czy to był dobry rok w muzyce? myślę, że nie powinno się już tego pytania zadawać, ani tym bardziej na nie odpowiadać — wydaje się obecnie tyle muzyki każdego rodzaju, że tylko od indywidualnych wyborów i potrzeb każdego słuchacza zależy, jak dobrze ten niemal bezkresny potencjał wykorzysta
gdy zaczynałem bawić się podsumowania roczne, trochę wciąż nie wiedziałem, co lubię i co jest czym — była to okazja do przyjrzenia się wyborom innych i pokusa do jakiejś konsolidacji trendów w oparciu o własną wrażliwość; teraz, owszem, pewne prawidłowości w rozmaitych podsumowaniach dużych redakcji tworzą intrygujący kontekst, ale nie są już dla mnie wyznacznikiem jakości; miałem wobec tego niedające się zrealizować w grudniowej wrzawie marzenie, żeby symbolicznie zdążyć ze swoją listą przed świętami; podsumowanie, po raz kolejny wspólne dla płyt, epek, singli i wszystkiego co pomiędzy, łączy muzykę, dla której znalazłem w tym roku przestrzeń i której potrzebowałem, z tą, którą uznałem za nieszablonową, adekwatną popkulturowo lub stylistycznie
40. |
dj vitinho beat e dj roca „montagem faz macete 3.0” |
najbardziej chory bit tego roku bezlitośnie obezwładniający wszystko, co napotyka na swojej drodze, włączając w to dwóch charyzmatycznych didżejów; bezkompromisowy akt klubowego nieposłuszeństwa czy bezrozumnie krzykliwy (czego-to-nie-wymyślą) muzyczny mem?
39. |
amor muere a time to love, a time to die |
między titanikiem a amor meure, dwoma tegorocznymi projektami rozchwytywanej od kilku lat elektroakustyczki z meksyku — mabe fratti, moje serce zatrzymało się przy tym drugim — umocowanym w estetyce akustycznego folku z nieodmiennie awangardowym zacięciem; w kameralnym instrumentarium i na wpół improwizowanym charakterze znalazłem poniekąd odpowiedź na moje ukochane hontatedori sprzed równo dekady; a time to love, a time to die jest nieporównywalnie mroczniejsze, ale w jakiś sposób odpowiada na podobne potrzeby estetyczne; i być może, to bardziej o mnie niż o płycie, ale pomyślałem ostatnio, to najwyższe stężenie awangardy, z jakim mam ochotę ostatnio obcować ♪ „love dies”
38. |
la baracande la baracande |
czwarta płyta francuskiego kwartetu la baracande to chyba najbardziej fascynujący z tegorocznych dźwiękowych portali — wyobraźcie sobie, że w dalekiej i pogrążonej w wiecznej zimie krainie stworzonej przez natural snow buildings, pełnej avantfolkowych zagajników i wysokich gór całych z posępnych burdonów, żyje i występuje owernijski bard, który niesie swą wartką pieśń przez tę posępną krainę, a akompaniują mu i zagajniki, i góry; mimo że krążek jest zbiorem tradycyjnych piosenek z repertuaru folkowej pieśniarki i koronczarki virginie granouillet (zmarłej w 1962, nagrywanej od 1958 roku przez profesora uniwersyteckiego, a nazywanej właśnie la baracande), to rzecz jednak niezbyt piosenkowa — a może inaczej, nie da się tych dawnych melodii i ich wagi zanegować, ale to anturaż stanowi o niezwykłym charakterze tego materiału ♪ „qui veut entendre l’histoire”
37. |
lil yachty let’s start here. |
odejściem od trapowej bazy let’s start here podzieliło dotychczasowych słuchaczy yachty’ego, jednocześnie przyciągając nowych i ich także dzieląc na dwa obozy; niezależnie od raczej ciążącego tej płycie kontekstu wydawniczego, psychodeliczna wycieczka ex-rapera w gitarowe rejony to, mimo regularnych prób z mojej strony, najbliższe rapowi, co jakkolwiek ujęło mnie formalnie i emocjonalnie; yachty’emu udało się w jakimś sensie to, co niezbornie próbował zrobić lil wayne w 2010 roku, nie do końca wyszło z kolei to, co igorem pokazał tyler, the creator, ale oba te krążki, a także the love below andré 3000 i 808 & heartbreak kanyego westa pozostają w jakimś niedającym się bezpośrednio uchwycić związku z tym, co zaprezentował tutaj yachty; let’s start here jest w swoim neo-psych-rockowym animuszu gęstsze i bardziej powtarzalne niż którakolwiek z tamtych płyt; cechują je wewnętrzne sprzeczności, post-ironia miesza się tu z nieukrywaną wrażliwością — nie może być inaczej, yachty nie udźwignąłby tym post-rapowym, post-kanyewestowym autotune’owanym wokalem ani grama prostolinijności — mimo wszystko próbuje i zaskakująco, na jakimś poziomie udaje mu się sprzedać też dziwaczny produkt nie tylko post-rapowy, ale chyba nawet przede wszystkim post-popowy; to jednocześnie papierek lakmusowy i odtrutka na formy, jakie coraz bardziej zuchwale przybiera współczesny pop ♪ „running out of time”
36. |
iris dement workin’ on a world |
w zależności od piosenki opowieści dement różnią się siłą rażenia, ale dzięki wciąż niedającemu się porównać z żadnym innym wszystkie epatują niepodlegającą upływowi czasu witalnością napędzaną odwagą cywilną i przekonaniem, że tylko mówienie otwarcie o rzeczach trudnych może sprawić, że staną się chociaż odrobinę mniej trudne; świat oczami iris nie jest ani trochę mniej popaprany niż ten, który widzimy wszyscy, ale spowija go nadzieja, której czasem wszystkim nam brakuje ♪ „workin’ on a world”
