Opublikowano

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Kurtek w Japonii, podejście drugie

O, tak to mniej więcej wyglądało


Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i będziemy zupełnie gdzieś indziej.

„Chodzi o jedzenie”

Niezapisane uczucia i myśli muszą przepaść na zawsze w ich oryginalnym kształcie. Wszystko to, co pojawia się później, w dogodnym by je uporządkować momencie, to rekonstrukcje. Wrażenia na temat wrażeń. Impresje pozbawione krawędzi — czyniące wydarzenia, postaci, miejsca i okoliczności innymi. To nic takiego, tak wygląda życie. Gorzej, gdy po trzech tygodniach pieczołowicie zaplanowanego i zrealizowanego wyjazdu, na pytanie, jak było, jedyną rzeczą jaka ciśnie się na usta i dominuje dyskurs, jest odwołany lot powrotny i będące jego konsekwencją czterdziestogodzinne opóźnienie wypełnione w dużej części lotniskową wegetacją.

Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie.

Pomyślałem naiwnie, że w jakiejś z całą pewnością czekającej na mniej bezpiecznej przestrzeni — zawieszonej poza czasem i poza moim zmęczeniem — będę w stanie wrócić do wszystkiego tego, co wydarzyło się na wyjeździe, spojrzeć na to z bliska i daleka jednocześnie, uchwycić szczegóły: kolory, nazwy, zapachy, smaki, którymi każdego wieczora pulsowała moja skroń, gdy z trudem układałem się do snu. A przy tym odpowiedzieć na pozostające każdego z tych wieczorów bez rozwiązania, nadrzędne w stosunku do wszystkiego tego pytanie: co właściwie z tego wynika? Bez ogródek zapytała mnie zresztą o to po przyjeździe matka — mruknąłem coś wymijająco. Skąd mam nagle wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Co mnie tam ciągnie i dlaczego? Wszystkim wkoło mówię, że to inny świat, a gdy nie rozumieją, wtrącam naprędce, że chodzi o jedzenie. Turystyka kulinarna to jednocześnie główny fetysz (uznawany przy tym za niegroźny i powszechnie akceptowalny) i motor napędowy funkcji życiowych post-społeczeństw z krajów rozwiniętych. To jedyne, co jest w stanie wypełnić egzystencjalną pustkę, gdy ma się już zbyt dużego suva i zbyt drogi telewizor. Ale nie, nie chodzi tylko o jedzenie. Notowałem co prawda skrupulatnie każdego dnia potrawy i miejsca — główny posiłek musi stać w centrum każdego dnia i przy odrobinie szczęścia jest w stanie poodklejać sprasowane razem ściśle wspomnienia w sposób, który można by nazwać oszałamiającym. To jest, gdyby jeszcze cokolwiek miało moc, by nas oszołomić.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Scenka rodzajowa (nieinscenizowana)


Mamy „Między słowami” w domu

Jestem trochę zgaszony. Tydzień po sześciesięciogodzinnym locie mówię wszystkim, że nie było żadnego jetlagu, a jednocześnie jedyną aktywnością życiową, która nie sprawia mi bólu jest dziesięciogodzinny sen. Do ostatnich minut przed wyjazdem na lotnisko w Osace knułem skrycie, co jeszcze mógłbym zobaczyć, zjeść, kupić — musiałem się obstawić na zapas, przywieźć plecak pełen Japonii do ojczyzny tak niejapońskiej, że życie w niej z pewnej odległości (z Osaki) wydaje się niemal niemożliwe. Nie przygotowałem się zupełnie na to, co będzie, gdy już wylądujemy. Pranie i odkurzanie. Porządkowanie nowej rzeczywistości z Japonią niedbale poupychaną po kieszeniach. Wszystko to, co przywiezione, zadrukowane bezrozumnie obcym alfabetem, należy adekwatnie rozmieścić fizycznie w nowej rzeczywistości. Świat bez treści. Estetycznie i intelektualnie obojętny. Kosmos. A ja kosmita włóczący się po drogeriach i piekarniach z ustami pełnymi konnichiwa, arigatō, su’imasen wybieram milczenie. Tydzień później umiem już co prawda powiedzieć dzień dobry w Żabce, ale gdy wracam z niej bez kanapki ryżowej w ręce, znowu czuję się jakoś przesunięty. I nie chodzi o to, że tęsknię, czy że nagle w trzy tygodnie postanowiłem przechrzcić się na nipponjina i teraz na każdym kroku będę udowadniał wszystkim wokoło, jak tam jest wspaniale, a tu strasznie. To raczej wywrócona do góry nogami impresja na „Między słowami” — wspomagany jetlagiem i brakiem pomysłu na siebie po planowanym od pół roku urlopie marazm. Jakaś część mnie odetchnęła z ulgą, że wróciłem, ale pozostały ja — nieprzygotowany do powrotu do rzeczywistości wciąż skutecznie sabotuje jakikolwiek przejaw entuzjazmu czy energii.

Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Być może dlatego, że tylko oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu.

Wyobraziłem sobie właśnie, że sfabularyzowałem tę wycieczkę i próbuję sprzedać ją jako opowiadanie. Dorzucam jakieś elementy low fantasy, zagadkową postać o imieniu, które jest jej nazwiskiem czytanym wspak, tajemnicze zniknięcie, żeby tylko dało się jako tako przez to przebrnąć. Koniec końców, mimo starań, nic z tego nie wynika. Całe moje hipotetyczne pisanie (którego potwornie się boję) tak właśnie wygląda. Ostateczną konkluzją jest brak konkluzji i to jedyne akceptowalne dla mnie naturalne rozwiązanie. Ale nawet pomimo tej dziwnej pewności, czuję się bez choćby jednej górnolotnej puenty porzucony i zrezygnowany. Szukałem piękna i znalazłem je, ale nie potrafiłem dostatecznie go doświadczyć. Przez całe życie niezdarnie i bezrozumnie uciekam od właściwych doświadczeń, widząc je jako coś tymczasowego, prowizorycznego, jako przygotowanie na coś właściwego, co dopiero ma nastąpić kiedyś. Być może dlatego, że oczekiwanie na coś i dążenie do tego daje mi poczucie sensu, a faktyczne domknięcie to jedynie jakaś pozorna harmonia, z której w rzeczywistości wyziera pustka.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Podróże małe i duże — autobusem po Kioto i pola ryżowe gdzieś między Kanazawą a Nagoyą


Oświecenie w pół godziny

By tę niedoskonałą rzeczywistość nie tylko zaakceptować, ale nauczyć się dostrzegać w niej jedyną możliwą, a zatem najlepszą z opcji, zacząłem czytać o zen. To niedorzeczne, żeby zen doświadczyć przez pryzmat wyłącznie lektury, ale też nie robiłem sobie wielkich nadziei. Pomyślałem za to, że może dzięki temu te nieprzeniknione kamienne ogrody z równo zagrabionym cylindrycznie piaskiem, staną mi się odrobinę bliższe. Ale wcale tak nie było. Ich siła rażenia polega przede wszystkim na abstrakcyjnej estetyce. Samo zen nie służy interpretacji, przynajmniej nie przy pomocy słów.

Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki.

Interpretacja leży więc gdzie indziej. Na prawdziwą refleksję — zmysłową, nie intelektualną, nie było ani czasu, ani przestrzeni. Być może najbardziej zen w tym przesadnie i od zbyt dawna wystylizowanym ogrodzie Daisen-in byli ganiający się po drewnianej werandzie uczniowie podstawówki, których przymusem zaciągnięto tam w ramach szkolnej wycieczki. Z pewnością nie ja próbujący przy pomocy niezrozumiałej mapy i własnych rachitycznych notatek zrobionych jeszcze w Polsce dojść do tego, jak rozumieć który kamień. Latami będę mógł teraz opowiadać wszystkim wokoło o mistycznym doświadczeniu duchowym, jedynym w swoim rodzaju, jakie skołatanej duszy zapracowanego zachodu przynieść może wyłącznie wizyta w ogrodzie zen.

Swoją drogą moje pierwsze japońskie spotkanie z zen, na jakiś tydzień przed wizytą w kamiennym ogrodzie, było jego absolutnym zaprzeczeniem (ale też afirmacją, to w końcu zen, dychotomie logiczne go nienawidzą). Na godzinę przed zamknięciem muzeum mistrza zen D.T. Suzukiego w jego rodzinnej Kanazawie, postanowiłem (nieświadomie, ale jednak tak właśnie się stało) skłócić ze sobą całą grupę wycieczkową, wybiegając na łeb, na szyję do muzeum i tym samym porzucając wcześniejsze ustalenia i resztki jakiejkolwiek wewnętrznej harmonii. Ledwie łapiąc oddech, ekspresowo przebiegłem przez kunsztownie przemyślaną przestrzeń medytacyjną budynku, w stronę muzealnego sklepiku, by, swoim zwyczajem, odłożyć medytację na później przy pomocy nabytych pośpiesznie materiałów. To zabawna metafora całego mojego życia. A będzie jeszcze zabawniej, jeśli, dajmy na to, za pięć lat okaże się, że wszystkie te dużym kosztem społecznym zdobyte pomoce naukowe pozostaną nienapoczęte tak, jak je przywiozłem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Śmiało, przechodź, masz niebieskie


Inne Kioto

Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych. Tylko my nie mamy dla niego wystarczająco czasu i uwagi.

Paradoksalnie jednym z największych problemów Kioto jest jego bogactwo — jakkolwiek by stawać na rzęsach, dotarcie do esencji miasta w trzy dni jest absolutnie niemożliwe. Niezależnie od tego, czy przygotujemy sobie skrupulatnie listę miejsc do odwiedzenia wraz z napiętym, ale realistycznym planem wymagającym robienia dzień w dzień 40 tysięcy kroków, czy też przez cały ten czas będzie bezustannie lało i jedynym, co w tych warunkach będzie można zobaczyć, są złote komnaty wewnętrznego pałacu Zamku Nijō. Kioto ma do zaoferowania miejsca niezrównanie piękne, co więcej, pozbawione jednoznacznie gwaru zachodnich turystów i wycieczek szkolnych, o ile tylko dopisze nam szczęście. Tylko my, odwiedzający je przejazdem na kilka dni, nie mamy mu do zaoferowania czasu i naszej uwagi. Zbyt wiele wciąż nie zostało zobaczone, zdobyte, skonsumowane, odhaczone! Nawet jeśli nasze nogi odmawiają nam posłuszeństwa i postanawiamy przez dłuższą chwilę wczuć się w ich sytuację i rozsiąść się na macie tatami z widokiem na przecudnej natury ogród, w którym mieszka żywa czapla, nasz umysł nie przestanie wędrować. Nasze palce nie przestaną bawić się telefonem. Jesteśmy zobligowani wyszarpnąć z tej chwili na później, ile tylko się da — jeśli trzeba tak, by z samej chwili w niej samej nie zostało nam już nic. Kioto było moim największym marzeniem i moim największym wyzwaniem. W organizacyjnym ferworze nie pomyślałem, że tym, którym okradnie mnie z tego doświadczenia będę ja sam, wciąż niepotrafiący odnaleźć się w tej przeklętej chwili, która trwa. Wiecznie spiskujący przeciw niej wraz z projekcjami urojonej przyszłości i wspomnieniami innych nienależycie przeżytych minionych już momentów, romantyzowanych na potrzeby spisku.

Czasem wydaje mi się, że być może byłbym w stanie być bardziej obecny w samotności. Wtedy uciekam w głąb siebie, szukam pośpiesznie w telefonie idealnego utworu, który odda jednocześnie naturę tego, co we mnie i wokoło mnie, fizycznie oddalam się na chwilę, nikomu nic nie mówiąc, może mrucząc coś nieśmiało. Jakie znaczenie ma to, że wydaje mi się, że jestem już trochę bliżej, gdy wciąż jestem tak daleko? Niezliczoną ilość razy udowodniłem sobie, że to nie tak, ale jakoś wciąż uciekam z nadzieją na satori, które nie nadchodzi. To zabawne, że na dwa tygodnie przed wyjazdem spędziłem kilkanaście godzin na ponownej lekturze „Innego Kioto”, by zrobić sobie z niego notatki w nadziei na świadome doznanie miasta tam na miejscu, a gdy już przyszedł ten czas, mój mózg uznał, że to wciąż jedynie próba generalna. Wiem już przynajmniej tyle, że do Kioto muszę wrócić. Wykorzystać wszystko to, co choć poszło zgodnie z planem, było z gruntu źle zaplanowane, aby poznać to miasto naprawdę, a nie tylko omieść wzrokiem.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Udawana kontemplacja (prawdziwe życie jest gdzie indziej)


Plastic love

Nawet jeśli ogrody świątyń zen nie potrafiły przynieść nam ukojenia, istnieją w Japonii miejsca, które to potrafią. Nie, że są zupełnie niezawodne, ale w większości sytuacji sprawdzają się jak trzeba. Konbini. Można tam nie tylko zaopatrzyć się w prowiant, ale niejednokrotnie także usiąść, by odpocząć i nabyty prowiant skonsumować. W większości sklepów — w razie potrzeby kupić bieliznę na zmianę, w niektórych — skorzystać z toalety, by zmiany tej dokonać. Wybór (w dużej mierze) zdrowej, taniej i pysznej garmażerki nie jest już co prawda zasługą konbini, ale raczej połączeniem japońskiej tradycji kulinarnej i współczesnej kultury pracy od świtu do nocy. Mimo tego to właśnie w zaciszu (no powiedzmy) konbini może zachwycić nas aromatyczna melonowa bułeczka albo nigiri burger, gdzie w ryż zawinięty w nori wciśnięto kawał kurczaka z głębokiego oleju w majonezie (w dużej mierze zdrowej — napisałem). Czasem można znaleźć także piwo w puszce (w Japonii piwo sprzedaje się niemal wyłącznie w puszkach), które po pociągnięciu zawleczki otwiera całe górne denko i zmienia się w coś w rodzaju szklanki. Można by też pewnie skonsumować je na miejscu (Japończycy nie mają restrykcji odnośnie do spożywania alkoholu w miejscach publicznych), ale żeby uniknąć niezręcznych sytuacji (piwo pieni się niemiłosiernie i z pewnością zalejemy nim podłogę), zabieramy je ze sobą na później. W konbini możemy też opróżnić kieszenie i torby z noszonych ze sobą plastikowych butelek i opakowań, których zwykle nie da się wyrzucić na ulicy, bo kosze na śmieci zniknęły z japońskiej przestrzeni publicznej po ataku sekty religijnej gazem sarin w połowie lat 90.

A jest co ze sobą nosić, bo Japonia ma obsesję na punkcie pakowania wszystkiego w plastik. Gdy kupujemy duże zbiorcze opakowanie krakersów, ciasteczek, wafelków, jest niemal pewne, że każda maluteńka porcja jest wewnątrz zafoliowana raz jeszcze. Dział z warzywami i owocami to zwykle plastikowe tacki, miseczki, worki, a w nich policzone i odmierzone skrupulatnie, nierzadko pokrojone już produkty — pół korzenia lotosu, dwie papryki, trzy jabłka, jeden banan. Japoński recykling w związku z tym często odnosi się wyłącznie do różnych rodzajów plastiku — butelki pet wrzucamy osobno, a całą resztę okalającej wszystko i wszędzie folii osobno — do spalenia. Poza jedzeniem zafoliowane kupowałem także książki, pocztówki (każda we własnej koszulce), a już po powrocie okazało się, z czym wcześniej się nie spotkałem, że niektóre z przywiezionych przeze mnie płyt winylowych zapakowane zostały w podwójne foliowe koszulki. Jedną z nich, ponieważ jak już wiemy plastiku nigdy dość, opakowano aż trzykrotnie! Więcej plastiku, więcej! Japonia wytrzyma…

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Arcydzieła sztuki japońskiej: kremowe piwo w blaszanej szklance i nigiri burger


Małe, maleńkie

Zdarza się, że zdjęcie nie oddaje natury fotografowanej rzeczy. Choćby japońskie pagody, które zazwyczaj okazywały się na żywo znacznie większe niż można było przypuszczać. To doświadczenie porównywalne z tym, gdy po raz pierwszy człowiek staje naprzeciw paryskiego Łuku Triumfalnego, który na zdjęciach w podręczniku historii czy geografii był jakąś tam bramą, a w rzeczywistości okazuje się wyższy niż 11-kondygnacyjny blok z wielkiej płyty (trudno to sobie wyobrazić, przyznaję, sprawdziłem na stronie dla specjalistów). W innej skali, ale pozostawiając po sobie podobne wrażenie, pręży się potężna wielka brama południowa chramu Tō-ji, a rozmachem ani trochę nie ustępują jej kiotyjskie Tōfukuji czy przesławna brama Ōtemmon kramu Heian Jingu i położona zaraz obok ogromna brama Torii — jedne z żywych symboli starej stolicy. Skalą przytłacza także Sanjūsangendō — długa na 120 metrów świątynna sala, w której 900 lat temu ustawiono 1001 naturalnej wielkości podobizn tysiącramiennej bogini Kannon (tak naprawdę czterdziestoramiennej, ale każde ramię reprezentuje 25 kolejnych — to buddyzm ezoteryczny, nie pytajcie).

