.T. Suzukiego w jego rodzinnej Kanazawie, postanowiłem (nieświadomie, ale jednak tak właśnie się stało) skłócić ze sobą całą grupę wycieczkową, wybiegając na łeb, na szyję do muzeum i tym samym porzucając wcześniejsze ustalenia i resztki jakiejkolwiek wewnętrznej harmonii. Ledwie łapiąc oddech, ekspresowo przebiegłem przez kunsztownie przemyślaną przestrzeń medytacyjną budynku, w stronę muzealnego sklepiku, by, swoim zwyczajem, odłożyć medytację na później przy pomocy nabytych pośpiesznie materiałów. To zabawna metafora całego mojego życia. A będzie jeszcze zabawniej, jeśli, dajmy na to, za pięć lat okaże się, że wszystkie te dużym kosztem społecznym zdobyte pomoce naukowe pozostaną nienapoczęte tak, jak je przywiozłem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Śmiało, przechodź, masz niebieskie


Inne Kioto

Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych. Tylko my nie mamy dla niego wystarczająco czasu i uwagi.

Paradoksalnie jednym z największych problemów Kioto jest jego bogactwo — jakkolwiek by stawać na rzęsach, dotarcie do esencji miasta w trzy dni jest absolutnie niemożliwe. Niezależnie od tego, czy przygotujemy sobie skrupulatnie listę miejsc do odwiedzenia wraz z napiętym, ale realistycznym planem wymagającym robienia dzień w dzień 40 tysięcy kroków, czy też przez cały ten czas będzie bezustannie lało i jedynym, co w tych warunkach będzie można zobaczyć, są złote komnaty wewnętrznego pałacu Zamku Nijō. Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych, o ile tylko dopisze nam szczęście. Tylko my, odwiedzający je przejazdem na kilka dni, nie mamy mu do zaoferowania czasu i naszej uwagi. Zbyt wiele wciąż nie zostało zobaczone, zdobyte, skonsumowane, odhaczone! Nawet jeśli nasze nogi odmawiają nam posłuszeństwa i postanawiamy przez dłuższą chwilę wczuć się w ich sytuację i rozsiąść się na macie tatami z widokiem na przecudnej natury ogród, w którym mieszka żywa czapla, nasz umysł nie przestanie wędrować. Nasze palce nie przestaną bawić się telefonem. Jesteśmy zobligowani wyszarpnąć z tej chwili na później, ile tylko się da — jeśli trzeba tak, by z samej chwili w niej samej nie zostało nam już nic. Kioto było moim największym marzeniem i moim największym wyzwaniem. W organizacyjnym ferworze nie pomyślałem, że tym, którym okradnie mnie z tego doświadczenia będę ja sam, wciąż niepotrafiący odnaleźć się w tej przeklętej chwili, która trwa. Wiecznie spiskujący przeciw niej wraz z projekcjami urojonej przyszłości i wspomnieniami innych nienależycie przeżytych minionych już momentów, romantyzowanych na potrzeby spisku.

Czasem wydaje mi się, że być może byłbym w stanie być bardziej obecny w samotności. Wtedy uciekam w głąb siebie, szukam pośpiesznie w telefonie idealnego utworu, który odda jednocześnie naturę tego, co we mnie i wokoło mnie, fizycznie oddalam się na chwilę, nikomu nic nie mówiąc, może mrucząc coś nieśmiało. Jakie znaczenie ma to, że wydaje mi się, że jestem już trochę bliżej, gdy wciąż jestem tak daleko? Niezliczoną ilość razy udowodniłem sobie, że to nie tak, ale jakoś wciąż uciekam z nadzieją na satori, które nie nadchodzi. To zabawne, że na dwa tygodnie przed wyjazdem spędziłem kilkanaście godzin na ponownej lekturze „Innego Kioto”, by zrobić sobie z niego notatki w nadziei na świadome doznanie miasta tam na miejscu, a gdy już przyszedł ten czas, mój mózg uznał, że to wciąż jedynie próba generalna. Wiem już przynajmniej tyle, że do Kioto muszę wrócić. Wykorzystać wszystko to, co choć poszło zgodnie z planem, było z gruntu źle zaplanowane, aby poznać to miasto naprawdę, a nie tylko omieść wzrokiem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Udawana kontemplacja (prawdziwe życie jest gdzie indziej)


Plastic love

Nawet jeśli ogrody świątyń zen nie potrafiły przynieść nam ukojenia, istnieją w Japonii miejsca, które to potrafią. Nie, że są zupełnie niezawodne, ale w większości sytuacji sprawdzają się jak trzeba. Konbini. Można tam nie tylko zaopatrzyć się w prowiant, ale niejednokrotnie także usiąść, by odpocząć i nabyty prowiant skonsumować. W większości sklepów — w razie potrzeby kupić bieliznę na zmianę, w niektórych — skorzystać z toalety, by zmiany tej dokonać. Wybór (w dużej mierze) zdrowej, taniej i pysznej garmażerki nie jest już co prawda zasługą konbini, ale raczej połączeniem japońskiej tradycji kulinarnej i współczesnej kultury pracy od świtu do nocy. Mimo tego to właśnie w zaciszu (no powiedzmy) konbini może zachwycić nas aromatyczna melonowa bułeczka albo nigiri burger, gdzie w ryż zawinięty w nori wciśnięto kawał kurczaka z głębokiego oleju w majonezie (w dużej mierze zdrowej — napisałem). Czasem można znaleźć także piwo w puszce (w Japonii piwo sprzedaje się niemal wyłącznie w puszkach), które po pociągnięciu zawleczki otwiera całe górne denko i zmienia się w coś w rodzaju szklanki. Można by też pewnie skonsumować je na miejscu (Japończycy nie mają restrykcji odnośnie do spożywania alkoholu w miejscach publicznych), ale żeby uniknąć niezręcznych sytuacji (piwo pieni się niemiłosiernie i z pewnością zalejemy nim podłogę), zabieramy je ze sobą na później. W konbini możemy też opróżnić kieszenie i torby z noszonych ze sobą plastikowych butelek i opakowań, których zwykle nie da się wyrzucić na ulicy, bo kosze na śmieci zniknęły z japońskiej przestrzeni publicznej po ataku sekty religijnej gazem sarin w połowie lat 90.

A jest co ze sobą nosić, bo Japonia ma obsesję na punkcie pakowania wszystkiego w plastik. Gdy kupujemy duże zbiorcze opakowanie krakersów, ciasteczek, wafelków, jest niemal pewne, że każda maluteńka porcja jest wewnątrz zafoliowana raz jeszcze. Dział z warzywami i owocami to zwykle plastikowe tacki, miseczki, worki, a w nich policzone i odmierzone skrupulatnie, nierzadko pokrojone już produkty — pół korzenia lotosu, dwie papryki, trzy jabłka, jeden banan. Japoński recykling w związku z tym często odnosi się wyłącznie do różnych rodzajów plastiku — butelki pet wrzucamy osobno, a całą resztę okalającej wszystko i wszędzie folii osobno — do spalenia. Poza jedzeniem zafoliowane kupowałem także książki, pocztówki (każda we własnej koszulce), a już po powrocie okazało się, z czym wcześniej się nie spotkałem, że niektóre z przywiezionych przeze mnie płyt winylowych zapakowane zostały w podwójne foliowe koszulki. Jedną z nich, ponieważ jak już wiemy plastiku nigdy dość, opakowano aż trzykrotnie! Więcej plastiku, więcej! Japonia wytrzyma…

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Arcydzieła sztuki japońskiej: kremowe piwo w blaszanej szklance i nigiri burger


Małe, maleńkie

Zdarza się, że zdjęcie nie oddaje natury fotografowanej rzeczy. Choćby japońskie pagody, które zazwyczaj okazywały się na żywo znacznie większe niż można było przypuszczać. To doświadczenie porównywalne z tym, gdy po raz pierwszy człowiek staje naprzeciw paryskiego Łuku Triumfalnego, który na zdjęciach w podręczniku historii czy geografii był jakąś tam bramą, a w rzeczywistości okazuje się wyższy niż 11-kondygnacyjny blok z wielkiej płyty (trudno to sobie wyobrazić, przyznaję, sprawdziłem na stronie dla specjalistów). W innej skali, ale pozostawiając po sobie podobne wrażenie, pręży się potężna wielka brama południowa chramu Tō-ji, a rozmachem ani trochę nie ustępują jej kiotyjskie Tōfukuji czy przesławna brama Ōtemmon kramu Heian Jingu i położona zaraz obok ogromna brama Torii — jedne z żywych symboli starej stolicy. Skalą przytłacza także Sanjūsangendō — długa na 120 metrów świątynna sala, w której 900 lat temu ustawiono 1001 naturalnej wielkości podobizn tysiącramiennej bogini Kannon (tak naprawdę czterdziestoramiennej, ale każde ramię reprezentuje 25 kolejnych — to buddyzm ezoteryczny, nie pytajcie).

Ledwie dostrzegalna była przesławna brama torii na jeziorze Ashi. Większa od samej bramy była z pewnością towarzysząca jej legenda i oczywiście otoczka turystyczna.