35. |
olivia rodrigo „vampire” |
gdyby taylor swift poprosiła arcade fire o wyprodukowanie jej singla, efektem w najlepszym razie byłoby właśnie „vampire” — tak się jednak jak dotąd nie stało i tym samym to olivii rodrigo udało się nagrać numer lepszy od pięciu tuzinów, które w ostatnim czasie wypuściła swift; to też moim zdaniem artystycznie absolutny tegoroczny szczyt wielkoformatowego radiowego popu — rodrigo rozpoczyna klasycznie rzewną, odrobinę prześpiewaną balladą, by w ciągu trzech kolejnych minut wskoczyć do upstrzonego kolorowymi lampkami post-dyskotekowego wagonu odjeżdżającego w stronę 70sowego piano rocka i wywrócić wspomnianą balladę na lewą stronę; to być może po raz kolejny ta sama historia, wampirze odniesienia można uznać za mało wyszukane, ale bardzo klasyczna melodyka i progresywne rozwinięcie sprzedają tę historię doskonale; efekt jest dość melancholijny i można ten numer z powodzeniem dorzucić do plejlisty na smutną dyskotekę
34. |
the beths „watching the credits” |
zeszłoroczne expert in a dying field dojrzało we mnie dopiero w styczniu już po opublikowaniu listy ulubionych płyt 2022, a okazało się, że to muzyka, która niespodziewanie obudziła we mnie w środku zimy jakąś wiosenną witalność; niekoniecznie prostolinijna, ale też absolutnie bezpretensjonalna, trochę znikąd, bo beths znałem tylko z nazwy, ale jednak niezupełnie; wydane w marcu „watching the credits” przedłużyło ten stan aż do nadejścia faktycznej wiosny — to żaden odrzut, ale doskonale singlowe przedłużenie esencji krążka i stylu grupy w ogóle w formie pojedynczego strzału; autorefleksyjnie, słodko-gorzko, z nutką optymizmu; hip hip hurra, wesołe gitarki!
33. |
blk odyssy diamonds & freaks |
przyznaję, że przed dwoma laty nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi debiutowi blk odyssy, ale widzę, że od tamtego czasu dostał całkiem sporo miłości w sieci; tym razem role się odwróciły — diamonds & freaks zelektryzowało mnie, ale jego wydanie przeszło trochę bez echa; tymczasem ten rapowy jednak w dużej mierze krążek krążek wypełnia istotną tematyczną niszę klasycznego okołopościelowego neo-soulu; jest jednoznacznie bitowy, ale adekwatnie podszyty jazzem i niestroniący od wokali, które w zależności od utworu można stopniować od natchnionych, przez czułe, aż po sensualne; to płyta bardzo pomiędzy na wielu płaszczyznach, ale jednak nie nazwałbym jej kompromisową — wręcz przeciwnie, dzięki temu melanżowi stylów nie wydaje się anachroniczna; blk odyssy nie wymyśla koła na nowo, ale jego diamonds & freaks to zdrowa odmiana dla wymęczonego let’s get it on, a na innej płaszczyźnie kontynuacja tego samego vibe’u, który poniósł debiut dinner party przed kilkoma laty ♪ „you gotta man”
32. |
molly tuttle & golden highway city of gold |
molly tuttle jest nie do zatrzymania; zwykle podchodzę dość sceptycznie do umieszczania tego samego artysty w podsumowaniu roku dwa lata z rzędu — mam z tyłu głowy, że to ogranicza przekrojowość zestawienia, która zawsze stanowiła jego ważny element, ale molly tuttle jest nie do zatrzymania; city of gold rozpoczyna się tam, gdzie skończyło się zeszłoroczne crooked tree — aranżacyjnie jest wierne bogatej tradycji progresywnego bluegrassu, ale songwritersko i produkcyjnie wciąż przynależy do wielkiej muzycznej rodziny współczesnej americany — tuttle potrafi opowiadać zajmujące historie i zręcznie ilustrować je dźwiękiem — w tym kontekście to, że city of gold zdaje się bardziej zbiorem opowieści niż jakimkolwiek innym rodzajem albumu, musi być więc największym komplementem ♪ „alice in the bluegrass”
31. |
atarashii gakkō „tokyo calling” |
co to byłaby za lista, gdyby nie pojawił się choćby jeden numer poznany na tiktoku; „tokyo calling” jest na swój sposób memiczne, tiktok mu służy; gdyby netflix miał w swojej bibliotece teledyski, ten opisaliby tagiem „udawana powaga”; jest coś absolutnie fenomenalnego i absurdalnego zarazem w epickim połączeniu japońskiego idol rapu z mechaniczną marszowością jakby podkradzioną pradziadowi megachadów susumu hirasawie; ten hardy, pełen plot twistów numer mistrzowsko puentuje zresztą pewna klasyczna subtelność — stopniowo podszywająca i obezwładniająca wszystko
30. |
enny we go again |
wszyscy ci, którym podobnie jak mi nie udało się odnaleźć własnej wrażliwości w cokolwiek krzykliwym krążku noname, być może znajdą bezpieczną przystań na epce brytyjskiej raperki enny; we go again to osobisty, kameralnie zaaranżowany kobiecy rap umiejętnie podszyty neo-soulem — enny ma nieco bardziej żywiołowe flow, co doskonale koresponduje z niedającym się przeoczyć ulicznym pierwiastkiem równoważącym tylko pozornie zdającą się dominować chilloutową stronę wydawnictwa; w ciągu kwadransa można tą epkę zarówno dać utulić się do snu, jak i rozkręcić domowy before — a mówią, że dwie sroki za ogon niepodobna ♪ „charge it”