Ledwie dostrzegalna była przesławna brama torii na jeziorze Ashi. Większa od samej bramy była z pewnością towarzysząca jej legenda i oczywiście otoczka turystyczna.

W Japonii jednaką, a czasem nawet i większą uwagę przywiązuje się do tego, co małe. Mikroskopijnie małe były żurawie z papieru, które po zakończonej (i opłaconej) kolacji w geście polsko-japońskiego przymierza (w ramach którego zaznaczyliśmy też swój kraj na wielkiej zwijanej mapie świata) kazała nam sobie wybrać ze słoika wypełnionego mnóstwem miniaturowych żurawi z papieru prowadząca na parterze swojego tradycyjnego japońskiego domu (minka) staruszka-gospodyni (ōbā-chan). Malutkie były też figurki maneki-neko (kotka z wyciągniętą łapką, symbolu pomyślności) ustawiane dziesiątkami w okolicy automatów z kulkami w nadmorskim okręgu Ise. Każda plastikowa kulka zawierała taką figurkę, a figurka zawierała w sobie perłę — perłę zabierano, a kotka zostawiano na miejscu — na szczęście. Proporcjonalnie zupełnie niewielka, wręcz ledwie dostrzegalna, wyróżniająca się za to żywo pomarańczową barwą była przesławna brama torii na jeziorze Ashi niedaleko góry Fuji. Większa od samej bramy była z pewnością legenda o mnichu, który zbudował to torii by rozprawić się ze złośliwym potworem żyjącym w jeziorze. I oczywiście otoczka turystyczna, dzięki której, by zobaczyć to przesławne torii wybraliśmy się właśnie do Hakone, zamiast nad pobliskie Yamanakako (nawet bliżej Fuji, ale bez torii na wodzie). Japonia to doskonałe miejsce, by nauczyć się, że nie zawsze to, co wydaje nam się jakieś, jest tym w istocie. Przykład bramy na jeziorze jest bardzo dosłowny, ale Japonia na każdym kroku udowadnia nam, że konwenanse i współdzielone, przekazywane sobie nabożnie wyobrażenia są ważniejsze niż uboższa i bardziej brutalna rzeczywistość. Nie jest to może pierwsze doświadczenie przelatującego przez Japonię turysty, ale warto mieć z tyłu głowy, że dychotomia honne (to, co naprawdę się myśli, ale czego przed kurtuazję nie należy zdradzić) i tatemae (to, co należy zrobić lub powiedzieć, choćby zasygnalizować gestem) jest po dziś dzień immanentną cechą tej kultury. Wtedy nasze doświadczenie turystyczne nastręczy Japończykom możliwie najmniej utrapień.

Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko.

Maleńka bywa w Japonii także przestrzeń osobista. I to doświadczenie akurat nas jako turystów z całą pewnością nie ominie, niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na nocleg hotelowy, couchsurfingowy czy wynajmiemy grupą mieszkanie lub domek na wyłączność. W każdym z tych przypadków przyjdzie nam się zmierzyć z kreatywnym zagospodarowaniem przestrzeni z racji jej daleko posuniętych ograniczeń. Tym samym czekają na nas umywalki wkomponowane w biurka w pokojach hotelowych, łóżka wypełniające dostępną przestrzeń tak szczelnie, że niemal nie da się ich rozsunąć — choćby symbolicznie, mleczne szyby w oknach niewpuszczające zbyt ochoczo światła dziennego — wychodzące najpewniej na ścianę budynku obok i oczywiście kartonowe ścianki działowe, liche przepierzenia, wątłe stropy we wspomnianym już tradycyjnym japońskim budownictwie typu minka. W takim domu, w którym przestrzeń dzieli się dość prowizorycznie, przesuwanymi drzwiami fusuma, a który wyściełają w dużym stopniu bambusowe maty tatami, z dużym prawdopodobieństwem, przy odpowiednim tylko ułożeniu, wysłyszeć można na piętrze, co szeptane jest na parterze. Na kilka dni niczego nie podejrzewający z początku turyści zamieniają się więc w bohaterów komediodramatu Yasujirō Ozu, w którym wszyscy nieuchronnie wiedzą o sobie wszystko. Cienkie ściany i stropy budują i rujnują jednocześnie relacje międzyludzkie — wzmacniają za to jednoznacznie społeczne mechanizmy kontroli. Japonia sama, na ochotnika, czeka w tym samym szeregu, w którym także z własnej woli (skrzętnie ukrywając objawy depresji) ustawiła się już Norwegia, a niewiele dalej trochę z braku laku zameldowały się Czechy.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Ledwie omiecione wzrokiem Kioto: wieża chramu Tō-ji i las bambusowy


Wyobrażenia a rzeczywistość

Od dziecka myślę sobie (całkiem słusznie), że jeśli będę zbyt wiele wysiłku wkładał w wyobrażenie sobie czegoś, na czym mi zależy, to z pewnością skończę zawiedziony. Później przez długie lata będę jeszcze ten zawód oczywiście rewidował, ale emocje towarzyszące mi w tej konkretnej chwili, gdy wyobrażenia zgniata rzeczywistość, będę mógł przewartościować w najlepszym wypadku w relacji honne — tatemae. Nie da się oczywiście, przez pół roku planując każdy dzień trzytygodniowej eskapady, wyobrażeń zupełnie zaniechać. Są jednak rzeczy, które, przynajmniej w moim przypadku, skutecznie im umykają — zapachy i tekstury. I to właśnie one sprawiają, że nawet gdy mózg próbuje sabotować to, co nowe, inne i wyjątkowe, udaje się mimo tego człowiekowi wyszarpnąć to nietuzinkowe odczucie realności w aurze dojmującego odrealnienia. W domu gościnnym minka to zapach słomy i nieoczekiwanie przyjemna faktura świeżych wciąż mat tatami pod stopami sprawiły mi największą, zupełnie niespodziewaną przyjemność. Dopełniła go niecodzienna miękkość wypełnionej pierzem pościeli — rzecz, przed którą mnie, chorobliwego alergika, od dziecka próbowała niemal skutecznie, aż dotąd, ustrzec własna matka. Zapach bambusowej słomy, ujarzmiony w formie wyplecionej skrupulatnie maty, jednocześnie przywoływał słodko-gorzkie wspomnienia dziecięcych wędrówek przez zbożowe pola, przypłacanych bolesnymi epizodami ataków podrażnień, łzawień i katarów — to co niegdyś zakazane, teraz, przy antyhistaminowym wsparciu podręcznych pigułek i sprejów, w bezpiecznej przestrzeni dalekiej Kanazawy uwolniło jakąś rozkoszną część własnej tożsamości pozostającą do tej pory w zupełnej wręcz izolacji od mojej jaźni. To być może moje najżywsze i najprawdziwsze doznanie przywiezione w z tej krótkiej podróży.

Zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży.

Innym momentem, który zapamiętam, będzie spacer niemal pustą, piaszczystą plażą wzdłuż Pacyfiku na półwyspie Ise w wietrzny i pochmurny dzień. Czułem się wtedy tak, jakbym cały świat miał na wyciągnięcie ręki — zapach oceanu, morski i rześki, wynagrodził mi wszystkie trudy podróży i rozczarowania, które przygotował mi własny mózg. Na plaży poza nami, losową grupką polskich turystów, byli tylko lokalni surferzy, wszyscy, jak na komendę, ubrani adekwatnie do temperatury wody, szczelnie, w czarne piankowe kostiumy. I kraby. Setki, tysiące malutkich krabów, na najmniejszy niemal człowieczy ruch reagujących ucieczką do setek, tysięcy malutkich piaskowych przerębli — miniaturowych norek, z których mogły swobodnie wyruszać na żer. Poza białym piaskiem pod stopami zgnieceniu ulegały tysiące, miliony nawet mniejszych kopczyków z mokrego piasku — efektów skrupulatnych krabich poszukiwań pożywienia. Z dala od plaż, w licznych świątyniach pod stopami chrzęściły też kamienie, którymi tradycyjnie wysypuje się sandō — drogę łączącą to, co codzienne i zwykłe, z tym co święte w świątyniach zarówno buddyjskich, jak i sintoistycznych. Ten chrzęst, przypominający trochę rodzime pomysły na parki i ogrody, wybrzmiewał jednak wówczas inaczej. Choć inaczej niż w przypadku mat tatami, podczas takiej wędrówki nie zdejmowało się butów, melodia wygrywana przez miarowe kroki czasem pielgrzymów, choć częściej tylko turystów, ma w tym konkretnym kontekście zupełnie swoistą poetykę.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

W domu ze słomy i papieru


Pamiętajmy o ogrodach

Czego będąc w Japonii pod żadnym pozorem nie ignorować? Tak jak w nagłówku — ogrodów. I parków, które często można potraktować jako wariant ogrodów — lub odwrotnie japońskie ogrody mogą stanowić rodzaj parku, w zależności od tego, czy przez ogród można przejść, czy ogląda się go z tarasu. Większość z nich jest co prawda za paywallem, ale są to dość śmieszne pieniądze (zwykle 300-500 jenów — na tę chwilę: 7,50-12,50 w złotówkach) i wydane w szczytnym celu, bo zasilają fundusze świątyń lub instytucji, które tymi ogrodami się zajmują. Co prawda coraz więcej mówi się o specjalnych cennikach dla turystów pochłaniających japońskie frykasy i zadeptujących miasta, ale wbrew temu, co twierdzą media, to wcale nie jest nowy wątek. Dla turysty-laika ogród będzie stanowił pulsujące serce świątyni — estetyczny i, szeroko rozumując, także duchowy punkt odniesienia. Można studiować karahafu (charakterystyczny chiński łuk dachowy spotykany w budynkach świątynnych buddyjskich kramów) lub chylące się do wewnątrz zamkowe czy świątynne mury o przekroju trapezu, można omieść wzrokiem wiszące w tokonomach zwoje lub też pozwolić im rozgnieść sobie mózg, bezskutecznie próbując odszyfrować kaligrafię w stylu sō. A tymczasem to ogród przemówi do nas samemu.

Zrobi to oczywiście bezgłośnie. Nawet jeśli zaprosi do pomocy powściągliwą czaplę (po Kioto spaceruje wiele czapli, tak po prostu), w akompaniamencie pomogą mu wiatr lub deszcz. Nawet jeśli będzie koncepcyjny (jak kamienne ogrody zen — szczególnie ten przy świątyni Daisen-in w kompleksie Daitoku-ji), a personel zaprosi nas, byśmy studiowali jego symbolikę, albo przeprowadzi nas przez niego bez dodatkowej opłaty emerytowana przewodniczka, objaśniając w szczegółach kolejne elementy (jak nas w Isui-en w Narze), w pewnym momencie ogród nas uciszy. Jeśli będziemy mieli szczęście, na wstępie dowiemy się, że zakaz robienia zdjęć jest bezwzględny i surowo egzekwowany. To pomoże nam usłyszeć ogród. I zobaczyć go panoramicznie i w trójwymiarze, a nie przez pryzmat zewnętrznego szumu kadru i filtra. Zawsze jednak będzie to sytuacja przynajmniej odrobinę tragiczna. Ten dany nam ledwie moment piękna, na który jesteśmy zupełnie nieprzygotowani estetycznie i duchowo, zacznie nas uwierać, gdy tylko zdamy sobie sprawę, że za pół godziny musimy być i zupełnie gdzieś indziej. Wizyta w Kenroku-en w Kanazawie (i główny powód odwiedzenia tego miasta), powszechnie uznawanego za jeden z najpiękniejszych ogrodów w całej Japonii, od początku do końca była dla mnie słodko-gorzka.

Otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć. Nie ma w tym niczego metafizycznego.

Gorzkie było poczucie, że oto jestem tu w okolicznościach bezsprzecznie i wyłącznie turystycznych, otaczająca mnie zewsząd zjawiskowa przyroda, której być może już nigdy nie będzie dane mi doświadczyć, musi niechybnie stanowić tło i przedmiot moich bezwartościowych zdjęć — jednym z milionów kopii przedstawiających tę samą scenerię, te same sztuczne uśmiechy i turystyczne pozy. Nie było w tej wizycie niczego metafizycznego. Niczego, co byłoby krokiem ku pięknu lub celem kolejnego etapu jakiegoś estetycznego dojrzewania — tak przynajmniej widziałem to w tamtej chwili — przestraszony i bezsilny. Pośpieszne przejście od codziennego profanum do estetycznego sacrum (swoją drogą — celem ogrodów zen może być, bo przecież nie musi — to zen!, właśnie wzrastanie, kształcenie się poprzez obcowanie z pięknem) było dla mnie doświadczeniem dezorientującym. Ale była w tym też niewątpliwie pewna słodycz i to zupełnie dosłowna — w cały Kenroku-en czuć było intensywny słodki kwiatowy zapach jednego z gęsto rosnących tam drzew, którego nie udało mi się nazwać. Po raz kolejny tam, gdzie umysł zawodzi, przychodzą mu z pomocą zmysły, których zwykle nie bierze pod uwagę. Słodkie kwiaty w Kenroku-en, morski wiatr na plaży w Ise i świeża słoma mat tatami podczas noclegu w minka uratowały mnie przed samym sobą.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Bezrozumna estetyzacja konsumpcjonizmu


Prawdziwe życie jest gdzie indziej

Miałem na studiach wykładowcę, który jednocześnie był poetą. Nie pamiętam już, co wykładał, ale pamiętam, że raz przyszedł na zajęcia w koszulce z, jak się później okazało, cytatem z Rimbauda — la vraie vie est absente, co w jakimś polskim tłumaczeniu, do którego zainspirowany dotarłem, przełożono jako prawdziwe życie jest gdzie indziej. Do dziś dręczy mnie luka stworzona przez tłumacza pomiędzy czymś nieobecnym (absente) w oryginale a polskim gdzie indziej. Zastanawiam się z różnych perspektyw, czy to, że coś jest nieobecne, zawsze implikuje logicznie to, że jest gdzieś indziej. Być może tak. Rimbaud miał oczywiście na myśli coś innego, ale te ledwie intertekstualne gry prowadzą czasem do najciekawszych wniosków. Tak też jest z moją Japonią. Bo widzicie, inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Zwłaszcza jeśli otoczenie nie sprzyja medytacji — turyści ustawiają się w kolejce, kupują bilety, ocierają się o siebie, układając buty na ustawionym przed wejściem regale. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją, wyplutą przez umysł w odpowiedzi na teoretyczny czy poetycki tekst. Trudniej jest z dala od tego tekstu w rzeczywistym kontekście miejsca odnaleźć faktyczną esencję.

Inaczej przemawia świątynny ogród w bezpośrednim kontakcie, a inaczej z czarno-białej, nieco abstrakcyjnej ryciny w książce. Łatwo jest dopełnić abstrakcyjną rycinę wyimaginowaną esencją niż odnaleźć faktyczną treść w rzeczywistym kontekście miejsca z dala od tekstu.

Analogicznie, wszędzie tam, gdzie tłoczyliśmy się, gdzie staliśmy w kolejce, gdzie liczono nas za bilety, nie umiałem powstrzymać myśli, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I nasze — bardzo konkretnie zorganizowanych, obiektywnie patrząc, turystów, czujących się jednak w tej turystycznej wymianie bardzo różnie. I przede wszystkim samej Japonii, której nie da się poszatkować, ometkować i obiletować tak, by każdy gaijin mógł sobie jej skubnąć tak, jak należy. To wcale nie kwestia możliwości — Japończycy potrafią przedziwne rzeczy. Gaijin po prostu nie byłby taką Japonią zainteresowany. Pod gaijina wstawcie losową osobę udostępniającą turystyczną relację na Instagramie, albo mnie, który dużo bardziej ukontentowany jestem, gdy mogę wypełnić abstrakcyjną rycinę własnym wkładem, niż gdy ożywa przede mną i muszę ją przyjąć taką, jaka jest.

Mimo wszystko, żeby spróbować, uciekliśmy na chwilę poza miasto. Wzięliśmy auto i prawie bez planu przemierzyliśmy kawałek półwyspu Ise, raczej turystycznie, bo nie było powodów, byśmy sami przed sobą kamuflowali cel swojej podróży. To było, mówiliśmy między sobą z przekąsem, doświadczenie. Miesiąc później przekąs ustąpił miejsca pewnej fascynacji i poczuciu spełnienia — to było doświadczenie! Od lat słyszałem, że są w Japonii miejsca, gdzie nie da się dotrzeć bez japońskiego. Wypożyczenie auta było pretekstem, by butnie, z japońskim na granicy komunikatywności, spróbować to zweryfikować. I faktycznie, rozmawiając z ludźmi, udało nam się i więcej zobaczyć, i inaczej zjeść. W mieście cierpiącym na chroniczny nadmiar bodźców tego rodzaju small talk byłby formą ekstrawagancji, może nawet impertynencji.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Prawdziwe życie jest być może właśnie tutaj


Nie umiem robić zdjęć obcym ludziom jak Vivian Maier. Zresztą w żaden sposób nie usprawiedliwia tego mój aparat w telefonie — nie wyglądam jak artysta czy reporter, któremu więcej można by wybaczyć. Nie robiłbym zresztą takich zdjęć z intencją, żeby te wizerunki upubliczniać. Raczej by unaocznić sobie samemu kiedyś tam później pewien jednocześnie turystyczny i nieturystyczny aspekt danej chwili i miejsca — zależy jak na to spojrzeć. Zachować tę jego cząstkę, której nie są w stanie wyrazić landshafty, martwe natury, dzikie tłumy czy kamienne bóstwa z połyskliwie bursztynowymi oczyma. Ale właśnie zaraz obok być może najbardziej zatłoczonego miejsca na mapie Kioto, przesławnego i majestatycznego Fushimi Inari Taisha, gdzie akurat na drewnianej podłodze (na tę okoliczność zmienionej w scenę) jednego ze świątynnych pawilonów odbywał się ceremonialny taniec kapłanki miko, poczułem mimowolnie kolejny z sensów tego, że prawdziwe życie naprawdę musi być gdzie indziej.

Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika.

W odległości kilku metrów od pawilonu zaraz przy niskim kamiennym płocie w cieniu starej śliwy stał nieruchomo strażnik. Kolorowa i nazbyt głośna (w stosunku do akompaniamentu ceremonii — na koto i flecie shakuhachi) masa turystów głównie fotografująca i nagrywająca bez zrozumienia to niecodzienne przedstawienie, a w samym jej środku ja — to przyglądający się tańczącej miko, to rzucający okiem na strażnika. Na oko był po sześćdziesiątce, ubrany w beżowy mundur, spod którego w nie do końca jakby przemyślany sposób wylewał się za szeroki biały kołnierz wizytowej niewątpliwie koszuli, o lekko hippisowskim kroju. Uwagę zwracały jednak przede wszystkim — poważna, obojętna twarz, wbity w abstrakcyjny odległy punkt nieruchomy wzrok i wyprostowana, dość enigmatyczna sylwetka ze splecionymi praktycznie z przodu na wysokości bioder rękoma.

Tańcząca miko w strojnym biało-czerwonym kimonie z ozdobnym wachlarzem w dłoni. Bezrozumny tłum zagranicznych turystów filmujący to wszystko wyłącznie dlatego, że mógł. I ten wyrwany jakby z innego porządku nieruchomy strażnik wpatrzony gdzieś w dal. Trzy sfery niemal zupełnym przypadkiem rzucone jedna obok drugiej, bez żadnej ciągłości znaczeń, wchodzące sobie w drogę, cudem niemalże unikające kolizji. Jeśli prawdziwe życie jest gdzie indziej, może na tej scenie z tańczącą kapłanką? Przecież nie w moim gwałtownym tłumie — myślałem. I wtedy dostrzegłem strażnika. Nawet gdyby jakimś cudem nasze spojrzenia spotkały się przez krótką chwilę, nie porozumielibyśmy się. Gdzie było jego prawdziwe życie? Co i jak widział wtedy przed sobą? W czym zanurzył swój wzrok tak głęboko, że zdawało się to unieważniać i taneczną ceremonię, i turystyczny zgiełk tego przedziwnego miejsca — jednako wspaniałego i przerażającego?

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Amaterasu / Inari


Jakaś odpowiedź być może jednak czekała na nas na ostatniej prostej kiotyjskiego bałaganu. Po tym jak pieczołowicie rozplanowany grafik ostatniego dnia musiał ustąpić przed deszczem bezkreśnie ulewnym, zaaranżowaliśmy, by pożegnać się z miastem, jeszcze jedno krótkie przedpołudnie. Miejscem pożegnania została zlokalizowana niepozornie w małomiasteczkowej zabudowie między jednokondygnacyjnym starym pasażem handlowym, gdzie swoje punkty mieli drobni sklepikarze, a wysypanym kamieniami na wpół dzikim parkingiem, gdzie ci sklepikarze parkowali, zapomniana przez miasto i nieznana turystom świątynia — Injō-ji. W jej wnętrzu, w odpustowo zaaranżowanym kramie, na tyłach którego mieściło się coś na kształt parafialnej świetlicy wraz z niezręcznie wydłużonym, betonowym oczkiem wodnym, mieszkał sam Władca Piekieł.

Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem.

Średniowieczna, grubo wyciosana z kamienia podobizna zatartego przez wieki w zbiorowej wyobraźni Króla Piekieł — Enma-sama, którego oczy, według legendy, wypełniono bursztynem zebranym po pożarze innej świątyni (tych w tamtych trudnych czasach zresztą nie brakowało). Jego wizerunek ma w sobie pewną pradawną dzikość, zupełnie niewspółgrającą ani z tą niepozorną prowincjonalną świątynią, ani tym bardziej z niepodejrzewającym niczego otoczeniem. Po obu jego stronach figury dwóch piekielnych urzędników, równie nieprzejednanych, skrupulatnie rozliczających zmarłych z ich dobrych i złych uczynków. Wszystko to za dwiema szczelnie zamkniętymi zagrodami ołtarza tak, że przez niewielką wnękę przedostaje się jedynie złowrogi błysk średniowiecznych bursztynowych oczu.

Bałem się tego miejsca. Nie ze względu na Króla Enmę, ale chcąc uniknąć rozczarowania lokalnym charakterem tego miejsca, które nie zostało przecież na uboczu miejskiej mapy zabytków bez powodu. Tymczasem to tam udało mi się na krótką chwilę poczuć jakiś rodzaj spełnienia. Może zadziałała swojskość anturażu, może podbudował mnie brak turystycznego sznytu, a może mój mózg, spodziewając się najgorszego, wreszcie nieświadomie, dla odmiany, uratował mnie przed samym sobą. Król Piekieł nie okazał się jednak miłościwy — jedyne omikuji, na które zdobyłem się podczas wyjazdu właśnie w jego świątyni, skazuje mnie w najlepszym razie na peryferie szczęścia. Wkrótce jednak miałem okazję przekonać się, że niezależnie od kaprysów fortuny i ich kunsztownych papierowych emanacji, w drodze powrotnej wszyscy utknęliśmy na lotnisku przecież zupełnie tak samo.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Złowrogi błysk bursztynowych oczu Króla Piekieł


Naprawdę chodzi o jedzenie

W jedynym skrupulatnie prowadzonym przeze mnie dzienniku podróży — dzienniku posiłków — poza datą dopisywałem dzień tygodnia. I było to jedyne i wyłącznie symboliczne umocowanie nas w jakiejkolwiek rzeczywistości. Całkowicie zbędne i abstrakcyjne — środa czy sobota, żadna to różnica. Gdzie indziej pewnie można byłoby dbać jeszcze o niedziele, by móc zrobić zakupy zawczasu, ale nie w Japonii. Japonia sprzyja odrealnieniu, pogrążeniu się w jakimś półśnie, czy może raczej zawieszeniu w świecie, który wydaje się realny, ale trudno mieć pewność, czy to jego obiektywna cecha czy jakieś dziwne wyobrażenie. Japonia zdaje się o tym wiedzieć i gorliwie podtrzymuje to wrażenie. Aoshingō — niebieskie światła sygnalizacyjne — faktycznie bywają niebieskie. Ale nie jesteśmy pewni, czy to one tak są wyświetlane, czy to my źle je widzimy. Ale nawet kiedy mózg na jetlagu płata człowiekowi figle, z pomocą przychodzą mu tekstury, zapachy i smaki. Tym samym ostatecznie jednak naprawdę wszystko sprowadza się do jedzenia.

Japończycy mają niezdrową obsesję na punkcie produktów z Hokkaidō (północnej wyspy). Wszystko jest tam organiczne, zdrowe i szczególnie smaczne. Hokkaidō zdobi więc produkty mleczne, patronuje mięsu, rybom, a nawet słodyczom, choć o dyni Hokkaido, o dziwo, nikt w Japonii nie słyszał (według wikipedii faktyczna nazwa tej dyni zawiera w sobie sześć chińskich znaków jeden po drugim, nie nadaje się więc ani do cytowania, ani do używania jej na co dzień). I chociaż zdrowe jedzenie na zachodzie jest od zawsze kojarzone z Japonią, jego faktyczny krajowy status jest nie mniej efemeryczny niż u nas w Europie. Bo chociaż bez problemu w każdym konbini możemy kupić niesłodzoną zieloną herbatę (w plastiku, a jakże!) na zimno lub ciepło, to już znalezienie w miarę nadającej się do picia kawy (bez cukru lub lekko słodzonej) zabierze nam wiele podejść i sprawi, że stracimy trochę wiary w naród japoński. Ta zresztą legnie w gruzach zupełnie, gdy przyjrzymy się sklepowej ofercie pieczywa — miękkie, słodkie buły, waciane chlebki niemalże lub faktycznie bez skórki, straszne rzeczy, prawie nienadające się do jedzenia, ale jednak w pewnych inkarnacjach, chociażby ze słodkim, nieco perfumowanym, ale zadziwiająco smacznym nadzieniem, uzależniające.

Największym po pieczywie zawodem jest czekolada. Japończykom nie bardzo wychodzi naśladowanie zachodniego cukiernictwa — oferta czekoladowa jest skąpa i dość rozczarowująca. Niezrównane, i zupełnie niedające się porównać z importowanymi do Polski tajwańskimi mochi, jest za to wagashi — japońskie tradycyjne słodycze, głównie na bazie mąki ryżowej, cukru i pasty z czerwonej fasoli anko. Można załamywać ręce nad wszechobecnością polerowanego ryżu, pozbawionego wszelkich wartości odżywczych, ale kanapki onigiri w sklepach konbini dosłownie ratują turystom życie. Są przepyszne, niedrogie, wypełniają brzuszek jak należy i w porównaniu z ich europejskimi odpowiednikami wydają się znacznie zdrowsze. Z ryżem doskonale łączy się też nattō — naczytałem się o nattō przed wyjazdem, a jedyna krajowa próba spróbowania go zakończyła się kapitulacją. Jeśli miałbym jednak wskazać na praktyczną naukę z tego wyjazdu — nauczyłem się to nattō jeść. To ponoć tej nieapetycznie ciągnącej się i dającej zgnilizną sfermentowanej soi Japończy zawdzięczają swoje relatywnie dobre zdrowie. Dowiedziałem się też przy okazji, że w Japonii nie ma nikogo (w cudzysłowie oczywiście), kto nie lubiłby nattō. To potrawa narodowa, która nie miała szans stać się towarem eksportowym. Mimo tego nattō można dostać i u nas, a nawet zrobić samemu w domowej jogurtownicy.

Na każdą niemożliwie zatłoczoną kiotyjską świątynię, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Była to niewątpliwie także kulinarna przygoda, nie ma co udawać. Mógłbym tu wzdychać do rāmenów nieporównywalnie bardziej esencjonalnych, a przy tym tańszych niż w polskich knajpach. Wznosić peany na cześć smażonej soby, tempury z krewetek, świeżych ryb na ryżu i owoców morza zaskakujących formą i smakiem! Trochę się chwaląc, a trochę smucąc, bo zostawiłem to wszystko gdzieś daleko. Koniec końców nie jest to jednak blog kulinarny — a całkiem sporo pojawia się w sieci bardzo konkretnych rekomendacji i dań, i miejsc. Moje doświadczenia w tej kwestii są raczej takie, że do polecanych przez influenserów knajp niemal nie sposób się dostać — nie tylko trzeba by stać w kolejkach, ale bywa czasem, że nie będąc w pojedynkę, nie ma w ogóle możliwości zjeść posiłku względnie razem, bo cały lokal sprowadza się do zdolnej pomieścić cztery osoby lady barowej. Czasem jednak zupełnie nieopodal tych głośno rekomendowanych miejsc, można całkiem przypadkiem, może pomagając sobie trochę mapą Google’a, znaleźć coś w zupełności przepysznego, nawet jeśli w jakimś sensie mniej kraftowego. Podobnie jest zresztą z kiotyjskimi świątyniami. Na każdą niemożliwie zatłoczoną, polecaną w co drugiej instagramowej relacji, przypada kilka umiejscowionych zaraz obok, z których każda ma do zaoferowania coś interesującego, a które w tym samym czasie świecą pustkami i tylko czekają na nasze przybycie.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Katsuo-chazuke, czyli kulinarne czary-mary


Niech jednak będzie, mimo wszystko, że wielki finał tej przesadnie zawiłej i przecedzonej nadmiernie przeze mnie historii będzie kulinarny. W położonej na samym skraju półwyspu Ise miejscowości Daio uprzejma i zaskakująco gadatliwa sprzedawczyni w sklepie z perłami z trudną do ukrycia ekscytacją w ramach lokalnej rekomendacji kulinarnej zapisała mi na swojej wizytówce: かつおちゃづけ、田中料理店 — katsuo-chazuke, Tanaka Ryōriten. Zaoferowała się nawet, że chętnie zadzwoni i zrobi nam rezerwację, ale trochę niepewni własnych planów, uprzejmie podziękowaliśmy. Nie wyjaśniła, co to za jedzenie i jakie to miejsce, ale szybko znaleźliśmy je na mapie i następnego dnia podjęliśmy decyzję, że chcemy tam zjeść. Gdy przyjechaliśmy zarezerwować stolik na wieczór, na miejscu zastaliśmy niemałe zamieszanie i lokalną ekipę filmową, ale rezerwacja została przyjęta. Niepotrzebnie zresztą, bo restauracja okazała się na tyle regionalna, że poza kilkoma stałymi bywalcami przy barze, wnętrze było w zasadzie puste. Było raczej funkcjonalnie niż przytulnie, meble i kamienna lada miały już swoje lata, ale wszystko wyglądało bardzo schludnie. Szalenie skromna i uprzejma, przepraszająca, że nie mówi po angielsku (co nie było do końca prawdą) kelnerka w średnim wieku, gdy tylko zobaczyła nasze wahanie, zaproponowała, że może połączyć w dobrej cenie rekomendowane nam katsuo-chazuke (wciąż będące dla nas na tym etapie pewną niewiadomą) ze smacznie wyglądającym zestawem tempury. W efekcie każdy otrzymał tacę z ośmioma naczyniami — w nich zupa miso, parowane jajko, dwa sosy, kiszona rzodkiew, gotowana wątróbka jakiejś ryby, którą próbowałem wyguglować, ale i tak nie została mi w pamięci, tempura i oczywiście katsuo-chazuke. Katsuo, to odmiana tuńczyka popularna w Japonii, tutaj podawana w formie delikatnego tataru na ugotowanym ryżu z dodatkiem alg nori i świeżego imbiru. Myślę, że ta miseczka to mój najsmaczniejszy moment tego wyjazdu. Ale jest coś jeszcze — chazuke — gdy już nasze katsuo zostanie zjedzone w połowie, mieszamy zawartość czarki z ryżem i rybą z sosem sojowym, a następnie zalewamy wszystko zieloną herbatą z dzbanka, co daje nam dość osobliwą ryżankę. Zaskakujący to finał, przyznajcie sami.

Kurtek w Japonii, podejście drugie

Cała Japonia na jednym zdjęciu (starałem się najbardziej na świecie, by zrobić to zdjęcie, nawet o tym nie wiedząc)


Mniej więcej w połowie tekstu wyczuwalna jest zmiana nastroju — powoli zacząłem wracać do siebie i odnalazłem się na nowo w polskiej codzienności. Ostatecznie spisywałem te impresje wieczorami na przestrzeni miesiąca po powrocie. Tekst jest zbyt długi, a i tak nie oddaje wszystkiego tego, co chciałem wyrazić. Pierwszy raz jednak od bardzo dawna miałem poczucie, że mam coś do przekazania, że istnieje w moim życiu substancja, którą chcę i potrafię opisać słowami. I że rzeczywiście ma to jakieś znaczenie. To wspaniałe poczucie.

Opublikowano

Zaległości czytelnicze — trzykrotnie o Japonii

Inne Kioto

„Inne Kioto”, fragment okładki


Gdy postanowiłem w końcu, że w tym roku muszę wrócić do Japonii, porzuciłem wszystkie inne czytelnicze pokusy i postanowiłem duchowo i merytorycznie przygotować się do podróży. Poprzednia wizyta w Kioto pozostawiła po sobie jakiś mętlik — z odsieczą przybył mój ulubiony gaijin Alex Kerr z nietypowym przewodnikiem po mieście. Mistrz zen D.T. Suzuki pomógł zrozumieć mi podstawy filozofii, na której wyrosły niezliczone świątynie. Z japońskimi znakami, w nie do końca spodziewanym sensie, skonfrontowałem się dzięki klasycznemu esejowi Rolanda Barthesa.


Inne Kioto

Alex Kerr, „Inne Kioto”, wyd. Karakter, 2021


„Inne Kioto” to nie tylko jedna z najpiękniej wydanych książek na mojej półce, ale też bez wątpienia jedna z najbardziej treściwych. Trudno ją zresztą zaszufladkować — nie jest to z pewnością ani przewodnik turystyczny, ani opracowanie etnologiczne czy architektoniczne, ani też zbiór esejów czy tomik wspomnień i anegdotek. Można jednak w pewnych kontekstach wykorzystać każde z tych określeń, by książkę tę opisać i nie pomylić się przy tym nadto. Alex Kerr, jedyny w swoim rodzaju uchi-no-gaijin, autor fenomenalnego eseju o przemianach w dwudziestowiecznej Japonii tj. „Japonii utraconej”, tym razem całą swoją uwagę skupia na starej stolicy kraju, omawiając ją dla niejapońskich czytelników według wielu nieoczywistych kluczy.

