Opublikowano

2023

2023

czy to był dobry rok w muzyce? myślę, że nie powinno się już tego pytania zadawać, ani tym bardziej na nie odpowiadać — wydaje się obecnie tyle muzyki każdego rodzaju, że tylko od indywidualnych wyborów i potrzeb każdego słuchacza zależy, jak dobrze ten niemal bezkresny potencjał wykorzysta

gdy zaczynałem bawić się podsumowania roczne, trochę wciąż nie wiedziałem, co lubię i co jest czym — była to okazja do przyjrzenia się wyborom innych i pokusa do jakiejś konsolidacji trendów w oparciu o własną wrażliwość; teraz, owszem, pewne prawidłowości w rozmaitych podsumowaniach dużych redakcji tworzą intrygujący kontekst, ale nie są już dla mnie wyznacznikiem jakości; miałem wobec tego niedające się zrealizować w grudniowej wrzawie marzenie, żeby symbolicznie zdążyć ze swoją listą przed świętami; podsumowanie, po raz kolejny wspólne dla płyt, epek, singli i wszystkiego co pomiędzy, łączy muzykę, dla której znalazłem w tym roku przestrzeń i której potrzebowałem, z tą, którą uznałem za nieszablonową, adekwatną popkulturowo lub stylistycznie


40.

dj vitinho beat e dj roca „montagem faz macete 3.0”

najbardziej chory bit tego roku bezlitośnie obezwładniający wszystko, co napotyka na swojej drodze, włączając w to dwóch charyzmatycznych didżejów; bezkompromisowy akt klubowego nieposłuszeństwa czy bezrozumnie krzykliwy (czego-to-nie-wymyślą) muzyczny mem?


2023

39.

amor muere a time to love, a time to die

między titanikiem a amor meure, dwoma tegorocznymi projektami rozchwytywanej od kilku lat elektroakustyczki z meksyku — mabe fratti, moje serce zatrzymało się przy tym drugim — umocowanym w estetyce akustycznego folku z nieodmiennie awangardowym zacięciem; w kameralnym instrumentarium i na wpół improwizowanym charakterze znalazłem poniekąd odpowiedź na moje ukochane hontatedori sprzed równo dekady; a time to love, a time to die jest nieporównywalnie mroczniejsze, ale w jakiś sposób odpowiada na podobne potrzeby estetyczne; i być może, to bardziej o mnie niż o płycie, ale pomyślałem ostatnio, to najwyższe stężenie awangardy, z jakim mam ochotę ostatnio obcować ♪ „love dies”


2023

38.

la baracande la baracande

czwarta płyta francuskiego kwartetu la baracande to chyba najbardziej fascynujący z tegorocznych dźwiękowych portali — wyobraźcie sobie, że w dalekiej i pogrążonej w wiecznej zimie krainie stworzonej przez natural snow buildings, pełnej avantfolkowych zagajników i wysokich gór całych z posępnych burdonów, żyje i występuje owernijski bard, który niesie swą wartką pieśń przez tę posępną krainę, a akompaniują mu i zagajniki, i góry; mimo że krążek jest zbiorem tradycyjnych piosenek z repertuaru folkowej pieśniarki i koronczarki virginie granouillet (zmarłej w 1962, nagrywanej od 1958 roku przez profesora uniwersyteckiego, a nazywanej właśnie la baracande), to rzecz jednak niezbyt piosenkowa — a może inaczej, nie da się tych dawnych melodii i ich wagi zanegować, ale to anturaż stanowi o niezwykłym charakterze tego materiału ♪ „qui veut entendre l’histoire”


2023

37.

lil yachty let’s start here.

odejściem od trapowej bazy let’s start here podzieliło dotychczasowych słuchaczy yachty’ego, jednocześnie przyciągając nowych i ich także dzieląc na dwa obozy; niezależnie od raczej ciążącego tej płycie kontekstu wydawniczego, psychodeliczna wycieczka ex-rapera w gitarowe rejony to, mimo regularnych prób z mojej strony, najbliższe rapowi, co jakkolwiek ujęło mnie formalnie i emocjonalnie; yachty’emu udało się w jakimś sensie to, co niezbornie próbował zrobić lil wayne w 2010 roku, nie do końca wyszło z kolei to, co igorem pokazał tyler, the creator, ale oba te krążki, a także the love below andré 3000 i 808 & heartbreak kanyego westa pozostają w jakimś niedającym się bezpośrednio uchwycić związku z tym, co zaprezentował tutaj yachty; let’s start here jest w swoim neo-psych-rockowym animuszu gęstsze i bardziej powtarzalne niż którakolwiek z tamtych płyt; cechują je wewnętrzne sprzeczności, post-ironia miesza się tu z nieukrywaną wrażliwością — nie może być inaczej, yachty nie udźwignąłby tym post-rapowym, post-kanyewestowym autotune’owanym wokalem ani grama prostolinijności — mimo wszystko próbuje i zaskakująco, na jakimś poziomie udaje mu się sprzedać też dziwaczny produkt nie tylko post-rapowy, ale chyba nawet przede wszystkim post-popowy; to jednocześnie papierek lakmusowy i odtrutka na formy, jakie coraz bardziej zuchwale przybiera współczesny pop ♪ „running out of time”


2023

36.

iris dement workin’ on a world

w zależności od piosenki opowieści dement różnią się siłą rażenia, ale dzięki wciąż niedającemu się porównać z żadnym innym wszystkie epatują niepodlegającą upływowi czasu witalnością napędzaną odwagą cywilną i przekonaniem, że tylko mówienie otwarcie o rzeczach trudnych może sprawić, że staną się chociaż odrobinę mniej trudne; świat oczami iris nie jest ani trochę mniej popaprany niż ten, który widzimy wszyscy, ale spowija go nadzieja, której czasem wszystkim nam brakuje ♪ „workin’ on a world”


35.

olivia rodrigo „vampire”

gdyby taylor swift poprosiła arcade fire o wyprodukowanie jej singla, efektem w najlepszym razie byłoby właśnie „vampire” — tak się jednak jak dotąd nie stało i tym samym to olivii rodrigo udało się nagrać numer lepszy od pięciu tuzinów, które w ostatnim czasie wypuściła swift; to też moim zdaniem artystycznie absolutny tegoroczny szczyt wielkoformatowego radiowego popu — rodrigo rozpoczyna klasycznie rzewną, odrobinę prześpiewaną balladą, by w ciągu trzech kolejnych minut wskoczyć do upstrzonego kolorowymi lampkami post-dyskotekowego wagonu odjeżdżającego w stronę 70sowego piano rocka i wywrócić wspomnianą balladę na lewą stronę; to być może po raz kolejny ta sama historia, wampirze odniesienia można uznać za mało wyszukane, ale bardzo klasyczna melodyka i progresywne rozwinięcie sprzedają tę historię doskonale; efekt jest dość melancholijny i można ten numer z powodzeniem dorzucić do plejlisty na smutną dyskotekę


34.

the beths „watching the credits”

zeszłoroczne expert in a dying field dojrzało we mnie dopiero w styczniu już po opublikowaniu listy ulubionych płyt 2022, a okazało się, że to muzyka, która niespodziewanie obudziła we mnie w środku zimy jakąś wiosenną witalność; niekoniecznie prostolinijna, ale też absolutnie bezpretensjonalna, trochę znikąd, bo beths znałem tylko z nazwy, ale jednak niezupełnie; wydane w marcu „watching the credits” przedłużyło ten stan aż do nadejścia faktycznej wiosny — to żaden odrzut, ale doskonale singlowe przedłużenie esencji krążka i stylu grupy w ogóle w formie pojedynczego strzału; autorefleksyjnie, słodko-gorzko, z nutką optymizmu; hip hip hurra, wesołe gitarki!


2023

33.

blk odyssy diamonds & freaks

przyznaję, że przed dwoma laty nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi debiutowi blk odyssy, ale widzę, że od tamtego czasu dostał całkiem sporo miłości w sieci; tym razem role się odwróciły — diamonds & freaks zelektryzowało mnie, ale jego wydanie przeszło trochę bez echa; tymczasem ten rapowy jednak w dużej mierze krążek krążek wypełnia istotną tematyczną niszę klasycznego okołopościelowego neo-soulu; jest jednoznacznie bitowy, ale adekwatnie podszyty jazzem i niestroniący od wokali, które w zależności od utworu można stopniować od natchnionych, przez czułe, aż po sensualne; to płyta bardzo pomiędzy na wielu płaszczyznach, ale jednak nie nazwałbym jej kompromisową — wręcz przeciwnie, dzięki temu melanżowi stylów nie wydaje się anachroniczna; blk odyssy nie wymyśla koła na nowo, ale jego diamonds & freaks to zdrowa odmiana dla wymęczonego let’s get it on, a na innej płaszczyźnie kontynuacja tego samego vibe’u, który poniósł debiut dinner party przed kilkoma laty ♪ „you gotta man”


2023

32.

molly tuttle & golden highway city of gold

molly tuttle jest nie do zatrzymania; zwykle podchodzę dość sceptycznie do umieszczania tego samego artysty w podsumowaniu roku dwa lata z rzędu — mam z tyłu głowy, że to ogranicza przekrojowość zestawienia, która zawsze stanowiła jego ważny element, ale molly tuttle jest nie do zatrzymania; city of gold rozpoczyna się tam, gdzie skończyło się zeszłoroczne crooked tree — aranżacyjnie jest wierne bogatej tradycji progresywnego bluegrassu, ale songwritersko i produkcyjnie wciąż przynależy do wielkiej muzycznej rodziny współczesnej americany — tuttle potrafi opowiadać zajmujące historie i zręcznie ilustrować je dźwiękiem — w tym kontekście to, że city of gold zdaje się bardziej zbiorem opowieści niż jakimkolwiek innym rodzajem albumu, musi być więc największym komplementem ♪ „alice in the bluegrass”


31.

atarashii gakkō „tokyo calling”

co to byłaby za lista, gdyby nie pojawił się choćby jeden numer poznany na tiktoku; „tokyo calling” jest na swój sposób memiczne, tiktok mu służy; gdyby netflix miał w swojej bibliotece teledyski, ten opisaliby tagiem „udawana powaga”; jest coś absolutnie fenomenalnego i absurdalnego zarazem w epickim połączeniu japońskiego idol rapu z mechaniczną marszowością jakby podkradzioną pradziadowi megachadów susumu hirasawie; ten hardy, pełen plot twistów numer mistrzowsko puentuje zresztą pewna klasyczna subtelność — stopniowo podszywająca i obezwładniająca wszystko


2023

30.

enny we go again

wszyscy ci, którym podobnie jak mi nie udało się odnaleźć własnej wrażliwości w cokolwiek krzykliwym krążku noname, być może znajdą bezpieczną przystań na epce brytyjskiej raperki enny; we go again to osobisty, kameralnie zaaranżowany kobiecy rap umiejętnie podszyty neo-soulem — enny ma nieco bardziej żywiołowe flow, co doskonale koresponduje z niedającym się przeoczyć ulicznym pierwiastkiem równoważącym tylko pozornie zdającą się dominować chilloutową stronę wydawnictwa; w ciągu kwadransa można tą epkę zarówno dać utulić się do snu, jak i rozkręcić domowy before — a mówią, że dwie sroki za ogon niepodobna ♪ „charge it”


2023

29.

cécile mclorin salvant mélusine

pierwsza francuskojęzyczna płyta salvant jest niewątpliwie najbardziej pikantną w jej dorobku; piosenkarka wychodzi od klasycznego chanson, by stopniowo zacząć dekonstruować je w kolejnych coraz śmielej zaaranżowanych utworach, jak zwykle w części autorskich, w części pożyczonych, tym razem sięgających aż xii wieku i czerpiących z tradycji muzyki haitańskiej — w ten sposób cécile opowiada historię tytułowej średniowiecznej czarodziejki meluzyny w ramach swoiście pojmowanej polifonii nie tylko intertekstualnej, ale polistylistycznej; artystka odważnie realizuje swoje artystyczne ambicje, meandrując między gatunkami i epokami, a efekt, choć na papierze zuchwały, wcale nie brzmi nieprzystępnie; pod wieloma względami to frankofońska siostra-bliźniaczka zeszłorocznego ghost song, równie ekspresyjna, być może odrobinę swobodniejsza w ogólnej wymowie ♪ „d’un feu secret”


2023

28.

pabllo vittar after

kariera muzyczna pabllo vittar to dla mnie żadne novum, ale przyznam, że nie brałem jej do końca na poważnie aż do momentu, kiedy włączyłem tę płytę; after jest klubowym reworkiem wydanej nieco wcześniej noitady, którą sprawdziłem we fragmentach dopiero o wiele później; wszystkie te momenty, w których vittar wydawała się ociężała czy niezbyt natchniona rozwalcowano tu bez litości, tworząc klubowego potwora, dla którego nic nie jest tabu i nie ma czegoś takiego jak zły gust — taneczny sam w sobie brazylijski funk zostaje tu ogłuszony i nafaszerowany niewybrednym house’m, ballroomowymi pasażami i najsroższą z brazylijskich bangersztuk — beat bruxaria; to dekonstrukcja totalna ocierająca się wręcz o pastisz, bezkompromisowa, głośna i wulgarna — połączenie wszystkiego tego, czym powinny być: dobry album z remixami i dobry drag ♪ „descontrolada (cyberkills remix)”


2023

27.

willie nelson bluegrass

willie nelson po latach wraca do tuzina swoich własnych numerów i nagrywa je ponownie z zespołem bluegrassowym; wiele mogło tutaj pójść nie tak, a okazało się, że że w wieku 90 lat willie wciąż jest wyłącznie niesamowity; i taka też jest ta płyta, można z powodzeniem od dnia premiery określić ją mianem klasycznego showcase’u songwriterskiego i storytellingowego talentu nelsona; willie brzmi zadziwiająco witalnie, a co podkreślają na wpół akustyczne bluegrassowe aranże — pozwalają też wyeksponować atuty samych numerów, które wszystkie bez wyjątku należycie tutaj oddychają; podczas swojej trwającej ponad 60 lat kariery nelson podjął (albo podjęto za niego) wiele złych decyzji produkcyjno-aranżacyjnych — bluegrass nie nie da się w tym względzie nic zarzucić (w przeciwieństwie do wyjątkowo okropnej okładki) ♪ „you left me a long, long time ago”


26.

boygenius „cool about it”

choć folkowa supergrupa w wydaniu długogrającym przekonała mnie do siebie połowicznie, w intymnym niby-singlu „cool about it” niesionym bliskimi harmoniami czarującego unisonu baker, bridgers i dacus, wokalistki obudziły zimowe duchy kameralnego folku z appalachów; słodko-gorzkie doświadczenia przepisały z niecodzienną czułością i empatią, nagrywając najpiękniejszą kompozycję laury marling, która nigdy nie wyszła spod jej pióra


2023

25.

slaughter beach, dog crying, laughing, waving, smiling

zawsze lubiłem wilco, lubię też ich tegoroczną płytę, ale zawsze miałem też z nimi dość wstydliwy problem — chociaż przez lata obcowałem z jakimś tuzinem ich albumów i były to zwykle przyjemne spotkania, żaden z nich nie zajął mnie tak, jakbym chciał, żeby mnie zajął — ile to miałem podejść do yankee hotel foxtrot — nigdy nam nie wyszło; pomimo tego są oczywiście momenty w ich dyskografii, które naprawdę odpowiadają jakimś moim realnym potrzebom — potrzebuję jakichś punktów zaczepienia, by nadal wytrwale próbować; tymczasem tegoroczna płyta średnio przeze mnie znanej wcześniej grupy o nieprzyjaznej nazwie slaughter beach, dog — robi to, czego nie udało się dotąd żadnej z tuzina płyt wilco, a mianowicie całościowo rezonuje ze mną, zajmuje mnie od pierwszej do ostatniej piosenki przez bite 40 minut; crying, laughing, waving, smiling uszlachetnia wcześniejsze surowsze brzmienie grupy z klasycznie indiefolkrockowym rodowodem o elementy kameralnej americany, takiej jak u wilco wlaśnie czy nawet bliższych mi the jayhawks na subtelnym countrysoulowym podbiciu; prawdą jest, że potrzebowałem odpowiedniej chwili na tę płytę, ale ta szczęśliwie nadeszła przed końcem roku — okazało się, że to idealna ścieżka dźwiękowa dla małomiasteczkowego zimowego letargu, w który bezwiednie przyszło mi wpaść pod koniec roku; potrzebowałem tej płyty na tę przykrą zimę, która zastygła w późnej jesieni, podczas gdy my i tak nosimy wysokie buty ♪ „engine”


2023

24.

isaiah collier parallel universe

niby nie trzeba już nikogo przekonywać, że jazz nie jest jakąś post-intelektualną mrzonką dla grupki kolesi w swetrach na dusznym poddaszu, ale w dalszym ciągu zbyt rzadko trafiają się płyty, które jednocześnie wypływają bezpośrednio z jego istoty, niczego nie zafałszowując czy nie upraszczając, i brzmią na tyle swobodnie, że przyjemnie obcować z nimi bez konieczności ich studiowania; zaledwie 25-letni saksofonista i bandleader isaiah collier na drugim krążku firmowanym własnym nazwiskiem czerpie z historii soulu, by używając jazzowych środków nagrać płytę doskonale harmonijną, która jednak nie zadowala się półśrodkami; to mój najprzyjemniejszy jazzowy listen ostatniego roku, którego jednak nie dałbym sobie nazwać guilty pleasure ♪ „eggun”


2023

23.

gia margaret romantic piano

dużo słuchałem w tym roku tej płyty — w pierwszej kolejności dlatego, że ujęła mnie od progu sielskim zestawieniem odgłosów natury i tego samego intymnego impresjonistycznego pianina, które pod palcami haruki nakamury pozwoliło mi przetrwać przy zdrowych zmysłach pierwszy rok pandemii; w pewnym momencie jednak zacząłem się zastanawiać, czy nie daję się nabrać po raz kolejny na tę samą sztuczkę, u podłoża której stoi moja niedająca się zafałszować słabość do muzyki erika satie i jego pogrobowców; nie chciałem bez przyczyny potknąć się o tkliwość lub sentymentalizm, być może robiąc z siebie głupca (przed każdym z trójki moich czytelników — pozdrawiam, jeśli to czytacie) — niemniej ilekroć wracałem do tego pejzażyku, wciągał mnie przed swój widnokrąg, malował trudne do rozpędzenia obrazy, czarował subtelnością i finezją; postanowiłem więc się poddać i zaakceptować ryzyko potencjalnego upadku po potknięciu o tkliwość lub sentymentalizm — niczego nie żałuję, gia margaret pany ♪ „cinnamon”


22.

sheena ringo „watashi wa neko no me”

sheena ringo, ikona japońskiego art rocka, świętuje w tym roku ćwierć dekady na scenie i na tę okoliczność postanowiono nagrać i zaaranżować na nowo „watashi wa neko no me” — niewydaną kompozycję z sesji nagraniowych do pierwszej płyty artystki „muzai moratorium” z 1999 roku; aranżem nawiązano co prawda bezsprzecznie do ringo gitarowej, jakby w hołdzie surowemu brzmieniu jej debiutu, ale są w tym wszystkim też jednak niezaprzeczalnie: metapopowa progresywność i sterylność charakterystyczne dla jej późniejszej dyskografii; wszystko to, pożenione z połamaną japońską melodyką i rytmiką refrenu pożyczoną z francuskiego yé-yé (czego nie było w dyskografii ringo w tak ewidentny sposób chyba od czasu „tōkyō no hito” z 2000 roku), sprawia, że kawałek można w istocie potraktować jako pomost między dwoma krańcami jej dotychczasowej kariery


21.

aespa „welcome to my world”

to ten majestatyczny popowy hymn roku, którego nie nagrała ariana grande; dziewczyny z aespa wypuściły w tym roku dwie udane epki, a pierwszą z nich rozpoczyna „welcome to my world” zręcznie spajający w jedno alt-popową ramę, trapową rytmikę i dozowany z wyczuciem kinematograficzny koloryt; za efekt wow odpowiadają jednak w dużej mierze klasyczna melodyka post-britney w refrenie i precyzyjnie zsynchronizowana ewoluująca w czasie oprawa aranżacyjna


2023

20.

nourished by time erotic probiotic 2

debiut nourished by time brzmi jakby ktoś próbował w piwnicy odtworzyć brzmienie blood orange — jest swojsko lo-fi’owy, w naturalny sposób przekracza granice gatunkowe, a jednocześnie śmiało eksploruje melodykę klasycznego r&b lat 80. i 90. z elementami freestyle’u; dzięki temu można uplasować go (z pewną nieśmiałością) gdzieś pomiędzy 90sowym sealem a szalonymi reedycjami afrykańskiego andergrandu awesome tapes from africa; nie jest to żadne zupełnie nieprawdopodobne połączenie, ale wnosi do zastanej stylistyki alt r&b melodyczno-rytmiczną witalność i szczerość ekspresji, której cholernie było jej potrzeba ♪ „daddy”


2023

19.