29. |
cécile mclorin salvant mélusine |
pierwsza francuskojęzyczna płyta salvant jest niewątpliwie najbardziej pikantną w jej dorobku; piosenkarka wychodzi od klasycznego chanson, by stopniowo zacząć dekonstruować je w kolejnych coraz śmielej zaaranżowanych utworach, jak zwykle w części autorskich, w części pożyczonych, tym razem sięgających aż xii wieku i czerpiących z tradycji muzyki haitańskiej — w ten sposób cécile opowiada historię tytułowej średniowiecznej czarodziejki meluzyny w ramach swoiście pojmowanej polifonii nie tylko intertekstualnej, ale polistylistycznej; artystka odważnie realizuje swoje artystyczne ambicje, meandrując między gatunkami i epokami, a efekt, choć na papierze zuchwały, wcale nie brzmi nieprzystępnie; pod wieloma względami to frankofońska siostra-bliźniaczka zeszłorocznego ghost song, równie ekspresyjna, być może odrobinę swobodniejsza w ogólnej wymowie ♪ „d’un feu secret”
28. |
pabllo vittar after |
kariera muzyczna pabllo vittar to dla mnie żadne novum, ale przyznam, że nie brałem jej do końca na poważnie aż do momentu, kiedy włączyłem tę płytę; after jest klubowym reworkiem wydanej nieco wcześniej noitady, którą sprawdziłem we fragmentach dopiero o wiele później; wszystkie te momenty, w których vittar wydawała się ociężała czy niezbyt natchniona rozwalcowano tu bez litości, tworząc klubowego potwora, dla którego nic nie jest tabu i nie ma czegoś takiego jak zły gust — taneczny sam w sobie brazylijski funk zostaje tu ogłuszony i nafaszerowany niewybrednym house’m, ballroomowymi pasażami i najsroższą z brazylijskich bangersztuk — beat bruxaria; to dekonstrukcja totalna ocierająca się wręcz o pastisz, bezkompromisowa, głośna i wulgarna — połączenie wszystkiego tego, czym powinny być: dobry album z remixami i dobry drag ♪ „descontrolada (cyberkills remix)”
27. |
willie nelson bluegrass |
willie nelson po latach wraca do tuzina swoich własnych numerów i nagrywa je ponownie z zespołem bluegrassowym; wiele mogło tutaj pójść nie tak, a okazało się, że że w wieku 90 lat willie wciąż jest wyłącznie niesamowity; i taka też jest ta płyta, można z powodzeniem od dnia premiery określić ją mianem klasycznego showcase’u songwriterskiego i storytellingowego talentu nelsona; willie brzmi zadziwiająco witalnie, a co podkreślają na wpół akustyczne bluegrassowe aranże — pozwalają też wyeksponować atuty samych numerów, które wszystkie bez wyjątku należycie tutaj oddychają; podczas swojej trwającej ponad 60 lat kariery nelson podjął (albo podjęto za niego) wiele złych decyzji produkcyjno-aranżacyjnych — bluegrass nie nie da się w tym względzie nic zarzucić (w przeciwieństwie do wyjątkowo okropnej okładki) ♪ „you left me a long, long time ago”
26. |
boygenius „cool about it” |
choć folkowa supergrupa w wydaniu długogrającym przekonała mnie do siebie połowicznie, w intymnym niby-singlu „cool about it” niesionym bliskimi harmoniami czarującego unisonu baker, bridgers i dacus, wokalistki obudziły zimowe duchy kameralnego folku z appalachów; słodko-gorzkie doświadczenia przepisały z niecodzienną czułością i empatią, nagrywając najpiękniejszą kompozycję laury marling, która nigdy nie wyszła spod jej pióra
25. |
slaughter beach, dog crying, laughing, waving, smiling |
zawsze lubiłem wilco, lubię też ich tegoroczną płytę, ale zawsze miałem też z nimi dość wstydliwy problem — chociaż przez lata obcowałem z jakimś tuzinem ich albumów i były to zwykle przyjemne spotkania, żaden z nich nie zajął mnie tak, jakbym chciał, żeby mnie zajął — ile to miałem podejść do yankee hotel foxtrot — nigdy nam nie wyszło; pomimo tego są oczywiście momenty w ich dyskografii, które naprawdę odpowiadają jakimś moim realnym potrzebom — potrzebuję jakichś punktów zaczepienia, by nadal wytrwale próbować; tymczasem tegoroczna płyta średnio przeze mnie znanej wcześniej grupy o nieprzyjaznej nazwie slaughter beach, dog — robi to, czego nie udało się dotąd żadnej z tuzina płyt wilco, a mianowicie całościowo rezonuje ze mną, zajmuje mnie od pierwszej do ostatniej piosenki przez bite 40 minut; crying, laughing, waving, smiling uszlachetnia wcześniejsze surowsze brzmienie grupy z klasycznie indiefolkrockowym rodowodem o elementy kameralnej americany, takiej jak u wilco wlaśnie czy nawet bliższych mi the jayhawks na subtelnym countrysoulowym podbiciu; prawdą jest, że potrzebowałem odpowiedniej chwili na tę płytę, ale ta szczęśliwie nadeszła przed końcem roku — okazało się, że to idealna ścieżka dźwiękowa dla małomiasteczkowego zimowego letargu, w który bezwiednie przyszło mi wpaść pod koniec roku; potrzebowałem tej płyty na tę przykrą zimę, która zastygła w późnej jesieni, podczas gdy my i tak nosimy wysokie buty ♪ „engine”