Kerr z jednej strony z wielką uwagą nakreśla faktografię — wylicza rodzaje mat tatami, porządkuje stylistyczne rejestry, żongluje gatunkami drewna z ich odpowiednimi zastosowaniami — w każdym z tych i wielu innych przypadkach akcentuje jednak niuanse, nierzadko okraszając dość techniczne na pierwszy rzut oka fragmenty zasłyszanymi anegdotami i własnymi opiniami. To wymagająca, ale przyjemna lektura. Sam odkładałem ją na półkę na długie miesiące, by w pewnej chwili z przekonaniem graniczącym z pewnością stwierdzić, że oto w tym momencie potrzebuję właśnie tej papierowej podróży do tradycyjnego Kioto. Skrupulatnie zresztą co ciekawsze fragmenty i nazwy miejsc zaznaczałem fiszkami z nadzieją na powrót i wykorzystanie przynajmniej części z nietuzinkowych uwag Kerra jako faktycznego przewodnika po tym mieście, w którym, jak mało gdzie możemy wciąż kontemplować dawny świat zastygły w czasie (lub jego bardzo bliski odpowiednik). Gdy już uda mi się to marzenie zrealizować, obiecuję dopisać w tym miejscu adekwatny dalszy ciąg.


Wprowadzenie do buddyzmu zen

Daisetz Teitaro Suzuki, „Wprowadzenie do buddyzmu zen”, wyd. Vis-á-Vis/Etiuda, 2011


Jakkolwiek dyplomatycznie, żeby nie napisać nudno, zatytułowano tę książkę, jest to dla niej najwłaściwszy tytuł. Daisetz Teitaro Suzuki, jeden z XX-wiecznych mistrzów buddyzmu zen, przybliża w niej w formie dziewięciu tematycznie uszeregowanych esejów podstawy szeroko pojętego buddyzmu zen. Zabierając się za lekturę jakiś czas temu, pomyślałem — jak się okazało — nazbyt ambitnie, że będę robił sobie notatki z coraz to bardziej esencjonalnych fragmentów, dzięki czemu będę w stanie lepiej przyswoić sobie przedłożoną filozofię i być może przedstawić ją w bardziej syntetycznej formie w tym krótkim tekście. Pomyliłem się. Mimo tego, że dość chętnie rozprawiałem na temat zen ze znajomymi i rodziną, każda taka pogawędka tylko udowadniała mi, jak bardzo nie mam o tym pojęcia — nawet jeśli to, o czym mówiłem, wydawało się mieć sens i na pierwszy rzut ucha nie przekręcało nadto istoty rzeczy.

Podstawowy problem zen, który na każdym kroku akcentuje sam autor „Wprowadzenia” to niemożność przedstawienia jego istoty przy pomocy słów. Zen nie podlega właściwej słowom logicznej dychotomii i przez to lepiej wyraża się w działaniu niż w mowie. Mimo tego mistrz Suzuki całkiem holistycznie przedstawia to zagadnienie czytelnikowi z różnych punktów widzenia tak, że można ulec złudzeniu, że wszystko jest zrozumiałe. Skoro jednak zen wymyka się rozumowemu podejściu, rozumienie go w ciągu nawet bardziej pogłębionej lektury (niż ta zacna broszura) zdaje się nie wchodzić w grę.

Zen można bowiem jedynie doświadczyć. Suzuki opisuje system koanów (przypowieści), opowiada o dyscyplinie klasztorów zen i znaczeniu medytacji — wszystkie te działania mają przybliżyć adepta szkoły zen do doświadczenia satori, które można (nieściśle) opisać jako oświecenie — zdarzenie otwierające umysł na prawdę zen, która, jak podkreśla Suzuki, jest mistyczna tak samo jak kwitnący kwiat czy fakt, że ktoś właśnie wali w bęben — nie skrywa żadnej niedostępnej prawdy, a jedynie (albo aż) otwiera umysł na harmonijne pojmowanie świata. Suzuki wyjaśnia też konsekwentnie, jak zen różni się od swojego stereotypowego obrazu rozpowszechnionego zwłaszcza na zachodzie. Opisuje też podobieństwa i różnice między zen a innymi szkołami buddyzmu oraz chrześcijaństwem. Pisze obrazowo i bezpośrednio. Poprzedzająca właściwą część książki dość obszerna i analityczna przedmowa Carla Junga wydaje się z perspektywy niepotrzebnie zawiła. Jung pisze o zen z fascynacją, jest mniej ostrożny niż Suzuki, ale też skażony pewną zachodnią filozoficzną manierą.

To ciekawa lektura dla każdego, kto kiedykolwiek zastanawiał się, o co tak naprawdę chodzi z tym światem. Nie udziela co prawda konkretnych odpowiedzi, ale otwiera umysł na alternatywy dotąd być może zupełnie niewyobrażalne. A to już dużo.


Imperium znaków

Roland Barthes, „Imperium znaków”, wyd. Altheia, 2012


Od dziecka fascynowały mnie znaki japońskie. I nie była to wyłącznie kwestia zwyczajnej ciekawości czy jakiegoś kognitywnego wyzwania — chociaż na pewno też. Była to także kwestia obietnicy, że znaki skrywają w sobie jakieś pierwotne znaczenia, których nigdy nie posiadał nasz alfabet — wynika to bezpośrednio z ich genezy, nawet pomimo wszystkich przemian, jakich doświadczyły przez wieki. I że te znaczenia mogą poszerzyć na swój sposób moje postrzeganie znajomej rzeczywistości o jakiś dodatkowy aspekt, a wszystko to jest w jakimś sensie tuż na wyciągnięcie ręki przed moimi oczami. Oczywiście koniec końców zgadzam się z Alexem Kerrem, który pisał, że dla Japończyka tabliczka nad bramą świątynną będzie ani mniej, ani bardziej mistyczna niż znak „zakaz parkowania” — ostatecznie obie wykorzystują ten sam sposób zapisu.

I tutaj dochodzimy do mojego wyobrażenia, być może niepotrzebnego, stojącego na drodze, „Imperium znaków” Barthesa. Pomyślałem, tylko i aż, że oto wreszcie ktoś z mojej zewnętrznej perspektywy być może spróbuje dojść do sedna tej mojej dziecięcej, ale wciąż tlącej się we mnie cichym płomieniem, nadziei, że znaki są w stanie powiedzieć o świecie coś więcej niż wiemy. Albo mniej. Ale Barthes w zasadzie nie czyta znaków, ma swoją szeroką definicję znaczeń (znaczonych), w którą ładuje wszystko to, co wpadnie mu w oko. Od samego początku i konsekwentnie proklamuje, że znaki są puste i jest to być może jedyna sensowna myśl, jaką warto z tej lektury wyciągnąć. Zniszczyło to może jakąś część mojego wewnętrznego dziecka, ale jestem dużym chłopcem i nawet pomimo tego, żeśmy się z Barthesem od początku nie zrozumieli, podszedłem z dojrzałą otwartością na jego wnioski.

Rzecz w tym, że nawet jeśli wnioski te były trafione, zazwyczaj były też zupełnie zbyteczne. „Imperium znaków” to emanacja intelektualizmu, który niczemu nie służy. Być może jest to efekt rzeczywistej fascynacji Barthesa innością japońskiej kultury, ale jakieś manieryzmu sprawiają, że wyraża ją w sposób niemalże mechaniczny, z jakiegoś abstrakcyjnego offu, przez co czytelnik może zacząć podawać w wątpliwość faktyczne intencje autora. Autor tymczasem niestrudzenie pręży na różne sposoby intelektualne muskuły z feerią teoretycznych efektów specjalnych z momentami dość obcesowymi i niepasującymi do całości poetyckimi ciągotami (i tak, na ile słowo ciągoty ma w sobie coś obrzydliwego, idealnie opisuje lubieżną poetyczność Barthesa — fragment o japońskiej powiece graniczy z czytelniczą traumą). Niezależnie od tego, co akurat Barthes weźmie sobie na cel, wydaje się, że główna teza jest następująca: Japończycy do perfekcji opanowali puste gesty, ale puste w inny sposób niż rozumiemy to na zachodzie.

W zależności od tematu radzi sobie lepiej albo gorzej — na przykład sprowadzenie zen do roli jakiegoś lingwistycznego szamanizmu to czyste szaleństwo, intrygujące wyłącznie swoim przekonanie o własnej słuszności (cały tekst napisany jest z poziomu kogoś, kto „wie”), ale koniec końców całkiem daremne. Mniej odklejone są jego rozważania dotyczące samego pisma czy pisania twarzy, które całkiem nieźle oddają esencję różnic między podejściem japońskim a zachodnim. Nieźle idzie też Barthesowi interpretacja formy haiku, ale trudno mi nie odnieść wrażenia, że to jedna z tych tyrad, którymi nawiedzeni profesorowie zadręczają bogu ducha winnych studentów filologii, aby udowodnić im nie wiadomo co — koniec końców wywody Barthesa mógłby podsumować jego własny cytat — nic nie pozostało, kamień słowa wyrzucono na próżno — ani fal, ani przepływu sensu.

Opublikowano

z kronik towarzysko-kryminalnych

śliwki na gazecie eleny klienko

śliwki na gazecie eleny klienko


krępa łopata zamieszka zaraz od metra mierząc i od metra myśląc
odnajdzie przy tym zamożne żebro i zamszem żebro zaprawi
niezbożnie wyręczy przy tym kustosza, choćby i kustosz ręczył
zarżnie kustosza żebrem i żebro kustoszem, miarową kręplą łopocząc

*

srogi szpadel napotka przychylnie zezowatą rozkosz
przeniesie przepych pośród fałd zwalistych
a gdy już przepych przepchnie, faliście z wału
zwali tę rozkosz szpachlą srożąc brochę

*

plenna konewka rozniesie rzęsiście rozrosły wyprost zarostu
zadławi zrosłe rzęsy ustrojstwa i wpełznie w szmaragdy szronu
ustroi grona, wyniośle się szroniąc; zarostem mierząc przybranie
zaleje przepaść ustronną rzęsą a plonem żwacz zakotwiczy

*

wykwintna witka rozdziawi palce walcem wybrzmiałej radości
zawita w progu prędkiego rotora, by rotor prędko zawitał
palczaście wzrośnie wiotkim wykwitem i wzniesie wole bez woli
wolno i prędko wijąc, zrąbie rotora witkowym walcem

Opublikowano

2023 ✕ filmy

2023
nie goniłem w tym roku za głośnymi premierami, ale zupełnie naturalnie w ciągu sezonu udało mi się obejrzeć więcej zasługujących na wspomnienie filmów, niż mieści ta skromna lista; nie potrafię ułożyć pierwszej trójki — dawno nie zdarzyło mi się tak, bym w jednym roku doświadczył trzech tak wspaniałych (goat tier) filmów i absolutnie nie potrafił zestawić ich razem — ostatecznie na szczyt dałem ten, na który najbardziej czekałem i na który poszedłem do kina po raz drugi, by móc się nim jeszcze nacieszyć


filmy x 2023

20.

chłopi reż. dk & hugh welchman

po pięknym, ale pustym „vincencie” podchodziłem do tego filmu z dużą rezerwą; tymczasem to bardzo godna adaptacja uwspółcześniająca tempo, ale oddająca ducha powieści; są emocje i jest substancja, a malarska forma nie tylko nie ciąży tej historii, ale wręcz ją uwypukla


filmy x 2023

19.

inshallah a boy reż. amjad al-rasheed

przeczołgali mnie przez morze beznadziei i bezsilności, oszczędzając jednak patosu; znakomity dramat społeczno-sądowy w stylu farhadiego z metafizycznym twistem


filmy x 2023

18.

river, nagarenaide yo reż. junta yamaguchi

szalona pętla czasu w kameralnej odsłonie z niespodziewanym kosmicznym twistem; doskonale miesza różne komediowe formuły


filmy x 2023

17.

pianoforte reż. jakub piątek

kulisy mitycznej olimpiady dla pianistów nie dowożą żadnych sensacji, ale przedstawione tu historie zwycięzców i przegranych działają na emocje i wyobraźnię


filmy x 2023

16.

no hard feelings reż. gene stupnitsky

absolutnie absurdalnie głupi, ale lawrence niesie ten post-slapstick i kaprawe one-linery; film choć dość przewidywalny, jest i zabawny, i dobroduszny; mój typ w kategorii: weekendowa komedia do odreagowania po trudnym tygodniu


filmy x 2023

15.

totsukuni no shōjo reż. yutaro kubo / satomi maiya

kim jest inny? i dlaczego się go boimy? być może to nasz strach stanowi prawdziwą zarazę; pięknie zrealizowana archetypiczna opowieść o relacji, która narodziła się pomimo wszystko


filmy x 2023

14.

dream scenario reż. kristoffer borgli

absurdalne komediowe zawiązanie to punkt wyjścia do skonfrontowania się z kondycją współczesnych społeczeństw; poczucie humoru suche, tak jak lubię, cage kriperski ponad wszelkie normy i nareszcie całkiem dobry (przez lata go hejtowałem, ale zwracam honor — także przez rolę draculi w „renfieldzie”)


filmy x 2023

13.

killers of the flower moon reż. martin scorsese

po przepotwornie nudnym „irlandczyku” bałem się bardzo tego scorsese, a tymczasem okazał się nie tylko wartki i wielowątkowy, ale zostawił po sobie ślad we mnie — bardzo udany mariaż


filmy x 2023

12.

oppenheimer reż. christopher nolan

nie jestem nolanowcem i z tej perspektywy myślę, że może to faktycznie najlepszy nolan? potrójnie poprowadzona historia robi robotę i w trakcie 3-godzinnego seansu wciąż czymś intryguje, nie przebodźcowując widza; to więcej niż solidny hollywoodzki biopic — jest w tym kinie coś klasycznego i coś, co jest w stanie porwać tłumy; cieszę się, że nolan nie opowiedział tej historii bezpośrednio; zarówno jej wewnętrzne inklinacje polityczne, jak i niedające się przemilczeć konsekwencje moralne musiały tu wybrzmieć i ostatecznie wybrzmiały głośniej niż eksplozja trinity, o której tyle się rozpisywano


filmy x 2023

11.

poor things reż. yórgos lánthimos

stymulujący kreatywnie seans; podobał mi się zwłaszcza ten arthouse’owy powab sam w sobie napęczniały od kontekstów, ale ta szalona historia też jest warta uwagi jako taka


filmy x 2023

10.

all the beauty and the bloodshed reż. laura poitras

poruszające studium człowieczeństwa; film fenomenalnie przeplata dwie historie: burzliwą biografię artystki i jej obecne działania aktywistyczne, czyniąc z tej dychotomii wielki atut; dużo myślałem i rozmawiałem o tym filmie po seansie; polecam go zobaczyć w kontekście trwającej do dziś epidemii opioidów


filmy x 2023

9.

the zone of interest reż. jonathan glazer

przerażająca powszedniość ludobójstwa; makabryczna rajska przystań u wrót piekieł pokazana z humanistyczną wyobraźnią w myśl zasady, że często mniej znaczy więcej


filmy x 2023

8.

kaibutsu reż. hirokazu horeeda

lekko melodramatyczny, ale koreeda mistrzowsko dodaje kolejne perspektywy tej samej historii, odkrywając niewygodną dla wszystkich prawdę o tytułowym potworze


filmy x 2023

7.

anatomie d’une chute reż. justine triet

prosta, ale angażująca fabularnie, emocjonalnie i moralnie historia do samego końca niezadowalająca się banałem; bardzo kompetentne kino ze wspaniałą, magnetyzującą rolą sandry hüller


filmy x 2023

6.

das lehrerzimmer reż. ilker çatak

mimo prostego anturażu twórcy budują trzymającą w napięciu, złożoną moralnie i społecznie intrygę; to dość sterylna, ale adekwatna realizacja z doskonałą obsadą


filmy x 2023

5.

how to have sex reż. molly manning walker

to niestety chyba jeden z najszerzej niezrozumianych filmów zeszłego roku; może dlatego, że poprowadzony jest wartko, pod górkę i nie zadowala się prostymi rozwiązaniami; w centrum dość prostolinijnej kanwy fabularnej stawia jednak ważne pytania w bardzo rzeczywistym kontekście — w świecie niby post-#metoo, ale jednak tak bardzo poza nim


filmy x 2023

4.

perfect days reż. wim wenders

wenders nigdy szczególnie mnie nie zainteresował ani nie poruszył — aż do teraz; nie wiedziałem, jak bardzo potrzebowałem tego filmu — wyzbytej cynizmu medytacyjnej afirmacji życiowej równowagi i prostych codziennych rytuałów


filmy x 2023

3.

the holdovers reż. alexander payne

trochę jakby „breakfast club” osadzono w latach 70. w święta, ale nawet lepiej! błyskotliwe, bardzo zabawne, a jednocześnie przytulne kino, w którym intelektualne punchline’y nie sabotują emocji; wspaniały seans, jedno z moich najlepszych kinowych doświadczeń ostatnich lat


filmy x 2023

2.

all of us strangers reż. andrew haigh

absolutnie rozdzierający, a jednocześnie pod każdym względem magiczny — wspaniałe zdjęcia nie są tu kamuflażem, ale rozwinięciem mocnej historii z fantastycznym twistem, który nie jest tylko wymysłem twórców, ale rzeczywiście zmienia postrzeganie świata — i bohaterów, i widza; nie pamiętam drugiego filmu, w którym zawarto by tyle czułości


filmy x 2023

1.

kimitachi wa dou ikiru ka? reż. hayao miyazaki

„spirited away” spotyka „galactic railroad” sugiiego; miyazaki po mistrzowsku łączy znajome elementy z metafizycznymi zagadkami, które do interpretacji pozostawia widzom — to mocne, ale zniuansowane pożegnanie z publicznością i podsumowanie bogatego dorobku studia ghibli; jedno z wielkich kinowych przeżyć, które będę wspomniał przez długie lata; będę tęsknił, sensei!