grouptherapy. i was mature for my age, but i was still a child

wyobraźcie sobie imprezę, gdzie na zmianę grają numery brockhampton z ery saturation i popowe przeboje taylor swift, raz na jakiś czas ukradkiem przemycając coś louisa cole’a albo jakiś banger destiny’s child, o którym już dawno zapomniano, ale nadal buja, jak należy; ta impreza to tegoroczny przełomowy krążek trójki dziecięcych aktorów ze spalonego teatru, którzy w ramach grupowej terapii postanowili opowiedzieć o swoich doświadczeniach w formie longplaya; rzecz jest odrobinę chaotyczna, ale już od pierwszego odsłuchu absolutnie hipnotyzująca; angażuje nie tylko przebojowymi refrenami doskonale wpisanymi w nieco nostalgicznie brzmiące, zdrowo smagające słuchacza bity, ale także osobistą perspektywą w paraterapetycznym kontekście nie tylko na papierze; koniec końców jest w tym sporo artystycznej i życiowej samoświadomości, nawet jeśli całości brakuje momentami jakiejś koncepcyjnej ogłady ♪ „american psycho”


2023

18.

janelle monáe the age of pleasure

umieszczenie tu the age of pleasure jest dość paradoksalne — z jednej strony od samego początku przeszkadzała mi ta zredukowana aranżacyjnie i wokalnie odsłona monáe, z drugiej przez lata, choć zasłuchiwałem się w jej kolejnych krążkach, żaden z nich nie zabrzmiał mi wystarczająco dobrze jako całość — zawsze były fragmenty, które odstawały brzmieniowo lub koncepcyjnie; tymczasem choć the age of pleasure to niewątpliwie monáe w wersji light (albo hard, zależy jak na to spojrzeć), jest to absolutnie najbardziej koherentna płyta w jej dorobku; nie kibicuję tej inkarnacji monáe, bo wiem, że jest w stanie robić rzeczy mniej powierzchowne tematycznie, ale był to album, do którego z przyjemnością wracałem przez całe lato, także ze względu na to, jak gładko za każdym razem mijał mi ten półgodzinny trip solidnie inspirowany dancehallem i afrobeatsami — to w dużej mierze zasługa naprawdę pierwszorzędnej roboty produkcyjnej — wrażliwej na niuanse i zręcznie realizującej podjęte ryzyko formalne ♪ „only have eyes 42”


17.

troye sivan „rush”

troye sivan zdecydował się na wejście na pełnej i efektem jest najpewniej najlepszy numer w jego dotychczasowej dyskografii; w doskonałym momencie i bez wikłania się w półśrodki zaadaptował 90sowy euro house, kreatywną choreografię i fantazję o sportowych (ew. wojskowych) przyśpiewkach, by stworzyć taneczny hymn minionego lata i dorzucić swoje trzy grosze do spuścizny kulturowej lgbt; sivanowi wciąż udaje się zachować urok i delikatność, co doskonale równoważy dość ryzykowną w przeciwnym razie oprawę


2023

16.

geese 3d country

to jest reinkarnacja tej niezdarnej nonszalanckiej energii, za którą pokochaliśmy becka, a której staruszek od jakiegoś czasu żałuje sobie i nam; geese nie wymyślają koła na nowo, ale całkiem ładnie idzie im łączenie ze sobą tego, co niezależne, gitarowe i punkowe z elementami jakiejś kowbojskiej fantastyki i podskórnie (albo raczej incognito) funkującym tętnem; są dziwaczni, trochę oldschoolowi, trochę połamani melodycznie i aranżacyjnie, gdzieś w sąsiedztwie neo-progowej tradycji spod znaku black country, new road, ale jednak po swojemu; pewnie bym tę płytę zignorował po wstępnym odsłuchu, gdyby chodziło mi tylko o gitarki, to pewnie bym ten album zignorował, ale wiecie, pierwiastek kowbojski, funk incognito i pozornie poskromiona, ale bardzo pozytywna energia, przyciągnęły mnie jak lasso — żeby raz! ♪ „cowboy nudes”


15.

chris stapleton „white horse”

chris stapleton od swojego błyskotliwego przełomu przed ośmioma laty pozostaje niedoścignionym fenomenem — konsekwentnie realizuje własną wizję artystyczną, jednocześnie pozostając jednym z najpopularniejszych piosenkarzy country w ameryce; tym samym jest w stanie wprowadzać na listy przebojów (zdominowane przez radiowy pop, bełkotliwy pop rap i bezbarwne pop country) takie klasycznie rockowe wariactwa jak „white horse”; stapleton w swojej gitarowej wizji spaja w jedno country, blues i soul, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie; powracający kilkakrotnie post-springstreenowski gitarowy riff wprowadza hardrockowym przejściem, a jego wokal w ekspresyjnym refrenie to kwintesencja spuścizny sierściuchowego rocka minionych dekad; mimo tego, także dzięki fenomenalnemu songwritingowi, ani na chwilę nie jest serowy — pozostaje wrażliwy i szczery


2023

14.

leon thomas electric dusk

choć dzięki tiktokowej odkrytce miguel miał w tym roku swoje pięć minut, lepszym remedium na tęsknotę za klasycznym r&b stojącym w rozkroku pomiędzy radiowym powabem a artystycznymi aspiracjami okazał się tegoroczny longplay leona thomasa; wspominaliśmy o tym w audycji chyba bez mała tuzin razy, ale to typ, który przed laty zrobił numer zatytułowany „favorite” (który stał się swoistym archetypem dobrego r&b), a potem rozpłynął się w powietrzu; w sierpniu wreszcie wrócił z electric dusk i chociaż zupełnie nie miałem względem tego krążka żadnych oczekiwań, okazało się, że to jedna z najsolidniej skrojonych, najprzyjemniej płynących i najbardziej koherentnych stylistycznie rzeczy w tym roku; nie ma mowy o wywracaniu stolika, odkrywaniu ameryki, ale thomas cholernie kompetentnie nadaje swoim dość radiowym numerom lekko psychodelicznego twistu, tak jak robił to miguel dekadę temu; i niezależnie od tego, czy ma dla nas podbitego gitarowym samplem bangera-miniaturkę, czy pościelowy walczyk, robi to zajmująco, ma substancję, podejście i styl ♪ „breaking point”


2023

13.

ana frango elétrico me chama de gato que eu sou sua

na swojej poprzedniej płycie (osoba imieniem) ana próbowała zrobić z bossa novą i mpb do samo, co dekadę wcześniej alternatywne r&b zrobiło z contemporary r&b — kreatywnie odcedzić, rozwodnić i doprawić na nowo w sypialnianej umywalce — rezultat był ciekawy, ale trochę bezbarwny; tymczasem jej popandemiczny album me chama de gato que eu sou sua to definicja muzycznego kolorytu — te same klasyczne inspiracje bogato omaszczone funkiem i wystawione na brazylijskie słońce to najbardziej wdzięcznie promieniejący vibe w tegorocznej muzyce; dla przełamania podawany z pół-wytrawnymi sophisti-popowymi cudeńkami współczesnego mpb, jakich nie powstydziliby się rogério duprat czy caetano veloso ♪ „boy of stranger things”


2023

12.

joanna sternberg i’ve got me

w roku gdy wielkoformatowi popowi idole bardziej nachalnie niż dotąd na każdym kroku próbowali przekonywać fanów o osobistym charakterze swoich piosenek, górą jest (przynajmniej moralnie i estetycznie) na szczęście szlachetna prostota; joanna sternberg na swoją drugą płytę, którą wydała jej oficyna sufjana stevensa, nagrała dwanaście prostych utworów-historii o emocjach na kanwie (naprawdę) klasycznie pojmowanej stylistyki singer/songwriter; akustyczne brzmienie, domowy diy-owy sznyt i odrobinę skrzekliwy wokal sternberg plasują ją niepodważalnie gdzieś pomiędzy joanną newsom a danielem johnstonem, ale nie umiem też oprzeć się skojarzeniu z karen dalton; jest jednak w jej aranżach i refrenach jakieś niepodważalne ciepełko — tu czy tam skrzą się soulowe tony, pobrzmiewa swojsko pianino, a sama sternberg wydaje się w swoich rozterkach bardzo daleka od rozmyślnych artystowskich kreacji ♪ „i’ve got me”


11.

knower „nightmare”

nightmare to absolutna esencja knowera i wszystkiego tego, co wychodzi im najlepiej (w opozycji do tego, co nie wychodzi im najlepiej, a na co w jakiejś części znalazło się miejsce na ich tegorocznej płytcie); nie jest to żadne nowe otwarcie, przekraczanie granicy dotąd nieprzekraczanej czy nawet niewyznaczonej, ale jest w tym numerze coś absolutnie obezwładniającego — począwszy od wysoce energetycznego synth-funkowego bitu, przez targające nim raz po raz szaleńcze zmiany tempa zręcznie pożenione z elokwentnymi solówkami jazzowej proweniencji, aż po niedający się zakwestionować melodyjny refren; tym samym knower dokładają do swojej dyskografii kolejny perfekcyjny prog-popowy banger


2023

10.

model/actriz dogsbody

potrzebowałem kilku odsłuchów, żeby zdać sobie sprawę, co przyciąga mnie i intryguje w tym dysonantycznym bałaganie na skraju hałasu (o tym za chwilę, najpierw o tym, że bałagan jest pozorny); jest w tym bałaganie niechybnie jakaś równowaga — utwory różnią się od siebie stylistycznie i w większości mają w sobie popowy pierwiastek, wszystko jest doskonale zaplanowane, nawet jeśli funkcjonuje na skraju rozpadu czy ginie w jakichś industrialnych pasażach; na pewnym poziomie dogsbody brzmi trochę jakby arca chciała nagrać gitarową płytę z corey’m taylorem ze slipknot na wokalu (przeciwko czemu nie miałbym nic przeciwko, ale trudno ocenić, czy oni by się dogadali, nie wnikam) — i to podobieństwo wokalu hadena do taylora, zarówno w barwie, jak i w artykulacji, zwłaszcza w spokojniejszych fragmentach, jest tym elementem, który mnie w tę płytę wciągnął; bo widzicie, za dzieciaka miałem wielką słabość do wokalisty slipknota, był nawet czas, że uznawałem go za mojego ulubionego w muzyce gitarowej i z czasem zacząłem coraz to bardziej żałować, że nie udało mu się zafunkcjonować w nieco innym muzycznym anturażu (do tego stopnia, że sprawdziłem jego tegoroczny solowy krążek, więc to żaden zamknięty rozdział); model/actriz nie tylko okazało się alternatywną odpowiedzią na jakąś moją przedwieczną niezaspokojoną potrzebę, ale dało mi o wiele więcej, bo haden ma w sobie całe mnóstwo wrażliwości, która rezonuje ze mną na innym poziomie; to jedna z najbardziej fascynujących płyt 2023 roku i być może jedna z tych, które zostaną ze mną na dłużej ♪ „crossing guard”


9.

peggy gou „(it goes like) nanana”

może się wydawać, że współczesnemu radiowemu popowi często brakuje polotu i dystansu, ale sukces tegoroczny pogrobowca „bailando” i „my heart goes boom” — „(it goes like) nanana” peggy gou pokazuje, że to przedwczesna diagnoza; i chociaż można pewnie uznać go za kolejną emanację 90sowego revivalu, w 2023 roku myślenie kategoriami klasycznego stylistycznego recyklingu wydaje się nieadekwatne; gou bardzo świadomie łączy klasyczny ibizahouse’owy riff a la atb z lekko ospałymi zwrotkami pożyczonymi melodycznie z „day n nite” kida cudiego i powtarzanym bez końca tytułowym „nanana”, refrenem jak za dawnych lat (heh), na tanecznym eurodance’owym bicie, by stworzyć z dużym prawdopodobieństwem najbardziej wirusowy numer roku, który jest w stanie zjednoczyć na parkiecie niejedną julkę z niejednym sebkiem


2023

8.

sofia kourtesis madres

gdyby kourtesis wydała tę płytę przed pięcioma laty przywitałbym ją od progu jak spełnione proroctwo, ale choć tym razem potrzebowałem dać sobie z nią więcej czasu, proroctwa się nie przedawniają — madres z końcem roku dowiozło spóźnione zakończenie lata, a może lato, które nigdy się nie kończy, albo nawet lato, które kończy się nieustannie i bezsprzecznie, ale ów koniec wcale nie nastaje; to jedna chwila zatrzymana w czasie, romantycznie rozciągnięta na trzy kwadranse płyty, to ten słodko-gorzki moment, kiedy zdajemy sprawę, że być może właśnie przeżywamy jeden z najszczęśliwszych momentów swojego życia, a jednocześnie, że on już zaraz bezpowrotnie się skończy; kourtesis pięknie doprawia deephouse’owe kompozycje własnym temperamentem, ale nigdy nie jest nachalna, podnosi na duchu, pomaga naprawdę czuć ♪ „si te portas bonito”


2023

7.

meshell ndegeocello the omnichord real book

buntownicza twarz neosoulowej rewolucji lat 90., w trzydziestą rocznicę swojego przełomowego debiutu i po pięcioletniej przerwie, gdy wydawało się, że jej kariera dobiegła końca, nagrała płytę kompletną, najpewniej najlepszą w dorobku ostatnich dwudziestu lat, a być może w ogóle; the omnichord real book wypełniają emocjonalne i artystyczne poszukiwania na kanwie autorskiej mieszanki natchnionego nu-jazzu i artystycznego soulu; to płyta-przygoda, ale nie jedna z tych, które rzucają słuchacza bez wyczucia w strumień świadomości twórcy; meshell porusza się tu klasycznym neo-soulowym kodem i według niego porządkuje krążek; do współpracy zaprasza tuzin pierwszoligowych jazzowych instrumentalistów, dzięki którym wizja ndegeocello ujmuje autentycznością brzmienia i charakterem stylistycznego mariażu, o konsekwentność którego zadbała już sama artystka; ich wkład równoważy także piosenkowy charakter większości kompozycji i w przeciwnym razie być może dość przewidywalny artpopowy anturaż ♪ „virgo”


2023

6.

cleo sol gold

gdy cleo sol w połowie września wypuściła heaven, poczułem się lekko rozczarowany, a gdy dwa tygodnie później wydała gold, a ja zatopiłem się w tę muzykę jak zahipnotyzowany, początkowo nie do końca potrafiłem uchwycić różnicę; oba krążki można opisać jako smoothsoulowe i inspirowane gospel, różnica jest taka, że podczas gdy heaven jest przede wszystkim smooth w kojący, choć dość zachowawczy sposób, gold jest od pierwszego do ostatniego taktu jedną z najbardziej natchnionych płyt w dotychczasowej historii neo-soulu; choć aranże są raczej kameralne, sol nie rezygnuje wcale z całkiem współczesnej rytmicznej oprawy — jej wizja gospel polega na przełożeniu własnych duchowych inspiracji na brzmienie, w którym sama czuje się swobodnie i podkreślenie ich z wyczuciem raczej skromnym gospelowym chórkiem; skromność to zresztą jedno z słów kluczy do zrozumienia, jak i dlaczego ta płyta wyszła sol tak znakomicie; i autentyczność — bo choć można się z sol nie zgadzać co do sposobu widzenia świata, trudno zanegować siłę i namacalność wizji nakreślonej tak słodko na gold ♪ „life will be”


2023

5.

lankum false lankum

musiała nadejść zima, żebym dał się obezwładnić lankum, choć miałem ich na plejlistach od wiosny — intensywność i posępność tego materiału wymagały odpowiedniego katalizatora; w dużym uproszczeniu nowy album działającej już od przeszło dwóch dekad formacji można opisać jako irlandzką wariację na temat avant-folku spod znaku richarda dawsona i gotyckiego country; jestem przekonany, że da się tę muzykę osadzić w bardziej lokalnym kontekście, nie sięgając za ocean, ale dla mnie lankum robią na tej płycie to, co przed piętnastoma laty zrobiło fleet foxes, tylko w przeciwnym kierunku, tzn. posiłkują się elementami szeroko pojętej americany (obejmującej i wspomniane gotyckie country, i folk z appalachów), żeby nadać własnym tradycjom muzycznym z jednej strony świeżej perspektywy, z drugiej — ponadczasowej głębi; to z dużym prawdopodobieństwem najbardziej kunsztownie zaaranżowany album tego roku, a przy tym, choć niezupełnie piosenkowy, niezwykle zajmujący melodycznie i poruszający emocjonalnie; piękny soundtrack na jesienno-zimowe górskie, leśne i polne wędrówki, choćby tylko w wyobraźni ♪ „clear away in the morning”


2023

4.

steve lehman & orchestre national de jazz ex machina

wśród rozmaitych cytatów i powiedzonek, których ludzie nadużywają jest też takie, że pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze; i chociaż nie mam mocnych, ani tym bardziej logicznych argumentów na obronę śmiałej interpolacji tamtej kontrowersyjnej tezy, im więcej obcuję z ex machina, tym bardziej wzrasta we mnie przekonanie, że to jest właśnie płyta do tańczenia o architekturze; nie jestem co prawda pewien, czy można adekwatnie przetańczyć całą tę płytę o każdym budynku, ale z pewnością znajdą się tu fragmenty, które można odpowiednio wykorzystać w szerokim zakresie ruchów; co nawet jednak ważniejsze, to jest odpowiednia płyta, aby tańczyć o detalach budynków — gzymsach, wykuszach, krużgankach, co niejako uprawomocnia tę dziwaczną paralelę z nadużywanego cytatu; chcę chyba tym wszystkim powiedzieć tyle, że ex machina jest fascynująca — to nieszablonowy, bardzo współczesny post-jazz działający na wyobraźnię; rzecz wyjątkowo dobrze namacalna, być może ze względu na jej ekspresyjność i wyrazisty koloryt, ale ze wszech miar abstrakcyjna; nie chcę analizować jej zresztą pod jakimkolwiek innym kątem — czuję się spełniony, gdy daję jej wybrzmieć i pozwalam sobie na słodko intuicyjny dryf ♪ „speed-freeze, pt. 2”


2023

3.

Q soul,present

soul,present to być może najbardziej zręczna i kreatywna próba przetworzenia spuścizny prince’a i michaela jacksona na współczesny soul w tej dekadzie; krążek jest dość jednoznacznie duchologiczny, ale wyprodukowany ze współczesną swadą; wszystko to, czemu mógłby patronować tutaj wspomniany już prince, zostało przez Q kreatywnie przetworzone, ułożone i podane na nowo; w centrum tej muzyki, choć wychodzącej otwarcie do popowej publiki stoi bowiem syntezatorowy funk, manifestujący się zupełnie otwarcie lub stanowiący podwaliny do kompozycji bardziej klasycznie soulowych; Q doskonale rozumie stylistykę 80sowego r&b na poziomie i melodyki, i brzmienia, a przy tym jest samoświadomym i dojrzałym artystą, dzięki czemu wielokrotnie udaje mu się tutaj osiągnąć rejon popowej transcendencji ♪ „presence”


2023

2.

le cri du caire le cri du caire

po tym jak mimo prób i mimo wiosny nie udało mi się zakochać w love in exile arooj aftab z vijayem iyerem i shahzadem ismaily’m, połączenie arabskiego folku z kameralnym jazzem ostatecznie ścisnęło mnie za serce przy okazji le cri du caire — płyty, która ukazała się wcześniej, ale trafiłem na nią dopiero jesienią; zestawienie tych dwóch krążków ma zresztą sens wyłącznie na papierze, bo już pierwsze odsłuchy odkrywają, że różnic jest więcej niż podobieństw, ale też być może ta pozorna bliskość obu wydawnictw sprawiła, że trio złożone z saudyjskiego wokalisty, francuskiego saksofonisty i niemieckiego wiolonczelisty tak mną wstrząsnęło od pierwszych minut; z jakiegoś powodu ten post-ecm-owy jazz (z bardzo filmowym twistem i tendencją do rozwijania instrumentalizacji w post-minimalistycznych pasażach) doskonale współgra z arabską melodyką głosu miniawiego — tak samo podróż z kairu do paryża czy stuttgartu wydaje się dzisiaj najbardziej naturalną rzeczą na świecie; nie zawsze jednak nawet pomimo wielkiej ostrożności, gdy elementy składowe kolażu pozostają autentyczne, ich połączenie też takie będzie — mając gdzieś z tyłu głowy, że to wciąż pewna estetyzacja dla zachodniego słuchacza, paryż musiał jednak tę artystyczną wizję uprawomocnić; le cri du caire jest dla mnie w jakiejś części muzyką ilustracyjną — to co ilustruje staje mi przed oczyma, ilekroć jej słucham; w tym kontekście nie muszę wiedzieć ani rozumieć więcej, wystarczy mi ten album ♪ „jarda al wadi”


2023

1.