24. |
isaiah collier parallel universe |
niby nie trzeba już nikogo przekonywać, że jazz nie jest jakąś post-intelektualną mrzonką dla grupki kolesi w swetrach na dusznym poddaszu, ale w dalszym ciągu zbyt rzadko trafiają się płyty, które jednocześnie wypływają bezpośrednio z jego istoty, niczego nie zafałszowując czy nie upraszczając, i brzmią na tyle swobodnie, że przyjemnie obcować z nimi bez konieczności ich studiowania; zaledwie 25-letni saksofonista i bandleader isaiah collier na drugim krążku firmowanym własnym nazwiskiem czerpie z historii soulu, by używając jazzowych środków nagrać płytę doskonale harmonijną, która jednak nie zadowala się półśrodkami; to mój najprzyjemniejszy jazzowy listen ostatniego roku, którego jednak nie dałbym sobie nazwać guilty pleasure ♪ „eggun”
23. |
gia margaret romantic piano |
dużo słuchałem w tym roku tej płyty — w pierwszej kolejności dlatego, że ujęła mnie od progu sielskim zestawieniem odgłosów natury i tego samego intymnego impresjonistycznego pianina, które pod palcami haruki nakamury pozwoliło mi przetrwać przy zdrowych zmysłach pierwszy rok pandemii; w pewnym momencie jednak zacząłem się zastanawiać, czy nie daję się nabrać po raz kolejny na tę samą sztuczkę, u podłoża której stoi moja niedająca się zafałszować słabość do muzyki erika satie i jego pogrobowców; nie chciałem bez przyczyny potknąć się o tkliwość lub sentymentalizm, być może robiąc z siebie głupca (przed każdym z trójki moich czytelników — pozdrawiam, jeśli to czytacie) — niemniej ilekroć wracałem do tego pejzażyku, wciągał mnie przed swój widnokrąg, malował trudne do rozpędzenia obrazy, czarował subtelnością i finezją; postanowiłem więc się poddać i zaakceptować ryzyko potencjalnego upadku po potknięciu o tkliwość lub sentymentalizm — niczego nie żałuję, gia margaret pany ♪ „cinnamon”
22. |
sheena ringo „watashi wa neko no me” |
sheena ringo, ikona japońskiego art rocka, świętuje w tym roku ćwierć dekady na scenie i na tę okoliczność postanowiono nagrać i zaaranżować na nowo „watashi wa neko no me” — niewydaną kompozycję z sesji nagraniowych do pierwszej płyty artystki „muzai moratorium” z 1999 roku; aranżem nawiązano co prawda bezsprzecznie do ringo gitarowej, jakby w hołdzie surowemu brzmieniu jej debiutu, ale są w tym wszystkim też jednak niezaprzeczalnie: metapopowa progresywność i sterylność charakterystyczne dla jej późniejszej dyskografii; wszystko to, pożenione z połamaną japońską melodyką i rytmiką refrenu pożyczoną z francuskiego yé-yé (czego nie było w dyskografii ringo w tak ewidentny sposób chyba od czasu „tōkyō no hito” z 2000 roku), sprawia, że kawałek można w istocie potraktować jako pomost między dwoma krańcami jej dotychczasowej kariery
21. |
aespa „welcome to my world” |
to ten majestatyczny popowy hymn roku, którego nie nagrała ariana grande; dziewczyny z aespa wypuściły w tym roku dwie udane epki, a pierwszą z nich rozpoczyna „welcome to my world” zręcznie spajający w jedno alt-popową ramę, trapową rytmikę i dozowany z wyczuciem kinematograficzny koloryt; za efekt wow odpowiadają jednak w dużej mierze klasyczna melodyka post-britney w refrenie i precyzyjnie zsynchronizowana ewoluująca w czasie oprawa aranżacyjna
20. |
nourished by time erotic probiotic 2 |
debiut nourished by time brzmi jakby ktoś próbował w piwnicy odtworzyć brzmienie blood orange — jest swojsko lo-fi’owy, w naturalny sposób przekracza granice gatunkowe, a jednocześnie śmiało eksploruje melodykę klasycznego r&b lat 80. i 90. z elementami freestyle’u; dzięki temu można uplasować go (z pewną nieśmiałością) gdzieś pomiędzy 90sowym sealem a szalonymi reedycjami afrykańskiego andergrandu awesome tapes from africa; nie jest to żadne zupełnie nieprawdopodobne połączenie, ale wnosi do zastanej stylistyki alt r&b melodyczno-rytmiczną witalność i szczerość ekspresji, której cholernie było jej potrzeba ♪ „daddy”
19. |
grouptherapy. i was mature for my age, but i was still a child |
wyobraźcie sobie imprezę, gdzie na zmianę grają numery brockhampton z ery saturation i popowe przeboje taylor swift, raz na jakiś czas ukradkiem przemycając coś louisa cole’a albo jakiś banger destiny’s child, o którym już dawno zapomniano, ale nadal buja, jak należy; ta impreza to tegoroczny przełomowy krążek trójki dziecięcych aktorów ze spalonego teatru, którzy w ramach grupowej terapii postanowili opowiedzieć o swoich doświadczeniach w formie longplaya; rzecz jest odrobinę chaotyczna, ale już od pierwszego odsłuchu absolutnie hipnotyzująca; angażuje nie tylko przebojowymi refrenami doskonale wpisanymi w nieco nostalgicznie brzmiące, zdrowo smagające słuchacza bity, ale także osobistą perspektywą w paraterapetycznym kontekście nie tylko na papierze; koniec końców jest w tym sporo artystycznej i życiowej samoświadomości, nawet jeśli całości brakuje momentami jakiejś koncepcyjnej ogłady ♪ „american psycho”