Opublikowano

Zaległości czytelnicze — Hałastra i trzy inne książki

Hałastra

Monika Helfer, „Hałastra”, wyd. Filtry, 2023


Czytelnik z potencjałem przybrał w zeszłym roku formę prawdziwie gargantuiczną, wynaturzoną i przykrą. Ilość, jakość i przede wszystkim styl mojego czytania pogrążyły się w kryzysie cyfrowej codzienności, na który miały być odtrutką. Gorzej nawet niż z czytaniem sprawa miała się z relacjonowaniem tego tutaj. Ta wolna, zupełnie pozbawiona (z zasady przynajmniej) kompleksów, terapeutyczna, można by nawet powiedzieć, forma zaczęła niepokojąco ciążyć i frasować, czasem długimi tygodniami. Być może więc czytelnik z potencjałem, aby móc swój potencjał po raz kolejny uwolnić, będzie musiał pożegnać się ze swoimi blogowymi przyległościami. Nowy rok rozpoczął się pod tym względem wcale nie mniej chaotycznie — zbyt wieloma rozpoczętymi tytułami, które jakoś nie chcą usytuować się w zastanej rzeczywistości, a przez to zamiast z nimi płynąć, trzeba by się z nimi mierzyć. Mimo wszystko koniec zeszłego roku przyniósł mi cztery relatywnie niedawno wydane tytuły — każdy na swój sposób ciekawy, choć nie dałoby się (i nie będę próbował) zanegować dzielących wszystkie i każdy z nich przepaści. Zaczynam od tego ostatnio wydanego (i przeczytanego), a przy tym najlepszego — aby utrzymał się na powierzchni i trafił do kolejnych czytelników z potencjałem.

Hałastra

Monika Helfer, „Hałastra”, wyd. Filtry, 2023


Moje najlepsze doświadczenie czytelnicze zeszłego roku przyszło wraz z ostatnią jego lekturą. Żałuję najbardziej, że nie zapisałem swoich myśli na gorąco, wtedy kiedy powinno się je zapisywać. Nie zanotowałem nawet słowa. Opowiadałem o tej książce dookoła, ale w mojej korespondencji nie przetrwało więc niż tytuł i obietnica opowieści. Zwlekałem zbyt długo trochę dlatego, że uznałem, że nie jestem w stanie zrobić tego choćby w jakimś jednym aspekcie bardziej wnikliwie niż tłumacz Arkadiusz Żychliński w posłowiu „Hałastry”. A jednak wiedziałem, że nie mogę tej książki przemilczeć. Za bardzo mnie dotknęła. Mimo tego nie potrafiłbym też odnieść się do prozy Hefner przy pomocy jakiejś osobistej analogii czy nawet anegdoty — myślałem — choć niewątpliwie ożyło we mnie podczas lektury coś, czego istnienia może nawet nie podejrzewałem. Obudziło się jakieś niezrealizowane pragnienie, by z podobną wrażliwością i swadą opowiedzieć historię swoich. Obudziło się i naraz zgasło, bo nawet jeśli równie kolorowe historie istniały gdzieś w mojej rodzinie, nawet jeśli udałoby mi się jakoś ożywić je w wyobraźni, zostały raz na zawsze pogrzebane w ziemi wraz z tymi, którzy byli ich świadkami. I tu przyszedł jakiś ból, ale nie taki, jakiego zdarzało mi się doświadczać wcześniej — jakiejś tęsknoty za utraconą pamięcią. Raczej pewien żal, że rzadko kiedy rozmawiało się u nas tak swobodnie, by tych kolorów móc dotknąć. Tych kolorów, czy podobnych im, które są właśnie źródłem animuszu historii Hefner — to nie jest w gruncie rzeczy żadna ważna opowieść, nie ma co jej przytaczać, metodycznie coś wyliczać, jakby chcieć referować lekturę szkolną na ocenę — ale są w niej żywe uczucia, szczerość i poetyka codzienności. Może też ta poetyka Hefner, jej prozatorskie uległości, których nie śmiałbym nazwać manieryzmami, potęgują ten mój żal. Bo oto rozglądam się dookoła siebie i myślę, że jeśli nawet nie będzie mi dane odpomnieć tego, co przepadło, to chciałbym chociaż tu i teraz zacząć żyć tak, aby ten koloryt odkrywać dookoła siebie i gdy za wiele lat przyjdzie mi ochota, sfabularyzować, choćby nieudolnie, dla własnego kaprysu, to, co choć pozornie umarło, we mnie nadal jeszcze żywe. To trudne. Łatwo dać się przygnieść codzienności. Trzeba jakiegoś marzenia większego niż późnojesienna czytanka. Teraz zostały mi już tylko wrażenia — wśród nich przekonanie, że wspaniała to rzecz, ta „Hałastra”.


Nikt nie odpisuje

Eun-jin Jang, „Nikt nie odpisuje”, wyd. Tajfuny, 2022


Byłem pełen nadziei, gdy rozpoczynałem lekturę. „Ukochane równanie profesora” wydane przed kilkoma laty nakładem Tajfunów wspominam jako jedną z najbardziej kunsztownych powieści pokrzepiających serce, z jakimi miałem do czynienia i wierzyłem, że ich koreański wybór, w ojczystym kraju obsypany nagrodami od góry do dołu, ujmie mnie tak samo. I faktycznie z początku poczułem się zaintrygowany, kanwa opowieści była nieco dziwaczna, ale to dla mnie żadne novum — trzydziestoletni bohater rzuca pracę i wraz z psem podróżuje po Korei, gdzie go nogi poniosą, nawiązując w podróży rozmaite relacje z napotkanymi osobami — często pozostawionymi gdzieś na marginesie społeczeństwa lub borykającymi się z poważnymi problemami. Nasz bohater zbiera ich adresy i każdego wieczoru pisze list do którejś z nich. Powieść rozpoczyna się w trzecim roku tej podróży i większość tych postaci poznajmy w formie retrospekcji.

Jak się okazuje, jest to jedynie punkt wyjścia do faktycznej fabuły, na którą składa się rozwinięcie z początku dość enigmatycznie szkicowanej sytuacji życiowej bohatera oraz spotkanie z niefrasobliwą nieznajomą. Niestety narracja chwieje się, gdy w grę zaczynają wchodzić interakcje między postaciami. Te relacjonowane znajomości bronią przez pełną skrótowość i brak zbyt często zbyt niezręcznych dialogów. Z jednej strony jestem w stanie dostrzec, dlaczego książka stała się w Korei bestselerem — otwarcie pisze o emocjach i uczuciach w społeczeństwie, które samo ma wiele do przepracowania. To niezaprzeczalna wartość tej pozycji, kierowanej bądź co bądź raczej do szerokiego odbiorcy niż do miłośników literatury pięknej.

To, co mnie jednak coraz bardziej odstręczało od dalszej lektury, to pewna niezborność, sztywność, nierzeczywistość przedstawionych tu relacji. Brak naturalnych niedopowiedzeń, nawet między osobami, które muszą mieć obopólną świadomość kontekstu wzajemnej relacji i trudna do przełknięcia dosłowność rażą zwłaszcza z listach, które bardziej niż do ich książkowych adresatów wydają się pisane pod czytelnika nierozeznanego w sytuacji. Tym samym fabuła i sam bohater jawią mi się jako coraz bardziej infantylne. Zwykle nie przeszkadzają mi treści z kategorii wholesome feel good (razowego pokrzepienia, jeśli pozwolicie), nie jestem sarkastycznym elitystą bez serca, ale niestety „Nikt nie odpisuje” wielokrotnie przekroczyło moje wewnętrzne maksymalne stężenie tejże razowości. Nie chcę psuć zakończenia, ale to jedna z tych książek, która domyka idealnie zamkniętego kręgu swojej własnej historii. Czytelnik, który ponad wszystko lubi być zaskakiwany i potrzebuje definitywnego zamknięcia narracji ze strony autora, być może uzna, że to świetna książka, o ile tylko będzie w stanie w tę opowieść uwierzyć.


Głęboki sen

Raymond Chandler, „Głęboki sen”, wyd. Karakter, 2022


Moje pierwsze spotkanie z serią Chandlera o przygodach kultowego łapsa nazwiskiem Marlowe szczęśliwie zadało kłam trzem problemom, które potencjalnie mogłyby mnie od tej lektury odstręczyć. Po pierwsze, szata graficzna serii z powodzeniem stroni od sztampy cechującą zbyt często okładki powieści kryminalnych (gdyby jeszcze tylko dostępne było wydanie w twardej oprawie, choć może byłaby to zbytnia ekstrawagancja dla tego typu powieści). Dalej, Chandler, opisywany, być może słusznie, przez wydawcę jako najwybitniejszego pisarza kryminału noir, unika tu gry z czytelnikiem w kotka i myszkę. Nie przeciąga wątków, które mogą rozstrzygnąć się już teraz do granicy wytrzymałości, nie stara się za wszelką cenę mylić tropów, rzeczy dzieją się naturalnie i odkrywają w swoim tempie — jestem mu niezwykle wdzięczny za to miarowo rozpisane tempo, trzymające w ryzach nie tylko akcję tej historii, ale i moją uwagę.

Wreszcie, tłumaczenie Bartosza Czartoryskiego jest znakomite. Z powieściami amerykańskimi jest zbyt często taki problem, że ich polskie tłumaczenia bywają robione na kolanie przez byle kogo, przez co cały kunszt oryginalnej narracji szlag trafia i z powieści na poziomie robi się podrzędne czytadło. Nie tym razem, Czartoryski dba, żeby język był jednocześnie sprawny komunikacyjnie dla dzisiejszego odbiorcy, ale też aby nie zatracił swojego archaicznego powabu, absolutnie niezbędnego dla estetyki noir, jeśli chce się ją w pełni oddać na papierze. Sam Chandler, ma się rozumieć, umie pisać — jest precyzyjny, wręcz szorstki w swoich opisach, ale przy tym zwykle czarujący i dowcipny. Interpretacja Czartoryskiego doskonale to oddaje. Swoją drogą, oglądałem tenże „Głęboki sen” w klasycznej hollywoodzkiej adaptacji sto lat temu i dość szczęśliwie zlała mi się w głowie w jakąś niedającą się rozróżnić masę z setką podobnych obrazów z Bogartem w roli głównej — słowem, miałem z tej lektury radochę. Myślę też, że nie ma co opisywać fabuły — ona tutaj jest wbrew pozorom drugorzędna — jest intryga do rozwiązania i prywatny detektyw z problemem alkoholowym, który może jej podołać. To wespół z zapewnieniem, że autor nie zamierza czytelnika oszukiwać, a tłumacz zrobił dobrą robotę, powinno wystarczyć każdemu, kto potencjalnie zainteresowany jest lekturą.


Schronisko, które przestało istnieć

Sławek Gortych, „Schronisko, które przestało istnieć”, wyd. Dolnośląskie, 2022


Byłem absolutnie zafascynowany początkiem tej historii. Pomyślałem, że to na pewno będzie dobra książka. Gortych rzeczowo, ale z wyobraźnią zarysował kanwę tej intrygi, trochę bazującej na faktach, trochę wymyślonej, ale w tamtej chwili bardzo rzeczywistej i namacalnej. Niestety przejście do współczesności, czy raczej historii najnowszej, bo właściwa akcja powieści osadzona została przed kilkunastoma laty, stopniowo zaczęło odsłaniać kolejne braki — o ile faktycznie Gortych zrobił znakomity risercz na temat Karkonoszy i nawet całkiem zgrabnie wykoncypował stojącą w centrum powieści intrygę kryminalną, o tyle bohaterowie (i relacje pomiędzy nimi) pozostali papierowi do samego końca, a rozwinięcia narracyjne pozostawiały logicznie sporo do życzenia. Poza tym Gortych co rusz odpływał to w stronę referatu na temat historii gór, to w stronę romansidła dla nastolatek. Jego język był często niezręczny, zwłaszcza dialogi między parą głównych bohaterów dawały mi solidnie w kość — tak, że aż zgrzytałem zębami. Rozgrzeszenia nie przyniosło autorowi zakończenie — choć przyznaję, sam poczułem jakąś ulgę. Była w tym wszystkim niewątpliwa ambicja, w jakiejś części pewnie nawet zrealizowana, ale przykryła ją całkiem dojmująca warsztatowa amatorszczyzna.

Opublikowano

czuję się

in pieces but still holding it together

in pieces but still holding it together, bouke de vrie


planowo może nawet drugoplanowo
z r e d u k o w a n y
do machinalnego wykonywania działania
wcale nie matematycznego
choć po oględzinach bliższego matematyce
aniżeli działaniom ludzkim
w powtarzalnym schemacie
mimowolnie zaprogramowanym
w skończonej pętli
o niewiadomej liczbie powtórzeń
owe działania i schematy
oddziałują dwutorowo na podmiot
wcale nie taki liryczny jakby sam chciał
pozwalają na intuicyjne
w r ó ć
wyuczone odruchy
pozornie angażujące rozum i serce
wprowadzają przewidywalną rytmikę
uspokajają oddech a także
pozornie rozum i serce
które stale napięte
nie rozumieją przyczyny
jeśli zerem jest strach
a jedynką chęć
1 — 0
r e m i s u j ą

Opublikowano

2023

2023

czy to był dobry rok w muzyce? myślę, że nie powinno się już tego pytania zadawać, ani tym bardziej na nie odpowiadać — wydaje się obecnie tyle muzyki każdego rodzaju, że tylko od indywidualnych wyborów i potrzeb każdego słuchacza zależy, jak dobrze ten niemal bezkresny potencjał wykorzysta

gdy zaczynałem bawić się podsumowania roczne, trochę wciąż nie wiedziałem, co lubię i co jest czym — była to okazja do przyjrzenia się wyborom innych i pokusa do jakiejś konsolidacji trendów w oparciu o własną wrażliwość; teraz, owszem, pewne prawidłowości w rozmaitych podsumowaniach dużych redakcji tworzą intrygujący kontekst, ale nie są już dla mnie wyznacznikiem jakości; miałem wobec tego niedające się zrealizować w grudniowej wrzawie marzenie, żeby symbolicznie zdążyć ze swoją listą przed świętami; podsumowanie, po raz kolejny wspólne dla płyt, epek, singli i wszystkiego co pomiędzy, łączy muzykę, dla której znalazłem w tym roku przestrzeń i której potrzebowałem, z tą, którą uznałem za nieszablonową, adekwatną popkulturowo lub stylistycznie


40.

dj vitinho beat e dj roca „montagem faz macete 3.0”

najbardziej chory bit tego roku bezlitośnie obezwładniający wszystko, co napotyka na swojej drodze, włączając w to dwóch charyzmatycznych didżejów; bezkompromisowy akt klubowego nieposłuszeństwa czy bezrozumnie krzykliwy (czego-to-nie-wymyślą) muzyczny mem?