takashi kokubo & andrea esperti music for a cosmic garden

pisałem już niejednokrotnie, że wydana przed czterema laty przez light in the attic biblia japońskiego ambientu i new age’u lat 80. kankyō ongaku otworzyła przede mną pewną stylistyczną i emocjonalną przestrzeń, której wcześniej zupełnie nie znałem, a która zmieniła moje życie bezpowrotnie i na lepsze; na rozszerzonej winylowej wersji tamtego wydawnictwa znalazł się także takashi kokubo, cichy mistrz japońskiej muzyki relaksacyjnej i, zupełnie szczerze, chyba jedna z najmniej ekscytujących mnie postaci z uniwersum kankyō ongaku, zbyt często pozbawiona artystycznego zmysłu niezbędnego, by oddzielić tło w salonie masażu od sztuki (choćby użytkowej); tymczasem dość nieoczekiwanie to on stoi za płytą, której wśród wydawnictw ostatnich kilku lat jest możliwie najbliżej do ideałów kankyō ongaku; music for a cosmic garden całkowicie spełnia obietnicę zawartą w tytule — kokubo łączy tu siły z włoskim multiinstrumentalistą andreą esperti (i dwiema wokalistkami), by zabrać słuchaczy w międzygwiezdną podróż zrealizowaną wyłącznie przy pomocy dźwięku; być może w synergii obu twórców tkwi nieodparcie artystyczne centrum tego projektu, niezbyt abstrakcyjnego w swoich audialnych kreacjach, a jednak wielowymiarowo stymulującego emocje i wyobraźnię; dokąd kokubo i esperti zabiorą swoich pasażerów — to już kwestia indywidualna; w tym sensie to malowniczy newage’owy sequel magnetyzującego stasis sounds for long-distance space travel 36 & zakè z 2020 roku (na marginesie: w 2022 36 & zakè wydali zresztą faktyczny sequel — udany, choć niezbyt zajmujący) ♪ „melting clocks”


Opublikowano

2022

2022

to był bardzo płaski rok — nie znaczy to bynajmniej tyle, że ubogi — doświadczyłem mnóstwa naprawdę dobrej muzyki, ale jednocześnie w całym tym bogactwie niewiele było płyt lub utworów, które wbiłyby mnie w fotel, przy których pomyślałbym, że to jest właśnie to! lubię te podsumowania, bo zmieniają trochę mój sposób myślenia — początkowo lista miała 65 pozycji i nie wyobrażałem sobie odjąć którejkolwiek, ale w miarę słuchania, prób konstruktywnego zidentyfikowania ich słabych i mocnych stron, sprowadziłem się na ziemię; i w drugą stronę, upewniłem się, że kolejność (zmieniająca się co rusz przez ostatni miesiąc) odpowiada w miarę temu, co chciałbym w tym roku postawić na piedestale i z jakim priorytetem; jak co roku płyty, epki i utwory mieszkają na wspólnej liście

2022

50.

agnes magic still exists

dopiero na ostatniej prostej zorientowałem się, że magic still exists to w istocie album z poprzedniego roku; z przyjemnością będę dla niego, najwierniejszego towarzysza moich zeszłorocznych treningów, kontynuował tradycję uzupełniania podsumowań końcoworocznych o płyty przegapione; przyznam, że z początku nie byłem przekonany jak ten album odebrać, ale nie pozwolił o sobie zapomnieć — to z jednej strony zbiór naprawdę przebojowych numerów uwięzionych gdzieś między retrodisco w stylu donny summer a współczesnym electropopem, z drugiej strony koncepcyjny krążek składający się na queerowe nabożeństwo celebrujące odmienność; nawet jeśli nieszczególnie kreatywne, to znakomicie zrealizowane ♪ „selfmade”


2022

49.

harry styles „as it was”

harry’s house zwiodło wielu swoją przyjemną zachowawczością, ale pierwszy singiel z płyty stał się niepodważalnym pomostem pomiędzy tym, co w popie 2022 było dobre a tym, co było szeroko słuchane


2022

48.

whitney „real love”

wydane w połowie roku „real love” whitney śmiało połączyło post-hiphopowy bit z empatycznymi soulującymi wokalami formacji wywodzącej się przecież ze sceny szeroko pojętej americany; ten nieoczekiwany i (wciąż) niezrozumiany twist podzielił fanów i krytyków, niesłusznie klasyfikując whitney jako projekt letni i bezbarwny; wydany później krążek spark nie dorównuje co prawda dwóm pierwszym pod kątem melodyczno-kompozytorskim, ale największa w oczach słuchaczy przewina grupy — zmiana brzmienia, stała się paradoksalnie ich największym atutem


2022

47.

carmen villain only love from now on

zawieszony zupełnie pomiędzy oldschoolowym japońskim new age’m yoshiakiego ochiego; europejskim jazzem — tyleż poszukującym, co szkicowym; drapieżnym post-minimalizmem spod znaku colina stetsona a lo-fi’owym dub techno, wyraźnie rozciągnięty pomiędzy kontynentami czwarty krążek amerykańskiej artystki dźwiękowej jest chyba przede wszystkim (przed jakimkolwiek innym określeniem, którego moża by użyć) fascynujący; to muzyka, która daje wytchnienie, ale też sama oddycha i która podejmuje na tyle konkretne (momentami dość ryzykowne zresztą w kontekśćie wymowy całości) decyzje artystystyczne, by nie pozwolić sklasyfikować jej jako muzyki tła ♪ „gestures”


2022

46.

julianna riolino all blue

być może najbardziej konwencjonalna z pozycji na tegorocznej liście julianna riolino śpiewa solidne alt-country, mocno osadzone w stylistyce gatunku późnych lat 90.; pewnie nigdy bym po nią nie sięgnął, gdyby na okładce nie cytowała judee sill, a dopiero później okazało się, że w tym roku ze śpiewających pań z gitarami przypadła mi do gustu najbardziej — może to z tęsknoty za dawnymi kawałkami sheryl crow, która przez wiele lat bała się iść bardziej w country, czego zawsze żałowałem, a co teraz znakomicie wychodzi riolino ♪ „hark!”


2022

45.

lancey foux life in hell

włączyłem life in hell bo spodobała mi się kolorystyka okładki i nie sądziłem wtedy, że będzie to cokolwiek, do czego będę jeszcze wracać; tymczasem coś w tę psychodelicznie hedonistyczną matnię mnie pchnęło; mój były redakcyjny kolega, wojtek siwik, ujął sedno sprawy, pisząc, że ta płyta być może dla estetyki rage’u będzie tym, czym rodeo travisa scotta było dla kwasowego trapu; nawet jeśli tak by się nie stało, to naprawdę fascynujący muzyczny trip ♪ „all night long”


2022

44.

weyes blood „it’s not just me, it’s everybody”

kilkakrotnie próbowałem odnaleźć się w zeszłorocznej muzycznej przestrzeni weyes blood, ale za każdym razem zatrzymywałem się na progu — przy pierwszym zwiastunie projektu „it’s not just me, it’s everybody”, który do pewnego momentu frustrował mnie swoją enigmatycznie płynącą strukturą, by w końcu pozwolić mi w tym nieśpiesznym intymnym wyznaniu odnaleźć nie tylko piękno głosu artystki i drobiazgowego post-kinematograficznego aranżu, ale przede wszystkim siebie samego; być może jeszcze nam się uda z weyes blood w przyszłym roku, granica stycznia jest jedynie pozorna


2022

43.

uwalmassa malar

nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo tęskniłem za muzyką z pogranicza gamelanów i to indonezyjskie elektroakustyczne proto-techno z właściwą energią wypełniło tę lukę; to hipnotyczna, plemienna, metaliczna muzyka doskonale żeniąca ze sobą dwa światy — tradycyjnej wyspiarskiej obrzędowości i miejskiej klubowej eskapady ♪ „majuh”


2022

42.

richard dawson the ruby cord

richard dawson to jedna z tych współczesnych folkowych indywidualności, które nagrywają tylko rzeczy jakieś; nawet więc jeśli jego kolejna płyta, odważnie zbudowana wokół 41-minutowego giganta, zdaje się momentami słaniać pod ciężarem własnej ambicji, wciąż jest to rzecz ekscytująca i frapująca; niby nie zostałem uwiedziony w równym stopniu, co w przypadku poprzednich krążków, a jednak nie mogę przestać do niej wracać; to nadal dla mnie otwarta księga ♪ „the tip of an arrow”


2022

41.

sofie birch & antonina nowacka languoria

duńska ambientowczyni na swoim drugim projekcie tego roku połączyła siły z polską wokalistką eksperymentalną i razem dzięki znakomitej synergii własnych instrumentów oraz nagrań terenowych uchyliły słuchaczom bramę do dźwiękowego ogrodu — intymnej przestrzeni, w której liczą się detale, a harmonijność znaczy tyle co naturalność; być może kojące tło po długim dniu pracy, być może pełnoprawna angażująca podróż do zupełnie innej przestrzeni zmysłowej — to zależy tylko od nas ♪ „pripugale”


2022

40.

lake street dive „you’re still the one”

obsesja współczesnych dotycząca tworzenia utworów autorskich (przynajmniej pozornie) to absolutne szaleństwo, coveruje się zazwyczaj na stronie i zwykle powierzchownie i odtwórczo; na zeszłorocznej swojej epce lake street dive, jedna z moich ulubionych grup z pogranicza soulu i americany, pokazała, jak to się robi — w swojej reinterpretacji „you’re still the one”, zachowawczego radiowego singla shanii twain z lat 90., zmieniła go w temperamentny i uduchowiony soulowy sztos z krwi i kości; tak to się robi


2022

39.

hitkidd & glorilla „f.n.f. (let’s go)”

gorący one hit wonder zeszłego roku, pikantne hiphopowe novelty, które można popełnić tylko raz; gdy pierwszy raz trafiłem na „f.n.f. (let’s go)” oniemiałem — było kuriozalnie przebojowe i nieoszlifowane zarazem, biła od niego bardzo prawdziwa uliczna energia, której nie byłaby w stanie wykorzystać i oddać żadna raperka ze stabilną pozycją na scenie; wymowy dopełniły bezpośredni tekst o byciu szczęśliwą singielką (parafrazując określenia bardziej dosadne) i emanujący girl power klip


2022

38.

ralph kaminski „bal u rafała”

mniejsza już o ten wołging na sali gimnastycznej w teledysku, „bal u rafała” to zupełnie nowe nieoczekiwane otwarcie w dyskografii kaminskiego, którego piosenki jawiły mi się wcześniej w najlepszym razie jako nijakie; tymczasem tutaj rafał wciela się w rolę duchologicznej diwy na elektrobicie ukradzionym jak nic donnie summer, albo lepiej, annie jantar z „nic nie może wiecznie trwać”; w refrenie odprawia się tu zresztą w formie dziwacznych, na potęgę prześpiewanych wokaliz jakieś artpopowe nabożeństwo na cześć björk czy innej kate bush; ale w tym szaleństwie jest wreszcie metoda, zwłaszcza że tekst, choć abstrakcyjny, wydaje się introspektywny i autoironiczny; tym samym całość raczej niż na kiermasz osobliwości, składa się tu wreszcie na odważny i wyrazisty manifest artystyczny, niesamowicie, nawiasem mówiąc, przebojowy!


2022

37.

leikeli47 shape up

na swoim czwartym longplayu nowojorska raperka leikeli47 z powodzeniem wykorzystała słabości swojej wciąż sławniejszej konkurencji — złamany pazur bree runway, kreatywną chrypkę tierry whack, popowe uniesienie lizzo, zupę z kota azealii banks; jej shape up to trzy kwadranse naprawdę soczystych bangerów, zarapowanych ulicznie i zawadiacko, zwieńczonych nierzadko przebojowymi wyliczankami w refrenie, co jakiś czas przełamywanymi śpiewanymi elementami; aż trudno uwierzyć, że do shape up swoich trzech groszy nie dorzucili duchologiczni the neptunes, przeniesieni wehikułem czasu z 2002 roku do teraźniejszości; albo, że missy elliott nie pożyczyła leikeli swojego niepublikowanego bitu z epoki under construction; jak niegdyś ona, leikeli47 potrafiła nagrać rapową płytę, która jednocześnie jest szczera, charyzmatyczna i przebojowa ♪ „secret service”


2022

36.

danish string quartet prism iv

lubię tę popową niemal formułę serii płyt prism danish string quartet, lubię gdy premierę poprzedzają single i jak na każdej z płyt konstruują swój repertuar według tego samego klucza; stałymi elementami są miniaturka bacha i jeden kwartet smyczkowy beethovena — tym samym przy wcześniejszych odsłonach moją uwagę przyciągał w pierwszej kolejności element gościnny (tutaj drugi kwartet mendelssohna); prism iv stał się jednak dla mnie bramą przede wszystkim do obcowania z beethovenem, którego lubię zwłaszcza właśnie w kameralnej odsłonie, a jego repertuar jest nieprzebrany — na tym krążku znalazła się fantastyczna interpretacja jego 15. kwartetu, doskonale zestawiona zresztą z dość klasycznym w wymowie utworem mendelssohna; danish string quartet doskonale oddał dynamikę i złożoną emocjonalnie naturę tych kompozycji, ponadczasowo dramatycznych i delikatnych jednocześnie ♪ „beethoven’s string quartet no. 15: v. allegro appassionato”


2022

35.

tatsuro yamashita softly

nie spodziewałem się, że tatsuro yamashita wyda jeszcze płytę — nie myślałem o nim chyba już w kategoriach teraźniejszości czy tym bardziej przyszłości muzyki, nawet mimo tego, że co jakiś czas nagrywał piosenki do filmów; te zresztą zostały skrzętnie zebrane na tym krążku-zapisie ostatnich kilku lat procesu twórczego jednego z ojców city popu; softly nie jest pozbawione mankamentów, bywa nieznośnie ckliwe, ale w swoich najlepszych momentach dorównuje przebojowością i laidbackowym vibe’m klasycznym nagraniom z katalogu mistrza; tym samym jest to nie tylko pierwsza od dekady, ale przede wszystkim pierwsza od lat 90. udana płyta tatsa; żaden to zresztą pozbawiony merytoryki żer na nostalgii (zakropiony niedawnym sukcesem „plastic love”), ale garść zupełnie uprawnionych, dość słodko-gorzkich w wymowie refleksji odzianych w brzmienie jedynego w swoim rodzaju soundtracku do życia i kariery tatsuro yamashity ♪ „mirai no tēma”


2022

34.

bonny light horseman rolling golden holy

nigdy nie byłem miłośnikiem solowej twórczości anaïs mitchell, wokalistki tria bonny light horseman, wydawało mi się zresztą nawet, że to ze względu na brzmienie jej głosu, ale tegoroczna płyta grupy, której debiut przed dwoma laty zupełnie przegapiłem, przekonała mnie, że wcale nie; bo mitchell słucha się z dużą przyjemnością w tych dziesięciu bardzo klasycznych folkowych numerach podkręconych pastoralną poetyką z appalachów; dzięki niej właśnie rolling golden holy od pierwszego odsłuchu trafiło u mnie do tej samej kategorii płyt co debiut the little willies (z norą jones na wokalu) i pierwsza wspólna płyta planta i krauss; uwiodło mnie bogactwo aranżacyjno-harmonijne tego krążka przy zachowaniu pewnej prostolinijności — naturalnego biegu tego materiału; nie mam wątpliwości, że stoi za tym znakomita synergia mitchell z erikiem johnsonem z fruit bats (dla których też od kilku lat odsłaniam miękkie podbrzusze) i producentem joshem kaufmanem (aż dziw, że nie zrobił im tej płyty t-bone burnett!) ♪ „california”


2022

33.

kaelin ellis the funk will prevail

kosmiczna jazz-funkowa albumo-epka złożona z kilkunastu niesamowicie bujających miniaturek, którą trudno wrzucić do jakiejkolwiek konkretnej szufladki, ale nie da się odmówić jej magnetyzującego wajbu; trafiłem na nią przypadkiem latem, już kilka miesięcy po jej premierze, i nie mogłem przestać jej zapętlać aż do końca roku ♪ „cats food”


2022

32.

jim mcneely & frankfurt radio big band ft chris potter rituals

moje pierwsze odczucie względem rituals było takie, że płyta absolutnie odstaje od wszystkiego, co współcześnie się wydaje; najpierw patrząc na okładkę, pomyślałem o amerykańskim egzotycznie wystylizowanym easy listeningu z lat 50., a sama muzyka i ogólny anturaż krążka wcale mnie od tego nie odwiodły; dalej jednak zaczęło się gmatwać — tytułowy utwór podzielony na sześć części ma w gruncie rzeczy dość filmowy charakter — frankfurcki big band pobrzmiewa gershwinem, bernsteinem, herrmannem nawet, ale idzie o krok dalej mieszając żywiołowy, obrazowy third stream z elementami subtelnego, ale rasowego avant-jazzu; rzecz robi robotę, niekoniecznie w kontekście wydawnictw a.d. 2022, ale w kontekście xx-wiecznej muzyki bigbandowej w ogóle ♪ „rituals: sacrifice i”


2022

31.

lynn avery & cole pulice to live & die in space & time

chyba najciekawsza zeszłoroczna płyta próbująca łączyć ambient z kameralnym jazzem, a to całkiem konkretny komplement, bo było takich wydawnictw więcej; może to przez ten duchologiczny newage’owy płaszcz odznaczający się tu bardzo wyraźnie i utrzymujący pozostałe elementy w stałym pulsującym porządku; to muzyka do swobodnego dryfowania, dająca słuchaczowi przestrzeń do obcowania z nią lub, jak na dobry new age przystało, wysycająca naturę innych rzeczy, z którymi akurat słuchacz obcuje ♪ „plantwood (day)”


2022

30.

black midi hellfire

zjawisko roku, bez dwóch zdań, przynajmniej w społecznościach muzycznych nerdów, to jak pewna grupa słuchaczy jeszcze przede odsłuchem postawiła ten krążek na piedestale jako pomnik pokolenia, znak, że dzieje się jednak coś epokowego w smutnych czasach ich życia, a w kontrze znalazła się rzesza podważająca do samego rdzenia zasadność jakiegokolwiek zainteresowania tym projektem; ale jest też sama płyta, która, niezależnie od powyższego, najciekawiej wykorzystała gitary w tym kolejnym z nieżyczliwych muzyce gitarowej lat; jest to owszem rzecz intensywna, momentami kakofoniczna, ale umiejętnie operująca wentylami, znająca swoje ograniczenia i mimo wszystko traktującego swojego słuchacza łaskawie; byłem nawet bliski zamówienia sobie egzemplarza, ale uznałem, że docenienie formalnego kunsztu i faktyczna potrzeba obcowania z płytą to jednak dwie różny rzeczy ♪ „welcome to hell”


2022

29.

molly tuttle & golden highway crooked tree

zanim przejdę dalej, ustalmy jedną rzecz — istnieje osobny krąg w piekle dla osób, które z jakiegokolwiek powodu (z pewnością wyssanego z palca) wyśmiewają progresywny bluegrass; trzeba zresztą tę zasadę rozszerzyć o progresywny bluegrass w 2022 roku, nawet jeśli tylko ze względu na fenomenalny krążek molly tuttle i jej grupy golden highway; na crooked tree znajdziemy przekrój wszystkiego tego, co najlepsze z klasycznej odsłonie gatunku zrealizowane z najwyższym produkcyjnym wyczuciem — rzecz z jednej strony brzmi świeżo i współcześnie, z drugiej nie ma się poczucia, by ta współczesność odbierała muzyce ducha; tuttle zresztą ma wyczucie nie tylko w tej kwestii — na krążku pojawia się gościnnie szereg znaczących na scenie współczesnej americany artystów od margo price po gillian welch, ale żadne z nich nie przyćmiewa lub nie redefiniuje swoim udziałem biegu płyty ♪ „the river knows”


2022

28.

dawes misadventures of doomscroller

czasem mam wrażenie, że choć w wielu sferach otaczają mnie entuzjaści muzyki, ludzie, którzy świadomie poszukują czegoś, co ich zajmie emocjonalnie i estetycznie, jestem jedyną osobą w pomieszczeniu, która w ogóle kojarzy dawes; śledzę ich już od ponad dekady i choć w pewnym momencie wyczekiwałem stosownej okazji, by zaprezentować ich w mojej bańce, naturalnie doszedłem do wniosku, że chyba ich najlepsze nagrania już powstały i taki moment nie nadejdzie; nie mogłem bardziej się mylić; wydane w zeszłym roku misadventures of doomscroller to z dużym prawdopodobieństwem najlepszy album w ich obfitej ośmiopłytowej dyskografii; grupa, która jest dla mnie synonimem muzycznego bezpieczeństwa, bo bazuje w dużej mierze na klasycznej americanie, do tej pory ujmowała mnie przede wszystkim szczerą autorefleksyjnością; ich najlepsze piosenki to historie, które zmyślnie zaaranżowane i zaśpiewane głosem jedynego w swoim rodzaju taylora goldsmitha (w dużej mierze odpowiedzialnego, jestem tego pewien, za brzmienie ostatniego materiału jego żony — mandy moore) materializują się w głowie w postaci obrazów, do których powroty stają się po jakimś czasie synonimem powrotów do domu; tymczasem misadventures, wbrew tytułowi, to najbardziej śmiały artystyczny zwrot w ich dotychczasowym brzmieniu — to z jednej strony post-yachtrockowy anturaż aranżacyjny, z drugiej progresywne podejście do kompozycji z jam-bandowym zacięciem; co więcej dawes nie stracili nic ze swojej rozkosznej introspektywności, a jedynie poeksperymentowali z formułą, nadając całości bardziej naturalnego, dynamicznego i zaskakującego słuchacza biegu ♪ „ghost in the machine”