W Japonii jednaką, a czasem nawet i większą uwagę przywiązuje się do tego, co małe. Mikroskopijnie małe były żurawie z papieru, które po zakończonej (i opłaconej) kolacji w geście polsko-japońskiego przymierza (w ramach którego zaznaczyliśmy też swój kraj na wielkiej zwijanej mapie świata) kazała nam sobie wybrać ze słoika wypełnionego mnóstwem miniaturowych żurawi z papieru prowadząca na parterze swojego tradycyjnego japońskiego domu (minka) staruszka-gospodyni (ōbā-chan). Malutkie były też figurki maneki-neko (kotka z wyciągniętą łapką, symbolu pomyślności) ustawiane dziesiątkami w okolicy automatów z kulkami w nadmorskim okręgu Ise. Każda plastikowa kulka zawierała taką figurkę, a figurka zawierała w sobie perłę — perłę zabierano, a kotka zostawiano na miejscu — na szczęście. Proporcjonalnie zupełnie niewielka, wręcz ledwie dostrzegalna, wyróżniająca się za to żywo pomarańczową barwą była przesławna brama torii na jeziorze Ashi niedaleko góry Fuji. Większa od samej bramy była z pewnością legenda o mnichu, który zbudował to torii by rozprawić się ze złośliwym potworem żyjącym w jeziorze. I oczywiście otoczka turystyczna, dzięki której, by zobaczyć to przesławne torii wybraliśmy się właśnie do Hakone, zamiast nad pobliskie Yamanakako (nawet bliżej Fuji, ale bez torii na wodzie). Japonia to doskonałe miejsce, by nauczyć się, że nie zawsze to, co wydaje nam się jakieś, jest tym w istocie. Przykład bramy na jeziorze jest bardzo dosłowny, ale Japonia na każdym kroku udowadnia nam, że konwenanse i współdzielone, przekazywane sobie nabożnie wyobrażenia są ważniejsze niż uboższa i bardziej brutalna rzeczywistość. Nie jest to może pierwsze doświadczenie przelatującego przez Japonię turysty, ale warto mieć z tyłu głowy, że dychotomia honne (to, co naprawdę się myśli, ale czego przed kurtuazję nie należy zdradzić) i tatemae (to, co należy zrobić lub powiedzieć, choćby zasygnalizować gestem) jest po dziś dzień immanentną cechą tej kultury. Wtedy nasze doświadczenie turystyczne nastręczy Japończykom możliwie najmniej utrapień.

Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko.

Maleńka bywa w Japonii także przestrzeń osobista. I to doświadczenie akurat nas jako turystów z całą pewnością nie ominie, niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na nocleg hotelowy, couchsurfingowy czy wynajmiemy grupą mieszkanie lub domek na wyłączność. W każdym z tych przypadków przyjdzie nam się zmierzyć z kreatywnym zagospodarowaniem przestrzeni z racji jej daleko posuniętych ograniczeń. Tym samym czekają na nas umywalki wkomponowane w biurka w pokojach hotelowych, łóżka wypełniające dostępną przestrzeń tak szczelnie, że niemal nie da się ich rozsunąć — choćby symbolicznie, mleczne szyby w oknach niewpuszczające zbyt ochoczo światła dziennego — wychodzące najpewniej na ścianę budynku obok i oczywiście kartonowe ścianki działowe, liche przepierzenia, wątłe stropy we wspomnianym już tradycyjnym japońskim budownictwie typu minka. W takim domu, w którym przestrzeń dzieli się dość prowizorycznie, przesuwanymi drzwiami fusuma, a który wyściełają w dużym stopniu bambusowe maty tatami, z dużym prawdopodobieństwem, przy odpowiednim tylko ułożeniu, wysłyszeć można na piętrze, co szeptane jest na parterze. Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się więc w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko. Cienkie ściany i stropy budują i rujnują jednocześnie relacje międzyludzkie — wzmacniają za to jednoznacznie społeczne mechanizmy kontroli. Japonia sama, na ochotnika, czeka w tym samym szeregu, w którym także z własnej woli (skrzętnie ukrywając objawy depresji) ustawiła się już Norwegia, a niewiele dalej trochę z braku laku zameldowały się Czechy.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Ledwie omiecione wzrokiem Kioto: wieża chramu Tō-ji i las bambusowy


Wyobrażenia a rzeczywistość

Od dziecka myślę sobie (całkiem słusznie), że jeśli będę zbyt wiele wysiłku wkładał w wyobrażenie sobie czegoś, na czym mi zależy, to z pewnością skończę zawiedziony. Później przez długie lata będę jeszcze ten zawód oczywiście rewidował, ale emocje towarzyszące mi w tej konkretnej chwili, gdy wyobrażenia zgniata rzeczywistość, będę mógł przewartościować w najlepszym wypadku w relacji honne — tatemae. Nie da się oczywiście, przez pół roku planując każdy dzień trzytygodniowej eskapady, wyobrażeń zupełnie zaniechać. Są jednak rzeczy, które, przynajmniej w moim przypadku, skutecznie im umykają — zapachy i tekstury. I to właśnie one sprawiają, że nawet gdy mózg próbuje sabotować to, co nowe, inne i wyjątkowe, udaje się mimo tego człowiekowi wyszarpnąć to nietuzinkowe odczucie realności w aurze dojmującego odrealnienia. W domu gościnnym minka to zapach słomy i nieoczekiwanie przyjemna faktura świeżych wciąż mat tatami pod stopami sprawiły mi największą, zupełnie niespodziewaną przyjemność. Dopełniła go niecodzienna miękkość wypełnionej pierzem pościeli — rzecz, przed którą mnie, chorobliwego alergika, od dziecka próbowała niemal skutecznie, aż dotąd, ustrzec własna matka. Zapach bambusowej słomy, ujarzmiony w formie wyplecionej skrupulatnie maty, jednocześnie przywoływał słodko-gorzkie wspomnienia dziecięcych wędrówek przez zbożowe pola, przypłacanych bolesnymi epizodami ataków podrażnień, łzawień i katarów — to co niegdyś zakazane, teraz, przy antyhistaminowym wsparciu podręcznych pigułek i sprejów, w bezpiecznej przestrzeni dalekiej Kanazawy uwolniło jakąś rozkoszną część własnej tożsamości pozostającą do tej pory w zupełnej wręcz izolacji od mojej jaźni. To być może moje najżywsze i najprawdziwsze doznanie przywiezione w z tej krótkiej podróży.

Zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży.

Innym momentem, który zapamiętam, będzie spacer niemal pustą, piaszczystą plażą wzdłuż Pacyfiku na półwyspie Ise w wietrzny i pochmurny dzień. Czułem się wtedy tak, jakbym cały świat miał na wyciągnięcie ręki — zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży i rozczarowania, które przygotował mi własny mózg. Na plaży poza nami, losową grupką polskich turystów, byli tylko lokalni surferzy, wszyscy, jak na komendę, ubrani adekwatnie do temperatury wody, szczelnie, w czarne piankowe kostiumy. I kraby. Setki, tysiące malutkich krabów, na najmniejszy niemal człowieczy ruch reagujących ucieczką do setek, tysięcy malutkich piaskowych przerębli — miniaturowych norek, z których mogły swobodnie wyruszać na żer. Poza białym piaskiem pod stopami zgnieceniu ulegały tysiące, miliony nawet mniejszych kopczyków z mokrego piasku — efektów skrupulatnych krabich poszukiwań pożywienia. Z dala od plaż, w licznych świątyniach pod stopami chrzęściły też kamienie, którymi tradycyjnie wysypuje się sandō — drogę łączącą to, co codzienne i zwykłe, z tym co święte w świątyniach zarówno buddyjskich, jak i sintoistycznych. Ten chrzęst, przypominający trochę rodzime pomysły na parki i ogrody, wybrzmiewał jednak wówczas inaczej. Choć inaczej niż w przypadku mat tatami, podczas takiej wędrówki nie zdejmowało się butów, melodia wygrywana przez miarowe kroki czasem pielgrzymów, choć częściej tylko turystów, ma w tym konkretnym kontekście zupełnie swoistą poetykę.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

W domu ze słomy i papieru


Pamiętajmy o ogrodach

Czego będąc w Japonii pod żadnym pozorem nie ignorować? Tak jak w nagłówku — ogrodów. I parków, które często można potraktować jako wariant ogrodów — lub odwrotnie japońskie ogrody mogą stanowić rodzaj parku, w zależności od tego, czy przez ogród można przejść, czy ogląda się go z tarasu. Większość z nich jest co prawda za paywallem, ale są to dość śmieszne pieniądze (zwykle 300-500 jenów — na tę chwilę: 7,50-12,50 w złotówkach) i wydane w szczytnym celu, bo zasilają fundusze świątyń lub instytucji, które tymi ogrodami się zajmują. Co prawda coraz więcej mówi się o specjalnych cennikach dla turystów pochłaniających japońskie frykasy i zadeptujących miasta, ale wbrew temu, co twierdzą media, to wcale nie jest nowy wątek. Dla turysty-laika ogród będzie stanowił pulsujące serce świątyni — estetyczny i, szeroko rozumując, także duchowy punkt odniesienia. Można studiować karahafu (charakterystyczny chiński łuk dachowy spotykany w budynkach świątynnych buddyjskich kramów) lub chylące się do wewnątrz zamkowe czy świątynne mury o przekroju trapezu, można omieść wzrokiem wiszące w tokonomach zwoje lub też pozwolić im rozgnieść sobie mózg, bezskutecznie próbując odszyfrować kaligrafię w stylu sō. A tymczasem to ogród przemówi do nas samemu.