2023

39.

amor muere a time to love, a time to die

między titanikiem a amor meure, dwoma tegorocznymi projektami rozchwytywanej od kilku lat elektroakustyczki z meksyku — mabe fratti, moje serce zatrzymało się przy tym drugim — umocowanym w estetyce akustycznego folku z nieodmiennie awangardowym zacięciem; w kameralnym instrumentarium i na wpół improwizowanym charakterze znalazłem poniekąd odpowiedź na moje ukochane hontatedori sprzed równo dekady; a time to love, a time to die jest nieporównywalnie mroczniejsze, ale w jakiś sposób odpowiada na podobne potrzeby estetyczne; i być może, to bardziej o mnie niż o płycie, ale pomyślałem ostatnio, to najwyższe stężenie awangardy, z jakim mam ochotę ostatnio obcować ♪ „love dies”


2023

38.

la baracande la baracande

czwarta płyta francuskiego kwartetu la baracande to chyba najbardziej fascynujący z tegorocznych dźwiękowych portali — wyobraźcie sobie, że w dalekiej i pogrążonej w wiecznej zimie krainie stworzonej przez natural snow buildings, pełnej avantfolkowych zagajników i wysokich gór całych z posępnych burdonów, żyje i występuje owernijski bard, który niesie swą wartką pieśń przez tę posępną krainę, a akompaniują mu i zagajniki, i góry; mimo że krążek jest zbiorem tradycyjnych piosenek z repertuaru folkowej pieśniarki i koronczarki virginie granouillet (zmarłej w 1962, nagrywanej od 1958 roku przez profesora uniwersyteckiego, a nazywanej właśnie la baracande), to rzecz jednak niezbyt piosenkowa — a może inaczej, nie da się tych dawnych melodii i ich wagi zanegować, ale to anturaż stanowi o niezwykłym charakterze tego materiału ♪ „qui veut entendre l’histoire”


2023

37.

lil yachty let’s start here.

odejściem od trapowej bazy let’s start here podzieliło dotychczasowych słuchaczy yachty’ego, jednocześnie przyciągając nowych i ich także dzieląc na dwa obozy; niezależnie od raczej ciążącego tej płycie kontekstu wydawniczego, psychodeliczna wycieczka ex-rapera w gitarowe rejony to, mimo regularnych prób z mojej strony, najbliższe rapowi, co jakkolwiek ujęło mnie formalnie i emocjonalnie; yachty’emu udało się w jakimś sensie to, co niezbornie próbował zrobić lil wayne w 2010 roku, nie do końca wyszło z kolei to, co igorem pokazał tyler, the creator, ale oba te krążki, a także the love below andré 3000 i 808 & heartbreak kanyego westa pozostają w jakimś niedającym się bezpośrednio uchwycić związku z tym, co zaprezentował tutaj yachty; let’s start here jest w swoim neo-psych-rockowym animuszu gęstsze i bardziej powtarzalne niż którakolwiek z tamtych płyt; cechują je wewnętrzne sprzeczności, post-ironia miesza się tu z nieukrywaną wrażliwością — nie może być inaczej, yachty nie udźwignąłby tym post-rapowym, post-kanyewestowym autotune’owanym wokalem ani grama prostolinijności — mimo wszystko próbuje i zaskakująco, na jakimś poziomie udaje mu się sprzedać też dziwaczny produkt nie tylko post-rapowy, ale chyba nawet przede wszystkim post-popowy; to jednocześnie papierek lakmusowy i odtrutka na formy, jakie coraz bardziej zuchwale przybiera współczesny pop ♪ „running out of time”


2023

36.

iris dement workin’ on a world

w zależności od piosenki opowieści dement różnią się siłą rażenia, ale dzięki wciąż niedającemu się porównać z żadnym innym wszystkie epatują niepodlegającą upływowi czasu witalnością napędzaną odwagą cywilną i przekonaniem, że tylko mówienie otwarcie o rzeczach trudnych może sprawić, że staną się chociaż odrobinę mniej trudne; świat oczami iris nie jest ani trochę mniej popaprany niż ten, który widzimy wszyscy, ale spowija go nadzieja, której czasem wszystkim nam brakuje ♪ „workin’ on a world”


35.

olivia rodrigo „vampire”

gdyby taylor swift poprosiła arcade fire o wyprodukowanie jej singla, efektem w najlepszym razie byłoby właśnie „vampire” — tak się jednak jak dotąd nie stało i tym samym to olivii rodrigo udało się nagrać numer lepszy od pięciu tuzinów, które w ostatnim czasie wypuściła swift; to też moim zdaniem artystycznie absolutny tegoroczny szczyt wielkoformatowego radiowego popu — rodrigo rozpoczyna klasycznie rzewną, odrobinę prześpiewaną balladą, by w ciągu trzech kolejnych minut wskoczyć do upstrzonego kolorowymi lampkami post-dyskotekowego wagonu odjeżdżającego w stronę 70sowego piano rocka i wywrócić wspomnianą balladę na lewą stronę; to być może po raz kolejny ta sama historia, wampirze odniesienia można uznać za mało wyszukane, ale bardzo klasyczna melodyka i progresywne rozwinięcie sprzedają tę historię doskonale; efekt jest dość melancholijny i można ten numer z powodzeniem dorzucić do plejlisty na smutną dyskotekę


34.

the beths „watching the credits”

zeszłoroczne expert in a dying field dojrzało we mnie dopiero w styczniu już po opublikowaniu listy ulubionych płyt 2022, a okazało się, że to muzyka, która niespodziewanie obudziła we mnie w środku zimy jakąś wiosenną witalność; niekoniecznie prostolinijna, ale też absolutnie bezpretensjonalna, trochę znikąd, bo beths znałem tylko z nazwy, ale jednak niezupełnie; wydane w marcu „watching the credits” przedłużyło ten stan aż do nadejścia faktycznej wiosny — to żaden odrzut, ale doskonale singlowe przedłużenie esencji krążka i stylu grupy w ogóle w formie pojedynczego strzału; autorefleksyjnie, słodko-gorzko, z nutką optymizmu; hip hip hurra, wesołe gitarki!


2023

33.

blk odyssy diamonds & freaks

przyznaję, że przed dwoma laty nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi debiutowi blk odyssy, ale widzę, że od tamtego czasu dostał całkiem sporo miłości w sieci; tym razem role się odwróciły — diamonds & freaks zelektryzowało mnie, ale jego wydanie przeszło trochę bez echa; tymczasem ten rapowy jednak w dużej mierze krążek krążek wypełnia istotną tematyczną niszę klasycznego okołopościelowego neo-soulu; jest jednoznacznie bitowy, ale adekwatnie podszyty jazzem i niestroniący od wokali, które w zależności od utworu można stopniować od natchnionych, przez czułe, aż po sensualne; to płyta bardzo pomiędzy na wielu płaszczyznach, ale jednak nie nazwałbym jej kompromisową — wręcz przeciwnie, dzięki temu melanżowi stylów nie wydaje się anachroniczna; blk odyssy nie wymyśla koła na nowo, ale jego diamonds & freaks to zdrowa odmiana dla wymęczonego let’s get it on, a na innej płaszczyźnie kontynuacja tego samego vibe’u, który poniósł debiut dinner party przed kilkoma laty ♪ „you gotta man”


2023

32.

molly tuttle & golden highway city of gold

molly tuttle jest nie do zatrzymania; zwykle podchodzę dość sceptycznie do umieszczania tego samego artysty w podsumowaniu roku dwa lata z rzędu — mam z tyłu głowy, że to ogranicza przekrojowość zestawienia, która zawsze stanowiła jego ważny element, ale molly tuttle jest nie do zatrzymania; city of gold rozpoczyna się tam, gdzie skończyło się zeszłoroczne crooked tree — aranżacyjnie jest wierne bogatej tradycji progresywnego bluegrassu, ale songwritersko i produkcyjnie wciąż przynależy do wielkiej muzycznej rodziny współczesnej americany — tuttle potrafi opowiadać zajmujące historie i zręcznie ilustrować je dźwiękiem — w tym kontekście to, że city of gold zdaje się bardziej zbiorem opowieści niż jakimkolwiek innym rodzajem albumu, musi być więc największym komplementem ♪ „alice in the bluegrass”


31.

atarashii gakkō „tokyo calling”

co to byłaby za lista, gdyby nie pojawił się choćby jeden numer poznany na tiktoku; „tokyo calling” jest na swój sposób memiczne, tiktok mu służy; gdyby netflix miał w swojej bibliotece teledyski, ten opisaliby tagiem „udawana powaga”; jest coś absolutnie fenomenalnego i absurdalnego zarazem w epickim połączeniu japońskiego idol rapu z mechaniczną marszowością jakby podkradzioną pradziadowi megachadów susumu hirasawie; ten hardy, pełen plot twistów numer mistrzowsko puentuje zresztą pewna klasyczna subtelność — stopniowo podszywająca i obezwładniająca wszystko


2023

30.

enny we go again

wszyscy ci, którym podobnie jak mi nie udało się odnaleźć własnej wrażliwości w cokolwiek krzykliwym krążku noname, być może znajdą bezpieczną przystań na epce brytyjskiej raperki enny; we go again to osobisty, kameralnie zaaranżowany kobiecy rap umiejętnie podszyty neo-soulem — enny ma nieco bardziej żywiołowe flow, co doskonale koresponduje z niedającym się przeoczyć ulicznym pierwiastkiem równoważącym tylko pozornie zdającą się dominować chilloutową stronę wydawnictwa; w ciągu kwadransa można tą epkę zarówno dać utulić się do snu, jak i rozkręcić domowy before — a mówią, że dwie sroki za ogon niepodobna ♪ „charge it”


2023

29.

cécile mclorin salvant mélusine

pierwsza francuskojęzyczna płyta salvant jest niewątpliwie najbardziej pikantną w jej dorobku; piosenkarka wychodzi od klasycznego chanson, by stopniowo zacząć dekonstruować je w kolejnych coraz śmielej zaaranżowanych utworach, jak zwykle w części autorskich, w części pożyczonych, tym razem sięgających aż xii wieku i czerpiących z tradycji muzyki haitańskiej — w ten sposób cécile opowiada historię tytułowej średniowiecznej czarodziejki meluzyny w ramach swoiście pojmowanej polifonii nie tylko intertekstualnej, ale polistylistycznej; artystka odważnie realizuje swoje artystyczne ambicje, meandrując między gatunkami i epokami, a efekt, choć na papierze zuchwały, wcale nie brzmi nieprzystępnie; pod wieloma względami to frankofońska siostra-bliźniaczka zeszłorocznego ghost song, równie ekspresyjna, być może odrobinę swobodniejsza w ogólnej wymowie ♪ „d’un feu secret”


2023

28.

pabllo vittar after

kariera muzyczna pabllo vittar to dla mnie żadne novum, ale przyznam, że nie brałem jej do końca na poważnie aż do momentu, kiedy włączyłem tę płytę; after jest klubowym reworkiem wydanej nieco wcześniej noitady, którą sprawdziłem we fragmentach dopiero o wiele później; wszystkie te momenty, w których vittar wydawała się ociężała czy niezbyt natchniona rozwalcowano tu bez litości, tworząc klubowego potwora, dla którego nic nie jest tabu i nie ma czegoś takiego jak zły gust — taneczny sam w sobie brazylijski funk zostaje tu ogłuszony i nafaszerowany niewybrednym house’m, ballroomowymi pasażami i najsroższą z brazylijskich bangersztuk — beat bruxaria; to dekonstrukcja totalna ocierająca się wręcz o pastisz, bezkompromisowa, głośna i wulgarna — połączenie wszystkiego tego, czym powinny być: dobry album z remixami i dobry drag ♪ „descontrolada (cyberkills remix)”


2023

27.

willie nelson bluegrass

willie nelson po latach wraca do tuzina swoich własnych numerów i nagrywa je ponownie z zespołem bluegrassowym; wiele mogło tutaj pójść nie tak, a okazało się, że że w wieku 90 lat willie wciąż jest wyłącznie niesamowity; i taka też jest ta płyta, można z powodzeniem od dnia premiery określić ją mianem klasycznego showcase’u songwriterskiego i storytellingowego talentu nelsona; willie brzmi zadziwiająco witalnie, a co podkreślają na wpół akustyczne bluegrassowe aranże — pozwalają też wyeksponować atuty samych numerów, które wszystkie bez wyjątku należycie tutaj oddychają; podczas swojej trwającej ponad 60 lat kariery nelson podjął (albo podjęto za niego) wiele złych decyzji produkcyjno-aranżacyjnych — bluegrass nie nie da się w tym względzie nic zarzucić (w przeciwieństwie do wyjątkowo okropnej okładki) ♪ „you left me a long, long time ago”


26.

boygenius „cool about it”

choć folkowa supergrupa w wydaniu długogrającym przekonała mnie do siebie połowicznie, w intymnym niby-singlu „cool about it” niesionym bliskimi harmoniami czarującego unisonu baker, bridgers i dacus, wokalistki obudziły zimowe duchy kameralnego folku z appalachów; słodko-gorzkie doświadczenia przepisały z niecodzienną czułością i empatią, nagrywając najpiękniejszą kompozycję laury marling, która nigdy nie wyszła spod jej pióra


2023

25.

slaughter beach, dog crying, laughing, waving, smiling

zawsze lubiłem wilco, lubię też ich tegoroczną płytę, ale zawsze miałem też z nimi dość wstydliwy problem — chociaż przez lata obcowałem z jakimś tuzinem ich albumów i były to zwykle przyjemne spotkania, żaden z nich nie zajął mnie tak, jakbym chciał, żeby mnie zajął — ile to miałem podejść do yankee hotel foxtrot — nigdy nam nie wyszło; pomimo tego są oczywiście momenty w ich dyskografii, które naprawdę odpowiadają jakimś moim realnym potrzebom — potrzebuję jakichś punktów zaczepienia, by nadal wytrwale próbować; tymczasem tegoroczna płyta średnio przeze mnie znanej wcześniej grupy o nieprzyjaznej nazwie slaughter beach, dog — robi to, czego nie udało się dotąd żadnej z tuzina płyt wilco, a mianowicie całościowo rezonuje ze mną, zajmuje mnie od pierwszej do ostatniej piosenki przez bite 40 minut; crying, laughing, waving, smiling uszlachetnia wcześniejsze surowsze brzmienie grupy z klasycznie indiefolkrockowym rodowodem o elementy kameralnej americany, takiej jak u wilco wlaśnie czy nawet bliższych mi the jayhawks na subtelnym countrysoulowym podbiciu; prawdą jest, że potrzebowałem odpowiedniej chwili na tę płytę, ale ta szczęśliwie nadeszła przed końcem roku — okazało się, że to idealna ścieżka dźwiękowa dla małomiasteczkowego zimowego letargu, w który bezwiednie przyszło mi wpaść pod koniec roku; potrzebowałem tej płyty na tę przykrą zimę, która zastygła w późnej jesieni, podczas gdy my i tak nosimy wysokie buty ♪ „engine”


2023

24.

isaiah collier parallel universe

niby nie trzeba już nikogo przekonywać, że jazz nie jest jakąś post-intelektualną mrzonką dla grupki kolesi w swetrach na dusznym poddaszu, ale w dalszym ciągu zbyt rzadko trafiają się płyty, które jednocześnie wypływają bezpośrednio z jego istoty, niczego nie zafałszowując czy nie upraszczając, i brzmią na tyle swobodnie, że przyjemnie obcować z nimi bez konieczności ich studiowania; zaledwie 25-letni saksofonista i bandleader isaiah collier na drugim krążku firmowanym własnym nazwiskiem czerpie z historii soulu, by używając jazzowych środków nagrać płytę doskonale harmonijną, która jednak nie zadowala się półśrodkami; to mój najprzyjemniejszy jazzowy listen ostatniego roku, którego jednak nie dałbym sobie nazwać guilty pleasure ♪ „eggun”


2023

23.

gia margaret romantic piano

dużo słuchałem w tym roku tej płyty — w pierwszej kolejności dlatego, że ujęła mnie od progu sielskim zestawieniem odgłosów natury i tego samego intymnego impresjonistycznego pianina, które pod palcami haruki nakamury pozwoliło mi przetrwać przy zdrowych zmysłach pierwszy rok pandemii; w pewnym momencie jednak zacząłem się zastanawiać, czy nie daję się nabrać po raz kolejny na tę samą sztuczkę, u podłoża której stoi moja niedająca się zafałszować słabość do muzyki erika satie i jego pogrobowców; nie chciałem bez przyczyny potknąć się o tkliwość lub sentymentalizm, być może robiąc z siebie głupca (przed każdym z trójki moich czytelników — pozdrawiam, jeśli to czytacie) — niemniej ilekroć wracałem do tego pejzażyku, wciągał mnie przed swój widnokrąg, malował trudne do rozpędzenia obrazy, czarował subtelnością i finezją; postanowiłem więc się poddać i zaakceptować ryzyko potencjalnego upadku po potknięciu o tkliwość lub sentymentalizm — niczego nie żałuję, gia margaret pany ♪ „cinnamon”


22.

sheena ringo „watashi wa neko no me”

sheena ringo, ikona japońskiego art rocka, świętuje w tym roku ćwierć dekady na scenie i na tę okoliczność postanowiono nagrać i zaaranżować na nowo „watashi wa neko no me” — niewydaną kompozycję z sesji nagraniowych do pierwszej płyty artystki „muzai moratorium” z 1999 roku; aranżem nawiązano co prawda bezsprzecznie do ringo gitarowej, jakby w hołdzie surowemu brzmieniu jej debiutu, ale są w tym wszystkim też jednak niezaprzeczalnie: metapopowa progresywność i sterylność charakterystyczne dla jej późniejszej dyskografii; wszystko to, pożenione z połamaną japońską melodyką i rytmiką refrenu pożyczoną z francuskiego yé-yé (czego nie było w dyskografii ringo w tak ewidentny sposób chyba od czasu „tōkyō no hito” z 2000 roku), sprawia, że kawałek można w istocie potraktować jako pomost między dwoma krańcami jej dotychczasowej kariery


21.

aespa „welcome to my world”

to ten majestatyczny popowy hymn roku, którego nie nagrała ariana grande; dziewczyny z aespa wypuściły w tym roku dwie udane epki, a pierwszą z nich rozpoczyna „welcome to my world” zręcznie spajający w jedno alt-popową ramę, trapową rytmikę i dozowany z wyczuciem kinematograficzny koloryt; za efekt wow odpowiadają jednak w dużej mierze klasyczna melodyka post-britney w refrenie i precyzyjnie zsynchronizowana ewoluująca w czasie oprawa aranżacyjna


2023

20.

nourished by time erotic probiotic 2

debiut nourished by time brzmi jakby ktoś próbował w piwnicy odtworzyć brzmienie blood orange — jest swojsko lo-fi’owy, w naturalny sposób przekracza granice gatunkowe, a jednocześnie śmiało eksploruje melodykę klasycznego r&b lat 80. i 90. z elementami freestyle’u; dzięki temu można uplasować go (z pewną nieśmiałością) gdzieś pomiędzy 90sowym sealem a szalonymi reedycjami afrykańskiego andergrandu awesome tapes from africa; nie jest to żadne zupełnie nieprawdopodobne połączenie, ale wnosi do zastanej stylistyki alt r&b melodyczno-rytmiczną witalność i szczerość ekspresji, której cholernie było jej potrzeba ♪ „daddy”