2022

27.

flo the lead

gdy pierwszy raz usłyszałem zeszłoroczną debiutancką epkę tria r&b flo the lead i ugięły się pode mną kolana, nie miałem wątpliwości; w głowie zaświecił mi się na czerwono wielki boomer alert, a przed oczyma stanęły mi te wszystkie rozkoszne nagrania początku lat 2000-nych brandy, christiny milian czy innej myi, za którymi niewątpliwie się stęskniłem; próbowałem zamieść rzecz po dywan, ale nie udało się; flo zrobiło na tej epce zbyt dobrą robotę; nie samo zresztą, bo za dziewczynami producencko i songwritersko stoi mnek, który kojarzy się z bardziej prostolinijnym popem, ale produkował już podobne rzeczy dla little mix czy k-popowego girlsbandu twice; całość nadzorowała zresztą wielka wytwórnia i choć sukcesu komercyjnego nie było, z pewnością białe kołnierzyki liczyły, że nostalgia za przełomem milenialnym, która napędza w tym momencie wiele z decyzji zakupowych obecnych 30- czy 40-latków wygeneruje odpowiednie zainteresowanie; fair enough! kolejne odsłuchy doprowadziły mnie zresztą po nitce do kłębka — mnek celował wyżej, cytując nie żadne płotki r&b, ale samego timbalanda w jego kreatywnym szczycie i nagrania, które zrobił dla aaliyah; flo co prawda nie miało prawa uchwycić tej transcendencji, którą słychać u nieodżałowanej baby girl, ale mnek-owi produkcyjnie udało się oddać ducha tamtych nagrań w zupełnie nowej odsłonie; no i super ♪ „not my job”


2022

26.

beach house once twice melody

nigdy nie byłem team beach house, słuchałem oczywiście ich płyt, ale jakoś do tej pory nie udało się tej muzyce dotrzeć do mnie emocjonalnie, aż do teraz; może to ja wyszedłem nieświadomie beach house na spotkanie, może to oni na tyle ewoluowali w swoim brzmieniu, a może otworzył się między nami obopólny worteks — w każdym razie wbrew przesłankom (wydawanie albumu na raty zawsze jest złym pomysłem) udało nam się wreszcie spotkać tam, gdzie wcześniej nie było nam dane tzn. na poziomie magicznym; to słowo chyba zresztą najlepiej tę płytę opisuje w takim sensie, że trudno uchwycić i nazwać to bardzo szczególne połączenie stylistyczno-produkcyjne, które na tę płytę się złożyło, a jednocześnie nie da się nie odnieść wrażenie, że jakkolwiek to złożono, działa; i to nie byle jak, utrzymuje się przez większość tych ponad 80 minut w znakomitej równowadze; być może to dzięki temu, że sygnaturowy podszyty shoegaze’m psychodeliczny dream pop beach house dopełniono tutaj melancholijnym synth popem, którego dotychczas w ich muzyce było mniej, ale sam wolę wierzyć, że to jednak magia ♪ „runaway”


2022

25.

aldous harding warm chris

zacznę od coming outu — przed tą płytą nie miałem za bardzo pojęcia kim aldous harding w ogóle jest — być może przez to przegapiłem formatywny dla niej krążek, ale ten zaintrygował mnie wiosną zeszłego roku na tyle, że do teraz nie pozostawił zbyt wiele przestrzeni, bym zainteresował się poprzednimi (co uświadomiłem sobie teraz i na pewno niebawem nadrobię) — zaczarował mnie swoją minimalistyczną kameralną aurą, niepozostającą jednak czymś jednostkowym, ale wykorzystaną, by pięknie zaaranżować i tchnąć w życie w naprawdę melodyjne i ciekawe folkowe piosenki; to trochę nowozelandzka odsłona ichiko aoby, ale dużo bardziej charyzmatyczna i różnorodna stylistycznie, meandrująca między przebojowym indie popem a wariacjami na dziedzictwie vashti bunyan; może dlatego wśród naprawdę niezliczonych zeszłorocznych singer/songwriterek aldous harding przemówiła do mnie najbardziej ♪ „she’ll be coming round the mountain”


2022

24.

group listening clarinet & piano: selected works, vol. 2

wszystko jest w tytule: fortepian i klarnet; może nie jest to najbardziej wirtuozerska z płyt kameralnych, ale to takie ciepłe, domowe pejzaże, które budują człowieka wewnętrznie, odcinając go od zgiełku codzienności co najmniej jakimś postawnym gęsto porośniętym groszkiem cukrowym wiejskim parkanem; to płyta, która idealnie odpowiedziała na moje podstawowe potrzeby nie tylko estetyczne, ale też życiowe ♪ „blue crystal fire”


2022

23.

louis cole quality over opinion

louis cole wykiełkował wreszcie z tego buzującego przez kilka sezonów coraz śmielej nasionka i w swojej finalnej formie jest w swoim brzmieniu i formie totalnie post-thundercatowy; to taki album-strumień świadomości, gdzie ciągle coś się dzieje, jeden pomysł wybucha w drugi, i tę szalonę strukturę trzeba albo lubić, albo mu ją wybaczyć, przyznając uczciwie, że przy 70 minutach i 20 numerach trudno by cole’owi było chociaż trochę nie pobłądzić; to zresztą, co ważne, zawsze jest błądzenie kreatywne; ja po kilku odsłuchach wreszcie absolutnie znalazłem z cole’m twórczą sztamę i zupełnie stoję murem za tą nieco ryzykowną koncepcją na płytę — mocno zresztą satyryczną na pewnym poziomie, trochę na szczęście pomaga znaleźć dla tego krążka słuchaczowi odpowiednią metodę ♪ „let it happen”


2022

22.

pva blush

debiut brytyjskiego tria pva to wypadkowa tr/st, ladytron i crystal castles, być może z pierwiastkiem the knife i niewątpliwą punkową inklinacją; to wszystko podane w zintensyfikowanej, ale nie łopatologicznej czy odtwórczej formie z dwójką wokalistów dialogujących, harmonizujących i zamieniających się rolami; to płyta na wskroś alternatywna, której nieobce są jednak atrybuty rasowego electropopu; muzyka ewoluuje, grupa ewidentnie dobrze bawi się, realizując kolejne pomysły na numery, ale koniec końców całość bez problemu znajduje wspólny mianownik ♪ „the individual”


2022

21.

perfume plasma

wydane jeszcze w 2020 roku „time warp” zdawało się sygnalizować długo oczekiwaną zmianę w brzmieniu perfume, które od 2014 coraz bardziej kręciły się w kółko mainstreamowego elektropopu na zachodnią modłę; był to być może najbardziej retrofuturystycznie brzmiący numer w dyskografii, która od samego początku parła silnie ku nowemu; wydana wreszcie w lipcu zeszłego roku plasma ma jednak wydźwięk znacznie bardziej synkretyczny, łącząc nowo odkrytką fascynację yasutaki nakaty łączeniem techno kayō z własnej roboty technopopem (czemu dał wyraźniejszy upust na grudniowym krążku capsule) ze wszystkim tym, co przez lata stanowiło fundament brzmienie perfume; pod tym względem plasma jest na swój sposób krążkiem-bliźniakiem jpn sprzed dekady, ale w tym kontekście jest to zwrot najzupełniej pożądany, zwłaszcza że trzon płyty stanowią nie aranżacyjne zabawy nakaty, ale naprawdę udane popowe piosenki, których perfume brakowało tak bardzo od lat ♪ „drive’n the rain”


2022

20.

brennen leigh & asleep at the wheel obsessed with the west

brennen leigh, którą kojarzyłem wcześniej z bardziej zachowawczym country podszytym gdzieniegdzie bluegrassem, zaskoczyła i zafascynowała mnie bez reszty, odważnie eksplorując western swing u boku wyjadaczy z asleep at the wheel; to jedna z tych płyt, co do których człowiek nie ma pojęcia, że ich potrzebował, dopóki ich nie usłyszy; nie przeczę, nie zaszkodziło to, że niewiele wcześniej zacząłem intensywnie eksplorować tiffany transcriptions boba willsa; i tak samo jak tam, tam i na obsessed with the west wszystko naturalnie składa się w całość, jak puzzle, które na naszych oczach same się układają; wszystko to jest szalenie urokliwe, odrobinę figlarne i okraszone niewielką dawką humoru ♪ „in texas with a band”


2022

19.

cave in heavy pendulum

gdyby nie to, że cave in zaangażowało się w trzecią część projektu z coverami townesa vana zandta w kurateli my proud mountain, pewnie nie sięgnąłbym po ich tegoroczny album; zwłaszcza biorąc pod uwagę ich rodowód sięgający połowy lat 90. i metalcore’owych korzeni, nie wyobrażałem sobie, że heavy pendulum może mnie zainteresować; z takim też nastawieniem rozpocząłem pierwszy (i w zamyśle jedyny) odsłuch, ale po dłużej chwili (płyta ma w sumie 70 minut) zorientowałem się, że to, co słyszę, podoba mi się bardziej niż powinno; gdy wróciłem do płyty pod koniec roku, by tym razem finalnie się z nią rozprawić, po raz kolejny mnie zaczarowała; słuchałem co prawda jako małolat jakichś soadów i ratmów, ale szeroko pojęty alt-metal nigdy nie był moją stylistyką; heavy pendulum ma jednak dwa przymioty, które znakomicie mi pasują — synergię między wokalistami oraz sludge’owo-stonerowe gitarowe riffy, które swego czasu pokochałem za sprawą mastodona i w jakiś dziwaczny sposób ten krążek jest najbliższy ich klasycznemu okresowi (od leviathana do crack the skye), jeśli przymknąć oko na brak progresywnych zapędów, co mnie osobiście nie przeszkadza; można by pewnie obciąć ten krążek o kilka numerów, ale nawet w takiej formie udało mu się przypomnieć mi, czego tak bardzo ostatnio brakowało mi w gitarowych płytach ♪ „floating skulls”


2022

18.

denzel curry „walkin”

truskulowy denzel curry to mój ulubiony denzel curry, a w „walkin” zrealizował ten koncept na 150%; nawet bardziej niż jego bezkompromisowy rant na opresyjny system podoba mi się sposób w jaki klei wersy i sunie po tym srogim, ale jednak podszytym bardzo lekkim wokalnym samplem kreatywnie wygrzebanym w dyskografii keitha mansfielda; to wystarcza, żeby zrównoważyć wkurw denzela płonną, ale jednak realnie obecną między wierszami tego numeru nadzieją na zmianę; gdybym był raperem, chciałbym robić właśnie takie numery jak ten


2022

17.

beyoncé renaissance

nie chcę się ścigać na analizy ostatniego krążka beyoncé, bo nie słuchałem go pod tym kątem; jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak piosenkarka zrobiła największą stylistyczną przewrotkę swojej kariery, wciąż pozostając absolutnie charakterystyczną; ryzyko w zupełności się opłaciło — krążek był w zeszłym roku na ustach wszystkich, okazał się sukcesem komercyjnym i krytycznym, no i przede wszystkim siadł jako płyta, broniąc się i w całości, i we fragmentach; beyoncé emanuje seksualną energią, na której buduje koncept absolutnie w zgodzie z paradygmatem 2022 roku; to cholernie jakościowy album, po raz kolejny podnoszący poprzeczkę dla całej sceny popowej i samej beyoncé ♪ „church girl”


2022

16.

capsule metro pulse

gdyby mi ktoś powiedział, że w 2022 roku yasutaka nakata wyprodukuje nie jeden, ale dwa świetne krążki, kolejno dla tria perfume i własnego projektu capsule, nie uwierzyłbym mu; ten najbardziej wyrazisty ze współczesnych japońskich producentów nie miał dobrej ręki od niemal dekady; tymczasem w trakcie pandemii postanowił powrócić do korzeni, tzn. kreatywnego łączenia tego, co futurystyczne z tym co retro, dzięki czemu wydostał spisane dawno na straty capsule z electro-house’owej ślepej uliczki; metro pulse to wielopłaszczyznowy progresywny synthwave’owy krążek, którego mocną stroną są zarówno złożone produkcyjnie syntezatorowe pejzaże, jak i bezkompromisowe popowe refreny; wszystko to osnute zostało zresztą zupełnie namacalnie dziedzictwem japońskiego technopopu — czerpiąc po kolei ze złotej ery ymo, przez elektroniczny odłam shibuya-kei, przez bitpopowe fascynacje po klasyczneg nagrania samego nakaty zrealizowane dla capsule, perfume czy kyary pamyu pamyu; metro pulse brzmi jak synteza wszystkiego tego, co w dorobku mistrza najlepsze w kompaktowej niespełna trzykwadransowej odsłonie ♪ „future wave”


2022

15.

angel olsen big time

zwrot angel olsen w stronę tradycyjnego country to coś, co na swój sposób przeczuwałem od pewnego czasu, ale nie potrafiłbym tego świadomie przewidzieć; jedna z najciekawszych singer-songwriterek zeszłej dekady potrafiła soczyste, rozmarzone, na wskroś amerykańskie aranże podpatrzone u mistrzów nashville sound wykorzystać, by podkreślić melancholię swojego obecnego ja znacznie lepiej niż próbował zrobić to father john misty na chloë and the next 20th century; jednocześnie melodycznie i tematycznie (w kontemplacji osobistej straty) bliżej jej do townesa vana zandta niż do mainstreamowej odsłony country, co dopełnia autorskiego charakteru i wielowarstwowości big time; to, że nie udało się go zmieścić po dwóch stronach jednej płyty winylowej to jego jedyny poważny mankament ♪ „through the fires”


2022

14.

zguba znój

dałem się złapać i to na dobre; znój to naprawdę fascynujący krążek polepiony po basinskiemu z zapętlonej taśmy, ale mający w sobie coś niesamowicie romantycznego, czy kinematycznego, być może dzięki wykorzystaniu fragmentów muzyki liturgicznej, ale także w samych harmoniach przenikających się post-kakofonicznie płaszczyznach syntezatora; z jednej strony to dość tanie, z drugiej efekt jest tak niesamowity, że nie da się pokazać tej płycie środkowego palca; przeciwnie, to jedno moich z najprzyjemniejszych, najbardziej beztroskich okołoambientalnych doświadczeń muzycznych minionego roku; piękna płyta ♪ „łaska”


2022

13.

bill callahan reality

stary wyjadacz bill callahan najpierw po dream river kazał mi czekać sześć lat na kolejną płytę, a później wrócił niby swój, ale zupełnie nieswój; dopiero prawie dekadę później na reality udało mi się wejść z jego muzyką w jakiś dialog; wcześniej śpiewał obok mnie, nareszcie śpiewa do mnie, a ja go rozumiem — takie były moje pierwsze refleksje po odsłuchu krążka w któryś raczej chłodny październikowy wieczór; cieszę się, że znowu mu się nie śpieszy, bierze długie oddechy między kolejnymi wierszami, a kolejne utwory snują się kreatywnie w tradycji jego klasycznego repertuaru; przyjaciółka, z którą dzielimy się callahanem, stwierdziła, że są tu też momenty, w których bill przeobraża się na powrót w smoga i faktycznie coś w tym jest; ta dwoistość dodaje płycie charakteru, w przeciwnym razie callahan jest ostrożniejszy niż dziesięć lat temu, nadal rzutki, ale już nie tak zwinnie żonglujący formą, jak wtedy; ale to wciąż piękna płyta przewidziana, by wracać do niej co rusz w całości lub we fragmentach przez długie lata, a takie właśnie płyty sam lubię najbardziej ♪ „last one at the party”


2022

12.

j.i.d the forever story

nie jestem fascynatem hiphopowego storytellingu, owszem, lubię dobre historie w piosenkach, ale kto nie lubi; oczywiście ta sentymentalna podróż do czasów dorastania robi robotę także w tym kontekście, ale j.i.d, wcześniej może nie tyle anonimowy, co nieulubiony, a może nawet nierozpoznany, przekonał mnie mnie do siebie inaczej — the forever story jako krążek otwarcie mainstreamowy potrafił jednocześnie wykorzystać dość organiczne elementy, na czele z neo-soulowymi refrenami i jazzującymi aranżami, co nie tylko zabrzmiało dosyć nostalgicznie, jak wehikuł do conscious rapowej końcówki lat 90., ale przede wszystkim stało się znakomitym nośnikiem emocji; wszystko to znakomicie zresztą zrealizowano, z nie tylko błyskotliwie, ale też imponująco sunącym po swoich bitach j.i.d ♪ „surround sound”


2022

11.

conan evidence of immortality

nie słuchałem conana od lat i nie sądziłem, że cokolwiek mnie w ich ostatniej płycie zachwyci — przyzwyczaiłem się, że ostatnio doommetalowe wydawnictwa głównie mnie rozczarowują — albo gitarowym riffom brakuje im miąższości, albo z niezrozumiałych względów dryfują w stronę folku; evidence of immortality nie jest co prawda kamieniem milowym gatunku, ale nie popełnia żadnego z tych błędów; potrafi dorzucić do pieca, kiedy trzeba, ale z umiarem, by w stosownym momencie wywołać fale psychodelicznych gitarowych burdonów; zbacza z tego toru w kończącym grief sequence eksperymentującym z organowym motywem, co stanowi ciekawe postscriptum w przeciwnym razie bardzo intensywnego i ciężko osadzonego gitarowo krążka; obowiązkowa pozycja dla fanów dopethrone electric wizard ♪ „levitation hoax”


2022

10.

elvis costello & the imposters „what if i can’t give you anything but love?”

po znakomitym look now z 2018 elvis costello i jego the imposters wydali kolejną szalenie witalną i przebojową płytę, jakby czas zatrzymał się tych czterdzieści lat temu (tylko produkcja poszła naprzód, bo choć aranże i melodie są podobne, brzmienie absolutnie nie odstaje od dzisiejszych standardów); i pewnie umieściłbym tę płytę gdzieś w tym zestawieniu w całości, gdyby nie to, że znalazło się na niej „what if i can’t give you anything but love?” — utwór, który nieśmiało zanotowałem sobie, by wrócić do niego później, przy jednym z pierwszych odsłuchów; a gdy wreszcie odkopałem tę notatkę i wróciłem, przepadłem; upijałem się tą krzywą, kopniętą, pijaną melodyką bardziej i bardziej dzień w dzień przez kilka tygodni; mam słabość do walczyków (także tych gitarowych), ale kopnięte garażowe walczyki to poziom, nie, dwa poziomy wyżej! uszyma wyobraźni słyszę akompaniujące kameralnej wersji smyczki zaaranżowane przez vana dyke’a parksa; szczerość i bezpośredniość costello to jedno, facet jest z formie, nie ma z czym dyskutować, ale jednak to w popapranej melodyce, poprzestawianych akcentach dodatkowo podbitych szalonymi akordami w refrenie drzemie sedno tej kompozycji, tak zwyczajnej i tak nadzwyczajnej zarazem


2022

9.

naked flames miracle in transit

to najbardziej satysfakcjonujący elektroniczny przelot 2022 roku; intensywne dźwiękowo-emocjonalne doświadczenie wywołane przez nieoczywisty splot rozmaitych odcieni house’u, trance’u, techno, dubu i ambientu; wszystko splecione ze sobą w sposób nadzwyczaj ścisły i nadzwyczaj konsekwentny — zupełnie jak w tytule (i na okładce) miracle in transit to aktywna kontemplacja miejsca (i momentu) styku, który sprawia, że powstaje coś nowego — w tym przypadku brzmiącego zarówno znajomo, jak i świeżo; wszystko podbite jest bardzo świetlistą i optymistyczną energią, dzięki czemu nie ma tutaj przestrzeni na żadne bad tripy ♪ „miles of conkers”


2022

8.

joel ross the parable of the poet

joel ross nie próżnuje; zdolny wibrafonista w kwietniu nagrał dla blue note kolejną ujmującą płytę the parable of the poet, która łączy w sobie rozmaite odcienie klasycznej post-bopowej estetyki; nie uświadczycie tutaj szalonych wyskoków w stylu rozlicznych projektów shabaki hutchingsa, to raczej harmonijna, może nawet trochę refleksyjna płyta, niewątpliwie wyważona i wysmakowana, co nie znaczy wcale, że niewiele się na niej dzieje; także za sprawą tego, że jako wprawny bandleader ross pozostawia grupie swoich instrumentalistów sporo przestrzeni, którą oni z kolei dzielą się z słuchaczem; dlatego krążka słucha się tak dobrze, bo gdy ma angażować, angażuje, ale potrafi też odpuścić i pozwolić słuchaczowi nacieszyć się tym, co właśnie słyszy; a słychać rewelacyjną synergię między muzykami i pomimo tego, że odważniejsze momenty dzielą tutaj miejsce z fragmentami o dość stonowanej naturze, nie ma wątpliwości, że wszystkie one współtworzą jedną całość; wszyscy ci, którzy swego czasu zatracili się w the epic kamasiego washingtona z pewnością także na nowej płycie rossa znajdą coś interesującego dla siebie; ja sam szukałem tej płyty wytrwale całą jesień i w końcu znalazłem ♪ „benediction”


2022

7.

ghais guevara there will be no super-slave

ghais guevara, wcześniej znany jako jaja00, to bez wątpienia jeden z najbardziej ekscytujących raperów minionego roku; bezkompromisowy, zaangażowany politycznie, obdarzony ponadprzeciętnym flow 22-letni raper na swoim przełomowym krążku there will be no super-slave śmiało połączył boom bap z trapem, z zaangażowanymi tekstami zestawiając popwe sample przełomu milenialnego pożyczone od brandy, *nsync, keyshii cole; i zadziwiająco wszystko to wybrzmiało nie tylko wyraziście i ciekawie, ale wręcz ekscytująco i świeżo; guevara znalazł trzecią drogą w hip hopie dotychczas zbyt często skazanym na wybór między nowym a starym, prawdziwym a pozowanym, niezależnym a przebojowym ♪ „sir douglas mawson”


2022

6.

red velvet „feel my rhythm”

red velvet sięgnęły po sampel z bacha, który wcześniej zabiło dla nas radio wraz z „everything’s gonna be alright” sweetbox i skutecznie go wskrzesiły; dwie wydane w tym roku epki miały swoje słabsze i lepsze momenty — „feel my rhythym” to był moment triumfu przede wszystkim metapopowej synergii, która w takim kolorowym mainstreamowym wydaniu kwitnie już chyba tylko w azji; bach dodatkowo ożywił i uprawomocnił duchowo całkiem przestrzenną i fikuśną, ale jednak na swój sposób powtarzalną produkcję i stanowił znakomity (hehe) kontrapunkt dla bardzo aegyo energii grupy; brzmi to wszystko jakby ktoś wrzucił w jeden numer bacha, k-popowy girlsband, timbalanda i skrillexa, a wszystko nie tyle zmiksował, co poszatkował precyzyjnie i posklejał kreatywnie nie w jakiegoś stylistycznego frankensteina, ale w tętniącą życiem, błyskotliwą całość; takie rzeczy tylko w korei


2022

5.

širom utekočinjeni prestol preprostih

z początku przekonała mnie psychotyczna uśmiechnięta ryba, pomyślałem, że kto jak kto, ale ona nie może się mylić; to enigmatyczne (i nieznane mi zresztą wcześniej wcale) trio ze słowenii brzmi jakby domorośli folkowcy gdzieś z kaukaskiego pogranicza próbowali coverować godspeed you black emperor! to oczywiście duże uproszczenie, ale szybko zacząłem się zastanawiać dlaczego w dość podobnym anturażu godspeed brzmiało dla mnie technicznie i zimno, a tu mi się poliki rumienią i coś w głowie mi szaleje tak przyjemnie -- bo to, co tam było monolitycznie apokaliptyczne tutaj jest plemienne i szczebiotliwe; pomimo wydumanej formuły, w które funkcjonują głównie długie, kilkunastominutowe kompozycje, jest w tym wszystkim lekkość i szczerość; a rzecz mimo tego, że intensywna szalenie, dzięki post-minimalistycznym perkusjonaliom ma w sobie coś pogodnego; cudowna płyta zupełnie spoza jakiejkolwiek szufladki ♪ „prods the fire with a bone, rolls over with a snake”


2022

4.

daniel rossen you belong there

to jedna z tych wspaniałych ponadczasowych płyt, które robiąc krok w tył, idą w istocie krok naprzód; na swoim pełnoprawnym solowym debiucie wokalista będącego w stanie rozkładu grizzly bear przemierza przynajmniej półtorej dekady do trudnego do uchwycenia jednoznacznie momentu między yellow house z 2006 a veckatimest z 2009 roku, aby wykorzystać charakterystyczną dla zespołu kanwę połamanego psychodelicznego folku i w kreatywnym anturażu podążyć swoją odrębną drogą — bardziej kameralną i progresywną; nie jest może tak popowy w swoich kompozycjach, ale udaje mu się zachować poetykę klasycznego okresu swojej macierzystej formacji, kreatywnie rozszerzając ją w stronę psychodelicznej awangardy; to najpiękniejsza odsłona tego charakterystycznego brzmienia od kilkunastu lat, wspaniały czarny koń muzycznego podsumowania zeszłego roku ♪ „i’ll wait for your visit”


2022

3.

official hige dandism „mixed nuts”

official hige dandism to jedna z bardziej popularnych pop rockowych japońskich grup ostatnich lat, którą z pewną przyjemnością, ale także dość krytycznie obserwuję od 2018 roku; dotąd nie traktowałem ich zbyt poważnie, ale przy okazji singla „mixed nuts” pokazali mi, jak bardzo ich nie doceniłem; zwłaszcza biorąc pod uwagę, że numer trafił na szczyt japońskiego hot 100, melodycznie i aranżacyjnie rzecz jest absolutnie nie do przyjęcia gdziekolwiek indziej; owszem kawałek jest z gruntu popowy, chłopaki robią w drugiej zwrotce to, co tak fantastycznie wyszło cero w „nemesis” przed rokiem (inkorporują trapowy bit do numeru ze z gruntu innej bajki), ale całość wykorzystanego przez nich anturażu jest porażająca — zaczynają od avant-fusion-jazzowego intra, która na tej stylistycznej podbudówce, jak na fali szczytowej, pędząc z ogromną pewnością siebie, dobijają do refrenu, gdzie wybuchają w stylu tokyo jihen jazz-rockową feerią, oczywiście wciąż trzymając się popowej konwencji; nawet jeśli melodycznie przegryzionej przez japońską wrażliwość, wciąż jednak dość uniwersalnej; taka to orzechowa mieszanka, bynajmniej nie studencka


2022

2.

cécile mclorin salvant ghost song

cécile mclorin salvant to jeden z najbardziej fascynujących głosów nie tylko współczesnej sceny jazzowej, ale wokalnego jazzu w ogóle; jej zeszłoroczna płyta ghost song to najbardziej autorski zwrot w jej dotychczasowej karierze — w dużej mierze odejście od klasycznie pojmowanego jazzu w stronę własnej synkretycznej koncepcji muzyki — parasolem na tyle pojemnym, na ile rozległe są zainteresowania samej artystki; to showcase w zupełności godny jej talentu — wielowątkowy, żywy, niepozbawiony emocji; żaden tam koncepcyjny cykl piosenek, ale wyrazisty zestaw ze swadą konfrontujących się wzajemnie utworów rozmaitych maści; niezależnie od tego czy śpiewa stinga czy kate bush, salvant wszystko, co interpretuje, czyni swoim własnym; doskonale potrafi zresztą te wcale nie nieliczne covery wpleść w bieg płyty tak, że mniej wnikliwy słuchacz stwierdzi z przekonaniem, że to przecież śpiewa cécile mclorin salvant! nie inaczej! ♪ „thunderclouds”


2022

1.

jeremiah chiu & marta sofia honer recordings from the åland islands

bałtyk jest naprawdę moim morzem i wcale nie dlatego, że zmuszony byłem spędzać nad nim kolejne letnie urlopy jako dzieciak, choć to z pewnością miało też swój udział; lubię tę jego kapryśność względem oczekiwań naszych turystów, to jak nie daje im zapomnieć, że nie jest ciepłym morzem, o którym oni marzą; i że urlop nad bałtykiem to wiatr i deszcz; chciałbym kiedyś go objechać wzdłuż linii brzegowej, a po zagłębieniu się w dźwiękowe krajobrazy recordings from the åland islands odwiedzić także należące do finlandii wyspy alandzkie, na których jeremiah chiu i marta sofia honer spędzili kilka tygodni najpierw w 2017, później w 2019 roku, początkowo wcale nie z zamiarem nagrania tej płyty; specyficzny urok raczej odludnego, surowego miejsca zrobił jednak swoje i wkrótce muzyka zaczęła tworzyć się sama — w dużej mierze z improwizowanych sesji i nagrań terenowych, zmiksowanych później razem, ale bez dogrywania czegokolwiek — to nie pozostałoby wierne aurze wysp, dałoby się te fałszywe dźwięki wychwycić; a tak, jest to jedna z najbardziej szczerych płyt, jakich doświadczyłem w ogóle, także dlatego, że nie jest to wyreżyserowany monolit, ale raczej dokument, na który składają się różne pejzaże i towarzyszące im odczucia; ilekroć, włączam ten płytę, mimowolnie przenoszę się na zimną bałtycką wyspę, staję poza czasem i poza światem; wszystko zostało oczywiście pieczołowicie zorganizowane, żeby te odczucia przekazać, muzycy wykazali się w tej kwestii olbrzymim wyczuciem, bo z jednej strony nie próbowali swojej obecności na płycie zakamuflować, z drugiej nie chcieli zaburzyć naturalnego biegu muzyki, którą wraz z nimi napisało tamto miejsce ♪ „under the midnight sun”


Opublikowano

2021

2021

czasem chciałbym coś wyjaśnić; innym razem przemilczeć — muzyka sama się przedstawi, a to, jak to zrobi i co zrobi z tym inny ktoś, jest przecież zupełnie poza mną; ale jak co roku — spróbowałem; a był to dla muzyki dobry rok, z czterdziestu założonych pozycji wykiełkowało mi wkrótce pięćdziesiąt tytułów, zbiorczo, jak przed rokiem — albumów, utworów, wszystkiego co pomiędzy i ponad to

2021

50.

giveon when it’s all said and done… take time

suplement do 2020 roku, bo wszystkie piosenki poza jedną zostały wydane wówczas, ale dopiero w kolejnym roku giveon należycie wybrzmiał; to raczej reprezentacja potencjału wykonawczo-repertuarowego aniżeli uczciwy longplay; zapowiedź tej faktycznej wielkiej debiutanckiej płyty, która nigdy nie nadejdzie ♪ „world we created”


2021

49.

haim women in music pt iii

mój wyrzut sumienia z 2020 roku — nieopublikowana 41. pozycja zeszłorocznej listy, która słusznie nawiedziła mnie następnego lata, by wytknąć opieszałość; haim były ujmujące jeszcze zanim zagrały u paula thomasa andersona, ale ich trzecia płyta, totalnie bezpretensjonalna, przebojowa, lekko tylko autoironiczna, udała im się jak dotąd najlepiej ♪ „the steps”


2021

48.

jerz igor wyspa

rzutem na taśmę wychyla się zza winkla 2020 jerz igor; autentycznie przykro mi się żyje w świecie, w którym dzieci mogłyby słuchać tych czułych, zabawnych, inteligentnych, pieczołowicie zaaranżowanych i cudownie wydanych piosenek z wyspy igora, a ich zmęczeni rodzice włączają im generyczną mózgotrzepną papkę z 4fun kids na tablecie; wiwat jerz igor po wsze czasy ♪ „smutek”


2021

47.

the staves good woman

nie chciałem powtarzać za rok sytuacji z haim, a inne trzy muzykalne siostry, odkryte przeze mnie przypadkiem w lutym the staves, uderzają w te same struny; może są odrobinę bliżej americany niż heartland popu, ale cudownie słuchało mi się ich, włócząc się ośnieżonym po raz pierwszy od sześciu lat wówczas poboczem i mógłbym to powtórzyć pędząc cadillakiem gdzieś na prowincji nebraski czy minnesoty ♪ „failure”


2021

46.

c. diab in love & fracture

spojrzałem krytycznie na to wydawnictwo pod koniec roku i znów mu uległem; to chyba wykorzystanie w tym kolażu elementów klasycznej muzyki japońskiej sprawia, że mimo progresywnego, na wskroś współczesnego charakteru, jest w tej mieszance coś przyjemnie drażniącego ucho; to aktywny ambient zresztą, taki do robienia brzuszków ♪ „love”


2021

45.

emily scott robinson american siren

organiczna i melancholijna płyta-wachlarz zręcznie mieszająca rozmaite tradycje americany z elementami całkiem współczesnymi, bez poczucia, że coś mogłoby być nie na miejscu; urokliwy, raczej akustyczny, odrobinę tylko melodramatyczny krążek idealny na piesze wycieczki przez ośnieżone pastwiska ♪ „old gods”


2021

44.

louis-jean cormier le ciel est au plancher

słyszałem kilka ładnych płyt romansujących z tradycją nowego chanson, ale najbardziej ujął mnie progresywny cormier, który swój zwyczajowy post-gawędziarski songwriting umieścił w muzycznym kosmosie, rezonującym wielorako z jazzem, syntezatorowym popem czy ambientem; fantastyczny powrót ♪ „l’ironie du sort”


2021

43.

low hey what

nie jestem lowfaniakiem, a początkowy hajp sprawił, że bałem się słuchać tej płyty, ale nie mogłem przejść obok niej obojętnie, bo to jest prawdziwe dźwiękowe doznanie z rockowym songwritingiem zawieszonym idealnie na granicy ciszy i hałasu; chirurgiczna robota — awangardowa poza wszelkim popowym schematem ♪ „white horses”


2021

42.

charlie marie ramble on

długogrający debiut charlie marie wypełnia w zupełności swoją obietnicę z okładki o pełnokrwistym, bezpretensjonalnym, solidnie napisanym, wykonanym i zaaranżowanym country od dziewczyny z pick-upa w kapeluszu i skórzanej kurtce; może robię się sentymentalny ♪ „heard it through the red wine”


2021

41.

the armed ultrapop

poprzednie the armed było bardziej wyraziste, przyznaję, ale ultrapop doskonale uzupełnia tamten koncept, który pozostawił jeszcze sporo przestrzeni na takie granie: pozornie chaotyczne, ale przecież zupełnie przebojowe i, co najważniejsze, totalnie gęste; słuchajcie, bo jest w czym utopić uszy ♪ „all futures”


2021

40.

aaron dilloway & lucrecia dalt lucy & aaron

jeśli ktoś we współczesnej muzyce wymyka się skutecznie wszelkim schematom, to jest to aaron dilloway, który razem z zaprzyjaźnioną kolumbijską wokalistką lucrecią dalt postanowił nagrać płytę z piosenkami w najlepszym znaczeniu muzycznych tradycji panoramy dźwięku, tzn. zupełnie krzywą, rozstrojoną, świdrującą, trollującą (daj bóg taką szansę!) wychowanych na trójce i ich zwierzęta domowe ♪ „the blob”


2021

39.

fbc & vhoor baile

nie sądziłem, że da się zrobić super płytę na jednym tylko schemacie: odgrzewamy miami bass na fawelach, ale wyszło przekozacko; oczywiście vhoor (he’s the dj) i fbc (i’m the rapper) przyprawili całość lokalnymi przyprawami i adekwatnie uwspółcześnili brzmienie, a charyzma fbc i jego współtowarzyszy na mikrofonach sprawiła, że wcale nie wyszło monotonnie, choć w zupełności przecież mogło (young leosia, anyone?) ♪ „polícia covarde”


2021

38.

irena & vojtěch havlovi melodies in the sand

co by było gdyby julia holter wyprodukowała debiut the swell season — być może melodies in the sand — psychodeliczny kameralny folk o niepodważalnie słowiańskiej duszy, soundtrack do samotnej włóczęgi nocą po lesie; co jakkolwiek brzmi obiecująco, zawsze jest złym pomysłem, ale płyta jest dobra; koi i hipnotyzuje ♪ „she is dissolving”


2021

37.

raheem devaughn & apollo brown „honey”

zapomnijcie o tej płycie, jeśli chcecie, ale wcześniej posłuchajcie „honey”; to minimalistyczne, post-quietstormowe R&B prowadzone na ambientowym, niemal drumlessowym bicie; napięcie tworzą tutaj drobiazgi produkcyjne i wielościeżkowo prowadzony natchniony wokal devaughna; jest jak w najlepszych momentach z dyskografii ushera i najsubtelniejszych produkcjach the-dreama


2021

36.

dj manny signals in my head

u manny’ego w zeszłym roku znalazłem wszystko to, czego nigdy nie dał mi (a zwłaszcza ostatnio) rp boo: doskonały balans między footworkowymi bitami a popową melodyjnością i koherencja stylistyczna przy zachowaniu różnorodności; to wyciąg z jednej dobrej bibki, a nie tournée po kilku różnych; do przyjemnego pogibania ♪ „club gta”


2021

35.

black country, new road for the first time

kolejny hajp-trejn, który niemal odjechał beze mnie, ale w ostatniej chwili chwyciłem się solidnego (przyznaję) uchwytu i oto jestem; bo to w gruncie rzeczy dość świeże post-rockowe złożenie bawiące się przede wszystkim emocjami, ale totalnie wymykające się w stronę to muzyki żydowskiej, to punka, to awangardy; to raczej płyta-przeżycie, niż płyta na co dzień; skoro zatem przeżyłem ♪ „science fair”


2021

34.

rauw alejandro „todo de ti”

mój ulubiony radiowy przebój zeszłego lata; neo-dyskotekowy hiszpańskojęzyczny pop mocno przyprawiony nostalgią, nie tylko ze względu na brzmienie, ale przede wszystkim jakąś tęsknotę wyzierającą się z kolejnych refrenów i mostów; niczego nie żałuję


2021

33.

golden boy i never meant for this to happen

nie wiem, czy wiecie, ale moje motto to od zawsze „dobry gabber nie jest zły”, a ta płyta rozszerza je o zupełnie nowy poziom; golden boy inkorporowałx w swoje breakcore’owe bity cały wszechświat kreatywnych sampli, tworząc kontrolowany chaos, którego manifestację doskonale oddaje także okładka ♪ „my type of girl”


2021

32.

kings of convenience „rocky trail”

trzy i pół minuty bezpiecznej przestrzeni, kojącej opowieści szlakiem prowadzącym poza codzienne trudy i obowiązki; ale też fałszywa obietnica rozciągnięcia tej bezwarunkowej czułości do formy długogrającej; niezależnie od tego to absolutnie rozczulające nagranie


2021

31.

yuta orisaka shinri

jest coś nieznośnie znajomego w głosie i melodiach orisaki, a jednocześnie ze względu na śmiałe jazzujące brzmienie to niewątpliwie płyta-przygoda; to wyjątkowo dobrze sprawdzające się połączenie — z jednej strony ogniskujące klimat współczesnego japońskiego singer/songwritingu, z drugiej dzięki kunsztownym aranżom nadające mu ponadczasowego artystycznego sznytu ♪ „bakuhatsu”


2021

30.

guedra guedra vexillology

hipnotyzująca mieszanka chicagowskiego post-house’u na pełnym obrotach, tradycyjnej północnoafrykańskiej rytmiki i ornamentyki prosto z maroka; to nie mój pierwszy raz, a nadal miękną mi kolana ♪ „archetype”


2021

29.

mach-hommy pray for haiti

nawet ja, pogrobowiec mos defa i tribe’ów calledów questów, wreszcie prawdziwie uległem potędze griseldy; ostatecznie wypełnia mnie ten sam jazzowy dym, który wyziera spomiędzy haitańskich opowieści mach-hommy’ego; to prawdziwie doskonała udawana gangsterka, ale nie ta rapowa, film noir w multikolorze, humphrey bogart na kwasie chodzący po ścianie w krwiście czerwonym prochowcu — takie rzeczy ♪ „the stellar ray theory”


2021

28.

c. tangana el madrileño

c. tangana, prawomocnie skazany za obrazoburcze i skazane na klęskę próby pożenienia bogatej muzycznej tradycji starej hiszpanii i sudameryki ze współczesnym latynoskim r&b nie tylko właśnie wyszedł za kaucją, ale ma u stóp cały madryt; a oto ilustracja — tętniąca życiem; wyprowadzająca z ponadczasowych akustycznych melodii pulsujące syntezatorowe motywy tak jakby te zawsze czekały gdzieś w głębi na maga, którego produkcyjne sztuczki odkryją ich prawdziwe oblicze ♪ „tú me dejaste de querer”


2021

27.

zdechły osa „adhdlgbthwdp”

sprzedałem dupe było w całości dość nierówne, ale w tym numerze samym już tylko tytułem zdechły wyraża stan umysłu zwany polską a.d. 2021, a jest do tego tytułu jeszcze cały traczek — łobuzersko mętny, napierdalający sobie w najlepsze na syntezatorowych gitarkach, z poetycką puentą „jebać wszystkich”, od której nie da się uciec w naszym smutnym kraju


2021

26.

midland „cowgirl blues”

to nie ten midland, o którym myślicie, a the sonic ranch nie było prawdziwą płytą, raczej próbą nagrania płyty zrealizowaną przed 10 laty jeszcze zanim grupa z teksasu wspięła się na listy przebojów; swoją drogą to midland to w istocie jedna z najlepszych rzeczy, jakie przydarzyły się amerykańskiemu radiu country w ostatnich kilku latach; z wyobraźnią przetwarzając gatunkowe tradycje, operują na skraju niemal yachtrockowego anturażu; „cowgirl blues” to natychmiastowy klasyk, na wyobrażonym countrypopowym siodle dzielnie pędzący aż do dawnego hanka williamsa; pure joy


2021

25.

dominik strycharski core | orkiestra dęta ursus symfornia fabryki ursus

jest taka płyta, która przez lata była dla mnie uosobieniem gęstej i brudnej, ale wciąż intelektualnej atmosfery w big bandowym jazzie — intents and purposes billa dixona; to co zrobił ze swoją orkiestrą w zeszłym roku dominik strycharski pod szyldem ursus jawi mi się jako kreatywne przedłużenie tamtego niedoścignionego dziedzictwa; o ile jednak dixona ciągnęło w stronę subtelnego free jazzu, tak grupa strycharskiego eksperymentuje z post-minimalizmem i rozbuchanym post-futurystycznym industrialem, co pozycjonuje ją jednak zgoła inaczej ♪ „core”


2021

24.

irreversible entanglements open the gates

miałem przed oddaniem tej listy na spokojnie przysiąść i porównać open the gates z dwiema wcześniejszymi płytami irreversible entanglements, by sprawdzić, czy to rzeczywiście oni wypuścili w tym roku swój najbardziej jakościowy projekt, czy to ja jakoś szczególnie otworzyłem się na tę muzykę, mimo że obcowałem z nią i przed rokiem, i przed czterema laty; ostatecznie tego nie zrobiłem — co by to zmieniło? jestem bez reszty urzeczony tą mieszanką miejskiej poezji moor mother przenikającą się w jedno z wielotorowo rozwijającymi się freejazzowymi wątkami i zachwycony intensywnością tego doznania; to mi wystarczy ♪ „lágrimas del mar”


2021

23.

robert plant | alison krauss raise the roof

wspólny projekt planta i krauss pod okiem niezrównanego t bone’a burnetta otworzył w moim muzycznym świecie nowe drzwi; i choć jego zeszłoroczna kontynuacja nie jest urzeczywistnieniem moich wszystkich marzeń, odpowiada doskonale koncepcji połowy perfekcyjnej płyty (drugiej połowy, żeby było jasne), co, jak się miało okazać, w zupełności mi wystarcza; plant i krauss wciąż rozkosznie razem harmonizują wokalnie, repertuar wciąż jest nieoczywisty, a burnett wciąż w większości numerów potrafi zaaranżować czystą magię ♪ „last kind words blues”


2021

22.

youha „abittipsy”

miałem w tym roku kilka k-popowych piosenkowych miłostek, ale żadna z nich nie obezwładniła mnie tak jak ta; to przez tę synthwave’owy pasaż w refrenie, przelot szlakiem neonowej arterii nocnej metropolii; feerie kolorowych świateł wirują coraz szybciej, przez chwilę wszystko jest nagłe i proste; w mostku spływa melancholią, by wybuchnąć euforycznie raz jeszcze; tak się to robi


2021

21.

makaya mccraven deciphering the message

absolutnie odkodowałem twoją wiadomość, makaya! to w zasadzie w równych proporcjach płyta z opartym na jazzowych samplach instrumentalnym hip hopem co bebop, rozczulająco dryfujące po oceanie post-jazzu remiksy drugoligowych klasyków z dograną na nowo i z nową kreatywną energią instrumentarium; rezultat jest rozbrajający, a mccraven producent przebił być może tym samym nawet makayę bandleadera ♪ „autumn in new york”


2021

20.

doran doran

jako domorosły entuzjasta wszelkiego folku z appalachów już po pierwszym odsłuchu ochoczo położyłem tę płytę na półce między davidem thomasem broughtonem a the other years; bardzo blisko mnie płynie ta muzyka, może dlatego, że znaczna część jest śpiewana a cappella w bliskich harmoniach tak, by nawet jeśli by przysiąść przy jej dźwiękach na polanie, można było wciąż usłyszeć szum liści czy szmer pobliskiego strumyka; taka to jest płyta ♪ „down the road”


2021

19.

mary lattimore collected pieces: 2015-2020

rok po roku wytrwale wyróżniam mary lattimore, jednocześnie dzielnie poruszając się ledwie po obrzeżach jej faktycznej dyskografii; po duetach z makiem maccaughanem, ta kolekcja to druga z krawędzi; to płyta w połowie już wydana (od tamtej połowy w 2017 roku rozpoczęło się zresztą moje słuchanie lattimore), lekko sfermentowana historią — mary i moją własną, nieświadomie wyczekiwana; bez żadnego zbędnego konceptu harfistka tworzy tu nieco surrealistyczną (choć w żadnym razie nie ironiczną) dźwiękową przestrzeń, w której można się zapomnieć ♪ „mary, you were young”


2021

18.

sheena ringo „let’s go!”

to był dla mnie rok sheeny ringo — z nią go rozpocząłem i to ona towarzyszyła mi w swoich kolejnych odsłonach przez kolejne miesiące; „let’s go!”, jazzujący cover 90sowego klasyka japońskiej funkującej ekipy original love, tylko potwierdził to, co już wiedziałem, że doskonale zainwestowałem swoje emocje; ringo w jazzowym anturażu zawsze prezentuje się zjawiskowo — jest plastyczna, charyzmatyczna i nadzwyczaj zwinna wokalnie tak, że staje się jednym z elementów orkiestry; to doskonały popowy numer, którego prawdziwy potencjał ringo uwolniła niemal trzy dekady później


2021

17.

juçara marçal delta estácio blues

tyle już słuchałem marçal, na początku z wielkim napięciem, lekkim przerażeniem nawet, teraz z żywą fascynacją; jej zeszłoroczna płyta to jeden z tych mistycznych wielkich powrotów, które powinno się celebrować billboardami w metrze i zwiastunami w wieczornej telewizji; tylko przedmiot nie przystaje, bo blues, jak cała twórczość marçal, jest trudne do przeniknięcia — poskręcane, surowe, dysonantyczne, flirtujące z awangardą; a jednocześnie jest ten korzeń brazylijskości tkwiący głęboko w samym środku tej mieszanki, dzięki któremu wszystkie te groźne epitety zostają momentalnie rozbrojone immanentną tamtejszej muzyce rytmiką ♪ „iyalode mbé mbé”


2021

16.

lulo the restless: rued langgaard reimagined

o tej płycie nie słyszał nikt poza hardkorowymi fanbojami późnoromantycznego duńskiego kompozytora rueda langgaarda (w tej roli akurat niespodziewanie ja); oto dwójka muzyków z kopenhagi rozpisała na wiolonczelę i kontrabas rozmaitości z katalogu kompozytora i zrobiła z tego kameralną płytę (której zresztą nie wydała fizycznie, bo wolała opublikować książkę z dramatycznymi opowieściami z życia langgaarda); ujęła mnie oczywiście ta surowa oprawa (także aranżacyjna), bo czuć tę muzykę blisko; na tyle blisko, że dotyka; a że jest w tej płycie masa ciepła, działa to tym bardziej ♪ „third string quartet”


2021

15.

cassandra jenkins „hard drive”

był taki moment, kiedy usłyszałem „hard drive” (po raz któryś, kiedy mój mózg umiał już z nim obcować, ale wciąż z ciekawością szukał kolejnych detali), że poczułem transcendecję; niedługo potem włączyłem płytę jenkins, kilkakrotnie z nią pobłądziłem, ale wciąż instynktownie wracałem do „hard drive”; czy to ten specyficzny rodzaj melancholii, która sprawia, że niezależnie od tego, co mamy za oknem po chwili bez reszty wypełnia nas jesień? a może jakiś rodzaj medytacyjnego triku, którego nie udało mi się przejrzeć?


2021

14.

san salvador la grande folie

na krótką chwilę oszalałem, gdy usłyszałem tę płytę pierwszy raz; poliwokalny folk z oksytanii, spontaniczna jazda starą deskorolką krętymi dróżkami starych miasteczek gdzieś w pirenejach; le mystère des voix bulgares po lsd; rzecz totalnie abstrakcyjna i totalnie namacalna jednocześnie; wielkie szaleństwo zaiste ♪ „la grande folie”


2021

13.

mdou moctar afrique victime

pamiętam jak dekadę temu zachwycano się powszechnie group bombino, a ja siedziałem sam z boku na ławce, spoglądając na to z niedowierzaniem; wreszcie i ja poczułem pustynnego bluesa, dzięki ostatniej (dość głośnej zresztą) płycie moctara; mam podejrzenia, że owszem, coś pewnie we mnie sfermentowało i ułożyło się, ale to przede wszystkim zasługa tej szalenie ekspresyjnej muzyki zbudowanej na hipnotyzującej powtarzalności gitarowych riffów; w tym stanie hipnozy słuchacz naprawdę ląduje gdzieś w sercu afryki, szczęśliwie mając serdecznego moctara za przewodnika ♪ „afrique victime”


2021

12.

genesis owusu „centrefold”

to chyba pierwszy tak znakomicie poskręcany glitch-soulowy numer, jaki słyszałem; lepiszczem jest tu naturalnie funk i dlatego te wyśpiewane od tyłu refrenowe puzzle udaje się owusu tak zręcznie złożyć z syntezatorowo pulsującym opartym na głębokim basie bitem, rapowym dziedzictwem gila scotta-herona w melorecytowanej zwrotce i oczywiście soulową obudową całości; jeśli ten numer nie jest obłędny, to nie wiem, co jest!


2021

11.

silk sonic an evening with silk sonic

filadelfijski soul i funk to nadal uniwersalny język muzyczny, którym można z powodzeniem podbić świat; tym samym nasze spotifajowo-instagramowe bańki połączyły się na krótką chwilę, dzięki tej płycie w coś na kształt wspólnego doświadczenia; bo to z jednej strony świetnie napisany i wyprodukowany z dbałością o aranżacyjne niuanse album, a z drugiej zapis wieczoru pełnego dobrej zabawy; to muzyka, która miała niebagatelną szansę, by sama przedstawić się słuchaczom; można co prawda polemizować, czy siła jej oddziaływania byłaby tak duża, gdyby nie nazwisko bruno marsa, ale nie da się sprowadzić jej energii, charyzmy, talentu, czaru i flow do celebryckiego szumu ♪ „blast off”


2021

10.

ashley monroe rosegold

w roku, który dla kacey musgraves miał być największym w jej karierze, to ashley monroe gdzieś w cieniu nagrała swoje golden hour; i choć krytyków i słuchaczy monroe podzieliło jej odejście od bardziej organicznego brzmienia w stronę niestroniącej od syntezatorów i drum machines mozaiki, wciąż, co ważne, delikatnej i zniuansowanej; to jednak płyta, która swoją prawdziwą barwę ujawnia dojrzałym latem w słoneczne popołudnia, kiedy kwiaty, szeroko otwarte, pachną już jesienną melancholią; jest w tym wszystkim tęsknota, wrażliwość i kolor ♪ „siren”


2021

9.

emma-jean thackray yellow

okołosoulowa szara eminencja zeszłego roku; debiut, na który się czekało, który błysnął gdzieś w połowie roku i przepadł; a to jest płyta-radość, płyta-vibe, płyta-życie! to zupełnie jak współczesna londyńska scena nu-jazzowa, z której thackray wyrosła, ale jednak inaczej — mniej abstrakcyjnie, a bardziej społecznie; mimo tego thackray nie poświęca złożoności swojej muzyki na ołtarzu prostoty, ale raczej odważa się spróbować fuzji jazzu ze stylistyczną inkluzywnością, oldschoolową imprezowością, brzmieniową figlarnością; no, płyta-życie, pisałem ♪ „our people”


2021

8.

fujii kaze „kirari”

japońskie r&b, jeśli tylko zbudowano je na citypopowym fundamencie, wciąż czaruje i uzależnia; tak było ze mną i z „kirari”; jeśli tańczyłem przy czymś w tym roku na ulicy (kiedy myślałem, że nikt nie widzi), to z dużym prawdopodobieństwem było to „kirari”, które śmiało biegnie radosnym synthfunkowym ściegiem, gładko sunie beztroskim neodyskotekowym torem, aż do poskręcanego finału z daftpunkowym twistem; ōzoku!


2021

7.

wild up julius eastman vol. 1: femenine

czcigodni bogowie minimalizmu, miejcie litość nad nami maluczkimi, którzy nie chcemy już słuchać tych przeklętych pętelek, ale nie potrafimy przestać; wzniosłe i precyzyjne femenine niedocenionego za życia juliusa eastmana powstało prawie pół wieku temu, ale na afisze trafiło dopiero ostatnio z co najmniej czterema mniej lub bardziej głośnymi wykonaniami; nie porównywałem ich; po nagranie grupy wild up z los angeles sięgnąłem niemal odruchowo i mój wewnętrzny mamoń po siedemdziesięciominutowej sesji obcowania z powtarzaną zapalczywie w coraz to nowych konfiguracjach sekwencją eastmana teraz nie potrafi bez tego żyć; ale utwór nie wybrzmiałby tak, gdyby nie doskonała instrumentacja i pełne energii wykonanie; czcigodni bogowie minimalizmu, chcemy tego więcej! ♪ „femenine: no. 7, eb”


2021

6.

jack ingram, miranda lambert & jon randall the marfa tapes

trójka topowych postaci amerykańskiego country pojechała na pustynię, by w jej przestrzeni nagrać wspólnie płytę — wyciszoną, kameralną, surową, wypełnioną ponadczasowymi historiami i melodiami, jakby w opozycji do współczesnego nashville; jest coś szalenie ujmującego w wietrze beztrosko szeleszczącym w mikrofonach; niewiarygodnie wręcz kojąca i ludzka płyta ♪ „two-step down to texas”


2021

5.

cero „nemesis”

po tym jak przed kilkoma laty cero objawili się światu jako pogrobowcy fishmansów i shibuya-kei, uważnie śledzę ich każdy krok, a ten w minionym roku zrobili w sumie tylko jeden — oto on; „nemesis” to przewrotnie progresywny popowy numer napisany bardzo po japońsku, jakby na skraju dwóch zupełnie odrębnych numerów — trapowych zwrotek i harmonizującego psychodelicznego refrenu, które ostatecznie scala w całość spacerockowa gitarowa solówka przejmująca kontrolę nad całością; drugoplanowym bohaterem jest jednak bas, wymownie podkreślający kolejne takty


2021

4.

hélène vogelsinger reminiscence

muzyka jako portal; minimalistyczny progesywny ambient vogelsinger to substancja i przewodnik; subtancja gęsta, galaretowata, wypełniająca dostępne przestrzenie; przewodnik wspomnień, myśli, uczuć, emocji; aktywny ambient, który może skatalizować to, co tylko pozwolimy mu skatalizować; piszę o sobie, a to przecież nie płyta bez właściwości; trudno mi jednak rozerwać pewną symbiozę, która między nami zaszła — musicie mi wybaczyć — najwyraźniej pożarł mnie monolit ♪ „ceremony”


2021

3.

fuubutsushi shiki

fuubutsushi znaczy tyle, co wiersz o danej porze roku lub rzecz z nią się kojarząca, a czteropłytowe okołojazzowe wydawnictwo shiki (cztery pory), konsekwentnie wydawane w częściach w odpowiednich momentach od września do sierpnia, to przepastny zbiór właśnie takich wierszy (rzeczy); posiłkując się japońską poetyką amerykański kwartet w składzie chris jusell, chaz prymek, matthew sage i patrick shiroishi stworzył coś w rodzaju dźwiękowego kalendarza, a przynajmniej ja tak słuchałem tych płyt, w miarę jak się ukazywały, pozwalałem im sobie towarzyszyć, naturalnie otwierając i zamykając cykl; to zupełnie adekwatna w tym kontekście dźwiękowa mieszanka, w której kameralny jazz szkoły europejskiej przyprawiono ambientem, new age’m, post-rockiem, folkiem i nagraniami natury; emanacja świata, który kochamy, w postaci, w której chcielibyśmy zawsze umieć go odbierać ♪ „suzushii kaze”


2021

2.

amaro freitas sankofa

przed wszystkim koloryt! nie samo jednak brzmienie fortepianu freitasa, ale i to co i jak gra, dało życie możliwie najbardziej kolorystycznemu, soczystemu połączeniu elegancji i ekspresji; językiem jest jazz, który znamy w starej post-bopowej tradycji, ale treść jest kwintesencją witalności, nie tylko jazzowej, witalności w ogóle; freitas jest cool, kiedy trzeba, ale potrafi solidnie łoić, też przy zachowaniu wszelkiej odpowiedniości; no i nie jest to jazz wyłącznie importowany ze stanów czy europy, bo brazylia freitasa także tego kolorytu przydaje, odzywając się czasem między wierszami, innym razem zupełnie wprost ♪ „malakoff”


2021

1.

mckinley dixon for my mama and anyone who look like her

tegoroczny wakat po noname nie pozostał zupełnie niewypełniony, czy raczej, jej rodzaj wrażliwości — zarówno tej stylistyczno-brzmieniowej, jak i tej emocjonalno-społecznej — nie pozostał bez odpowiedzi; choć tak naprawdę for my mama and anyone who look like her to rzecz, którą można by też porównać inaczej albo nie porównywać jej wcale, ale trudno, by to skojarzenie nie przeszło przez myśl, gdy wchodzi „mama’s home” oparte na wygrywanych na harfie motywach i delikatnym przepełnionym empatią refrenie; mckinley dixon i jego artystyczna panhiphopowa mozaika wykracza jednak poza ten schemat, zaczepiając to o blackalicious, to o quelle chrisa, to o kendricka lamara, ale tak naprawdę niedająca się opisać poprzez opis stylu innego artysty; to rzecz zupełnie swoista, biegnąca przez neo-soulowe, jazzowe, funkowe, rhythm&bluesowe płotki; osobista przeprawa przez traumę i smutek, po rzeczywistą afirmację na kanwie miejskiej poezji ♪ „brown shoulders”


sekka

tegoroczny przepływ zainspirował „księżyc nad musashino” kamisaki sekki (1904)

Opublikowano

2020

2020

kolejny styczeń już dojrzał, najwyższa pora rozliczyć pandemiczny rok 2020; tym razem podszedłem do sprawy może mniej profesjonalnie (a może właśnie bardziej?), ale uczciwiej względem samego siebie — dosłuchiwałem (i wciąż dosłuchuję) oczywiście przegapione zawczasu rekomendowane krążki, ale nie w celu, jak to mi się czasem zdarzało, domknięcia nimi własnego podsumowania — może za jakiś czas pożałuję, ale te listy nigdy tak naprawdę nie zostają ukończone — nawet po publikacji człowiek ma ochotę, coś dodać, zmienić, przestawić; przede wszystkim jednak po raz pierwszy zrobiłem jedno wspólne zestawienie dla wszelkich form muzyki godnych wyróżnienia — głównie albumów i utworów, ale także epek, kompilacji, mikstejpów; na co dzień słucham muzyki w taki sposób bez kategoryzowania i od dawna mam poczucie, że to ujęcie bardziej naturalne i holistyczne niż zwyczajowa segregacja na płyty i piosenki — zwykle z wyłączeniem całej reszty poza nawias; wydawniczo 2020 był, zgodnie ze swoją przewrotną naturą, pomimo nieurodzaju koncertowego, zaskakująco owocny; a oto, co zebrałem


2020

40.

lyra pramuk fountain

dziwaczny wokalny art pop z naciskiem na dziwaczny i wokalny; duchowe ambientowe przedłużenie medúlli björk z androgenicznymi wokalami w stylu anohni i polifonicznymi quasi-kantatami à la pérotin; wszystko to jednak przełamane post-minimalistyczną zabawą dźwiękiem z typową dla twórczości post-internetowej swobodą ♪ „gossip”


2020

39.

bad bunny ft. ñengo flow & jowell y randy „safaera”

bad bunny nie tylko użył w „safaerze” tego samego efektownego triku, na którym swoje „sicko mode” zbudowali travis scott i drake, ale poszedł o krok dalej i wraz z klasykami reggaetonu zmajstrował coś w stylu latynoskiego evolution of dance, tylko bez tańca (czy raczej to my, słuchacze, tańczymy), inkorporując duchy przeszłych bangerów — „get ur freak on” i „el tiburón”; to fantazyjna jazda bez trzymanki i prawdziwie progresywny reggaeton”


2020

38.

bree runway 2000and4eva

w brzmieniu kobiecego rapu 2020 roku wyraźnie można było wyczuć rosnącą fascynację stylistyką początku xxi wieku, na czele z wybuchowymi krążkami nieśmiertelnej missy elliott, które bezsprzecznie zainspirowały nie tylko zeszłoroczne płyty tkay maidzy i nathy peluso, ale też debiutancki mikstejp bree runway; to 20 minut barwnego i melodyjnego hip hopu, umiejętnie przyprawionego tu i ówdzie glitchowo-noise’owymi zniekształceniami; bez wypełniaczy i lania wody runway swoją sceniczną charyzmą króluje na dziewięciu podbitych brytyjskim elektropopem produkcjach wykoncypowanych dla niej przez zespół aż siedmiu różnych producentów ♪ „little nokia”


2020

37.

sarah davachi cantus, descant

kolejna odsłona intelektualnego ambientu davachi, być może najbardziej umująca z jej dotychczasowej dyskografii, w równej mierze melancholijna co dysonantyczna, między kolejnymi dronicznymi pasażami i nieśmiałymi melodiami skrywająca bez wątpienia jakąś mroczną tajemnicę; organowe podszycie plasuje tę muzykę niewątpliwie bliżej świata ludzi niż demonów ♪ „play the ghost”


2020

36.

bob dylan rough and rowdy ways

nie obiecywałem sobie już niczego po dylanie, od czasu gdy w drugiej połowie zeszłej dekady zasypał nas pięcioma krążkami z zmęczonymi krążkami z własnymi wersjami amerykańskich standardów; tymczasem stary wyga znowu nas przechytrzył — [i]rough and rowdy ways[/i], choć z początku potraktowane przeze mnie po macoszemu, okazało się najprzyjemniejszym melodyjnie i najciekawszym narracyjnie krążkiem amerykańskiego barda ostatnich kilkunastu lat; nie spodziewałem się po staruszku dylanie ani takiej bystrości umysłu, ani tak zapadających w pamięć refrenów ♪ „my own version of you”


2020

35.

jacob collier ft. rapsody „he won’t hold you”

nie było w zeszłym roku dojrzalszego aranżacyjnie i melodyjnie soulowego singla; jeszcze dwa lata temu nie spodziewałbym się, że ambitny i utalentowany, ale naiwny i prostolinijny jacob collier będzie w stanie wyczarować na tyle subtelny, a jednocześnie wyrazisty numer — nie tylko piękny hołd dla brzmienia soulquarians i debiutu jamesa blake’a, ale krok dalej — kreatywna synteza obu, post-neo-soul, jeśli pozwolicie


2020

34.

partynextdoor „savage anthem”

choć zeszłoroczny krążek partynextdoor był kompletnie płaski, w „savage anthem” typ znalazł się w szczytowym punkcie własnej gry; numer, zupełnie jak u dreama na fenomenalnym love vs. money dekadę temu, zbudowany jest na zestawieniu sakrum-profanum — paradoksalny hymn niezłomnego rapera-hedonisty umocowano na minimalistycznym bicie z czasem przechodzącym w chóralną nadbudówkę; pnd błyszczy tu wokalnie, ale dowozi też emocjonalnie


2020

33.

erlend apneseth fragmentarium

straciłem trochę z oczu erlenda apnesetha, kreatywnego skrzypka z norwegii grającego na regionalnym wariancie instrumentu zwanym hardingfele, od czasu przełomowego dla niego krążka det andre rommet nagranym z jego triem w 2016 roku; nie mogłem się więc spodziewać, jak rozkosznie zabrzmi w szerszym składzie — na fragmentarium wybrzmiewa pod jego wodzą cały ensemble, na papierze sześcioosobowy, ale uzbrojony w czujnych multiinstrumentalistów; to muzyka w duchu folkowa w bardzo klasyczny sposób, ale szalenie progresywna i pokręcona, tak że trudno czasem ją sklasyfikować — apneseth jest awangardzistą, ale nie boi się melodii — pożycza z muzyki improwizowanej i elektroakustycznej, z awangardy europejskiego jazzu i od składów kameralnych; można by tę muzykę grać w wielkich salach koncertowych z czerwonymi atłasowymi fotelami, ale zrobionoby jej tym tylko krzywdę; zdecydowanie wolałbym usłyszeć ją w starym drewnianym kościółku gdzieś na norweskim fiordzie i tam właśnie się przenoszę, ilekroć wybrzmiewa fragmentarium ♪ „omkved”


2020

32.

daoko „ocharaketayo”

daoko osiągnęła w tym skromnym nagraniu szczyt j-popowej finezji — gdy wybaczyć jej na wpół rapowane zwrotki (przywodzące zresztą na myśl bardziej nowe r&b niż japoński hip hop), zostajemy nagrodzeni aksamitnie wyśpiewanym subtelnie melodyjnym refrenem w tradycji najlepszych nagrań kahimi karie; przestrzenna futurebassowa produkcja i minimalistyczny leniwie znaczący kolejne oddechy dopełniają wysmakowanej całości


2020

31.

mata „żółte flamastry i grube katechetki”

z nieprzeciętną wrażliwością, slalomem omijając, choć czasem o włos, potencjalne niezręczności w sentymentalnej, ale nie przesadnie, rapowej rozkmince o klasę lepszej niż paralelne „bubbletea” quebo i o dwie od „domów z betonu” pro8l3mu


2020

30.

kassa overall i think i’m good

przekorne mariaże gatunkowe często odpychają forsowanymi przez siebie fuzjami, ale kassa overall, choć także bierze byka za nogi, doskonale wpatla w, wydawałoby się, już trochę przebrzmiałą tkankę alt r&b elementy jazzu, rapu i glitchu; dzięki temu forma jest świeża, trochę na pierwszy rzut oka zuchwała, ale żywa i adekwatna; czuć w tej muzyce luz i radość z zabawy dźwiękiem i brzmieniem, dzięki czemu całość brzmi autentycznie i autentycznie można się przy tej płycie rozerwać ♪ „find me”


2020

29.

olga dowbusch-lubotsky / irina schnittke / mark lubotsky / moritz schott schnittke: chamber music

wiolonczela, skrzypce, organy i fortepian; solo lub w duetach na przestrzeni siedmiu kompozycji; to topografia zeszłorocznej płyty z muzyką kameralną alfreda schnittkego wypuszczonej nakładem nieśmiertelnej miełodii; to schnittke mniej znany, choć wciąż wykonywany, doborem i kolejnością kompozycji pięknie budujący napięcie przed finałowym epilogiem do peer gynta, polistylistycznym rozszczepieniem romantycznej tkanki z wdową po genialnym kompozytorze przy fortepianie; poza nieprzeciętnym, ze wszech miar rozdzierającym finałem to muzyka dyskretnie, raczej w detalach ujawniająca muzyczny rysopis schnittkego ♪ „peer gynt: epilogue


2020

28.

ellen fullman in the sea

cztery minimalistyczne dźwiękowe płaszczyzny hipnotyzujących promieniujących statycznych burdonów; hałaśliwa medytacja; żywe, organiczne, przestrzenne trwanie work for four players and 90 strings


2020

27.

fluisteraars bloem

moje czarne serduszko przesłuchało w zeszłym roku całkiem spory zestaw doomowych albumów, ale żaden z nich nie wyrwał go z piersi; zrobił to za to blackowy krążek holenderskiej grupy fluisteraars; krążek należący zresztą do mojej ulubionej grupy płyt — srogich z ładnymi okładkami; gdyby nie ona, być może w ogóle bym po niego nie sięgnął; nie jestem specjalistą od blacku, ale lubię uraczyć się czasem dobrym blackgaze’owym pejzażem; do tego wracałem wielokrotnie i za kadym razem dowoził ♪ „nasleep”


2020

26.

tierra whack „peppers and onions”

tierra whack wróciła do gry; w jednym z trzech tegorocznych singli „peppers and onions” zaserwowała nam więcej tego, co w niej najlepsze, czyli plimplająco-blimblającej laidbackowo-mumblecore’owej trap-popowej słodyczy, po raz kolejny w przenikliwie introspektywnym wydaniu; kiedy inni raperzy napinają mięśnie i szczotkują sneakersy, whack śmiało przyznaje, że nie jest wzorem do naśladowania, ale nie dlatego, że jest „bad, bad, real real bad”, ale zupełnie przyziemnie jest „only human” i „sometimes happy, sometimes nervous” — nuci melodyjnie w refrenie; jest w tym szczerość, urok i odwaga w przekraczaniu granic w gatunku, który mimo coraz wyżej położonych artystycznych szczytów wciąż ma do wykonania sporą pracę, jeśli chodzi o akceptację nienormatywności


2020

25.

better person something to lose

jest coś magnetycznego w refrenach i aranżach better person i jego wyglądany od czterech lat długogrający debiut tę cechę z powodzeniem akcentuje; po tym, jak w 2017 roku typ nagrał rozkosznie oniryczny, ale wciąż niesamowicie melodyjny singiel „zakochany człowiek”, śledziłem jego poczynania ze znacznie większą uwagą niż zwykle przykładam do naszych krajowych produkcji (szejm on mi, ale tak już jest, trudno) i jakież było moje zdziwienie, gdy something to lose nie tylko nie okazało się rozczarowaniem, ale stało się oczarowaniem roku; i to pomimo tego, że wiodące inspiracje muzyka — 80sowe sophisti-pop i new romantic to nie do końca mój sos; diabeł tkwi w szczegółach — w ładnych melodiach, pieczołowitych rozmarzonych aranżach, w których można się zatopić i w polszczyźnie (w dwóch utworach) ♪ „dotknij mnie”


2020

24.

okkyung lee yeo​-neun

koreańska wiolonczelistka okkyung lee nie przestaje zachwycać; jej zeszłoroczna płyta to nie tylko pokaz mistrzowskich technik kompozycyjnych i wykonawczych muzyki współczesnej, ale też porcja wysmakowanej klasycznej muzyki kameralnej; lee stoi tu na czele opartego na doskonałej synergii fantazyjnego kwartetu z harfą, kontrabasem i fortepianem, który zręcznie balansuje między awangardą a klasyczną melodyką; to odsłuch, który słuchacza ani nie rozleniwia, ani nie męczy ♪ „eternally”


2020

23.

silvia tarozzi mi specchio e rifletto

nie lubię muzyki po włosku, trudno powiedzieć dlaczego, złe doświadczenia być może; dlatego w tle mojego słuchaniu tegorocznego szalenie kreatywnego drugiego krążka silvii tarozzi rozgrywała się dziwaczna walka o tę płytę; to trochę staromodny krążek, czy raczej krążek wychodzący od staromodnego psychodelicznego folku na otwarte morze awangardy — tarozzi robi tu masę rzeczy — zwielakratnia swoje wokale, gra na skrzypcach, fortepianie, gitarze, akordeonie, bawi się nagraniami terenowymi i tworzy dziwaczną oldschoolową progresywną elektronikę pełną lekko kiczowatego, ale autentycznego dramatyzmu; jak to wszystko udało jej się zamknąć w naprawdę koherentnym projekcie? nie mam pojęcia, podobnie jak nie wiem, o czym jest ta płyta, ale za każdym razem pobudza moją wyobraźnię i moją wrażliwość estetyczną na wielu poziomach, a po kilku utworach i ten włoski mi nie straszny ♪ „spazio”


2020

22.

jason isbell and the 400 unit „be afraid”

trudno powiedzieć, jak to się stało, że jeden z cieszących się największym uznaniem współczesnych piosenkarzy country napisał i wykonał najlepszy utwór u2 ostatnich dwudziestu lat; heartlandowymi gitarowymi riffami obudził przy okazji ducha the war on drugs, serwując jednak potężny refren, którego grupa gradunciela nigdy nie miała


2020

21.

fleet foxes shore

fleet foxes wrócili do folkowych piosenek, które tak pięknie im wyszły na dwóch pierwszych płytach; nie ma przy tym poczucia, że nagrywają autocovery czy odcinają kupony; brzmienie jest lżejsze, bardziej akustyczne; lżejsze są też melodie — zaklęte gdzieś pomiędzy beztroską końca lata a melancholią jesieni; pięknie udało się pecknoldowi i spółce ożywić brzmienie grupy bez pójścia na łatwiznę ♪ „maestranza”


2020

20.

the 1975 „if you’re too shy (let me know)”

mistrzowie nieudanych płyt dostarczyli w tym roku genialny singiel — „if you’re too shy” to pop w wersji deluxe — z obłędnie przebojowym refrenem, któremu kroku wcale nie ustępują nieco bardziej enigmatyczne, ale charakterystyczne rozpisane na dwa głosy zwrotki, ani tym bardziej nabierający właściwego znakomitym mostkom rozbiegu mostek; wszystko to przyprawione syntezatorowym rifem, rytmicznym nowofalowym bitem i saksofonową solówką; dzięki temu pięć minut mija jak trzy, a indie pop nie umiera nigdy; kurtyna!


2020

19.

sault untitled (black is) / untitled (rise)

dzięki sault soul odzyskał w zeszłym roku tożsamy dla niego wymiar komentarza społeczno-politycznego; enigmatyczny projekt, na czele którego stanęli producent inflo i wokalistka cleo sol; to muzyczna emanacja głosu afrykańskiej diaspory w roku masowych protestów ruchu black lives matter; jednocześnie udało się grupie ponad banderą ponadczasowego neo-soulu zebrać elementy klasycznego psychodelicznego soulu i funku, afrobeatu, gospel i miejskiej poezji, a także nowej fali r&b — to wszystko pomimo znaczących stylistycznych różnic dzięki wszechstronnej produkcji inflo, udało się z powodzeniem zamknąć w dwóch niesamowicie żywych i zajmujących krążkach zrealizowanych w konwencji cyklu piosenek i w zasadzie pozbawionych słabszych momentów; to albumy, bez których soul xxi wieku nie mógłby się obyć ♪ „sorry ain’t enough”, „fearless”


2020

18.

mary lattimore & mac mccaughan avl

tak, wiem, mary wydała w zeszłym roku właściwy solowy krążek, który zresztą widziałem tu i tam w podsumowaniach końcoworocznych, ale ilekroć do niego wracałem, miałem poczucie jakiegoś braku; tym brakiem był mccaughan, z którym w zeszłym roku zrobili fantastycznie newage’owe new rain duets; zeszłoroczny album avl, który także zarejestrowano na żywo, jest owocem niezwykłej synergii duetu — słodkim medytacyjnym owocem elektroakustycznego tu i teraz zrealizowanego zgodnie z prawidłami sztuki pradawnych japońskich mistrzów klasycznego kankyō ongaku ♪ „85 drone”


2020

17.

charli xcx „anthems”/”visions”

charli xcx udowodniła już nie raz, że jej najlepsze projekty to te wydawane bez wielkolabelowego powrozu na szyi — tak było i w przypadku tegorocznego krążka how i’m feeling now stworzonego spontanicznie na kwarantannie; na płycie charli bez skrępowania sięga po cały wachlarz popowych rozwiązań, które z powodzeniem stosowała przez ostatnie lata, ale to na ostatniej prostej krążka w podwójnym bangerze „anthems”/”visions” na produkcjach odpowiednio dylana brady’ego i a. g. cooka jest niezatrzymywalną królową elektropopowego undergroundu, która wyłania się niespodziewanie z czeluści internetowej muzycznej mazi, żeby ocalić pop przyszłości od sztampy, nudy i radiowych formatów


2020

16.

jessie ware „spotlight”

przysłowiowa jaskółka zwiastująca wiosnę, czyli w przypadku jessie ware faktyczny nowy początek kariery z upbeatowym what’s your pleasure; to nie tylko jeden z najbardziej przebojowych refrenów w karierze piosenkarki, ale też znakomity klucz do odsłuchu jej zeszłorocznej płyty syntezujący w sobie pewną tęsknotę, melancholię nawet zastygłą na moment w finezyjnej posągowej pozie (to poniekąd właśnie za tę wymagającą wszelkiej równowagi kreację pokochaliśmy ware przed laty) z neo-dyskotekowym zacięciem wprowadzającym słuchacza w świat nowych brzmień artystki; tym samym piosenkarka mocno weszła na terytorium smutnej, a przynajmniej refleksyjnej dyskoteki do tej pory okupowanego niepodzielnie przez robyn


2020

15.

roy ayers, adrian younge & ali shaheed muhammad jazz is dead 002

ileż to razy proklamowano już w historii muzyki śmierć jazzu! ale chyba nikt nie zrobił tego z tak rozkoszną przewrotnością jak adrian younge i ali shaheed muhammad, którzy z początkiem roku pod szyldem jazz is dead powołali do życia oficynę i serię wydawniczą zarazem; do współpracy zaprosili dawnych mistrzów m.in. legendarnego wibrafonistę roya ayersa; nagrana z nim druga część jazz is dead to niewątpliwy hajlajt projektu; muzycy w doskonałej synergii uchwycili tu ducha autentycznej soulowo-jazzowej fuzji bez stylistycznych uproszczeń, a osiem premierowych kompozycji stworzonych przeza artysów wspólnie na potrzeby krążka tchnęło nowe życie zarówno w przebogaty dorobek muzyczny ayersa, jak i soul/jazz 2020 roku ♪ „gravity”


2020

14.

the chicks gaslighter

gaslighter jest płytą w dużej mierze terapeutyczną — począwszy od tytułu krążka odnoszącego się do gaslightingu, formy psychologicznej manipulacji polegającej na destabilizacji psychicznej ofiary tak, by sama zaczęła kwestionować swoją poczytalność. „gaslighter, you broke me, you’re sorry, but where’s my apology?” — pyta retorycznie maines w refrenie tytułowego utworu; to czy zwraca się do byłego męża, czy do ówczesnego prezydenta usa, donalda trumpa, pozostaje kwestią interpretacji; bo choć tematyczna oś albumu oscyluje wokół nieudanej relacji, wiele piosenek można czytać szerzej; szerzej można też the chicks słuchać, bo jack antonoff minimalistyczną, choć korzystającą z organicznego instrumentarium produkcją wprowadził je w świat wielkoformatowego popu; ale upopowienie i ugładzenie brzmienia w żaden sposób nie odbierają dziewczynom poczucia sprawczości; to w dużej mierze fascynujące, ale podobnie jak na taking the long way triu udało się stworzyć płytę spod znaku rape and revenge, którą jednocześnie wypełnia empatia; nie jest to rzecz jasna żadna płyta roku, ale nie byłoby bez niej mojego roku, wpisuję ją więc do pamiętniczka, choćby z asteryskiem ♪ „march, march”


2020

13.

iman omari ft. kent jamz „the love that i’m giving”

philly soul doczekał się w zeszłym roku szalonego update’u brzmienia, na który ani nie byliśmy gotowi, ani tym bardziej nie zasługiwaliśmy; nabardziej niedoceniony z neo-soulowych wokalistów iman omari wraz z kentem jamzem pod producenckimi skrzydłami raedio na potrzeby ścieżki dźwiękowej do czwartego sezonu insecure zmajstrowali wspólnie numer, którzy krzyczy „stevie wonder” na sterydach — to nadpobudliwy młodszy brat „ghetto woman” janelle monáe i „captain stupido” thundercata, który na szalonym motorycznym synthfunkowym bicie łączy w sobie trzy rodzaje zwrotko-mostko-refrenów, spośród których każdy wydaje się równorzędny; szkicowe vocoderowe partie śpiewane wspólnie przez omariego i jamza na modłę 90sowej szkoły r&b (ale z oldschoolowym zacięciem) przechodzą zaraz w klasycznie neo-soulowy ośmiowersowy mostek, by eksplodować z tą samą energią co pędzący bit we właściwym refrenie; to wszystko zalane psychodelicznym sosem i zrealizowane w doskonałej synergii wokalistów z producentem; jedna z najciekawszych rzeczy w soulu i r&b ostatnich lat


2020

12.

fiona apple fetch the bolt cutters

w kwietniu napisałem o tej płycie więcej niż chciałem, a jednocześnie zupełnie nic; i nadal nie mam wiele do dodania — postanowiłem wstrzymać się od komentarza, by móc cieszyć się tą muzyką na własnych warunkach; cieszę się, że fiona zebrała swoje zabawki i nagrała w domowym studiu fascynujący, wielowymiarowy krążek z wykorzystaniem sprzętów kuchennych i głosów własnych zwierząt; zdekonstruowała swoją wcześniejszą twórczość i udało jej się wpisać w gusta pokolenia fomo; tak naprawdę, przyznam wam się, słyszałem tę płytę dziesiątki razy, ale nie mam poczucia, żebym naprawdę ją wysłuchał — może stąd ta ambiwalentna druga dziesiątka, że wciąż czekam na ten moment ♪ „cosmonauts”


2020

11.

idles „a hymn”

nie byłoby wartościowego roku bez konstruktywnego rozczarowania; poprzedni krążek idles pozwolił mi wyrazić i wykorzystać w miarę pozytywnie negatywną energię wynikającą z obrzydliwości polskiej rzeczywistości politycznej; chłopaki pokazali, że można być jednocześnie wkurwionym i czułym, ale by zrozumieć zajebistość tamtej płyty, potrzebowałem tej nowej ultramono, którą kupiłem, jeszcze zanim usłyszałem ją w całości, ale zabrakło jej tamtej energii i tamtej celności — koniec końców rozdrażniła mnie niekonsekwencją, ale nie mogę niedocenić jej znakomitych momentów, które wrosły dla mnie w tkankę minionego roku — jednym z nim był singlowy „a hymn” — minimalistyczna post-punkowa ballada wyśpiewana z niedoścignioną czułością i empatią enigmatycznym tonem, w którym pobrzmiewają echa nieśmiertelnego iana curtisa; jest to pewna klasyczna poza, ale zaadaptowana z sympatią i zrealizowana z wyczuciem


2020

10.

dua lipa „don’t start now (live in la remix)”

nie tylko dua lipa nawrócona na neo-dyskotekowy pop wyśpiewała jeden z najlepszych popowych refrenów tego roku, ale w lutym zeszłoroczny pierwszy singiel z jej tegorocznego krążka doczekał się zjawiskowej odsłony w pełnym trybie vegas z feerią neonów, żywymi smyczkami i funkującą linią basu; aranż dopieszczono tu w najdrobniejszym detalu, a fragmentom wokalnym dodano przestrzeni i głębi, dzięki czemu i tak fantastyczny refren stał się w tej inkarnacji numeru prawdziwym taranem; tak brzmi popowa perfekcja


2020

9.

klô pelgag notre-dame-des-sept-douleurs

spadła na mnie jak grom z jasnego nieba ta płyta — kandyjski progresywny chanson, z jednej strony poetycki i rozmarzony, z drugiej eklektycznie elektroniczny, pulsujący melodiami wielkoformatowego popu minionych dekad — klô pelgag nie wzięła się znikąd, to jej trzecia płyta, dla mnie pierwsza; to być może najlepszy album pop zeszłego roku, jeśli chodzi o melodykę; piosenki są fantastycznie napisane, zaaranżowane z wyobraźnią i bez kompleksów; cały album wręcz wymyka się z rąk — i znakomicie! ♪ „soleil”


2020

8.

36 & zakè stasis sounds for long​-distance space travel

podróże międzygalaktyczne przy pomocy muzyki stały się, chąc nie chcąc, jedną z moich ulubionych rozrywek czasu pandemii; podróżowalem z grahamem lambkinem, z japońskimi new age’owcami i oczywiście ze współczesnymi ambientowcami — nikt inny jak ten enigmatyczny angielsko-amerykański duet nie zrobił tego z takim rozmachem; ich półtoragodzinna ambientowa odyseja kosmiczna jest wszechotaczająca, wsysająca słuchacza do kosmicznego wnętrza, gdzie nie ma nic i jest wszystko; cholernie mocne dźwiękowe przeżycie ♪ „city at night”


2020

7.

dinner party dinner party

nie było chyba jeszcze tak dojmującej i totalnej afirmacji dziedzictwa legendarnego kolektywu kreatywnego soulquarians jak ta maciupka płytunia; dinner party tj. terrace martin, robert glasper, 9th wonder i enigmatycznie wszechobecny-ale-niewpisany-w-oficjalny-skład-zespołu kamasi washington, czyli świta thundercata, która zrobiła jazzowy album kendricka lamara, przetwarza nieśmiertelne brzmienie nieodżałowanego roya hargrove’a i jego the rh factor przez doświadczenia muzyczne własnego pokolenia; panowie zaprosili na pokład phoelixa (za dnia producenta, który wymyślił soulowy sound noname, nocą niestrudzonego, choć niedocenionego uduchowionego pieśniarza), żeby odtworzyć tę samą świętą synergię, która sprawiła, że voodoo d’angelo jest jedyne i niedoścignione; i choć wygładzono krawędzie, stawiając raczej na sypialnianą kameralność, sztandarowe połączenie hiphopowego bitu z jazzową trąbką i klawiszowym riffem to główny filar obu wydawnictw ♪ „sleepless nights”


2020

6.

orf vienna radio symphony orchestra / michael boder feldman: coptic light

struktura coptic light zawsze przywodzi mi na myśl falujący na wietrze koc, przy czym nie ma wiatru, jest tylko ten koc, przemieszczający się swobodnie w przestrzeni, a ja z pozycji oblatującego go dookoła drona śledzę wszystkie jego ruchy, a są one płynne i precyzyjne, nie tyle przemyślane, co naturalne, przystojne, ale nieszablonowe, działające w obrębie schematu, ale schematu bardzo swoistego, niepodlegającego wpływom innych schematów; felman był mistrzem kompozycji przypominających zamknięty obieg twórczy, sprawcą kilku niezręcznie pozornych perpetuum mobile (z drugim kwartetem smyczkowym na czele); wiedeńska orkiestra uczyniła w zeszłym roku tę kompozycję bardziej przejrzystą i wyrazistą niż najbardziej chyba kanoniczne wykonanie deutsches symphonie-orchester berlin z lat 90.


2020

5.

haruka nakamura still life

zawsze miałem słabość do fortepianowych miniaturek satiego, ravela czy debussy’ego; gdy byłem młodszy, trochę się przed tym broniłem, bo wydawało mi się, że to emanacja sentymentalizmu, ale naturalnie doszedłem do wniosku, że takie impresjonistyczne malowanie fortepianem to istne czasy — może być odbierane jako pewna estetyzacja rzeczywistości, ale mimo prostoty wyrazu, może pomóc nam okiezłanć, uporządkować, zrozumieć uczucia i wydarzenia zupełnie nieharmonijne; to w czasie pandemii zrobiło dla mnie still life nakamury — stworzone i wydane jako tło do pandemicznego dziennika artysty; to muzyka, która nie bierze udziału w wyścigu po laury, ignoruje trendy i skutecznie opiera się fomo; byłoby tego tylko i aż tyle, ale nagranie jest dalekie od sterylności, dźwięki pianina zanurzone są w sobie samych — jest w nich coś intymnego, niedoskonałego, niepokojąco dźwięcznego, co przepięknie kontrastuje proste, swojskie, ciepłe melodie na tych klawiszach wygrywane ♪ „fly”


2020

4.

gillian welch boots no. 2: the lost songs

w marcu studio nagraniowe welch i rawlingsa zniszczyło tornado; po tym jak wichura zerwała dach przez dziesięć godzin nocą bez niczyjej pomocy próbowali ocalić swój dobytek artystyczny, ratując przez ulewnym deszczem sprzęt i taśmy-matki swoich nagrań; to sprawiło, że postanowili wydać potrójny boxset z niepublikowanymi dotąd nagraniami cudem ocalonymi przed zniszczeniem; to piosenki, które artystka napisała wspólnie z rawlingsem w grudniu 2002 roku, by oswobodzić się z kontraktu wydawniczego, który podpisała dziewięć lat wcześniej jako nikomu nieznana songwriterka; wydane teraz nagrania zostały specjalnie zremasterowane ze szkiców, które zarejestrowano przed osiemnastoma laty; jest tego w sumie 48 utworów i są to rzeczy rozmaite — od prostych storytellingów, których welch nigdy nie umieściłaby na własnej płycie po bardziej osobiste numery, spośród których zresztą dwa trafiły na jej kolejną płytę soul journey w 2003 roku; to raczej materiał rozpisany na długodystansowe towarzyszenie niż projekt, który w ciągu chwili da się ogarnąć i sklasyfikować; gdyby ktoś jednak miał chęć jedynie z nim poflirtować, niech flirtuje z trzecią płytą — jest bez wątpienia najmocniejsza; to co prawda odrzuty, ale ze złotego kreatywnego okresu welch-rawlings, muzyka broni się sama ♪ „cowboy rides away”


2020

3.

laura marling song for our daughter

czy to najlepszy zestaw piosenek w karierze laury marling? być może nie; angielka jak mało która współczesna singer/songwriterka od ponad dekady wartkiemu tempu wydawniczemu dotrzymuje kroku jakością; (nie) wszystko jest w tytule — to dziesięć intymnych piosenek napisanych dla (wyobrażonej) córki — napisanych z czułością, empatią i miłością — wszystkim tym, czego, jak powietrza, potrzebowaliśmy (i wciąż potrzebujemy) na czas pandemii ♪ „held down ”


2020

2.

tyler childers long violent history

nie było w roku 2020 płyty bardziej ożywczej i prawdziwszej niż ta; tyler childers z niedającym się ukryć wiruozeryjnym sznytem wygrzebał z martwych ponadczasową formułę starodawnego folku z appalachów; osiem instrumentalnych kompozycji i tytułowa piosenka miały być pobocznym charytatywnym projektem, odskocznią od ewoluującej kariery wokalnej childersa, a wybrzmiały, jakby do wykonywania tej żywej muzyki z appalachów był od początku predestynowany; to także produkcyjny majstersztyk, pozwalający z jednej strony doświadczyć tej muzyki w nieskazitelnej jakości, z drugiej nie ujmujący tym samym ducha klasycznym z natury nagraniom ♪ „squirrel hunter”


2020

1.

iris dement „going down to sing in texas”

usłyszenie „going down to sing in texas” iris dement było dla mnie jednym z najjaśniejszych momentów zeszłego roku; a to dlatego, że ta pełna empatii i hartu ducha piosenka utrzymana w stylu klasycznego dylanowskiego protest songu okazała się dla mnie niespodziewanie nieocenionym pokrzepieniem w tym mrocznym i trudnym czasie; iris jest prostolinijnie szczera — to wartość, której tak bardzo brakuje ostatnio w scenicznej pozerce, choćby najbardziej zręcznej — wie, jakich wyborów dokonuje, jest świadoma tego, co się z nimi wiąże i nie kryje tego; jest otwarta i pełna empatii, ale nie bezkrytyczna;. jest też pełna wdzięczności dla tych, którzy w jej oczach dają dobry przykład i działają na rzecz zmiany na lepsze; i to chyba jest ta część, która ujęła mnie najbardziej; jest w tych serdecznych podziękowaniach coś nie tyle niedzisiejszego, co niezwykłego w sposób zupełnie ponadczasowy; dement odnosi się zresztą do spraw, które dzieją się na naszych oczach (dyskryminacji kobiet, muzułmanów, czarnoskórych, degeneracji kościoła katolickiego, agresji izraela wobec palestyńskich cywili, zbrodni wojennych, narastających nierówności społecznych, masowych protestów) i zwraca się do konkretnych osób (the chicks, the squad, jeffa bezosa i młodych ludzi w ogóle); gdyby taką piosenkę nagrał dzisiaj sam dylan, z pewnością zrobiłby się wokół niej niebywały szum, a tak przepadła pośród mijającego się często ze wszelkim meritum sezonowego hajpu; w każdym razie dzięki tej dziękczynnej formie, wszystkie te trudne kwestie, do których każdy mógłby dopisać jeszcze kilka innych, zyskują wymiar pozytywny — wiary w drugiego człowieka i jego sprawczość; i ja sam podbudowany tym przesłaniem i przekonany o jego słuszności chcę przekazać je dalej, ilekroć trafię na plejliście na „going down to sing in texas” iris dement


Opublikowano

Z rewizytą w repozytorium rockowych dinozaurów

Rolling Stone's 500 Greatest Albums of All Time

Rolling Stone w ogniu, ale na powierzchni

Cały tekst do odsłuchu jako podcast na Spotify.

*

Rolling Stone wypuścił we wtorek nową wersję swojego kanonicznego zestawienia 500 najlepszych albumów wszech czasów oryginalnie opublikowanego w 2003 roku. Jak sami piszą we wstępie, był to najbardziej poczytny artykuł w historii ich wydania online z 63 milionami odsłon od czasu zamieszczenia. Ja sam dołożyłem do tego wyniku swoją cegiełkę, podejrzewam nawet, że nie raz. Sława tego rankingu dotarła do mnie, gdy byłem jeszcze dzieciakiem i nic dziwnego, że było to pierwsze miejsce, gdzie zwróciłem się, gdy wreszcie dorosłem do zabrania się za swoją muzyczną samoedukację. Oczywiście nie było to najlepsze miejsce — tamta lista potwierdziła najgorsze stereotypy o redakcji Rolling Stone’a, który owszem, przez lata kształtował amerykańską popkulturę, ale mentalnie i stylistycznie zatrzymał się w czasach swojej świetności tj. gdzieś pod koniec lat 70. Zestawienie z 2003 roku zdominował więc przyciężki anachroniczny rock grany przez białych mężczyzn. Dość powiedzieć, że najwyżej notowany krążek sygnowany przez kobietę (nie licząc kolaboracji The Velvet Underground z Nico i Lennona z Yoko Ono) — Blue Joni Mitchell — znalazł się wtedy dopiero na pozycji 30. — w czołowej setce albumów nagranych przez kobiety było zaś w sumie jeszcze tylko pięć. Nie muszę chyba dodawać, że nie było to w żadnym stopniu akuratne odzwierciedlenie sytuacji. Sensowny update był temu zestawieniu zupełnie niezbędny.

Nową listę układało w sumie ponad 300 osób — poza dziennikarzami, krytykami, producentami i osobami z branży zaproszono też samych artystów m.in. Beyoncé czy Taylor Swift, ale też obiecujących debiutantów i weteranów. Przez 17 lat doszło z pewnością do pewnej wymiany pokoleniowej, a kanon tego, co uważa się za klasyczne, znacząco się rozszerzył. Koniec końców w zestawie wymieniono prawie jedną trzecią płyt — aż 153, spośród których ponad połowa (83) to albumy z XXI wieku.

Przyznam, że ani się takiej aktualizacji nie spodziewałem, ani nie spodziewałem się, że zacznę z miejsca analizować ją w szczegółach i uznam za coś, co ma dla mnie znaczenie i wpływa na bieg mojego dzisiejszego życia. A jednak! Pamiętam, gdy jeszcze na długo przed erą streamingu, przeglądałem listę Rolling Stone’a z wypiekami na twarzy, ale i irytacją, że moi ówcześnie faworyci — Lauryn Hill i D’Angelo — wylądowali kolejno w czwartej i piątej setce, podczas gdy zestaw zdominowały pozycje, o których nigdy nie słyszałem. Minęło kilka lat, ale w końcu zebrałem się w sobie i narzuciłem sobie rygor w przesłuchiwaniu nieznanych mi krążków z tamtego zestawienia. Nie jestem w stanie teraz dokładnie ocenić, ani ile mi to zajęło, ani ile płyt faktycznie musiałem dosłuchać, ale podejrzewam, że była to lwia część tamtej listy i ponad pół roku skrupulatnych, choć nieregularnych odsłuchów. Szczęśliwie nie byłem już w wieku i miejscu, kiedy mógłbym rekomendacje amerykańskich redaktorów przyjmować bezkrytycznie — wręcz przeciwnie, podszedłem do zadania na chłodno, a pozycje być może istotne z punktu widzenia historii popkultury, ale zupełnie niebroniące się po latach brzmieniem i przekazem, jak kolejne płyty Aerosmith czy The Who, po jednym odsłuchu usuwałem na zawsze z pola widzenia. Ale były też liczne odkrycia i zaskoczenia — sam już nie jestem w stanie wskazać jakie — z rankingiem Rolling Stone’a kojarzą mi się dzisiaj wyłącznie te płyty, do których nie wróciłem już nigdy.

Od kilkunastu dobrych lat, gdy chociaż pobieżnie przegląda się dział recenzji czy podsumowań końcoworocznych Rolling Stone’a, można wyraźnie dostrzec pewną zadyszkę — recenzenci w ustawicznym klęku przed Bobem Dylanem i Neilem Youngiem nie są w stanie kreować trendów — zamiast tego reagują na nowe z odpowiednim jedno- czy czasem dwu-sezonowym opóźnieniem. Ten syndrom ołtarzy boomerów dotknął też już zresztą Pitchfork, który w świadomości młodych zajął z początkiem ery cyfrowej miejsce na piedestale mediów muzycznych dawniej okupywane właśnie przez Rolling Stone’a. Wiadomo, że zawsze jest się bardziej reaktywnym, jeśli próbuje się łączyć to, co popularne z tym, co merytoryczne w jednym krytycznym splocie, a taką właśnie rolę obrał sobie Rolling Stone — musiał, jeśli chciał być punktem odniesienia dla mas. I ta nowa lista tę niezręczną pozycję w zupełności oddaje.

Ten zaśniedziały żelazny kanon oczywiście ostał się w dobrym kształcie — oddaje go przede wszystkim centralna część listy, ale niewątpliwie jest to zestaw zdecydowanie bardziej różnorodny, a i w czołówce nastąpiły istotne przetasowania. Przede wszystkim jest zauważalnie więcej krążków nagranych przez kobiety, a i ta najwyżej notowana Joni Mitchell awansowała z 30. na 3. lokatę. Mitchell pojawia się zresztą w zestawieniu wielokrotnie, podobnie jak Fiona Apple, Erykah Badu czy PJ Harvey (spośród których tylko Harvey pojawiła się na liście w 2003 roku). Rock coraz częściej równoważą w zestawieniu soul i hip-hop, choć dość zaskakująco poza Kendrickiem Lamarem, Drake’m i Kanye’m Westem zabrakło w zestawieniu nowego rapu (jest za to sporo pozycji z lat 90. i śmieszno-straszny pierwszy album 50 Centa). Jedyną trapową płytą jest z kolei debiut Bad Bunny’ego, który wpisuje się także w inną tendencję — dostrzegania dorobku artystów latynoskich — choćby symbolicznie — bliżej końca zestawienia znalazły się bowiem Selena, Shakira i niezrehabilitowany jeszcze prekursor reggaetonu Daddy Yankee, a najwyżej notowaną hiszpańskojęzyczną płytą, na 315., jest błyskotliwy debiut Rosalíi. To jednak wyjątki od niezachwianej anglosaskiej dominacji. Poza jeszcze kilkoma klasycznymi krążkami z afrykańskim funkiem, muzyka nieanglojęzyczna tutaj nie istnieje. Rockowy beton spulchniono natomiast całkiem wydatnie popem i R&B — Blonde Franka Oceana trafiło do pierwszej setki, dostrzeżono istnienie Destiny’s Child i Beyoncé. Znalazło się miejsce dla Taylor Swift, Adele, Kacey Musgraves, a nawet Blackoutu Britney Spears. Dość kontrowersyjnie do zestawu wrzucono też ostatnie krążki Harry’ego Stylesa czy Billie Eillish — za kilka lat okaże się być może, jak kończą się próby zaklinania rzeczywistości przez boomerów. W zestawieniu wciąż nie mają czego szukać wszyscy ci, którzy od klasycznego rocka stronią — metal kończy się tu i zaczyna na Metallice (w dwóch różnych odsłonach), elektronika to Daft Punk i LCD Soundsystem, jazz reprezentowany jest nieco szerzej, ale też dość powierzchownie i ostatecznie można sprowadzić go do Milesa Davisa. Niezale mają kilka sztandarowych punktów zaczepienia w postaci My Bloody Valentine, Pavement czy Neutral Milk Hotel, wielkodusznie zauważono także Tame Impala, ale to by było na tyle. Podobnie zresztą art pop i folk także skończyły się najwyraźniej w latach 90. Luki pozostawione przez niedoreprezentację innych gatunków wciąż wypełniają tu bowiem Dylan i Beatlesi.

I choć tych drugich ktoś mógłby określić największymi przegranymi nowego rankingu Rolling Stone’a — ich kultowy Sgt. Pepper pikuje z pozycji najlepszej płyty wszech czasów na dalekie (w tym kontekście) miejsce 24. Tamten wybór, mocno kontrowersyjny dla fanów czwórki z Liverpoolu, miał chyba wówczas wskazać na jednoznaczną wyższość Beatlesów nad Beach Boysami, których Pet Sounds trafiło wtedy na miejsce drugie (na którym udało im się zresztą utrzymać przez tych 17 lat — to jedyny numer, który w pierwszej dziesiątce pozostał bez zmian). Dziesiątkę nowej listy otwiera znamiennie The Miseducation of Lauryn Hill (które wraz ze wspomnianym VooDoo D’Angelo zaliczyły ogromne awanse) — redakcja nie bez powodu okrasiła zresztą tę decyzję cytatem piosenkarki, pod którym podpisałaby się też Fiona Apple, że przemysł muzyczny jest seksistowski. To chyba miała być odpowiedź przemysłu, że Lauryn Hill, nie tragizuj. W czołowej dziesiątce znajdziemy też poza tym Fleetwood Mac, Purple Rain Prince’a, Songs in the Key of Life Steviego Wondera, Blue Joni Mitchell, a płytą wszech czasów okrzyknięto tym razem — całkiem adekwatnie do stanu świata — What’s Going On Marvina Gaye’a. A ja przeglądając tę dziwnie bliską mi selekcję w czołówce sam czuję się jak boomer i ofiara jakiegoś owczego pędu, o którym nie miałem pojęcia. Nawet jeśli sam w tym momencie ułożyłbym zgoła inną dziesiątkę, jakimś zrządzeniem losu zostałem ich wyborem trafiony i zatopiony. Być może nie doceniłem wpływu tamtej oryginalnej listy na mój gust, gdy dekadę temu zaczynałem te skumulowane odsłuchy? A może to wyłącznie dowód na ponadczasowość tych konkretnych klasycznych płyt, które, tak się akurat złożyło, i ja na własną rękę, i państwo z Rolling Stone’a na własną, wyłowiliśmy z przepastnego i niewyczerpanego przecież kanonu?

W moim poprzednim tekście o odkładaniu szczęścia zapomniałem w gruncie rzeczy dodać jednej ważnej sprawy, która tutaj wróciła jak bumerang i trochę zbiła mnie z tropu. Ja wciąż mimochodem dłubię jednak w tej nostalgii i wciąż poniekąd projektuję swoje szczęście według schematów, które już znam. I w miarę możliwości mimowolnie staram się je realizować. Pochylenie się nad nową listą Rolling Stone’a to nic innego, jak próba odtworzenia tamtych chwil, które spędziłem, analizując oryginalne zestawienie. Pozwólcie więc zatem, że teraz oddam się dosłuchiwaniu pozycji z nowego topu wszech czasów biblii muzycznych boomerów, których albo nie znam w ogóle, albo czuję potrzebę, by sobie je odświeżyć. Za mną już Laura Nyro, Jason Isbell i Daddy Yankee, ale Spotify wskazuje, że przede mną jeszcze 44 godziny słuchania. Obiecuję jeść i spać.