18. |
janelle monáe the age of pleasure |
umieszczenie tu the age of pleasure jest dość paradoksalne — z jednej strony od samego początku przeszkadzała mi ta zredukowana aranżacyjnie i wokalnie odsłona monáe, z drugiej przez lata, choć zasłuchiwałem się w jej kolejnych krążkach, żaden z nich nie zabrzmiał mi wystarczająco dobrze jako całość — zawsze były fragmenty, które odstawały brzmieniowo lub koncepcyjnie; tymczasem choć the age of pleasure to niewątpliwie monáe w wersji light (albo hard, zależy jak na to spojrzeć), jest to absolutnie najbardziej koherentna płyta w jej dorobku; nie kibicuję tej inkarnacji monáe, bo wiem, że jest w stanie robić rzeczy mniej powierzchowne tematycznie, ale był to album, do którego z przyjemnością wracałem przez całe lato, także ze względu na to, jak gładko za każdym razem mijał mi ten półgodzinny trip solidnie inspirowany dancehallem i afrobeatsami — to w dużej mierze zasługa naprawdę pierwszorzędnej roboty produkcyjnej — wrażliwej na niuanse i zręcznie realizującej podjęte ryzyko formalne ♪ „only have eyes 42”
17. |
troye sivan „rush” |
troye sivan zdecydował się na wejście na pełnej i efektem jest najpewniej najlepszy numer w jego dotychczasowej dyskografii; w doskonałym momencie i bez wikłania się w półśrodki zaadaptował 90sowy euro house, kreatywną choreografię i fantazję o sportowych (ew. wojskowych) przyśpiewkach, by stworzyć taneczny hymn minionego lata i dorzucić swoje trzy grosze do spuścizny kulturowej lgbt; sivanowi wciąż udaje się zachować urok i delikatność, co doskonale równoważy dość ryzykowną w przeciwnym razie oprawę
16. |
geese 3d country |
to jest reinkarnacja tej niezdarnej nonszalanckiej energii, za którą pokochaliśmy becka, a której staruszek od jakiegoś czasu żałuje sobie i nam; geese nie wymyślają koła na nowo, ale całkiem ładnie idzie im łączenie ze sobą tego, co niezależne, gitarowe i punkowe z elementami jakiejś kowbojskiej fantastyki i podskórnie (albo raczej incognito) funkującym tętnem; są dziwaczni, trochę oldschoolowi, trochę połamani melodycznie i aranżacyjnie, gdzieś w sąsiedztwie neo-progowej tradycji spod znaku black country, new road, ale jednak po swojemu; pewnie bym tę płytę zignorował po wstępnym odsłuchu, gdyby chodziło mi tylko o gitarki, to pewnie bym ten album zignorował, ale wiecie, pierwiastek kowbojski, funk incognito i pozornie poskromiona, ale bardzo pozytywna energia, przyciągnęły mnie jak lasso — żeby raz! ♪ „cowboy nudes”
15. |
chris stapleton „white horse” |
chris stapleton od swojego błyskotliwego przełomu przed ośmioma laty pozostaje niedoścignionym fenomenem — konsekwentnie realizuje własną wizję artystyczną, jednocześnie pozostając jednym z najpopularniejszych piosenkarzy country w ameryce; tym samym jest w stanie wprowadzać na listy przebojów (zdominowane przez radiowy pop, bełkotliwy pop rap i bezbarwne pop country) takie klasycznie rockowe wariactwa jak „white horse”; stapleton w swojej gitarowej wizji spaja w jedno country, blues i soul, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie; powracający kilkakrotnie post-springstreenowski gitarowy riff wprowadza hardrockowym przejściem, a jego wokal w ekspresyjnym refrenie to kwintesencja spuścizny sierściuchowego rocka minionych dekad; mimo tego, także dzięki fenomenalnemu songwritingowi, ani na chwilę nie jest serowy — pozostaje wrażliwy i szczery
14. |
leon thomas electric dusk |
choć dzięki tiktokowej odkrytce miguel miał w tym roku swoje pięć minut, lepszym remedium na tęsknotę za klasycznym r&b stojącym w rozkroku pomiędzy radiowym powabem a artystycznymi aspiracjami okazał się tegoroczny longplay leona thomasa; wspominaliśmy o tym w audycji chyba bez mała tuzin razy, ale to typ, który przed laty zrobił numer zatytułowany „favorite” (który stał się swoistym archetypem dobrego r&b), a potem rozpłynął się w powietrzu; w sierpniu wreszcie wrócił z electric dusk i chociaż zupełnie nie miałem względem tego krążka żadnych oczekiwań, okazało się, że to jedna z najsolidniej skrojonych, najprzyjemniej płynących i najbardziej koherentnych stylistycznie rzeczy w tym roku; nie ma mowy o wywracaniu stolika, odkrywaniu ameryki, ale thomas cholernie kompetentnie nadaje swoim dość radiowym numerom lekko psychodelicznego twistu, tak jak robił to miguel dekadę temu; i niezależnie od tego, czy ma dla nas podbitego gitarowym samplem bangera-miniaturkę, czy pościelowy walczyk, robi to zajmująco, ma substancję, podejście i styl ♪ „breaking point”
13. |
ana frango elétrico me chama de gato que eu sou sua |