2023

19.

grouptherapy. i was mature for my age, but i was still a child

wyobraźcie sobie imprezę, gdzie na zmianę grają numery brockhampton z ery saturation i popowe przeboje taylor swift, raz na jakiś czas ukradkiem przemycając coś louisa cole’a albo jakiś banger destiny’s child, o którym już dawno zapomniano, ale nadal buja, jak należy; ta impreza to tegoroczny przełomowy krążek trójki dziecięcych aktorów ze spalonego teatru, którzy w ramach grupowej terapii postanowili opowiedzieć o swoich doświadczeniach w formie longplaya; rzecz jest odrobinę chaotyczna, ale już od pierwszego odsłuchu absolutnie hipnotyzująca; angażuje nie tylko przebojowymi refrenami doskonale wpisanymi w nieco nostalgicznie brzmiące, zdrowo smagające słuchacza bity, ale także osobistą perspektywą w paraterapetycznym kontekście nie tylko na papierze; koniec końców jest w tym sporo artystycznej i życiowej samoświadomości, nawet jeśli całości brakuje momentami jakiejś koncepcyjnej ogłady ♪ „american psycho”


2023

18.

janelle monáe the age of pleasure

umieszczenie tu the age of pleasure jest dość paradoksalne — z jednej strony od samego początku przeszkadzała mi ta zredukowana aranżacyjnie i wokalnie odsłona monáe, z drugiej przez lata, choć zasłuchiwałem się w jej kolejnych krążkach, żaden z nich nie zabrzmiał mi wystarczająco dobrze jako całość — zawsze były fragmenty, które odstawały brzmieniowo lub koncepcyjnie; tymczasem choć the age of pleasure to niewątpliwie monáe w wersji light (albo hard, zależy jak na to spojrzeć), jest to absolutnie najbardziej koherentna płyta w jej dorobku; nie kibicuję tej inkarnacji monáe, bo wiem, że jest w stanie robić rzeczy mniej powierzchowne tematycznie, ale był to album, do którego z przyjemnością wracałem przez całe lato, także ze względu na to, jak gładko za każdym razem mijał mi ten półgodzinny trip solidnie inspirowany dancehallem i afrobeatsami — to w dużej mierze zasługa naprawdę pierwszorzędnej roboty produkcyjnej — wrażliwej na niuanse i zręcznie realizującej podjęte ryzyko formalne ♪ „only have eyes 42”


17.

troye sivan „rush”

troye sivan zdecydował się na wejście na pełnej i efektem jest najpewniej najlepszy numer w jego dotychczasowej dyskografii; w doskonałym momencie i bez wikłania się w półśrodki zaadaptował 90sowy euro house, kreatywną choreografię i fantazję o sportowych (ew. wojskowych) przyśpiewkach, by stworzyć taneczny hymn minionego lata i dorzucić swoje trzy grosze do spuścizny kulturowej lgbt; sivanowi wciąż udaje się zachować urok i delikatność, co doskonale równoważy dość ryzykowną w przeciwnym razie oprawę


2023

16.

geese 3d country

to jest reinkarnacja tej niezdarnej nonszalanckiej energii, za którą pokochaliśmy becka, a której staruszek od jakiegoś czasu żałuje sobie i nam; geese nie wymyślają koła na nowo, ale całkiem ładnie idzie im łączenie ze sobą tego, co niezależne, gitarowe i punkowe z elementami jakiejś kowbojskiej fantastyki i podskórnie (albo raczej incognito) funkującym tętnem; są dziwaczni, trochę oldschoolowi, trochę połamani melodycznie i aranżacyjnie, gdzieś w sąsiedztwie neo-progowej tradycji spod znaku black country, new road, ale jednak po swojemu; pewnie bym tę płytę zignorował po wstępnym odsłuchu, gdyby chodziło mi tylko o gitarki, to pewnie bym ten album zignorował, ale wiecie, pierwiastek kowbojski, funk incognito i pozornie poskromiona, ale bardzo pozytywna energia, przyciągnęły mnie jak lasso — żeby raz! ♪ „cowboy nudes”


15.

chris stapleton „white horse”

chris stapleton od swojego błyskotliwego przełomu przed ośmioma laty pozostaje niedoścignionym fenomenem — konsekwentnie realizuje własną wizję artystyczną, jednocześnie pozostając jednym z najpopularniejszych piosenkarzy country w ameryce; tym samym jest w stanie wprowadzać na listy przebojów (zdominowane przez radiowy pop, bełkotliwy pop rap i bezbarwne pop country) takie klasycznie rockowe wariactwa jak „white horse”; stapleton w swojej gitarowej wizji spaja w jedno country, blues i soul, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie; powracający kilkakrotnie post-springstreenowski gitarowy riff wprowadza hardrockowym przejściem, a jego wokal w ekspresyjnym refrenie to kwintesencja spuścizny sierściuchowego rocka minionych dekad; mimo tego, także dzięki fenomenalnemu songwritingowi, ani na chwilę nie jest serowy — pozostaje wrażliwy i szczery


2023

14.

leon thomas electric dusk

choć dzięki tiktokowej odkrytce miguel miał w tym roku swoje pięć minut, lepszym remedium na tęsknotę za klasycznym r&b stojącym w rozkroku pomiędzy radiowym powabem a artystycznymi aspiracjami okazał się tegoroczny longplay leona thomasa; wspominaliśmy o tym w audycji chyba bez mała tuzin razy, ale to typ, który przed laty zrobił numer zatytułowany „favorite” (który stał się swoistym archetypem dobrego r&b), a potem rozpłynął się w powietrzu; w sierpniu wreszcie wrócił z electric dusk i chociaż zupełnie nie miałem względem tego krążka żadnych oczekiwań, okazało się, że to jedna z najsolidniej skrojonych, najprzyjemniej płynących i najbardziej koherentnych stylistycznie rzeczy w tym roku; nie ma mowy o wywracaniu stolika, odkrywaniu ameryki, ale thomas cholernie kompetentnie nadaje swoim dość radiowym numerom lekko psychodelicznego twistu, tak jak robił to miguel dekadę temu; i niezależnie od tego, czy ma dla nas podbitego gitarowym samplem bangera-miniaturkę, czy pościelowy walczyk, robi to zajmująco, ma substancję, podejście i styl ♪ „breaking point”


2023

13.

ana frango elétrico me chama de gato que eu sou sua

na swojej poprzedniej płycie (osoba imieniem) ana próbowała zrobić z bossa novą i mpb do samo, co dekadę wcześniej alternatywne r&b zrobiło z contemporary r&b — kreatywnie odcedzić, rozwodnić i doprawić na nowo w sypialnianej umywalce — rezultat był ciekawy, ale trochę bezbarwny; tymczasem jej popandemiczny album me chama de gato que eu sou sua to definicja muzycznego kolorytu — te same klasyczne inspiracje bogato omaszczone funkiem i wystawione na brazylijskie słońce to najbardziej wdzięcznie promieniejący vibe w tegorocznej muzyce; dla przełamania podawany z pół-wytrawnymi sophisti-popowymi cudeńkami współczesnego mpb, jakich nie powstydziliby się rogério duprat czy caetano veloso ♪ „boy of stranger things”


2023

12.

joanna sternberg i’ve got me

w roku gdy wielkoformatowi popowi idole bardziej nachalnie niż dotąd na każdym kroku próbowali przekonywać fanów o osobistym charakterze swoich piosenek, górą jest (przynajmniej moralnie i estetycznie) na szczęście szlachetna prostota; joanna sternberg na swoją drugą płytę, którą wydała jej oficyna sufjana stevensa, nagrała dwanaście prostych utworów-historii o emocjach na kanwie (naprawdę) klasycznie pojmowanej stylistyki singer/songwriter; akustyczne brzmienie, domowy diy-owy sznyt i odrobinę skrzekliwy wokal sternberg plasują ją niepodważalnie gdzieś pomiędzy joanną newsom a danielem johnstonem, ale nie umiem też oprzeć się skojarzeniu z karen dalton; jest jednak w jej aranżach i refrenach jakieś niepodważalne ciepełko — tu czy tam skrzą się soulowe tony, pobrzmiewa swojsko pianino, a sama sternberg wydaje się w swoich rozterkach bardzo daleka od rozmyślnych artystowskich kreacji ♪ „i’ve got me”


11.

knower „nightmare”

nightmare to absolutna esencja knowera i wszystkiego tego, co wychodzi im najlepiej (w opozycji do tego, co nie wychodzi im najlepiej, a na co w jakiejś części znalazło się miejsce na ich tegorocznej płytcie); nie jest to żadne nowe otwarcie, przekraczanie granicy dotąd nieprzekraczanej czy nawet niewyznaczonej, ale jest w tym numerze coś absolutnie obezwładniającego — począwszy od wysoce energetycznego synth-funkowego bitu, przez targające nim raz po raz szaleńcze zmiany tempa zręcznie pożenione z elokwentnymi solówkami jazzowej proweniencji, aż po niedający się zakwestionować melodyjny refren; tym samym knower dokładają do swojej dyskografii kolejny perfekcyjny prog-popowy banger


2023

10.

model/actriz dogsbody

potrzebowałem kilku odsłuchów, żeby zdać sobie sprawę, co przyciąga mnie i intryguje w tym dysonantycznym bałaganie na skraju hałasu (o tym za chwilę, najpierw o tym, że bałagan jest pozorny); jest w tym bałaganie niechybnie jakaś równowaga — utwory różnią się od siebie stylistycznie i w większości mają w sobie popowy pierwiastek, wszystko jest doskonale zaplanowane, nawet jeśli funkcjonuje na skraju rozpadu czy ginie w jakichś industrialnych pasażach; na pewnym poziomie dogsbody brzmi trochę jakby arca chciała nagrać gitarową płytę z corey’m taylorem ze slipknot na wokalu (przeciwko czemu nie miałbym nic przeciwko, ale trudno ocenić, czy oni by się dogadali, nie wnikam) — i to podobieństwo wokalu hadena do taylora, zarówno w barwie, jak i w artykulacji, zwłaszcza w spokojniejszych fragmentach, jest tym elementem, który mnie w tę płytę wciągnął; bo widzicie, za dzieciaka miałem wielką słabość do wokalisty slipknota, był nawet czas, że uznawałem go za mojego ulubionego w muzyce gitarowej i z czasem zacząłem coraz to bardziej żałować, że nie udało mu się zafunkcjonować w nieco innym muzycznym anturażu (do tego stopnia, że sprawdziłem jego tegoroczny solowy krążek, więc to żaden zamknięty rozdział); model/actriz nie tylko okazało się alternatywną odpowiedzią na jakąś moją przedwieczną niezaspokojoną potrzebę, ale dało mi o wiele więcej, bo haden ma w sobie całe mnóstwo wrażliwości, która rezonuje ze mną na innym poziomie; to jedna z najbardziej fascynujących płyt 2023 roku i być może jedna z tych, które zostaną ze mną na dłużej ♪ „crossing guard”


9.

peggy gou „(it goes like) nanana”

może się wydawać, że współczesnemu radiowemu popowi często brakuje polotu i dystansu, ale sukces tegoroczny pogrobowca „bailando” i „my heart goes boom” — „(it goes like) nanana” peggy gou pokazuje, że to przedwczesna diagnoza; i chociaż można pewnie uznać go za kolejną emanację 90sowego revivalu, w 2023 roku myślenie kategoriami klasycznego stylistycznego recyklingu wydaje się nieadekwatne; gou bardzo świadomie łączy klasyczny ibizahouse’owy riff a la atb z lekko ospałymi zwrotkami pożyczonymi melodycznie z „day n nite” kida cudiego i powtarzanym bez końca tytułowym „nanana”, refrenem jak za dawnych lat (heh), na tanecznym eurodance’owym bicie, by stworzyć z dużym prawdopodobieństwem najbardziej wirusowy numer roku, który jest w stanie zjednoczyć na parkiecie niejedną julkę z niejednym sebkiem


2023

8.

sofia kourtesis madres

gdyby kourtesis wydała tę płytę przed pięcioma laty przywitałbym ją od progu jak spełnione proroctwo, ale choć tym razem potrzebowałem dać sobie z nią więcej czasu, proroctwa się nie przedawniają — madres z końcem roku dowiozło spóźnione zakończenie lata, a może lato, które nigdy się nie kończy, albo nawet lato, które kończy się nieustannie i bezsprzecznie, ale ów koniec wcale nie nastaje; to jedna chwila zatrzymana w czasie, romantycznie rozciągnięta na trzy kwadranse płyty, to ten słodko-gorzki moment, kiedy zdajemy sprawę, że być może właśnie przeżywamy jeden z najszczęśliwszych momentów swojego życia, a jednocześnie, że on już zaraz bezpowrotnie się skończy; kourtesis pięknie doprawia deephouse’owe kompozycje własnym temperamentem, ale nigdy nie jest nachalna, podnosi na duchu, pomaga naprawdę czuć ♪ „si te portas bonito”


2023

7.

meshell ndegeocello the omnichord real book

buntownicza twarz neosoulowej rewolucji lat 90., w trzydziestą rocznicę swojego przełomowego debiutu i po pięcioletniej przerwie, gdy wydawało się, że jej kariera dobiegła końca, nagrała płytę kompletną, najpewniej najlepszą w dorobku ostatnich dwudziestu lat, a być może w ogóle; the omnichord real book wypełniają emocjonalne i artystyczne poszukiwania na kanwie autorskiej mieszanki natchnionego nu-jazzu i artystycznego soulu; to płyta-przygoda, ale nie jedna z tych, które rzucają słuchacza bez wyczucia w strumień świadomości twórcy; meshell porusza się tu klasycznym neo-soulowym kodem i według niego porządkuje krążek; do współpracy zaprasza tuzin pierwszoligowych jazzowych instrumentalistów, dzięki którym wizja ndegeocello ujmuje autentycznością brzmienia i charakterem stylistycznego mariażu, o konsekwentność którego zadbała już sama artystka; ich wkład równoważy także piosenkowy charakter większości kompozycji i w przeciwnym razie być może dość przewidywalny artpopowy anturaż ♪ „virgo”


2023

6.

cleo sol gold

gdy cleo sol w połowie września wypuściła heaven, poczułem się lekko rozczarowany, a gdy dwa tygodnie później wydała gold, a ja zatopiłem się w tę muzykę jak zahipnotyzowany, początkowo nie do końca potrafiłem uchwycić różnicę; oba krążki można opisać jako smoothsoulowe i inspirowane gospel, różnica jest taka, że podczas gdy heaven jest przede wszystkim smooth w kojący, choć dość zachowawczy sposób, gold jest od pierwszego do ostatniego taktu jedną z najbardziej natchnionych płyt w dotychczasowej historii neo-soulu; choć aranże są raczej kameralne, sol nie rezygnuje wcale z całkiem współczesnej rytmicznej oprawy — jej wizja gospel polega na przełożeniu własnych duchowych inspiracji na brzmienie, w którym sama czuje się swobodnie i podkreślenie ich z wyczuciem raczej skromnym gospelowym chórkiem; skromność to zresztą jedno z słów kluczy do zrozumienia, jak i dlaczego ta płyta wyszła sol tak znakomicie; i autentyczność — bo choć można się z sol nie zgadzać co do sposobu widzenia świata, trudno zanegować siłę i namacalność wizji nakreślonej tak słodko na gold ♪ „life will be”


2023

5.

lankum false lankum

musiała nadejść zima, żebym dał się obezwładnić lankum, choć miałem ich na plejlistach od wiosny — intensywność i posępność tego materiału wymagały odpowiedniego katalizatora; w dużym uproszczeniu nowy album działającej już od przeszło dwóch dekad formacji można opisać jako irlandzką wariację na temat avant-folku spod znaku richarda dawsona i gotyckiego country; jestem przekonany, że da się tę muzykę osadzić w bardziej lokalnym kontekście, nie sięgając za ocean, ale dla mnie lankum robią na tej płycie to, co przed piętnastoma laty zrobiło fleet foxes, tylko w przeciwnym kierunku, tzn. posiłkują się elementami szeroko pojętej americany (obejmującej i wspomniane gotyckie country, i folk z appalachów), żeby nadać własnym tradycjom muzycznym z jednej strony świeżej perspektywy, z drugiej — ponadczasowej głębi; to z dużym prawdopodobieństwem najbardziej kunsztownie zaaranżowany album tego roku, a przy tym, choć niezupełnie piosenkowy, niezwykle zajmujący melodycznie i poruszający emocjonalnie; piękny soundtrack na jesienno-zimowe górskie, leśne i polne wędrówki, choćby tylko w wyobraźni ♪ „clear away in the morning”


2023

4.

steve lehman & orchestre national de jazz ex machina

wśród rozmaitych cytatów i powiedzonek, których ludzie nadużywają jest też takie, że pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze; i chociaż nie mam mocnych, ani tym bardziej logicznych argumentów na obronę śmiałej interpolacji tamtej kontrowersyjnej tezy, im więcej obcuję z ex machina, tym bardziej wzrasta we mnie przekonanie, że to jest właśnie płyta do tańczenia o architekturze; nie jestem co prawda pewien, czy można adekwatnie przetańczyć całą tę płytę o każdym budynku, ale z pewnością znajdą się tu fragmenty, które można odpowiednio wykorzystać w szerokim zakresie ruchów; co nawet jednak ważniejsze, to jest odpowiednia płyta, aby tańczyć o detalach budynków — gzymsach, wykuszach, krużgankach, co niejako uprawomocnia tę dziwaczną paralelę z nadużywanego cytatu; chcę chyba tym wszystkim powiedzieć tyle, że ex machina jest fascynująca — to nieszablonowy, bardzo współczesny post-jazz działający na wyobraźnię; rzecz wyjątkowo dobrze namacalna, być może ze względu na jej ekspresyjność i wyrazisty koloryt, ale ze wszech miar abstrakcyjna; nie chcę analizować jej zresztą pod jakimkolwiek innym kątem — czuję się spełniony, gdy daję jej wybrzmieć i pozwalam sobie na słodko intuicyjny dryf ♪ „speed-freeze, pt. 2”


2023

3.