Zrobi to oczywiście bezgłośnie. Nawet jeśli zaprosi do pomocy powściągliwą czaplę (po Kioto spaceruje wiele czapli, tak po prostu), w akompaniamencie pomogą mu wiatr lub deszcz. Nawet jeśli będzie koncepcyjny (jak kamienne ogrody zen — szczególnie ten przy świątyni Daisen-in w kompleksie Daitoku-ji), a personel zaprosi nas, byśmy studiowali jego symbolikę, albo przeprowadzi nas przez niego bez dodatkowej opłaty emerytowana przewodniczka, objaśniając w szczegółach kolejne elementy (jak nas w Isui-en w Narze), w pewnym momencie ogród nas uciszy. Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i zupełnie gdzieś indziej. Wizyta w Kenroku-en w Kanazawie (i główny powód odwiedzenia tego miasta), powszechnie uznawanego za jeden z najpiękniejszych ogrodów w całej Japonii, od początku do końca była dla mnie słodko-gorzka.

Otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć. Nie ma w tym niczego metafizycznego.

Gorzkie było poczucie, że oto jestem tu w okolicznościach bezsprzecznie i wyłącznie turystycznych, otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda, której być może już nigdy nie będzie dane mi doświadczyć, musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć — jednym z milionów kopii przedstawiających tę samą scenerię, te same sztuczne uśmiechy i turystyczne pozy. Nie było w tej wizycie niczego metafizycznego. Niczego, co byłoby krokiem ku pięknu lub celem kolejnego etapu jakiegoś estetycznego dojrzewania — tak przynajmniej widziałem to w tamtej chwili — przestraszony i bezsilny. Pośpieszne przejście od codziennego profanum do estetycznego sacrum (swoją drogą — celem ogrodów zen może być, bo przecież nie musi — to zen!, właśnie wzrastanie, kształcenie się poprzez obcowanie z pięknem) było dla mnie doświadczeniem dezorientującym. Ale była w tym też niewątpliwie pewna słodycz i to zupełnie dosłowna — w cały Kenroku-en czuć było intensywny słodki kwiatowy zapach jednego z gęsto rosnących tam drzew, którego nie udało mi się nazwać. Po raz kolejny tam, gdzie umysł zawodzi, przychodzą mu z pomocą zmysły, których zwykle nie bierze pod uwagę. Słodkie kwiaty w Kenroku-en, morski wiatr na plaży w Ise i świeża słoma mat tatami podczas noclegu w minka uratowały mnie przed samym sobą.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Bezrozumna estetyzacja konsumpcjonizmu


Prawdziwe życie jest gdzie indziej

Miałem na studiach wykładowcę, który jednocześnie był poetą. Nie pamiętam już, co wykładał, ale pamiętam, że raz przyszedł na zajęcia w koszulce z, jak się później okazało, cytatem z Rimbauda — la vraie vie est absente, co w jakimś polskim tłumaczeniu, do którego zainspirowany dotarłem, przełożono jako prawdziwe życie jest gdzie indziej. Do dziś dręczy mnie luka stworzona przez tłumacza pomiędzy czymś nieobecnym (absente) w oryginale a polskim gdzie indziej. Zastanawiam się z różnych perspektyw, czy to, że coś jest nieobecne, zawsze implikuje logicznie to, że jest gdzieś indziej. Być może tak. Rimbaud miał oczywiście na myśli coś innego, ale te ledwie intertekstualne gry prowadzą czasem do najciekawszych wniosków. Tak też jest z moją Japonią. Bo widzicie, inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Zwłaszcza jeśli otoczenie nie sprzyja medytacji — turyści ustawiają się w kolejce, kupują bilety, ocierają się o siebie, układając buty na ustawionym przed wejściem regale. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją, wyplutą przez umysł w odpowiedzi na teoretyczny czy poetycki tekst. Trudniej jest z dala od tego tekstu w rzeczywistym kontekście miejsca odnaleźć faktyczną esencję.

Inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją niż odnaleźć faktyczną treść w rzeczywistym kontekście miejsca z dala od tekstu.

Analogicznie, wszędzie tam, gdzie tłoczyliśmy się, gdzie staliśmy w kolejce, gdzie liczono nas za bilety, nie umiałem powstrzymać myśli, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I nasze — bardzo konkretnie zorganizowanych, obiektywnie patrząc, turystów, czujących się jednak w tej turystycznej wymianie bardzo różnie. I przede wszystkim samej Japonii, której nie da się poszatkować, ometkować i obiletować tak, by każdy gaijin mógł sobie jej skubnąć tak, jak należy. To wcale nie kwestia możliwości — Japończycy potrafią przedziwne rzeczy. Gaijin po prostu nie byłby taką Japonią zainteresowany. Pod gaijina wstawcie losową osobę udostępniającą turystyczną relację na Instagramie, albo mnie, który dużo bardziej ukontentowany jestem, gdy mogę wypełnić abstrakcyjną rycinę własnym wkładem, niż gdy ożywa przede mną i muszę ją przyjąć taką, jaka jest.

Mimo wszystko, żeby spróbować, uciekliśmy na chwilę poza miasto. Wzięliśmy auto i prawie bez planu przemierzyliśmy kawałek półwyspu Ise, raczej turystycznie, bo nie było powodów, byśmy sami przed sobą kamuflowali cel swojej podróży. To było, mówiliśmy między sobą z przekąsem, doświadczenie. Miesiąc później przekąs ustąpił miejsca pewnej fascynacji i poczuciu spełnienia — to było doświadczenie! Od lat słyszałem, że są w Japonii miejsca, gdzie nie da się dotrzeć bez japońskiego. Wypożyczenie auta było pretekstem, by butnie, z japońskim na granicy komunikatywności, spróbować to zweryfikować. I faktycznie, rozmawiając z ludźmi, udało nam się i więcej zobaczyć, i inaczej zjeść. W mieście cierpiącym na chroniczny nadmiar bodźców tego rodzaju small talk byłby formą ekstrawagancji, może nawet impertynencji.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Prawdziwe życie jest być może właśnie tutaj


Nie umiem robić zdjęć obcym ludziom jak Vivian Maier. Zresztą w żaden sposób nie usprawiedliwia tego mój aparat w telefonie — nie wyglądam jak artysta czy reporter, któremu więcej można by wybaczyć. Nie robiłbym zresztą takich zdjęć z intencją, żeby te wizerunki upubliczniać. Raczej by unaocznić sobie samemu kiedyś tam później pewien jednocześnie turystyczny i nieturystyczny aspekt danej chwili i miejsca — zależy jak na to spojrzeć. Zachować tę jego cząstkę, której nie są w stanie wyrazić landshafty, martwe natury, dzikie tłumy czy kamienne bóstwa z połyskliwie bursztynowymi oczyma. Ale właśnie zaraz obok być może najbardziej zatłoczonego miejsca na mapie Kioto, przesławnego i majestatycznego Fushimi Inari Taisha, gdzie akurat na drewnianej podłodze (na tę okoliczność zmienionej w scenę) jednego ze świątynnych pawilonów odbywał się ceremonialny taniec kapłanki miko, poczułem mimowolnie kolejny z sensów tego, że prawdziwe życie naprawdę musi być gdzie indziej.

Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika.

W odległości kilku metrów od pawilonu zaraz przy niskim kamiennym płocie w cieniu starej śliwy stał nieruchomo strażnik. Kolorowa i nazbyt głośna (w stosunku do akompaniamentu ceremonii — na koto i flecie shakuhachi) masa turystów głównie fotografująca i nagrywająca bez zrozumienia to niecodzienne przedstawienie, a w samym jej środku ja — to przyglądający się tańczącej miko, to rzucający okiem na strażnika. Na oko był po sześćdziesiątce, ubrany w beżowy mundur, spod którego w nie do końca jakby przemyślany sposób wylewał się za szeroki biały kołnierz wizytowej niewątpliwie koszuli, o lekko hippisowskim kroju. Uwagę zwracały jednak przede wszystkim — poważna, obojętna twarz, wbity w abstrakcyjny odległy punkt nieruchomy wzrok i wyprostowana, dość enigmatyczna sylwetka ze splecionymi praktycznie z przodu na wysokości bioder rękoma.

Tańcząca miko w strojnym biało-czerwonym kimonie z ozdobnym wachlarzem w dłoni. Bezrozumny tłum zagranicznych turystów filmujący to wszystko wyłącznie dlatego, że mógł. I ten wyrwany jakby z innego porządku nieruchomy strażnik wpatrzony gdzieś w dal. Trzy sfery niemal zupełnym przypadkiem rzucone jedna obok drugiej, bez żadnej ciągłości znaczeń, wchodzące sobie w drogę, cudem niemalże unikające kolizji. Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika. Nawet gdyby jakimś cudem nasze spojrzenia spotkały się przez krótką chwilę, nie porozumielibyśmy się. Gdzie było jego prawdziwe życie? Co i jak widział wtedy przed sobą? W czym zanurzył swój wzrok tak głęboko, że zdawało się to unieważniać i taneczną ceremonię, i turystyczny zgiełk tego przedziwnego miejsca — jednako wspaniałego i przerażającego?

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Amaterasu / Inari


Jakaś odpowiedź być może jednak czekała na nas na ostatniej prostej kiotyjskiego bałaganu. Po tym jak pieczołowicie rozplanowany grafik ostatniego dnia musiał ustąpić przed deszczem bezkreśnie ulewnym, zaaranżowaliśmy, by pożegnać się z miastem, jeszcze jedno krótkie przedpołudnie. Miejscem pożegnania została zlokalizowana niepozornie w małomiasteczkowej zabudowie między jednokondygnacyjnym starym pasażem handlowym, gdzie swoje punkty mieli drobni sklepikarze, a wysypanym kamieniami na wpół dzikim parkingiem, gdzie ci sklepikarze parkowali, zapomniana przez miasto i nieznana turystom świątynia — Injō-ji. W jej wnętrzu, w odpustowo zaaranżowanym kramie, na tyłach którego mieściło się coś na kształt parafialnej świetlicy wraz z niezręcznie wydłużonym, betonowym oczkiem wodnym, mieszkał sam Władca Piekieł.

Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem.

Średniowieczna, grubo wyciosana z kamienia podobizna zatartego przez wieki w zbiorowej wyobraźni Króla Piekieł — Enma-sama, którego oczy, według legendy, wypełniono bursztynem zebranym po pożarze innej świątyni (tych w tamtych trudnych czasach zresztą nie brakowało). Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem. Po obu jego stronach figury dwóch piekielnych urzędników, równie nieprzejednanych, skrupulatnie rozliczających zmarłych z ich dobrych i złych uczynków. Wszystko to za dwiema szczelnie zamkniętymi zagrodami ołtarza tak, że przez niewielką wnękę przedostaje się jedynie złowrogi błysk średniowiecznych bursztynowych oczu.

Bałem się tego miejsca. Nie ze względu na Króla Enmę, ale chcąc uniknąć rozczarowania lokalnym charakterem tego miejsca, które nie zostało przecież na uboczu miejskiej mapy zabytków bez powodu. Tymczasem to tam udało mi się na krótką chwilę poczuć jakiś rodzaj spełnienia. Może zadziałała swojskość anturażu, może podbudował mnie brak turystycznego sznytu, a może mój mózg, spodziewając się najgorszego, wreszcie nieświadomie, dla odmiany, uratował mnie przed samym sobą. Król Piekieł nie okazał się jednak miłościwy — jedyne omikuji, na które zdobyłem się podczas wyjazdu właśnie w jego świątyni, skazuje mnie w najlepszym razie na peryferie szczęścia. Wkrótce jednak miałem okazję przekonać się, że niezależnie od kaprysów fortuny i ich kunsztownych papierowych emanacji, w drodze powrotnej wszyscy utknęliśmy na lotnisku przecież zupełnie tak samo.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Złowrogi błysk bursztynowych oczu Króla Piekieł


Naprawdę chodzi o jedzenie

W jedynym skrupulatnie prowadzonym przeze mnie dzienniku podróży — dzienniku posiłków — poza datą dopisywałem dzień tygodnia. I było to jedyne i wyłącznie symboliczne umocowanie nas w jakiejkolwiek rzeczywistości. Całkowicie zbędne i abstrakcyjne — środa czy sobota, żadna to różnica. Gdzie indziej pewnie można byłoby dbać jeszcze o niedziele, by móc zrobić zakupy zawczasu, ale nie w Japonii. Japonia sprzyja odrealnieniu, pogrążeniu się w jakimś półśnie, czy może raczej zawieszeniu w świecie, który wydaje się realny, ale trudno mieć pewność, czy to jego obiektywna cecha czy jakieś dziwne wyobrażenie. Japonia zdaje się o tym wiedzieć i gorliwie podtrzymuje to wrażenie. Aoshingō — niebieskie światła sygnalizacyjne — faktycznie bywają niebieskie. Ale nie jesteśmy pewni, czy to one tak są wyświetlane, czy to my źle je widzimy. Ale nawet kiedy mózg na jetlagu płata człowiekowi figle, z pomocą przychodzą mu tekstury, zapachy i smaki. Tym samym ostatecznie jednak naprawdę wszystko sprowadza się do jedzenia.

Japończycy mają niezdrową obsesję na punkcie produktów z Hokkaidō (północnej wyspy). Wszystko jest tam organiczne, zdrowe i szczególnie smaczne. Hokkaidō zdobi więc produkty mleczne, patronuje mięsu, rybom, a nawet słodyczom, choć o dyni Hokkaido, o dziwo, nikt w Japonii nie słyszał (według wikipedii faktyczna nazwa tej dyni zawiera w sobie sześć chińskich znaków jeden po drugim, nie nadaje się więc ani do cytowania, ani do używania jej na co dzień). I chociaż zdrowe jedzenie na zachodzie jest od zawsze kojarzone z Japonią, jego faktyczny krajowy status jest nie mniej efemeryczny niż u nas w Europie. Bo chociaż bez problemu w każdym konbini możemy kupić niesłodzoną zieloną herbatę (w plastiku, a jakże!) na zimno lub ciepło, to już znalezienie w miarę nadającej się do picia kawy (bez cukru lub lekko słodzonej) zabierze nam wiele podejść i sprawi, że stracimy trochę wiary w naród japoński. Ta zresztą legnie w gruzach zupełnie, gdy przyjrzymy się sklepowej ofercie pieczywa — miękkie, słodkie buły, waciane chlebki niemalże lub faktycznie bez skórki, straszne rzeczy, prawie nienadające się do jedzenia, ale jednak w pewnych inkarnacjach, chociażby ze słodkim, nieco perfumowanym, ale zadziwiająco smacznym nadzieniem, uzależniające.

Największym po pieczywie zawodem jest czekolada. Japończykom nie bardzo wychodzi naśladowanie zachodniego cukiernictwa — oferta czekoladowa jest skąpa i dość rozczarowująca. Niezrównane, i zupełnie niedające się porównać z importowanymi do Polski tajwańskimi mochi, jest za to wagashi — japońskie tradycyjne słodycze, głównie na bazie mąki ryżowej, cukru i pasty z czerwonej fasoli anko. Można załamywać ręce nad wszechobecnością polerowanego ryżu, pozbawionego wszelkich wartości odżywczych, ale kanapki onigiri w sklepach konbini dosłownie ratują turystom życie. Są przepyszne, niedrogie, wypełniają brzuszek jak należy i w porównaniu z ich europejskimi odpowiednikami wydają się znacznie zdrowsze. Z ryżem doskonale łączy się też nattō — naczytałem się o nattō przed wyjazdem, a jedyna krajowa próba spróbowania go zakończyła się kapitulacją. Jeśli miałbym jednak wskazać na praktyczną naukę z tego wyjazdu — nauczyłem się to nattō jeść. To ponoć tej nieapetycznie ciągnącej się i dającej zgnilizną sfermentowanej soi Japończy zawdzięczają swoje relatywnie dobre zdrowie. Dowiedziałem się też przy okazji, że w Japonii nie ma nikogo (w cudzysłowie oczywiście), kto nie lubiłby nattō. To potrawa narodowa, która nie miała szans stać się towarem eksportowym. Mimo tego nattō można dostać i u nas, a nawet zrobić samemu w domowej jogurtownicy.

Na każdą niemożliwie zatłoczoną kiotyjską świątynię, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Była to niewątpliwie także kulinarna przygoda, nie ma co udawać. Mógłbym tu wzdychać do rāmenów nieporównywalnie bardziej esencjonalnych, a przy tym tańszych niż w polskich knajpach. Wznosić peany na cześć smażonej soby, tempury z krewetek, świeżych ryb na ryżu i owoców morza zaskakujących formą i smakiem! Trochę się chwaląc, a trochę smucąc, bo zostawiłem to wszystko gdzieś daleko. Koniec końców nie jest to jednak blog kulinarny — a całkiem sporo pojawia się w sieci bardzo konkretnych rekomendacji i dań, i miejsc. Moje doświadczenia w tej kwestii są raczej takie, że do polecanych przez influenserów knajp niemal nie sposób się dostać — nie tylko trzeba by stać w kolejkach, ale bywa czasem, że nie będąc w pojedynkę, nie ma w ogóle możliwości zjeść posiłku względnie razem, bo cały lokal sprowadza się do zdolnej pomieścić cztery osoby lady barowej. Czasem jednak zupełnie nieopodal tych głośno rekomendowanych miejsc, można całkiem przypadkiem, może pomagając sobie trochę mapą Google’a, znaleźć coś w zupełności przepysznego, nawet jeśli w jakimś sensie mniej kraftowego. Podobnie jest zresztą z kiotyjskimi świątyniami. Na każdą niemożliwie zatłoczoną, polecaną w co drugiej instagramowej relacji, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, z których każda ma do zaoferowania coś interesującego, a które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Katsuo-chazuke, czyli kulinarne czary-mary


Niech jednak będzie, mimo wszystko, że wielki finał tej przesadnie zawiłej i przecedzonej nadmiernie przeze mnie historii będzie kulinarny. W położonej na samym skraju półwyspu Ise miejscowości Daio uprzejma i zaskakująco gadatliwa sprzedawczyni w sklepie z perłami z trudną do ukrycia ekscytacją w ramach lokalnej rekomendacji kulinarnej zapisała mi na swojej wizytówce: かつおちゃづけ、田中料理店 — katsuo-chazuke, Tanaka Ryōriten. Zaoferowała się nawet, że chętnie zadzwoni i zrobi nam rezerwację, ale trochę niepewni własnych planów, uprzejmie podziękowaliśmy. Nie wyjaśniła, co to za jedzenie i jakie to miejsce, ale szybko znaleźliśmy je na mapie i następnego dnia podjęliśmy decyzję, że chcemy tam zjeść. Gdy przyjechaliśmy zarezerwować stolik na wieczór, na miejscu zastaliśmy niemałe zamieszanie i lokalną ekipę filmową, ale rezerwacja została przyjęta. Niepotrzebnie zresztą, bo restauracja okazała się na tyle regionalna, że poza kilkoma stałymi bywalcami przy barze, wnętrze było w zasadzie puste. Było raczej funkcjonalnie niż przytulnie, meble i kamienna lada miały już swoje lata, ale wszystko wyglądało bardzo schludnie. Szalenie skromna i uprzejma, przepraszająca, że nie mówi po angielsku (co nie było do końca prawdą) kelnerka w średnim wieku, gdy tylko zobaczyła nasze wahanie, zaproponowała, że może połączyć w dobrej cenie rekomendowane nam katsuo-chazuke (wciąż będące dla nas na tym etapie pewną niewiadomą) ze smacznie wyglądającym zestawem tempury. W efekcie każdy otrzymał tacę z ośmioma naczyniami — w nich zupa miso, parowane jajko, dwa sosy, kiszona rzodkiew, gotowana wątróbka jakiejś ryby, którą próbowałem wyguglować, ale i tak nie została mi w pamięci, tempura i oczywiście katsuo-chazuke. Katsuo, to odmiana tuńczyka popularna w Japonii, tutaj podawana w formie delikatnego tataru na ugotowanym ryżu z dodatkiem alg nori i świeżego imbiru. Myślę, że ta miseczka to mój najsmaczniejszy moment tego wyjazdu. Ale jest coś jeszcze — chazuke — gdy już nasze katsuo zostanie zjedzone w połowie, mieszamy zawartość czarki z ryżem i rybą z sosem sojowym, a następnie zalewamy wszystko zieloną herbatą z dzbanka, co daje nam dość osobliwą ryżankę. Zaskakujący to finał, przyznajcie sami.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Cała Japonia na jednym zdjęciu (starałem się najbardziej na świecie, by zrobić to zdjęcie, nawet o tym nie wiedząc)


Mniej więcej w połowie tekstu wyczuwalna jest zmiana nastroju — powoli zacząłem wracać do siebie i odnalazłem się na nowo w polskiej codzienności. Ostatecznie spisywałem te impresje wieczorami na przestrzeni miesiąca po powrocie. Tekst jest zbyt długi, a i tak nie oddaje wszystkiego tego, co chciałem wyrazić. Pierwszy raz jednak od bardzo dawna miałem poczucie, że mam coś do przekazania, że istnieje w moim życiu substancja, którą chcę i potrafię opisać słowami. I że rzeczywiście ma to jakieś znaczenie. To wspaniałe poczucie.

Opublikowano

Zaległości czytelnicze — trzykrotnie o Japonii

Inne Kioto

„Inne Kioto”, fragment okładki


Gdy postanowiłem w końcu, że w tym roku muszę wrócić do Japonii, porzuciłem wszystkie inne czytelnicze pokusy i postanowiłem duchowo i merytorycznie przygotować się do podróży. Poprzednia wizyta w Kioto pozostawiła po sobie jakiś mętlik — z odsieczą przybył mój ulubiony gaijin Alex Kerr z nietypowym przewodnikiem po mieście. Mistrz zen D.T. Suzuki pomógł zrozumieć mi podstawy filozofii, na której wyrosły niezliczone świątynie. Z japońskimi znakami, w nie do końca spodziewanym sensie, skonfrontowałem się dzięki klasycznemu esejowi Rolanda Barthesa.


Inne Kioto

Alex Kerr, „Inne Kioto”, wyd. Karakter, 2021


„Inne Kioto” to nie tylko jedna z najpiękniej wydanych książek na mojej półce, ale też bez wątpienia jedna z najbardziej treściwych. Trudno ją zresztą zaszufladkować — nie jest to z pewnością ani przewodnik turystyczny, ani opracowanie etnologiczne czy architektoniczne, ani też zbiór esejów czy tomik wspomnień i anegdotek. Można jednak w pewnych kontekstach wykorzystać każde z tych określeń, by książkę tę opisać i nie pomylić się przy tym nadto. Alex Kerr, jedyny w swoim rodzaju uchi-no-gaijin, autor fenomenalnego eseju o przemianach w dwudziestowiecznej Japonii tj. „Japonii utraconej”, tym razem całą swoją uwagę skupia na starej stolicy kraju, omawiając ją dla niejapońskich czytelników według wielu nieoczywistych kluczy.

Kerr z jednej strony z wielką uwagą nakreśla faktografię — wylicza rodzaje mat tatami, porządkuje stylistyczne rejestry, żongluje gatunkami drewna z ich odpowiednimi zastosowaniami — w każdym z tych i wielu innych przypadkach akcentuje jednak niuanse, nierzadko okraszając dość techniczne na pierwszy rzut oka fragmenty zasłyszanymi anegdotami i własnymi opiniami. To wymagająca, ale przyjemna lektura. Sam odkładałem ją na półkę na długie miesiące, by w pewnej chwili z przekonaniem graniczącym z pewnością stwierdzić, że oto w tym momencie potrzebuję właśnie tej papierowej podróży do tradycyjnego Kioto. Skrupulatnie zresztą co ciekawsze fragmenty i nazwy miejsc zaznaczałem fiszkami z nadzieją na powrót i wykorzystanie przynajmniej części z nietuzinkowych uwag Kerra jako faktycznego przewodnika po tym mieście, w którym, jak mało gdzie możemy wciąż kontemplować dawny świat zastygły w czasie (lub jego bardzo bliski odpowiednik). Gdy już uda mi się to marzenie zrealizować, obiecuję dopisać w tym miejscu adekwatny dalszy ciąg.


Wprowadzenie do buddyzmu zen

Daisetz Teitaro Suzuki, „Wprowadzenie do buddyzmu zen”, wyd. Vis-á-Vis/Etiuda, 2011


Jakkolwiek dyplomatycznie, żeby nie napisać nudno, zatytułowano tę książkę, jest to dla niej najwłaściwszy tytuł. Daisetz Teitaro Suzuki, jeden z XX-wiecznych mistrzów buddyzmu zen, przybliża w niej w formie dziewięciu tematycznie uszeregowanych esejów podstawy szeroko pojętego buddyzmu zen. Zabierając się za lekturę jakiś czas temu, pomyślałem — jak się okazało — nazbyt ambitnie, że będę robił sobie notatki z coraz to bardziej esencjonalnych fragmentów, dzięki czemu będę w stanie lepiej przyswoić sobie przedłożoną filozofię i być może przedstawić ją w bardziej syntetycznej formie w tym krótkim tekście. Pomyliłem się. Mimo tego, że dość chętnie rozprawiałem na temat zen ze znajomymi i rodziną, każda taka pogawędka tylko udowadniała mi, jak bardzo nie mam o tym pojęcia — nawet jeśli to, o czym mówiłem, wydawało się mieć sens i na pierwszy rzut ucha nie przekręcało nadto istoty rzeczy.

Podstawowy problem zen, który na każdym kroku akcentuje sam autor „Wprowadzenia” to niemożność przedstawienia jego istoty przy pomocy słów. Zen nie podlega właściwej słowom logicznej dychotomii i przez to lepiej wyraża się w działaniu niż w mowie. Mimo tego mistrz Suzuki całkiem holistycznie przedstawia to zagadnienie czytelnikowi z różnych punktów widzenia tak, że można ulec złudzeniu, że wszystko jest zrozumiałe. Skoro jednak zen wymyka się rozumowemu podejściu, rozumienie go w ciągu nawet bardziej pogłębionej lektury (niż ta zacna broszura) zdaje się nie wchodzić w grę.

Zen można bowiem jedynie doświadczyć. Suzuki opisuje system koanów (przypowieści), opowiada o dyscyplinie klasztorów zen i znaczeniu medytacji — wszystkie te działania mają przybliżyć adepta szkoły zen do doświadczenia satori, które można (nieściśle) opisać jako oświecenie — zdarzenie otwierające umysł na prawdę zen, która, jak podkreśla Suzuki, jest mistyczna tak samo jak kwitnący kwiat czy fakt, że ktoś właśnie wali w bęben — nie skrywa żadnej niedostępnej prawdy, a jedynie (albo aż) otwiera umysł na harmonijne pojmowanie świata. Suzuki wyjaśnia też konsekwentnie, jak zen różni się od swojego stereotypowego obrazu rozpowszechnionego zwłaszcza na zachodzie. Opisuje też podobieństwa i różnice między zen a innymi szkołami buddyzmu oraz chrześcijaństwem. Pisze obrazowo i bezpośrednio. Poprzedzająca właściwą część książki dość obszerna i analityczna przedmowa Carla Junga wydaje się z perspektywy niepotrzebnie zawiła. Jung pisze o zen z fascynacją, jest mniej ostrożny niż Suzuki, ale też skażony pewną zachodnią filozoficzną manierą.

To ciekawa lektura dla każdego, kto kiedykolwiek zastanawiał się, o co tak naprawdę chodzi z tym światem. Nie udziela co prawda konkretnych odpowiedzi, ale otwiera umysł na alternatywy dotąd być może zupełnie niewyobrażalne. A to już dużo.


Imperium znaków

Roland Barthes, „Imperium znaków”, wyd. Altheia, 2012


Od dziecka fascynowały mnie znaki japońskie. I nie była to wyłącznie kwestia zwyczajnej ciekawości czy jakiegoś kognitywnego wyzwania — chociaż na pewno też. Była to także kwestia obietnicy, że znaki skrywają w sobie jakieś pierwotne znaczenia, których nigdy nie posiadał nasz alfabet — wynika to bezpośrednio z ich genezy, nawet pomimo wszystkich przemian, jakich doświadczyły przez wieki. I że te znaczenia mogą poszerzyć na swój sposób moje postrzeganie znajomej rzeczywistości o jakiś dodatkowy aspekt, a wszystko to jest w jakimś sensie tuż na wyciągnięcie ręki przed moimi oczami. Oczywiście koniec końców zgadzam się z Alexem Kerrem, który pisał, że dla Japończyka tabliczka nad bramą świątynną będzie ani mniej, ani bardziej mistyczna niż znak „zakaz parkowania” — ostatecznie obie wykorzystują ten sam sposób zapisu.

I tutaj dochodzimy do mojego wyobrażenia, być może niepotrzebnego, stojącego na drodze, „Imperium znaków” Barthesa. Pomyślałem, tylko i aż, że oto wreszcie ktoś z mojej zewnętrznej perspektywy być może spróbuje dojść do sedna tej mojej dziecięcej, ale wciąż tlącej się we mnie cichym płomieniem, nadziei, że znaki są w stanie powiedzieć o świecie coś więcej niż wiemy. Albo mniej. Ale Barthes w zasadzie nie czyta znaków, ma swoją szeroką definicję znaczeń (znaczonych), w którą ładuje wszystko to, co wpadnie mu w oko. Od samego początku i konsekwentnie proklamuje, że znaki są puste i jest to być może jedyna sensowna myśl, jaką warto z tej lektury wyciągnąć. Zniszczyło to może jakąś część mojego wewnętrznego dziecka, ale jestem dużym chłopcem i nawet pomimo tego, żeśmy się z Barthesem od początku nie zrozumieli, podszedłem z dojrzałą otwartością na jego wnioski.

Rzecz w tym, że nawet jeśli wnioski te były trafione, zazwyczaj były też zupełnie zbyteczne. „Imperium znaków” to emanacja intelektualizmu, który niczemu nie służy. Być może jest to efekt rzeczywistej fascynacji Barthesa innością japońskiej kultury, ale jakieś manieryzmu sprawiają, że wyraża ją w sposób niemalże mechaniczny, z jakiegoś abstrakcyjnego offu, przez co czytelnik może zacząć podawać w wątpliwość faktyczne intencje autora. Autor tymczasem niestrudzenie pręży na różne sposoby intelektualne muskuły z feerią teoretycznych efektów specjalnych z momentami dość obcesowymi i niepasującymi do całości poetyckimi ciągotami (i tak, na ile słowo ciągoty ma w sobie coś obrzydliwego, idealnie opisuje lubieżną poetyczność Barthesa — fragment o japońskiej powiece graniczy z czytelniczą traumą). Niezależnie od tego, co akurat Barthes weźmie sobie na cel, wydaje się, że główna teza jest następująca: Japończycy do perfekcji opanowali puste gesty, ale puste w inny sposób niż rozumiemy to na zachodzie.

W zależności od tematu radzi sobie lepiej albo gorzej — na przykład sprowadzenie zen do roli jakiegoś lingwistycznego szamanizmu to czyste szaleństwo, intrygujące wyłącznie swoim przekonanie o własnej słuszności (cały tekst napisany jest z poziomu kogoś, kto „wie”), ale koniec końców całkiem daremne. Mniej odklejone są jego rozważania dotyczące samego pisma czy pisania twarzy, które całkiem nieźle oddają esencję różnic między podejściem japońskim a zachodnim. Nieźle idzie też Barthesowi interpretacja formy haiku, ale trudno mi nie odnieść wrażenia, że to jedna z tych tyrad, którymi nawiedzeni profesorowie zadręczają bogu ducha winnych studentów filologii, aby udowodnić im nie wiadomo co — koniec końców wywody Barthesa mógłby podsumować jego własny cytat — nic nie pozostało, kamień słowa wyrzucono na próżno — ani fal, ani przepływu sensu.

Opublikowano

Zanim wystygnie kawa

Zanim wystygnie kawa

Toshikazu Kawaguchi, „Zanim wystygnie kawa”, wyd. Relacja, 2022


Być może Murakami zbyt często bywa dla mnie punktem odniesienia, ale tym razem nic na to nie poradzę. To próba odtworzenia tego samego ujmującego anturażu low fantasy, który Murakami opanował do perfekcji, tylko w zdecydowanie bardziej prostolinijnej odsłonie. Zmianie uległa formuła, bo choć historii w żaden sposób nie można nazwać obszerną, każdy z wielu bohaterów, których losy przeplatają się w sposób równie dramatyczny, co niewiarygodny, dostaje egalitarnie swój prawowity wątek i kilka stron na to, aby czytelnikowi wyjaśnić do cna, co i jak. Tego akurat Murakami, choć ma swoje za uszami, nie robi.

Kawaguchi próbuje przedstawiać swoich bohaterów z pewną wyuczoną dokładnością, ale brakuje im głębi. Ich historie powstały tylko po to, aby doprowadzić ich do jedynego punktu w ich życiu wartego opisania — momentu, gdy zasiądą w zawsze tajemniczo pustej i równie tajemniczo zarabiającej na siebie przez lata kawiarni w centrum Tokio, na magicznym krześle, które przeniesie ich w czasie. I wtedy zrozumieją swoje błędy, na nowo odkryją swój sens życia, nawrócą się na to, co naprawdę ważne, a wtedy będzie można na kolanie dopisać resztę ich historii (lub nie), bo wszystko to, co stanie się dalej, jest zupełnie drugorzędne. To jedna z tych historii, w których wszystko boleśnie się ze sobą zgadza i składa w myśl jakiegoś monstrualnie kiczowatego poczucia harmonii w jedną kompletną całość. To błąd, na który nie pozwala sobie nawet wspominany przeze mnie zbyt często Murakami, u którego zwykle, pomimo pedantycznych zwyczajów narracyjnych, zwycięża to, co niepoznane, jakiś dziki traf. Inną kwestią, o której trudno nie wspomnieć, jest infantylny język — być może pokłosie nie najlepszego tłumaczenia, być może emanacja nieporadnego stylu autora — tego nie umiem ocenić.

Nie jest to jednak książka zupełnie pozbawiona zalet — w kategorii aspirującego wakacyjnego czytadła sprawdzi się doskonale. Bo historia, choć absolutnie niewiarygodna tam, gdzie powinna uwiarygadniać to, co miało być w niej niewiarygodne (tzn. w budowie postaci, ich historii i relacji między nimi), jest całkiem wciągająca i absolutnie feel good (w sam raz na urlop, kiedy przecież ma być miło). Owszem, będą tacy, których zirytuje, ale przy odrobinie dobrej woli, można stracić przy niej chwilę albo dwie, nawet jeśli ostatecznie niewiele z tego wynika.

Zanim wystygnie kawa

Opublikowano

Złota pagoda

Złota pagoda

Yukio Mishima, „Złota pagoda”, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 2017


Ta bez wątpienia najambitniejsza powieść Mishimy, z którą miałem do czynienia, kolejno mnie zaintrygowała, olśniła, znużyła, aż wreszcie przyniosła mi ulgę. I być może moje zmieniające się odczucia były poniekąd paralelne temu, co było udziałem głównego bohatera powieści — młodego mnicha zen z japońskiej prowincji, który za wstawiennictwem zmarłego ojca, trafia do kompleksu świątynnego tytułowej złotej pagody. To historia, w której w równych proporcjach mieszają się rozczarowanie sobą i przekonanie o własnej wyjątkowości, gdzie narastający konflikt wewnętrzny przybiera formę nietypowej obsesji, urojonej miłości do pawilonu Kinkaku-ji. Ambicja Mishimy zawiera się gdzieś pomiędzy tym, że powieść luźno adaptuje prawdziwą historię, która w 1950 roku wstrząsnęła Japonią, a tym, że na gruncie psychologii i filozofii, także filozofii zen, dokonuje próby rekonstrukcji świata wewnętrznego tragicznego bohatera.

Wszystko to w doskonałym tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott i formie błyskotliwego solilokwium mnicha Mishimy w pierwszej tercji nabiera rumieńców i sprawia, że rumieni się czytelnik — tak przynajmniej było ze mną. Aż w pewnym momencie Mishima, jak na japońskiego pisarza prawie-noblistę przystało, zaczął się gubić w swoich dygresjach, analizować po raz drugi i trzeci to, co już zdążył wyczerpać chwilę wcześniej, brnąć w teoretyczne rozważania tam, gdy potrzeba było pchnąć tę historię choć trochę do przodu. Mogę tu życzliwie założyć, że w zamyśle autora było stopniowe przenoszenie akcji rzeczywistej do świata wewnętrznego bohatera, czego emanacją mogą być raczej lakoniczne opisy tego, co faktycznie się wydarzyło, co rusz przeplatane obszernymi tych skrawków analizami bohatera. Całości niewątpliwie nie brak charakteru czy meritum. Mimo trudniejszych momentów „Złota pagoda” jest intelektualnie, emocjonalnie, moralnie i literacko stymulującą lekturą.

Złota pagoda

Opublikowano

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Dazai Osamu, „Otogizōshi. Księga japońskich opowieści”, wyd. Dialog, 2019


Nie miałem świadomości istnienia tych opowiadań i tego wydania do momentu, gdy przypadkiem nie trafiłem na nie w księgarni. Nie mogłem tego przegapić — oto Dazai Osamu, enfant terrible japońskiej literatury pierwszej połowy XX wieku, parafrazuje cztery klasyczne baśnie japońskie. Miałem wcześniej styczność ze zbiorem wydawnictwa Kirin, wydanym ładnie, ale napisanym bardzo infantylnie. Reinterpretacje Dazai miały być odtrutką na tamto rozczarowujące doświadczenie. I myślę, że w jakimś sensie były. Dazai jako artysta kompetentnie i twórczo przydał charakteru i niuansów wszędzie tam, gdzie prostym ludowym historiom musiało ich brakować. Tradycyjną szkicowość baśni Dazai dopełnił jednak nie tylko detalami fabuły, ale także próbami interpretacyjnymi, które w trzech ostatnich opowiadaniach coraz śmielej zastępowały obszerniejsze fragmenty oryginalnych historii. To sprawiło, że „Otogizōshi” przybrało raczej formę szkicowych zapisków pisarza, aniżeli zbioru japońskich opowieści. Kontekst II wojny światowej, który skłonił Dazai do zajęcia się baśniami, musiał być wówczas dla niego przytłaczający. Nie da się go zignorować. Z mojej perspektywy, współczesnego czytelnika, ostatecznie forma książki wydała mi się niezwykle chaotyczna. Fabuła historii przerywana co rusz przez wtrącenia z offu pozbawiła je ich oryginalnej magii na rzecz współczesnego dydaktyzmu. Z całym szacunkiem dla Dazai i jego zamierzeń względem tych historii, stoję na stanowisku, że racjonalizacja baśni powinna zostać pozostawiona czytelnikowi. Zmieszanie kunsztownie sparafrazowanych tradycyjnych opowieści z ich interpretacjami pozostawiło we mnie sprzeczne odczucia. To, co udało się Dazaiowi odtruć, zatruł on sam w zgoła inny sposób.

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Opublikowano

Sedno rzeczy

Sedno rzeczy

Natsume Sōseki, „Sedno rzeczy”, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 1973


Kilka dobrych lat siłowałem się ze sobą nad „Sednem rzeczy” Natsume Sōsekiego. To ponoć najlepiej sprzedająca się powieść w Japonii i absolutnie klasyczna rzecz. Sōseki jest zresztą tuzem wczesno-XX-wiecznej literatury japońskiej, postacią o statusie porównywalnym do naszego Sienkiewicza, który podczas swojej krótkiej, trwającej ledwie dekadę kariery literackiej, stworzył wiele utworów uznawanych za kanoniczne, na czele z „Sednem rzeczy” właśnie. Jedyne fizyczne polskie wydanie ukazało się w latach 70. i książkę tę może nie tyle trudno zdobyć, co trzeba albo zapłacić odpowiednio wysoką cenę, albo znaleźć bibliotekę, która miałaby ją na stanie, co zdecydowałem się zrobić ja. W dystrybucji cyfrowej bez trudu można za to dostać ebook i audiobook.

„Sedno rzeczy” to w gruncie rzeczy dość uniwersalna historia, osadzona w realiach dawnej Japonii końca ery Meiji, o relacji ucznia i mistrza. Formalnie autor podzielił ją na trzy części, ale ja od początku czytałem ją jako dwie komplementarne ze sobą historie. Pierwsza (zajmująca dwa rozdziały) opowiedziana jest z perspektywy ucznia, odkrywającego życie studenta w Tokio, mierzącego się z oczekiwaniami pozostawionej w Kamakurze rodziny. Druga stanowi wyznanie mistrza, człowieka w średnim wieku — posępnego, tajemniczego i samotnego, którego młodość była w pewien sposób paralelna obecnej sytuacji studenta i być może dlatego sensei w pewnym momencie decyduje, by opowiedzieć mu szczerze o sobie. W tle tych wydarzeń, nie bez wpływu na nie, wraz ze śmiercią cesarza Meiji dokonuje się koniec epoki, a rozpoczyna okres mimowolnych podsumowań, przygotowujący na widomie nadchodzące nowe. To podwójna powieść psychologiczna — pokazująca obie postaci z dwóch pierwszoosobowych perspektyw, odkrywająca ich sposoby myślenia o życiu: w szczególności sobie w relacji z innymi i innych w relacji ze sobą. W pierwszej kolejności widzę „Sedno rzeczy” jednak jako powieść o złożonej problematyce moralnej, wnikliwie analizowanej zwłaszcza w trzecim rozdziale z perspektywy senseia na kanwie jego własnej opowieści.

Nie mam narzędzi filozoficznych, żeby jego wnioskowanie czy postępowanie ocenić, ale bez reszty mnie ten wywód zafascynował — także na poziomie stricte fabularnym, bo historia wraz z niewątpliwym twistem w połowie powieści nabiera i rumieńców, i rozpędu. Pomimo dość powściągliwego sposobu opisywania rzeczywistości, akcja toczy się nadzwyczaj wartko, a Sōseki zdaje się nie mieć w zwyczaju wracać do już wcześniej opisywanych wątków, by wprost nadać im nowego znaczenia, co jest dość charakterystyczne dla wielu japońskich autorów. Wyciągnięcie wniosków zostawia na wzór anglosaski samemu czytelnikowi. Jest temu zresztą wierny aż do samego końca powieści, która być może dlatego fascynuje i obezwładnia czytelników od ponad stu lat. „Sedno rzeczy”, w oryginale „Kokoro”, mogące oznaczać zarówno serce, ducha, jak i umysł, to znakomita gimnastyka tak umysłowa, jak i uczuciowa. Kompetentna próba zdefiniowania istoty człowieczeństwa przy pomocy opowieści.

Sedno rzeczy

Opublikowano

Dziewczyna z konbini

Dziewczyna z konbini

Sayaka Murata, „Dziewczyna z konbini”, wyd. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2018


Na początku nie wierzyłem w narrację tej opowieści. Brnąłem dalej, bo była łatwa, a tej łatwości było mi potrzeba. Oto dziewczyna w spektrum autyzmu (co nie jest napisane wprost, ale diagnozę odczytać można między wierszami od pierwszych stron) z powodu problemów z dopasowaniem się do społeczeństwa, od 18 lat pracuje dorywczo w konbini (japońskim sklepie całodobowym w stylu naszych Żabek) i z pierwszoosobowej perspektywy opisuje rzeczy, które zauważa, ale ich nie rozumie. Jest w tym wszystkim naiwność na co najmniej dwóch poziomach — autorki rozumiejącej bardziej okoliczności życiowe swojej bohaterki niż ją samą, i tej bohaterki właśnie. To pierwsze odstręcza, to drugie intryguje, angażując empatię i emocje.

W miarę jak fabuła posuwa się naprzód, bohaterka konfrontuje się po raz kolejny i kolejny z oczekiwaniami mocno poukładanego w swoim przedwiecznym skostnieniu japońskiego społeczeństwa, którym nie potrafi sprostać. Nie wiem, czy to przyznanie konwencji prawa do bycia konwencją, ewolucja samej narracji, czy rosnące zainteresowanie bohaterką (być może wszystkie na raz), ale ostatecznie „Dziewczyna z konbini” zaczyna stawać się bardziej i bardziej wiarygodna. Nie podważam absolutnie motywów nieneurotypowej bohaterki — konsekwentnie z nią sympatyzuję. Pojawiło się też zresztą pewne wrażenie, z którego nie jestem dumny, ale muszę się do niego przyznać. A mianowicie te dość nierzeczywiste i dalekie zmartwienia głównej bohaterki połączone z jej kognitywną niewprawnością i prostą narracją autorki utworzyły dla mnie coś w rodzaju bezpiecznej przestrzeni, gdzie mogłem na tych kilka godzin schronić się przed moimi własnymi problemami. Zdaję sobie sprawę, że może to zabrzmieć protekcjonalnie, ale ostatecznie ja jako czytelnik sam chyba też wykazałem się tu pewną naiwnością.

Koniec końców choć jest to rzecz raczej niezbyt subtelnie wymyślona i napisana (choć może to kwestia tłumaczenia, tego nie sprawdzałem, ale zdziwiło mnie, że anglosaskich recenzentów cytowanych na obwolucie zachwyca poetyka języka Muraty), jest w tym wszystkim meritum, do którego warto dotrzeć. Nie chcę wyciągać teraz jakichś wielkich wniosków, że to my jesteśmy chorzy jako społeczeństwo, które wszystkich chce równać do swojego stereotypowego wzorca (chociaż to totalnie prawda) — bardziej skupiłbym się raczej na zaakcentowaniu bardzo realnych przecież zmagań z rzeczywistością (przede wszystkim w jej społecznym sensie) osób w spektrum, o których łatwo nam na co dzień zapomnieć, które łatwo odrzucić i ocenić pochopnie, niekoniecznie mając przy tym złe intencje. To może bardziej odezwa do Japończyków i Japonek, chociaż w Polsce można spotkać te same przekonania — że człowiek, który nie wypełnia swojej roli społecznej (realizowanej przez przydatną ogółowi pracę i potomstwo), jest jałowy. Otóż, to te przekonania są jałowe. I tu przybijam autorce piątkę.

Dziewczyna z konbini

Opublikowano

Księga herbaty

Księga herbaty

Kakuzo Okakura, „Księga herbaty”, wyd. Karakter, 2017


Z żądzy wrażeń jako czytelnik niecierpliwy, niezbyt wytrwały i stosunkowo powolny postanowiłem rozpocząć ten rok od książek stosunkowo najkrótszych. Niespełna stu stronicowy esej z początku XX wieku o japońskiej ceremonii herbaty wydał się do tego celu stworzony.

Nie pisałem o wcześniejszych pozycjach z przepięknie wydanej serii wydawnictwa Karakter zbierającej klasyczne japońskie eseje o sztuce — „Strukturze iki” Shūzō Kukiego ani „Pochwale cienia” Jun’ichirō Tanizakiego — obie były obietnicami, że staną się portalami do świata, którego już nie ma, a który uczciwie poznany, choćby po trosze, miałby szansę na pełniejsze poznanie mojego tu i teraz. I obie wypełniły je połowicznie, merytoryczne w swoich polach dywagacje, okrywając peleryną słusznego znużenia. Dlatego po „Księdze herbaty” Kakuzo Okakury, o której istnieniu nie miałem zresztą pojęcia aż do zeszłorocznych Targów Dobrych Książek, nie spodziewałem się więcej.

Tymczasem „Księga herbaty” poruszyła mną bez reszty zarówno formą, jak i treścią. To z jednej strony jakby mistrzowski wykład (dla, co ważne, człowieka zachodniego, niewtajemniczonego w ścieżki Dalekiego Wschodu), z drugiej zaś poetycka opowieść o ładzie i harmonii, która niczego nie narzuca, a wiele wyjaśnia. Herbata to zresztą jedynie punkt wyjścia do snucia synkretycznych rozważań o filozofii, religii, sztuce, architekturze i życiu w ogóle. To ta brama, której od dawna szukałem, i przez którą pragnąłem przejść. Drogowskaz na ścieżce (dla mnie odrobinę paradoksalnej, ale zupełnie zrozumiałej) cierpliwego i wytrwałego dążenia i stawania się.

Gdybym z mniejszym wyczuciem podchodził do treści eseju, mógłbym zbudować ten wpis z samych tylko cytatów. Posłużę się jednym, który trafił gdzieś blisko:

„Dla współczesnego Chińczyka herbata to pyszny napój, ale nie ideał. Długoletnia niedola kraju obrabowała go z poczucia radości i sensu życia. Stał się człowiekiem nowoczesnym, to znaczy starym i rozczarowanym. Stracił wzniosłą wiarę w złudzenia, która stanowi o wiecznej młodości i sile poetów oraz ludzi z dawnych epok”.

Ksiega herbaty

Opublikowano

Śmierć komandora

Śmierć komandora

Haruki Murakami, „Śmierć komandora”, wyd. Muza, 2018


Powieści Murakamiego zazwyczaj towarzyszą mi podczas urlopów albo dalekich podróży, kiedy potrzebuję czegoś jednocześnie lekkiego, angażującego i nieco szalonego. W tym kontekście twórczość pisarza sprawdza się znakomicie. Także dlatego, że odtwarza pewien znany mi i oczekiwany przeze mnie schemat. Tak samo było w przypadku obu części „Śmierci komandora”.

Choć zarówno oryginalne, jak i polskie wydanie powieści rozbito na dwa tomy, po lekturze całości trudno chyba przyznać, że jest to dylogia z prawdziwego znaczenia. Raczej powieść technicznie rozbita na dwie, żeby nie obciążać nadto głów i kręgosłupów podróżujących czytelników. Dzięki temu zabiegowi i mnie naturalnie przyszło rozłożenie lektury na dwa wyjazdy.

„Śmierć komandora” to kolejna zawiła fabularnie, ale napisana w sterylny sposób powieść low fantasy, w której losy głównych bohaterów splatają się w przedziwnych, niewytłumaczalnych okolicznościach po to, by wszystko w ich życiu jednocześnie zmieniło się i pozostało takie samo.

Tym razem głównym bohaterem jest pozostawiony przez żonę bez uprzedzenia malarz-portrecista, który dzięki pomocy jedynego przyjaciela znajduje sobie nowe miejsce do życia na japońskiej prowincji w domu zamieszkiwanym wcześniej przez ojca tamtego — słynnego malarza obrazów w stylu japońskim. Nasz bohater odnajduje w tym miejscu nową energię twórczą, odkrywając wspólnie z nowymi sąsiadami — ekscentrycznym milionerem oraz uczennicą szkoły średniej i jej ciotką — kolejne z jego nieprzeniknionych sekretów. To oczywiście prowadzi do rzeczy zupełnie nieoczekiwanych i niesamowitych, które dzieją się zgodnie z ich naturą, czego z kolei oczywiście nie rozumiemy z początku ani my, ani nasi bohaterowie.

To kolejna odsłona tego samego schematu, którego opracowanie i rozwinięcie Murakami opanował do perfekcji na przestrzeni ostatnich 30 lat, ale trzeba przyznać, że zgodnie z obietnicą (jaką sam sobie złożyłem, wynosząc spontanicznie z księgarni oba tomy w przededniu letniego wyjazdu) wystarczająco angażująca. Pierwszy tom, jak można się domyślić, jest jak rozłożenie puzzli na podłożu i próba dopasowania do siebie elementów tak, by stworzyły ramkę. Gdzieniegdzie autor odkrywa kilka większych pasujących do siebie elementów, ale za właściwe wypełnianie układanki zabierze się oczywiście dopiero w drugiej książce.

Ta zresztą też nie jest szaloną jazdą bez trzymanki — Murakami jest (przesadnie) skrupulatny, każdą rzecz, którą da się wyjaśnić musi (w ramach jakiejś własnej neurozy) rozłożyć na czynniki pierwsze. Dla przeciwwagi zawsze też zostawia czytelnika z wieloma takimi, których wyjaśniać nie zamierza — zwykle tymi, które najbardziej tego wyjaśnienia się domagają. Lubi też powtarzać te same, odkryte przed czytelnikiem już fakty, jak gdyby bał się, że ten się pogubi (bo w sumie jest w czym), ale bardziej przemawia przez niego próba uporządkowania nieporządnej rzeczywistości, czy raczej tej jej części, którą uporządkować się da. Ta dwoistość jest w sumie dla czytelnika przyjemna. Podobnie jak maniera przeplatania wątków tak, żeby jeden hamował drugi, jeśli tamten zbytnio się rozpędzi. Dzięki temu wszystkiemu historia jest silniej osadzona w rzeczywistości, co paradoksalnie pomaga w oswojeniu elementów fantastycznych. A tych jest tu całkiem sporo. Trudno jednak po raz kolejny nie dostrzec w zachowawczym, uważnym i odrobinę ekscentrycznym zachowaniu wszystkich głównych bohaterów kolejnych twarzy pisarza, którego największym odstępstwem od własnej normy w tym względzie jest najwyraźniej decyzja, by jedna postać słuchała wyłącznie synth popu z lat 80. z kaset, a druga opery i jazzu na gramofonie.

Koniec końców, mimo braku fajerwerków, „Śmierć komandora” jest całkiem udaną powieścią Murakamiego — lekturą być może w jego bibliografii drugorzędną, ale jednak ogólnie ponadprzeciętnie przyjemną, przynajmniej w kontekście, który przedstawiłem wyżej. Opisany schemat, z którego autor uczynił swój znak rozpoznawczy, wciąż lepiej realizują jednak inne jego książki — „Kafka nad morzem” (z rozczarowującą kulminacją, ale niezapomnianymi, dużo bardziej żywymi i rozwojowymi postaciami) oraz trzytomowe „198Q” (nieco nazbyt rozwlekłe, ale totalnie odklejone i wciągające).

Śmierć komandora

Opublikowano

もう一度シティーポップの世界へ ‧ Selekcja Citypopowa

もう一度シティーポップの世界へ ‧ Selekcja City Popu

Kolejna wycieczka w głąb popowych rozkoszy muzyki japońskiej

Mam cały folder na Spotify poświęcony tylko muzyce japońskiej i już od dawna nosiłem się, żeby dołączyć do niego wakacyjną selekcję city popowych singielków z lat 80. Kiedyś bardziej sympatyzowałem z 90sowym Shibuya-kei, później zakochałem się w motorycznym techno kayō (tu nie ma linka, bo ostatecznie nigdy nie wrzuciłem swojej trzygodzinnej bardzo pieczołowicie wyselekcjonowanej składanki na żadne streamy, a biblioteka Spotify w tym kontekście okazała się kpiną), ale ostatecznie uległem magii słonecznego j-popu na funkowo-soulowo-jazzowo-aorowym (w zależności od wykonawcy i nagrania) fundamencie. City pop musiał mnie zdobyć, to była wyłącznie kwestia czasu.

Wiecie, dla mnie odkrywanie nowych muzycznych bytów, całych muzycznych rzeczywistości to jedna z najlepszych rzeczy w życiu! W szczególności te momenty, gdy słucha się z wypiekami na twarzy kolejnych nieznanych wcześniej nagrań i płyt, gdy drzwi dopiero się uchylają, nie są już zamknięte, ale jeszcze nie otwarte na oścież. Ten ulotny moment pierwszej fascynacji, który musi w końcu ustąpić spowszednieniu i zatopić się w codzienności i rutynie. Dlatego najbardziej lubię te ze swoich plejlist, które także i dla mnie są na wpół uchylonymi drzwiami — rzeczy znane zestawiam kreatywnie z zupełnie dla mnie nowymi o podobnym potencjale. Wtedy mam poczucie, że mam teraz czego słuchać. Choć akurat ta citypopowa selekcja jest totalnie uniwersalna. To taki kawałek nieco oldschoolowego słoneczka z japońskim twistem.

Inne moje japońskie selekcje muzyczne:
渋谷系 ‧ Shibuya-kei
椎名林檎 ‧ Sheena Ringo
環境音楽 ‧ Kankyō Ongaku
邦楽 ‧ Hōgaku: japońska muzyka tradycyjna