na swojej poprzedniej płycie (osoba imieniem) ana próbowała zrobić z bossa novą i mpb do samo, co dekadę wcześniej alternatywne r&b zrobiło z contemporary r&b — kreatywnie odcedzić, rozwodnić i doprawić na nowo w sypialnianej umywalce — rezultat był ciekawy, ale trochę bezbarwny; tymczasem jej popandemiczny album me chama de gato que eu sou sua to definicja muzycznego kolorytu — te same klasyczne inspiracje bogato omaszczone funkiem i wystawione na brazylijskie słońce to najbardziej wdzięcznie promieniejący vibe w tegorocznej muzyce; dla przełamania podawany z pół-wytrawnymi sophisti-popowymi cudeńkami współczesnego mpb, jakich nie powstydziliby się rogério duprat czy caetano veloso ♪ „boy of stranger things”
12. |
joanna sternberg i’ve got me |
w roku gdy wielkoformatowi popowi idole bardziej nachalnie niż dotąd na każdym kroku próbowali przekonywać fanów o osobistym charakterze swoich piosenek, górą jest (przynajmniej moralnie i estetycznie) na szczęście szlachetna prostota; joanna sternberg na swoją drugą płytę, którą wydała jej oficyna sufjana stevensa, nagrała dwanaście prostych utworów-historii o emocjach na kanwie (naprawdę) klasycznie pojmowanej stylistyki singer/songwriter; akustyczne brzmienie, domowy diy-owy sznyt i odrobinę skrzekliwy wokal sternberg plasują ją niepodważalnie gdzieś pomiędzy joanną newsom a danielem johnstonem, ale nie umiem też oprzeć się skojarzeniu z karen dalton; jest jednak w jej aranżach i refrenach jakieś niepodważalne ciepełko — tu czy tam skrzą się soulowe tony, pobrzmiewa swojsko pianino, a sama sternberg wydaje się w swoich rozterkach bardzo daleka od rozmyślnych artystowskich kreacji ♪ „i’ve got me”
11. |
knower „nightmare” |
nightmare to absolutna esencja knowera i wszystkiego tego, co wychodzi im najlepiej (w opozycji do tego, co nie wychodzi im najlepiej, a na co w jakiejś części znalazło się miejsce na ich tegorocznej płytcie); nie jest to żadne nowe otwarcie, przekraczanie granicy dotąd nieprzekraczanej czy nawet niewyznaczonej, ale jest w tym numerze coś absolutnie obezwładniającego — począwszy od wysoce energetycznego synth-funkowego bitu, przez targające nim raz po raz szaleńcze zmiany tempa zręcznie pożenione z elokwentnymi solówkami jazzowej proweniencji, aż po niedający się zakwestionować melodyjny refren; tym samym knower dokładają do swojej dyskografii kolejny perfekcyjny prog-popowy banger
10. |
model/actriz dogsbody |
potrzebowałem kilku odsłuchów, żeby zdać sobie sprawę, co przyciąga mnie i intryguje w tym dysonantycznym bałaganie na skraju hałasu (o tym za chwilę, najpierw o tym, że bałagan jest pozorny); jest w tym bałaganie niechybnie jakaś równowaga — utwory różnią się od siebie stylistycznie i w większości mają w sobie popowy pierwiastek, wszystko jest doskonale zaplanowane, nawet jeśli funkcjonuje na skraju rozpadu czy ginie w jakichś industrialnych pasażach; na pewnym poziomie dogsbody brzmi trochę jakby arca chciała nagrać gitarową płytę z corey’m taylorem ze slipknot na wokalu (przeciwko czemu nie miałbym nic przeciwko, ale trudno ocenić, czy oni by się dogadali, nie wnikam) — i to podobieństwo wokalu hadena do taylora, zarówno w barwie, jak i w artykulacji, zwłaszcza w spokojniejszych fragmentach, jest tym elementem, który mnie w tę płytę wciągnął; bo widzicie, za dzieciaka miałem wielką słabość do wokalisty slipknota, był nawet czas, że uznawałem go za mojego ulubionego w muzyce gitarowej i z czasem zacząłem coraz to bardziej żałować, że nie udało mu się zafunkcjonować w nieco innym muzycznym anturażu (do tego stopnia, że sprawdziłem jego tegoroczny solowy krążek, więc to żaden zamknięty rozdział); model/actriz nie tylko okazało się alternatywną odpowiedzią na jakąś moją przedwieczną niezaspokojoną potrzebę, ale dało mi o wiele więcej, bo haden ma w sobie całe mnóstwo wrażliwości, która rezonuje ze mną na innym poziomie; to jedna z najbardziej fascynujących płyt 2023 roku i być może jedna z tych, które zostaną ze mną na dłużej ♪ „crossing guard”
9. |
peggy gou „(it goes like) nanana” |
może się wydawać, że współczesnemu radiowemu popowi często brakuje polotu i dystansu, ale sukces tegoroczny pogrobowca „bailando” i „my heart goes boom” — „(it goes like) nanana” peggy gou pokazuje, że to przedwczesna diagnoza; i chociaż można pewnie uznać go za kolejną emanację 90sowego revivalu, w 2023 roku myślenie kategoriami klasycznego stylistycznego recyklingu wydaje się nieadekwatne; gou bardzo świadomie łączy klasyczny ibizahouse’owy riff a la atb z lekko ospałymi zwrotkami pożyczonymi melodycznie z „day n nite” kida cudiego i powtarzanym bez końca tytułowym „nanana”, refrenem jak za dawnych lat (heh), na tanecznym eurodance’owym bicie, by stworzyć z dużym prawdopodobieństwem najbardziej wirusowy numer roku, który jest w stanie zjednoczyć na parkiecie niejedną julkę z niejednym sebkiem
8. |
sofia kourtesis madres |
gdyby kourtesis wydała tę płytę przed pięcioma laty przywitałbym ją od progu jak spełnione proroctwo, ale choć tym razem potrzebowałem dać sobie z nią więcej czasu, proroctwa się nie przedawniają — madres z końcem roku dowiozło spóźnione zakończenie lata, a może lato, które nigdy się nie kończy, albo nawet lato, które kończy się nieustannie i bezsprzecznie, ale ów koniec wcale nie nastaje; to jedna chwila zatrzymana w czasie, romantycznie rozciągnięta na trzy kwadranse płyty, to ten słodko-gorzki moment, kiedy zdajemy sprawę, że być może właśnie przeżywamy jeden z najszczęśliwszych momentów swojego życia, a jednocześnie, że on już zaraz bezpowrotnie się skończy; kourtesis pięknie doprawia deephouse’owe kompozycje własnym temperamentem, ale nigdy nie jest nachalna, podnosi na duchu, pomaga naprawdę czuć ♪ „si te portas bonito”
7. |
meshell ndegeocello the omnichord real book |
buntownicza twarz neosoulowej rewolucji lat 90., w trzydziestą rocznicę swojego przełomowego debiutu i po pięcioletniej przerwie, gdy wydawało się, że jej kariera dobiegła końca, nagrała płytę kompletną, najpewniej najlepszą w dorobku ostatnich dwudziestu lat, a być może w ogóle; the omnichord real book wypełniają emocjonalne i artystyczne poszukiwania na kanwie autorskiej mieszanki natchnionego nu-jazzu i artystycznego soulu; to płyta-przygoda, ale nie jedna z tych, które rzucają słuchacza bez wyczucia w strumień świadomości twórcy; meshell porusza się tu klasycznym neo-soulowym kodem i według niego porządkuje krążek; do współpracy zaprasza tuzin pierwszoligowych jazzowych instrumentalistów, dzięki którym wizja ndegeocello ujmuje autentycznością brzmienia i charakterem stylistycznego mariażu, o konsekwentność którego zadbała już sama artystka; ich wkład równoważy także piosenkowy charakter większości kompozycji i w przeciwnym razie być może dość przewidywalny artpopowy anturaż ♪ „virgo”
6. |
cleo sol gold |
gdy cleo sol w połowie września wypuściła heaven, poczułem się lekko rozczarowany, a gdy dwa tygodnie później wydała gold, a ja zatopiłem się w tę muzykę jak zahipnotyzowany, początkowo nie do końca potrafiłem uchwycić różnicę; oba krążki można opisać jako smoothsoulowe i inspirowane gospel, różnica jest taka, że podczas gdy heaven jest przede wszystkim smooth w kojący, choć dość zachowawczy sposób, gold jest od pierwszego do ostatniego taktu jedną z najbardziej natchnionych płyt w dotychczasowej historii neo-soulu; choć aranże są raczej kameralne, sol nie rezygnuje wcale z całkiem współczesnej rytmicznej oprawy — jej wizja gospel polega na przełożeniu własnych duchowych inspiracji na brzmienie, w którym sama czuje się swobodnie i podkreślenie ich z wyczuciem raczej skromnym gospelowym chórkiem; skromność to zresztą jedno z słów kluczy do zrozumienia, jak i dlaczego ta płyta wyszła sol tak znakomicie; i autentyczność — bo choć można się z sol nie zgadzać co do sposobu widzenia świata, trudno zanegować siłę i namacalność wizji nakreślonej tak słodko na gold ♪ „life will be”
5. |
lankum false lankum |
musiała nadejść zima, żebym dał się obezwładnić lankum, choć miałem ich na plejlistach od wiosny — intensywność i posępność tego materiału wymagały odpowiedniego katalizatora; w dużym uproszczeniu nowy album działającej już od przeszło dwóch dekad formacji można opisać jako irlandzką wariację na temat avant-folku spod znaku richarda dawsona i gotyckiego country; jestem przekonany, że da się tę muzykę osadzić w bardziej lokalnym kontekście, nie sięgając za ocean, ale dla mnie lankum robią na tej płycie to, co przed piętnastoma laty zrobiło fleet foxes, tylko w przeciwnym kierunku, tzn. posiłkują się elementami szeroko pojętej americany (obejmującej i wspomniane gotyckie country, i folk z appalachów), żeby nadać własnym tradycjom muzycznym z jednej strony świeżej perspektywy, z drugiej — ponadczasowej głębi; to z dużym prawdopodobieństwem najbardziej kunsztownie zaaranżowany album tego roku, a przy tym, choć niezupełnie piosenkowy, niezwykle zajmujący melodycznie i poruszający emocjonalnie; piękny soundtrack na jesienno-zimowe górskie, leśne i polne wędrówki, choćby tylko w wyobraźni ♪ „clear away in the morning”
4. |
steve lehman & orchestre national de jazz ex machina |
wśród rozmaitych cytatów i powiedzonek, których ludzie nadużywają jest też takie, że pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze; i chociaż nie mam mocnych, ani tym bardziej logicznych argumentów na obronę śmiałej interpolacji tamtej kontrowersyjnej tezy, im więcej obcuję z ex machina, tym bardziej wzrasta we mnie przekonanie, że to jest właśnie płyta do tańczenia o architekturze; nie jestem co prawda pewien, czy można adekwatnie przetańczyć całą tę płytę o każdym budynku, ale z pewnością znajdą się tu fragmenty, które można odpowiednio wykorzystać w szerokim zakresie ruchów; co nawet jednak ważniejsze, to jest odpowiednia płyta, aby tańczyć o detalach budynków — gzymsach, wykuszach, krużgankach, co niejako uprawomocnia tę dziwaczną paralelę z nadużywanego cytatu; chcę chyba tym wszystkim powiedzieć tyle, że ex machina jest fascynująca — to nieszablonowy, bardzo współczesny post-jazz działający na wyobraźnię; rzecz wyjątkowo dobrze namacalna, być może ze względu na jej ekspresyjność i wyrazisty koloryt, ale ze wszech miar abstrakcyjna; nie chcę analizować jej zresztą pod jakimkolwiek innym kątem — czuję się spełniony, gdy daję jej wybrzmieć i pozwalam sobie na słodko intuicyjny dryf ♪ „speed-freeze, pt. 2”
3. |
Q soul,present |
soul,present to być może najbardziej zręczna i kreatywna próba przetworzenia spuścizny prince’a i michaela jacksona na współczesny soul w tej dekadzie; krążek jest dość jednoznacznie duchologiczny, ale wyprodukowany ze współczesną swadą; wszystko to, czemu mógłby patronować tutaj wspomniany już prince, zostało przez Q kreatywnie przetworzone, ułożone i podane na nowo; w centrum tej muzyki, choć wychodzącej otwarcie do popowej publiki stoi bowiem syntezatorowy funk, manifestujący się zupełnie otwarcie lub stanowiący podwaliny do kompozycji bardziej klasycznie soulowych; Q doskonale rozumie stylistykę 80sowego r&b na poziomie i melodyki, i brzmienia, a przy tym jest samoświadomym i dojrzałym artystą, dzięki czemu wielokrotnie udaje mu się tutaj osiągnąć rejon popowej transcendencji ♪ „presence”
2. |
le cri du caire le cri du caire |
po tym jak mimo prób i mimo wiosny nie udało mi się zakochać w love in exile arooj aftab z vijayem iyerem i shahzadem ismaily’m, połączenie arabskiego folku z kameralnym jazzem ostatecznie ścisnęło mnie za serce przy okazji le cri du caire — płyty, która ukazała się wcześniej, ale trafiłem na nią dopiero jesienią; zestawienie tych dwóch krążków ma zresztą sens wyłącznie na papierze, bo już pierwsze odsłuchy odkrywają, że różnic jest więcej niż podobieństw, ale też być może ta pozorna bliskość obu wydawnictw sprawiła, że trio złożone z saudyjskiego wokalisty, francuskiego saksofonisty i niemieckiego wiolonczelisty tak mną wstrząsnęło od pierwszych minut; z jakiegoś powodu ten post-ecm-owy jazz (z bardzo filmowym twistem i tendencją do rozwijania instrumentalizacji w post-minimalistycznych pasażach) doskonale współgra z arabską melodyką głosu miniawiego — tak samo podróż z kairu do paryża czy stuttgartu wydaje się dzisiaj najbardziej naturalną rzeczą na świecie; nie zawsze jednak nawet pomimo wielkiej ostrożności, gdy elementy składowe kolażu pozostają autentyczne, ich połączenie też takie będzie — mając gdzieś z tyłu głowy, że to wciąż pewna estetyzacja dla zachodniego słuchacza, paryż musiał jednak tę artystyczną wizję uprawomocnić; le cri du caire jest dla mnie w jakiejś części muzyką ilustracyjną — to co ilustruje staje mi przed oczyma, ilekroć jej słucham; w tym kontekście nie muszę wiedzieć ani rozumieć więcej, wystarczy mi ten album ♪ „jarda al wadi”
1. |
takashi kokubo & andrea esperti music for a cosmic garden |
pisałem już niejednokrotnie, że wydana przed czterema laty przez light in the attic biblia japońskiego ambientu i new age’u lat 80. kankyō ongaku otworzyła przede mną pewną stylistyczną i emocjonalną przestrzeń, której wcześniej zupełnie nie znałem, a która zmieniła moje życie bezpowrotnie i na lepsze; na rozszerzonej winylowej wersji tamtego wydawnictwa znalazł się także takashi kokubo, cichy mistrz japońskiej muzyki relaksacyjnej i, zupełnie szczerze, chyba jedna z najmniej ekscytujących mnie postaci z uniwersum kankyō ongaku, zbyt często pozbawiona artystycznego zmysłu niezbędnego, by oddzielić tło w salonie masażu od sztuki (choćby użytkowej); tymczasem dość nieoczekiwanie to on stoi za płytą, której wśród wydawnictw ostatnich kilku lat jest możliwie najbliżej do ideałów kankyō ongaku; music for a cosmic garden całkowicie spełnia obietnicę zawartą w tytule — kokubo łączy tu siły z włoskim multiinstrumentalistą andreą esperti (i dwiema wokalistkami), by zabrać słuchaczy w międzygwiezdną podróż zrealizowaną wyłącznie przy pomocy dźwięku; być może w synergii obu twórców tkwi nieodparcie artystyczne centrum tego projektu, niezbyt abstrakcyjnego w swoich audialnych kreacjach, a jednak wielowymiarowo stymulującego emocje i wyobraźnię; dokąd kokubo i esperti zabiorą swoich pasażerów — to już kwestia indywidualna; w tym sensie to malowniczy newage’owy sequel magnetyzującego stasis sounds for long-distance space travel 36 & zakè z 2020 roku (na marginesie: w 2022 36 & zakè wydali zresztą faktyczny sequel — udany, choć niezbyt zajmujący) ♪ „melting clocks”