Q soul,present

soul,present to być może najbardziej zręczna i kreatywna próba przetworzenia spuścizny prince’a i michaela jacksona na współczesny soul w tej dekadzie; krążek jest dość jednoznacznie duchologiczny, ale wyprodukowany ze współczesną swadą; wszystko to, czemu mógłby patronować tutaj wspomniany już prince, zostało przez Q kreatywnie przetworzone, ułożone i podane na nowo; w centrum tej muzyki, choć wychodzącej otwarcie do popowej publiki stoi bowiem syntezatorowy funk, manifestujący się zupełnie otwarcie lub stanowiący podwaliny do kompozycji bardziej klasycznie soulowych; Q doskonale rozumie stylistykę 80sowego r&b na poziomie i melodyki, i brzmienia, a przy tym jest samoświadomym i dojrzałym artystą, dzięki czemu wielokrotnie udaje mu się tutaj osiągnąć rejon popowej transcendencji ♪ „presence”


2023

2.

le cri du caire le cri du caire

po tym jak mimo prób i mimo wiosny nie udało mi się zakochać w love in exile arooj aftab z vijayem iyerem i shahzadem ismaily’m, połączenie arabskiego folku z kameralnym jazzem ostatecznie ścisnęło mnie za serce przy okazji le cri du caire — płyty, która ukazała się wcześniej, ale trafiłem na nią dopiero jesienią; zestawienie tych dwóch krążków ma zresztą sens wyłącznie na papierze, bo już pierwsze odsłuchy odkrywają, że różnic jest więcej niż podobieństw, ale też być może ta pozorna bliskość obu wydawnictw sprawiła, że trio złożone z saudyjskiego wokalisty, francuskiego saksofonisty i niemieckiego wiolonczelisty tak mną wstrząsnęło od pierwszych minut; z jakiegoś powodu ten post-ecm-owy jazz (z bardzo filmowym twistem i tendencją do rozwijania instrumentalizacji w post-minimalistycznych pasażach) doskonale współgra z arabską melodyką głosu miniawiego — tak samo podróż z kairu do paryża czy stuttgartu wydaje się dzisiaj najbardziej naturalną rzeczą na świecie; nie zawsze jednak nawet pomimo wielkiej ostrożności, gdy elementy składowe kolażu pozostają autentyczne, ich połączenie też takie będzie — mając gdzieś z tyłu głowy, że to wciąż pewna estetyzacja dla zachodniego słuchacza, paryż musiał jednak tę artystyczną wizję uprawomocnić; le cri du caire jest dla mnie w jakiejś części muzyką ilustracyjną — to co ilustruje staje mi przed oczyma, ilekroć jej słucham; w tym kontekście nie muszę wiedzieć ani rozumieć więcej, wystarczy mi ten album ♪ „jarda al wadi”


2023

1.

takashi kokubo & andrea esperti music for a cosmic garden

pisałem już niejednokrotnie, że wydana przed czterema laty przez light in the attic biblia japońskiego ambientu i new age’u lat 80. kankyō ongaku otworzyła przede mną pewną stylistyczną i emocjonalną przestrzeń, której wcześniej zupełnie nie znałem, a która zmieniła moje życie bezpowrotnie i na lepsze; na rozszerzonej winylowej wersji tamtego wydawnictwa znalazł się także takashi kokubo, cichy mistrz japońskiej muzyki relaksacyjnej i, zupełnie szczerze, chyba jedna z najmniej ekscytujących mnie postaci z uniwersum kankyō ongaku, zbyt często pozbawiona artystycznego zmysłu niezbędnego, by oddzielić tło w salonie masażu od sztuki (choćby użytkowej); tymczasem dość nieoczekiwanie to on stoi za płytą, której wśród wydawnictw ostatnich kilku lat jest możliwie najbliżej do ideałów kankyō ongaku; music for a cosmic garden całkowicie spełnia obietnicę zawartą w tytule — kokubo łączy tu siły z włoskim multiinstrumentalistą andreą esperti (i dwiema wokalistkami), by zabrać słuchaczy w międzygwiezdną podróż zrealizowaną wyłącznie przy pomocy dźwięku; być może w synergii obu twórców tkwi nieodparcie artystyczne centrum tego projektu, niezbyt abstrakcyjnego w swoich audialnych kreacjach, a jednak wielowymiarowo stymulującego emocje i wyobraźnię; dokąd kokubo i esperti zabiorą swoich pasażerów — to już kwestia indywidualna; w tym sensie to malowniczy newage’owy sequel magnetyzującego stasis sounds for long-distance space travel 36 & zakè z 2020 roku (na marginesie: w 2022 36 & zakè wydali zresztą faktyczny sequel — udany, choć niezbyt zajmujący) ♪ „melting clocks”


Opublikowano

Secondhand Christmas

front

Czasem udaje mi się stanąć na palcach i dosięgnąć tego, co wydaje mi się choćby odrobinę za wysoko. W tym roku nie miałem zadwalającej koncepcji na świąteczny mikstejp i wydawało mi się, że jej nie dosięgnę. Postanowiłem więc nazwać rzecz [i]Secondhand Christmas[/i], zebrać utwory-odrzuty z poprzednich lat, które z jakichś powodów nie trafiły na wcześniejsze części i uznać, że w tym roku to musi wystarczyć. Ostatecznie okazało się, że tych odrzutów nie było wcale zbyt wiele, a jakiś stylistyczny klucz narodził się sam z siebie w procesie i jestem z tego całkiem zadowolony. Tytuł został, bo zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić i uznałem, że równie dobrze to stawanie na palcach może stać się tegorocznym motywem — róbmy swoje, starajmy się, na ile możemy, niech to, że nie wyjdzie nam idealnie, nie zniechęca nas do działania w ogóle. Jeśli tylko uważamy, że warto — próbujmy. Spójrzcie tylko na ten krzywy napis na okładce wyżej — jego krzywizna jest prawdziwą emanacją mnie — ze wszystkich sił chciałbym, żeby wyszedł mi prosto, nie wyszedł — to być może wcale nie jest mi pisane. I trudno. I super.

Obiecałem sobie, że tym razem mój świąteczny opis nie zmieni się w jakiś banalny prep talk — ilekroć później wracam do nich w ciągu roku, łapię się za głowę, co nawypisywałem, a potem znowu przychodzi grudzień i historia się powtarza. Może to dlatego, że sam zbyt często zapominam o tym, co ważne. Machinalnie wypełniam rutynę kolejnych tygodni i tylko raz na jakiś czas pojawia się refleksja, dokąd mnie to prowadzi. Że może przekonanie, że daje z siebie dużo, jest zupełnie mylne, jeśli nie daję z siebie wystarczająco dużo tam, gdzie powinienem, ale tam, gdzie sam uznałem, że będzie mi wygodniej lub lepiej? Tak, wiem, nie uda mi się znaleźć jasnej odpowiedzi, ale też nie o nią tutaj chodzi. Czasem wystarczy szczera wątpliwość, by choć trochę wyrównać trajektorię i święta na szczęście są dla mnie ku temu impulsem. Hej, oby dla Was też!

Poprzednie części świątecznych pozytywek w serii dostępne są na Mixcloudzie. Można słuchać także na Spotify.

Opublikowano

Duch babci, neutralizator TM-015R i pakowanie prezentów

Duch babci, neutralizator TM-015R i pakowanie prezentów

Piłsudski ukradkiem spoglądający na ogród (rekonstrukcja)


Odziedziczyłem po babci neutralizator radiestezyjny. Choć w zasadzie być może to on odziedziczył mnie — zależy jak na to spojrzeć. Dziedziczenie to zresztą duże słowo. Nie zostało ono w żaden sposób sformalizowane. Nie był to obiekt mojego ani niczyjego pożądania. Raczej powinienem napisać, że przechwyciłem neutralizator babci pod jej nieobecność. Nie było w tym zresztą żadnej skrupulatnie zaplanowanej ciągłości. Tata mój, człowiek, który uważa, że rzeczy raczej nie powinno się wyrzucać, dopóki naprawdę nie trzeba (ale ma też ten komfort, że może sobie na takie nonszalanckie niewyrzucanie czy też nieoddawanie pozwolić), przeniósł ten neutralizator razem z innymi rzeczami, które odziedziczyły nas po babci, do piwnicy. Głównie były to pożółkłe książki historyczne, które w najlepszym razie jakiś niedający się przywołać z imienia ktoś przekartkował gdzieś w drugiej połowie lat 70.; zdekompletowane sztućce; grube wełniane bieżniki na solidne rozkładane ławy z polerowanej sklejki; kryształowe kurzołapy w rozmaitych kształtach i wymiarach. Był też gipsowy Piłsudski, który odziedziczył moją mamę (i dzięki temu teraz może ukradkiem spoglądać na ogród, bo stacjonuje na parapecie) — zupełnie jak żywy, choć zupełnie blady, wielkości może w najlepszym razie siedzącego kota i w starciu z tym właśnie porównywalnej wielkości kotem z dużym prawdopodobieństwem mógłby stracić utrzymywaną od lat formę. No i ten neutralizator, który latami walał się na brzegu puchatej, pikowanej, ale ze wszech miar niewygodnej kanapy w kolorze nieumiejętnie zapiklowanej oliwki. I skoro jakoś tak on już tam był, to ja go jakoś tak wziąłem. I to nawet mimo tego, że absolutnie nie miałem odpowiednio niewygodnej kanapy, aby móc go adekwatnie umiejscowić.

Jak informuje dość szczegółowy opis przyklejony skrupulatnie do jego spodu, to neutralizator TM-015R. Jego działanie potwierdzono ponoć licznymi badaniami, atestami, nie trzeba go ładować, a jedyne wymaganie względem korzystającego jest takie, aby go co jakiś czas przetrzeć z kurzu. Piszą też tam, że jest to przedmiot, z którego działania wszyscy są zadowoleni i że o tym przekona się każdy, kogo taki neutralizator odziedziczy. Chwalą też jego podręczne wymiary, zwłaszcza w porównaniu z szerokim zakresem działania. Żebyście mogli jakoś to sobie wyobrazić — z całą pewnością jest mniejszy od kota. Więcej — w starciu z kotem, nie ma pewności w kwestii rozstrzygnięcia. Neutralizator wydaje się potulny, ale ma w sobie coś bezwzględnie nieznoszącego sprzeciwu. Kształtem przypomina trochę znacznych gabarytów guzik i nie taki od koszuli czy spodni, tylko taki do wciskania w oldschoolowym teleturnieju, w którym zamiast miliona wygrywa się roczny zapas bitej śmietany. Guzik ten za żadną cenę jednak nie daje się wcisnąć. Wręcz przeciwnie, sam może pełnić rolę przyciskającą. Nawet jako przycisk do papieru jest zresztą tak samo majestatyczny i w kwestiach związanych z przyciskaniem z tego właśnie powodu całkowicie zdaję się na niego. Nawet jednak jeśli wydaje się w danej chwili niechętny, zawsze wywiązuje się ze swojej roli. Kapitalnie pomaga mi chociażby przy pakowaniu prezentów. Rozumie, mam wrażenie, że jeśli już decyduję się zawinąć podarek w kolorowy papier lub celofan, jest to zadanie wyższej rangi. Nie jest to coś, co zdarza się zbyt często. Podobnie zresztą jak prasowanie. Analogia jest nieunikniona. Jeśli decyduję bowiem założyć coś, co wymagałoby prasowania (to znaczy nie wybieram jednej z tych przesadnie znoszonych części garderoby, których prasować nie trzeba, a które stanowią większość mojej szafy), to niewątpliwie musi mi jakoś zależeć. Podobnie jest z prezentami — te, na których owinięcie poświęciliśmy z przyciskiem czas, nabierają dla nas większego znaczenia. Bo rzeczywiście, gdyby nie mój niezawodny przycisk radiestezyjny, byłoby mi dużo trudniej. Choć gdyby nie ja, przyciskowi też byłoby trudniej. Nie miałby ani komu pakować, ani czego.

Neutralizator ma jeszcze jedną ważną funkcję, o której, zapewne przez przeoczenie, nie wspomniano w obszernym opisie jego wielu zalet. A mianowicie, ilekroć na niego patrzę, myślę o mojej kochanej babci, która z niewiadomych przyczyn przyniosła kiedyś to dziwaczne urządzenie do domu i tak już zostało. Nie mam zresztą dowodu, choć wydaje mi się to najzupełniej naturalne, że to właśnie za jej sprawą od wczesnych lat 90. niestraszne były domownikom cieki wodne i, jak przekonuje producent, promieniowanie wszelkiego rodzaju. Babcia zawsze była pełna energii i otwarta na nowe. Znakomicie funkcjonowała w czasach, gdy jeszcze telewizja kablowa nie przyniosła rewolucji telezakupów i żeby coś zdobyć, trzeba się było nachodzić i nawiązać z drugą osobą relację. Ta energia, ta życzliwość, ta ciekawość babci emanuje na mnie, ilekroć używam mojego TM-015R podczas pakowania prezentów dla wszystkich tych bliskich mi osób, których neutralizatorom radiestezyjnym szczęśliwie nie było dane mnie odziedziczyć.

Opublikowano

Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland

Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland

Haruki Murakami, „Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland”, wyd. Muza, 2003


Po lekturze długo zastanawiałem się, co właściwie przeczytałem, o czym była ta książka, jaki wniosek mogę wyciągnąć z lektury. Ilekroć jednak wydawało mi się, że jestem bliski rozwiązania łamigłówki Murakamiego, znajdowałem kontrargumenty dla własnej tezy. Podobnie jednak jak sama fabuła powieści i potencjalne płynące z lektury wnioski cechuje niedająca się rozstrzygnąć ambiwalencja, nie umiem też stwierdzić, czy to dobrze, czy źle, że nie umiem uporządkować tego, z czym przez kilka tygodni dość ochoczo obcowałem. Istnieje ryzyko, że czas jedynie tę niejednoznaczność pogłębi, ale jest też nadzieja, że będę raz po raz wracał do tej dziwacznej historii w poszukiwaniu wyjaśnienia. Niezależnie od tego, mam silne poczucie, że to jedna z najlepszych pozycji w dorobku Murakamiego. Akcja toczy się w ramach dwóch równoległych opowieści, ściśle, choć dość pokrętnie, ze sobą związanych. W pierwszej bohater snuje plan ucieczki z tajemniczego fantazyjnego miasta otoczonego wysokim murem, którego być może nie da się sforsować. W drugiej ten sam lub inny bohater pracuje jako specjalista od szyfrowania danych w analogowych latach 80. Nie zdradzę chyba zbyt wiele, gdy napiszę, że z czasem oba światy zaczynają przenikać się w osobliwy sposób. To coś, co Murakami robił później niejednokrotnie, najbardziej prominentnie chyba w trylogii „1Q84”, z różnym skutkiem. Narracja pisarza jest rzeczowa i przejrzysta, wygładzając niejako dziwactwa i zawiłości fabularne, co od zawsze odpowiadało mi w jego książkach. Jednocześnie jednak „Koniec świata i hard-boiled wonderland” nie powiela jednego z moich największych zarzutów względem większości jego powieści (z chlubnym wyjątkiem wspomnianego „1Q84”), a mianowicie kończy się w ramach tej samej delikatnej równowagi fabularno-estetycznej. Wielokrotnie miałem wrażenie, że Murakami nie umie kończyć swoich powieści — ucieka się do absurdalnych rozwiązań, wyciąga z rękawa kolejną kartę deus ex machina, na tym etapie zupełnie zbędną, aby dodatkowo zszokować czytelnika. Ja sam nie fetyszyzuję zakończeń, czasem lepiej gdy wcale ich nie ma, wielkie kulminacje średnio mnie biorą, tak uważam. W „Końcu świata” Murakamiemu udaje się podtrzymać rosnące napięcie i obejść bez sztuczek, które rozbijałyby to funkcjonalne decorum, które tak u niego cenię. No i pozostawia też czytelnikowi kwestię interpretacji samej historii, w której, mam silne poczucie, nie może chodzić przecież wyłącznie o wyjaśnienie samej intrygi. Czy może jednak?

Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland