krępa łopata zamieszka zaraz od metra mierząc i od metra myśląc
odnajdzie przy tym zamożne żebro i zamszem żebro zaprawi
niezbożnie wyręczy przy tym kustosza, choćby i kustosz ręczył
zarżnie kustosza żebrem i żebro kustoszem, miarową kręplą łopocząc
*
srogi szpadel napotka przychylnie zezowatą rozkosz
przeniesie przepych pośród fałd zwalistych
a gdy już przepych przepchnie, faliście z wału
zwali tę rozkosz szpachlą srożąc brochę
*
plenna konewka rozniesie rzęsiście rozrosły wyprost zarostu
zadławi zrosłe rzęsy ustrojstwa i wpełznie w szmaragdy szronu
ustroi grona, wyniośle się szroniąc; zarostem mierząc przybranie
zaleje przepaść ustronną rzęsą a plonem żwacz zakotwiczy
*
wykwintna witka rozdziawi palce walcem wybrzmiałej radości
zawita w progu prędkiego rotora, by rotor prędko zawitał
palczaście wzrośnie wiotkim wykwitem i wzniesie wole bez woli
wolno i prędko wijąc, zrąbie rotora witkowym walcem
Od kiedy pamiętam miałem mnóstwo rzeczy do powiedzenia. Chciałem się dzielić tym, co sam uważałem za ważne, a jeśli się nie udawało, tym, czego inni chcieli słuchać. Stanąłem dzisiaj przed lustrem i w głowie zadźwięczało mi pytanie — dlaczego tego nie robię, teraz, kiedy wreszcie mogę. W gruncie rzeczy doskonale znam odpowiedź, ale pytanie wraca raz po raz z nową siłą i trzeba utwierdzać się w przekonaniu i utwardzać betonową podstawę, aby czasem umocowany u niej balon przy silniejszym podmuchu fantazji nie odfrunął gdzieś daleko ze mną na pokładzie.
Otóż moje zęby są zbyt żółte i zbyt krzywe, a moja cera nadto naznaczona młodzieńczym trądzikiem, żeby pchać mnie do telewizji. Sam z siebie zaś, jak się okazuje, potrafię opowiadać wyłącznie o sobie. To strasznie źle brzmi, ale w istocie wcale nie musi takie być. Jestem w takim wieku, że coraz więcej znajomych wkoło doczekało się już potomstwa i wśród nich zawsze znajdzie się ktoś, kto, jeśli już wygrzebie się z pieluch, śliniaczków, kaszelków i katarków, doczłapie się półżywy na swoje wychodne, potrafi mówić tylko o pieluchach, śliniaczkach, kaszelkach i katarkach. Podobnie zrobi ktoś, kto nie potrafi ograniczyć swojej pracy do rozpiętości swojego etatu — raporty, kole i dedlajny tak go ekscytują, że entuzjastycznie na sobotnie niezobowiązujące piwo przynosi stos korpohistoryjek bez puenty. Wszyscy poniekąd to robimy — różnica polega na tym, jak się opowiada i czym się żyje. Są ludzie, którzy w czasie panowania nowych mediów, są w stanie ze swojej niszowej pasji, dajmy na to, ichtiologii, zrobić najciekawszą sprawę na świecie i nagle pół Polski zakochuje się w anatomii okonia albo koreańskiej kuchni.
Gorzej jeśli ta jedna rzecz nie istnieje. Jeśli jest się więźniem mozaiki, w której co prawda, dobrze człowiek się odnajduje, ale nie na tyle, by opowiadać o niej innym. Gdybym na przykład chciał przedstawić zawiłości japońszczyzny. Może nawet dla kogoś, kto nigdy sam nie próbował zgłębiać temu ani nie czytał Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata, a lingwistyka trochę go interesuje, mój niezborny wywód o tym, jak znak 風 oznaczający wiatr czasem przeczytamy kaze, a czasem fū okazałby się nawet ciekawy, ale prędzej czy później albo ja sam doszedłbym do wniosku, że to do niczego nie zaprowadzi, albo znalazłby się ktoś po studiach lingwistycznych, kto zacząłby prostować moje niewątpliwe niedociągnięcia. Można oczywiście robić stand-up, opowiadając anegdotki o nieudanych związkach, swoich i cudzych, ale do tego trzeba być mieć analityczne poczucie humoru, które można ładnie sprzedać.
Jeśli to wszystko zaczyna brzmieć jak strumień jakiegoś nagłego, niepohamowanego żalu, bez obawy! Całe to drzewo przykrych konkluzji wyrosło w ciągu tych kilku chwil spędzonych dzisiaj przed lustrem na porannej toalecie, a potem zostało spisane przy dźwiękach uzależniająco skocznych The Tiffany Transcriptions grupy Boba Willsa, na którego winylowe wydanie w rozsądnej cenie swego czasu urządziłem bezowocne, jak dotąd, polowanie. I to gruncie rzeczy martwi mnie nieco bardziej niż mój brak zapału i konsekwencji w opowiadaniu historii. Wczoraj wieczorem zabrałem się za wiosenne porządki. Wcześniej jeszcze tylko chciałem upewnić się, że mam odpowiedni soundtrack. Ale nie umiałem nijak go wykrzesać. Czy porządki nie zasługują na soundtrack? Czy wiosna nie powinna chcieć krzyczeć, tańczyć i żyć? Na litość boską, nie można przez całe życie tłumaczyć wszystkiego alergią.
Przyznaję, nie mam puenty. Jestem tym gościem od korpohistoryjek bez puenty, ale gorzej, bo jemu płacą za entuzjazm nie tylko w tygodniu, ale i w weekendy, i za ten brak puenty naturalnie też.
Monodram w dwóch aktach na własną kartkę papieru i sen kogoś drugiego
Dziękuję za życzenia świąteczne
To bardzo miło z twojej strony, że pamiętasz o profesorze staruszku po tych wszystkich latach
Zeszły rok był dla mnie raczej trudny, ale nie myśl, że się żalę
Mam raka płuc, lekarz przekazał mi wyrok — czas mi powoli pakować walizki — tak to ujął
Ale co u ciebie, chłopcze?
Miarkuję, że nieźle sobie poczynasz — zazdroszczę ci trochę tej energii, nie powiem
Chwytaj życie, to wspaniałe życie! Chwytaj, dopóki jest twój czas
No, cieszę się, że chociaż wygląda na to, że próbujesz — oby tak dalej
Poza tym jakoś w zeszłym roku przyszła też kartka od niej
Wygląda na to, że tym razem wybrała się do Meksyku
Pomyślałem, że może chciałeś wiedzieć
Na razie jakoś sobie radzę — zupełnie dosłownie wyciągnąłem duży kufer spod łóżka, sam nie wiem po co, bo mój pociąg wcale jeszcze nie odjeżdża, bądź spokojny
Jeśli miałbyś kiedyś okazję być gdzieś w okolicy, koniecznie do mnie zajrzyj
Jak zawsze mam ci do przekazania znacznie więcej, niż zmieściło się na tej lichej kartce
Bądź zdrów!
*
Nie odezwałeś się więcej, ale pomyślałem, że może tym razem to ja cię odwiedzę, skoro nadarzyła się okazja
To chyba szpital, prawda? Albo przynajmniej kiedyś mógł nim być, tak to wygląda
Ogromny budynek, setki schodów, ale to nic — ostatnio jakby ze mną lepiej
Kufer zostawiłem na dole, chyba nikt go nie ukradnie
Ale teraz już nie rozmawiajmy, to przecież niczego nie zmieni
Chodźmy lepiej na dach, znam już drogę, a zaraz będzie świtać — obejrzymy sobie nowy wschód
Kiedyś tu toczyło się życie. Od czasu, gdy skończyłem siedem, może osiem lat, do całkiem niedawna na ten parking zjeżdżali się ludzie z całego miasta. Parkowali wygodnie przed supersamem, wypożyczali wózek zakupowy z budki, wypełniali go produktami, a następnie, gdy już wystali swoje w kolejce, wracali do samochodów obładowani siatami. Po drodze mogli jeszcze skusić się na okazałe opalone truchło kurczaka z rożna albo pizzę na grubym cieście według, jak sugerował szyld, nowojorskiej receptury. Mogli odebrać pranie albo pocztę, kupić karmę dla zwierzaka albo zwierzaka, a może jedno i drugie. Buty czy telewizor. Wszystko w promocji za pół darmo, w najlepszej jakości, słowo daję. W sąsiedztwie wyrastały kolejne duże sklepy — budowlane, wielobranżowe, nie dla idiotów. Między nimi tłoczyły się myjnie, stacje benzynowe i szybkie restauracje z opcją odbioru jedzenia bez wysiadania z samochodu.
A potem na innym polu, gdzieś po drugiej stronie miasta położono inny parking, obstawiając go pawilonami. W piątkowe wieczory i sobotnie poranki rodziny z dziećmi ochoczo przemierzały teraz inną trasę. Dziś po moim supersamie został pokaźny plac, na którym wciąż zaobserwować można formy życia, ale jednak nieco inne. Wszystko się zmieniło, a jednocześnie pozostało takie samo.
Falista faktura budynku wciąż niewątpliwie uwodzi praktycznym, nowoczesnym i schludnym wyglądem.
Formy życia. Na dawnym parkingu, dziś lodowej pustyni z niepomyślaną niegdyś śmiałością piętrzą się wiechlinowate.
Po dawnych szyldach zostały jedynie plamy na elewacji. Za to zamarznięty parking z powodzeniem służy miłośnikom podmiejskiego driftingu.
Centrum życia dawnego sklepu tym samym — za sprawą zarówno driftujących jak i wiechlinowatych — przeniosło się z opuszczonego już gmachu w sąsiedztwo tej doświadczonej trwaniem latarni.
Nawierzchnia niewątpliwie zachęca do wspólnej zabawy.
Sklep zamknięty xD
Lao-cy twierdził, że istotę rzeczy stanowi jedynie pustka. Pokłoniłem się zatem obu widocznym istotom — rzeczy i wiechlinowatym.
Na lodowej pustyni niesprzedane choinki można z powodzeniem przechować do przyszłego roku w stanie swoistej hibernacji (pokrewnej tej, w której znalazł się i cały supersam).
Punkt spotkań.
Na tyłach gmachu można natknąć się na rój kolorowych węży.
Ostatnie spojrzenie przed odejściem. Głęboki wdech.
gdy odwracam się za siebie (tak samo, jak odwracałbym się, gdyby pozostała mi faktyczna postać
faktyczna twarz, nie kształtne pętelki, nikłe szparki, jakieś paskudne gryzmoły
wyciągniętą nieprawdopodobnie rękopodobną kończyną po omacku szkicowane z najgłębszych dołów, najciemniejszych studni
takich, z których czeluści nie widać ani sygnalizującego wyjście światełka nadziei, a przynajmniej tak się wtedy wydaje, nawet jeśli to zazwyczaj bujda)
gdy odwracam się za siebie
przyglądam tym wszystkim pokiereszowanym portretom, które denat portrecista,
mając do dyspozycji w zupełności dostatnie ciało, sporządzał jakby w transie
opętany myślami, że jego zewnętrzna forma jest emanacją innego ducha
prawdziwa zaś postać musi urzeczywistnić się z całego tego bagna, syfu, łupieżu
sercowo-żołądkowo-mentalnej pluchy, którą czuł w sobie jak żywą nie tylko przy roztopach
choć wtedy też
gdy odwracam się za siebie
zastanawiam się, dlaczego ta plucha pęcznieje patosem,
czy nie może sobie skromnie chlipać, tylko zaraz napada na dzwonnice i rabuje orkiestry dęte
do rytmu wygrywanych przez nie marszy żałobnych
denat portecista nie umarł z przepracowania (dopadł go jego własny portret, szkaradnie przy tym masakrując)
denat portecista nie umarł z przepracowania
portetował wyłącznie w posępnie rozmazane poranki lub zaraz przed świtem, gdy noc jest najgęstsza
o sobie wyobrażenia brzydkie, dojmujące, w najlepszym razie wyblakłe i szare
czy w dni słoneczne czym innym się parał
był dekarzem albo pielęgniarzem, wolontariuszem w schronisku
tego nie wiadomo
gdy odwracam się za siebie
myślę o wszystkich tych obliczach, których nie sportretował:
portret jesienny z dojrzałych owoców i żółtych liści
jak u švankmajera, ale delikatniej
z podkreśleniem wszelkich walorów — atrybutów jesieniary
i wymownie lakoniczną refleksją nad następstwem pór roku i tym, że każde lato ma kiedyś swój kres
portet beztroski, gdzieś daleko od trosk w cieniu dobrego drzewa z książką na hamaku
może z niewielką alergią wziewną w tle, tego czasem nie da się uniknąć
czerwony nosek można by zresztą filuternie zaakcentować
— apsik! — na zdrowie, kochany, na zdrowie!
— to odpowiadają źdźbła trawy, prowokatorzy alergiczni
bez ironii z ich strony, ironia po stronie portrecisty
portret wrażliwy na sztukę, ale bez przesady
ja uśmiechający się do carla sandburga, carl sandburg odpowiadający uśmiechem
ja nucący joni mitchell, joni mitchell nucąca ze mną
ja trochę zdziwiony, trochę urzeczony marią prymachenko rysującą mi niebieskiego woła z fallicznym ogonem
ja usiłujący dostrzec w czwartkowym poranku ślady harmonijnej codzienności yasujiro ozu
i ten švankmajer, zakończony jatką, ale jakże ujmującą
portret nadziejny
zupełnie ogólnie wyrosły z doświadczenia, że nie ma dołu tak głębokiego,
że do jego dna nie sięgłaby jakaś drabinka sznurowa
że co poza mną, to poza mną
gapcie się do woli, przyjechał cyrk, podano do stołu, ale nie dla psa kiełbasa
może dlatego zdechł
ten skurwysyn portrecista
że go nie było tam, gdzie powinien
i wyglądam teraz przez niego w oczach moich licznych czytelników
jak zmokła kura co najmniej
Lubię wracać do zimy 2008 roku z kilku powodów. Ten najbardziej prozaiczny jest taki, że była to ostatnia (do tego roku) archetypowa zima, która zachowała się w mojej pamięci. Chrzęst grubo leżącego śniegu po stopami. Sinorude wieczorne nieba skrzące się nad miejską panoramą milionem spadających z gracją drobinek. Z pewnym rozrzewnieniem, choć niepozbawionym rzecz jasna ironii, wspominam wielogodzinne opóźnienia kolejowe i sparaliżowany ruch miejski. Ta nieśmiała reminiscencja, to nieśmiałe déjà vu zatrzymało nas zresztą wszystkich choć na chwilę przed tygodniem, gdy po dziesięciu latach musieliśmy odpomnieć niespotykany już przecież fakt, że śnieg może przetrwać w przestrzeni miejskiej więcej niż dobę, że może się gromadzić i że trudno cokolwiek naprędce na to zaradzić.
Rok 2008 był też jednak dla mnie rokiem nowego. Przyjechałem na studia do wielkiego miasta i byłem w tym tak rozkosznie zielony. Nie miałem pojęcia ani o tym mieście, ani o sobie, ani o mieście, z którego przyjechałem, ani o tym, dlaczego to zrobiłem. Ale ta symboliczna zmiana wdarła się w moje życie jak burza, rozsierdzona i złowroga, a w kącie ja wciąż niemający pojęcia dlaczego. Wiem jedno — dzięki niej moja zima 2008/09 brzmiała zgoła inaczej niż wszystkie poprzednie. Już wtedy rozumiałem zmianę, która we mnie zaszła, która przynajmniej na tym jednym polu kazała mi zerwać dotychczasowy jałowy ścieg i pognać za nowym, świeżym, nieznanym! Moodog, Fleet Foxes, T-Bone Burnett i Beck otoczyli mnie tamtej zimy i wędrowałem, nie mając za przyjaciół nikogo innego przez ośnieżone pola na skraju miasta, jakbym właśnie przeżywał największą w życiu przygodę, choć tak naprawdę nie spotkało mnie przecież nic nadzwyczajnego. To we mnie się działo, we mnie była przygoda, a dźwięki, które mnie spętały, były ich akuratną emanacją! Samotne wieczorne wędrówki były częścią tego przymierza, zawartego jakby poza mną, ale bezsprzecznie ze mną i przeze mnie. Nowy wszechświat otworzył przede mną swe wrota, mnie samemu szeroko otwierając oczy i uszy.
Zima 2008 roku zaklęła mnie, przeklęła może nawet. Nigdy już nie miałem wrócić do swej pierwotnej formy, jak Nago, knurze bóstwo zmienione mimowolnie w demona po postrzale z łuku w Mononoke-hime. „I don’t know what I have done but I’m turning myself into a demon” — śpiewał mi do ucha Robin Pecknold w bezwarunkowo zimowo-górskiej morderczej folkowej balladzie „Tiger Mountain Peasant Song”. Nawet nie wiedziałem, że to o mnie. W piosence Pecknold opowiada historię przyjaciela (lub kochanka), który napadnięty w lesie przez zbójców przedwcześnie traci życie. Narrator przybiera żałobę i pod wpływem bólu i braku, które jej towarzyszą zmienia się w demona. To akurat niezupełnie o mnie, a przynajmniej wszystko, co sam wiem o żałobie z własnego życia, wskazuje na jej nieodzowność w ludzkim cyklu oswajania śmierci. Sama historia jest jednak fascynująca i na tyle enigmatyczna, że można interpretacyjnie poukładać ją sobie zgoła inaczej. Trochę jak w prozie japońskiej — na pierwszym planie: zmiany zachodzące w człowieku i zmiany zachodzące w naturze. Bo czyż to nie jedno i to samo? Czy ten śnieg nie jest wystarczającym uzasadnieniem i jednocześnie wystarczającym dowodem istnienia we mnie tego demona, którego po dwunastu latach wybudził z letargu?
Rekonstrukcji demona drzemiącego we wspomnianej myśli, w tej nieświadomości, którą się pożywił, w tym śniegu, który zasypał drogi i pola, w tej muzyce, która wyważyła drzwi, w tej burzy, która dotąd grzmi, spróbowałem dokonać w najbardziej adekwatnej formie plejlisty.
Maria Czubaszek napisała kiedyś dla Alibabek małą zabawną piosenkę zatytułowaną „Odkładana miłość”. W tekście zastanawiała się nad koncepcją, według której można by odkładać małe flirty na konto oszczędnościowe, z którego można by za wiele lat podjąć wielką miłość. Pomysł szalony, choć ubrany w strój sentymentalnej bossa novy, przystrojony dodatkowo dramatycznymi smyczkami, jawi się jako zupełnie zrozumiały wyraz romantycznej tęsknoty. Tęsknoty, która sama jednak prędko otrząsa się z własnych mrzonek i ostatnią zwrotką piosenki przywołuje się do porządku — „A gdy uzbieramy już tę wielką miłość, tę, o jakiej nam się tylko śniło, podejmiemy ją lub nie, bo okazać może się, że za późno na nią trochę jest”.
Sam jednak przez lata żyłem tym tęsknym marzeniem. Nie chodziło mi jednak o miłość romantyczną jako taką, ale o szczęśliwe i zrównoważone życie w ogóle. Żyłem romantyczną wizją dalekiego jutra, które wszystko zmieni, rozsupła stare węzły, wyrówna dawne bruzdy, na niebie domaluje tęczę, a wokół zakwitnie kwiatami. A ja — zrobię jedyne, co będzie do mnie należało, skulę się w tym kojcu szczęśliwości i tak, jak Bóg da, już pozostanę. Jakże to absurdalne marzenie! Jak w tej przestrodze, byś był ostrożny, czego sobie życzysz. Ale raz postawiony w wyobraźni obraz, jeśli damy mu się zakorzenić i rozpanoszyć w uniwersum naszych dążeń, może nie dać się skutecznie wyrugować już nigdy. Możemy umrzeć, śniąc o naszym kojcu szczęśliwości, nie zdając sobie sprawy ani z tego, że szczęścia nie da się zaprojektować, ani z własnego tragizmu, bo to marzenie można było już przecież dawno urzeczywistnić. Dużo o tych projekcjach zanotował w swoich „Rozmyślaniach” Marek Aureliusz, jeden z nielicznych zachowanych do naszych czasów klasycznych stoickich filozofów. „Wszystko jest mniemaniem” — pisał z przekonaniem i nie bez słuszności. W innym miejscu — „Każdy żyje tylko tą oto teraźniejszością, chwilką. Wszystko zaś inne alboś przeżył, albo niepewne”. I może w tej wyobrażonej niepewności właśnie tkwi jakaś szczególna słodycz, daleki promień realnie oświetlający i oślepiający, a przez to odbierający zdolność trzeźwego osądu.
Tymczasem już w samym założeniu, że szczęście może dać nam tylko osiągnięcie konkretnego rezultatu np. kupno mieszkania, powołanie na świat potomka, zasadzenie ogrodu, tkwi pewna tragiczna przekora. Im bardziej odsuwamy szczęście od siebie, im bardziej wizualizujemy sobie je w związku z czymś, co ma nas dopiero spotkać, wszystko jedno, czy poprzez cudowny traf, czy własną metodyczną pracę, tym bardziej prawdopodobne, że ta chwila, gdy nadejdzie, przyniesie nam rozczarowanie. Nic nie będzie takie, jak w naszym marzeniu, projektowana doskonałość nie ma prawa się ziścić — spontanicznie lub nie. Rzeczywistość nigdy nie dorówna wyśnionemu ideałowi. Projekcja szczęścia jest niemożliwa, bo nie jesteśmy w stanie wyreżyserować swojego życia jak filmu. Ale wyidealizowane wyobrażenia to nie jedyna przeszkoda w pełnym odczuwaniu tego, co dobre. Zbyt wysokie oczekiwania względem teraźniejszości, skupianie się na tych detalach, które nie pasują, zamiast na tych, które grają, także jest w stanie skutecznie obrzydzić nam samym i wszystkim wkoło najlepszy nawet moment. Wiem coś o tym. Takie widzenie świata zdarzało mi się (i czasem wciąż zdarza) na tyle często, że mógłbym napisać na ten temat doktorat i habilitację. Myślę, że z powodzeniem można by zresztą mówić współcześnie o pewnej instagramizacji szczęścia, tzn. sytuacji, w której forma rzeczywistości nieprzystająca do standardów znanych z mediów społecznościowych, staje na drodze do odczuwania satysfakcji. Decydujący jest zwykle oczywiście aspekt stricte wizualny, co z kolei prowadzi do bardziej powierzchownego odbioru i bardziej arbitralnej oceny rzeczywistości. Ale szukanie dziury w całym jest, a przynajmniej tak mi się wydaje, w pierwszej kolejności właśnie pokłosiem błędnych wyobrażeń, podobnie jak okładanie swojego szczęścia na potem w ogóle.
Nieprzystające do rzeczywistości wyobrażenia swojego szczęścia mogą mieć jednak głębszą przyczynę. A są nią próby usprawiedliwienia nieumiejętności życia tu i teraz, przynajmniej po części uświadomionej. Tak, wydaje mi się, było w moim przypadku. Od zawsze żyłem jedną nogą w świecie marzeń — banalnych, z perspektywy czasu całe szczęście, że niespełnionych — o światowym życiu w blasku reflektorów. Ale też w świecie marzeń, które trudno nazwać, a które w jakiś sposób same w sobie były własną realizacją. Bo jak określić inaczej niż marzeniem zaspokajaną w coraz większym jednak stopniu potrzebę obcowania z muzyką, objawiającą się w szeregu wariacji, choćby tak oczywistych jak pisanie recenzji płyt. Nie zrobiłem kariery ani na tym, ani z tego, ale od zawsze miałem świadomość, że te i tamte marzenia nie mogły iść ze sobą w parze. Moment, kiedy uświadomiłem sobie w jakimś stopniu, że życie mija mi na marzeniu, a ja sam rzadko kiedy jestem naprawdę obecny, był jeden i bardzo konkretny. W liceum, jakoś pod koniec którychś wakacji, wraz z wieloletnim przyjacielem, z którym wspólnie chodziliśmy do jednej klasy jeszcze w podstawówce, udaliśmy się na boisko naszej byłej szkoły — tak po prostu — posiedzieć, pogadać, popatrzeć na znajome mury. Ja już wtedy westchnąłem romantycznie za dawnymi czasami, które w mojej głowie zdążyły już stracić dawne krawędzie i osnuła je mgiełka nierzeczywistej idylli. Dałem się ponieść i wyraziłem moje sentymenty, ale ku mojemu zdziwieniu trafiłem na chłodny opór znajomego. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to co czuję i robię, jest w jakiś sposób próbą ucieczki od teraźniejszości. Kilka kolejnych lat zajęło mi odfetyszyzowanie przeszłości, spojrzenie na nią krytycznie i z pozycji jakiegoś naturalnego przecież przywileju, że co było, już nie wróci, ja dzisiejszy natomiast mam władzę, choćby ograniczoną, iluzoryczną nawet, ale jednak władzę nad tym momentem tu i teraz. Szala jednak wkrótce przechyliła się nadto i fetyszyzować zacząłem przyszłość. Wbrew wszelkim przesłankom.
Bo nie chodzi tu o przyszłość, która wynika z mojej obecnej czy przeszłej przenikliwości, która rośnie na moich oczach, już teraz wydaje plony, które mogą wyłącznie rosnąć. To przyszłość najpewniej równoległa do tej, która ma się wkrótce ziścić. Równoległa jak w teorii równoległych wszechświatów. Któryś z niemożliwych ja z pewnością osiągnie to, co roi się w głowie faktycznego mnie. Ale cóż to za pocieszenie. Faktyczny ja znów ucieka. I czasem, owszem, ma ku temu powód, bardzo często — niekoniecznie. Ucieka z przyzwyczajenia, z wygody, ucieka do wewnątrz siebie (co paradoksalnie radził też wspomniany Aureliusz), ale już tam wewnątrz — hen, hen daleko, do świata niemożliwego mnie. Ucieka niejednokrotnie w stresie — przytłoczony tym, co dzieje się wokół i poza nim, ale wcale nie rzadziej, gdy przychodzi do zmierzenia się z konsekwencjami własnych zaniedbań. Zbyt często cierpię na brak równowagi. Uprawiam niezręczną ekwilibrystykę, cyrkowe rzemiosło bez asekuracji, ale i bez widowni. Gdy się wyłożę i połamię, być może nikt nie zauważy, ale czy będzie bolało mniej? W model współczesności wpisana jest bezwzględna i ustawiczna wielozadaniowość — tak w pracy, jak i poza nią, każdy wieczór jest wyborem, wokół bezlik możliwości i powinności, tyle terminów, które już minęły, ale może jeszcze nie jest za późno, by im zadośćuczynić. Tysiące rzeczy, których nie widać. Odkładając jednak na bok codzienne FOMO, pranie samo się nie rozwiesi, a podłoga nie umyje. Ale czy szczęściem jest akurat koniecznie nierozwieszanie prania i niemycie podłogi? Bynajmniej. Tylko gdy robi się to na szczudłach, po czasie, bez przekonania i w pośpiechu, trudno się na tym nie wyłożyć. Stan idealnej harmonii, który jako jedyny jest w stanie zapewnić warunki do szczęśliwego wzrastania ku świadomości, należy niestety w tej przeładowanej bodźcami rzeczywistości włożyć między bajki. Kto nie przespał do cna (dosłownie) swojego momentu egzystencjalnej równowagi, albo nie zajadł go chipsami z colą, oglądając maraton „Przyjaciół” po raz dziesiąty, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Nie jest co prawda tak, że dopóki kobyła jakoś dycha, można jej dokładać. Ale zdrowa klacz musi nieść jakiś tobołek — jeden, drugi, trzeci, żeby poczuć swoją egzystencję, nadać jej sensu i zdobyć charakter. Mnie jednak nie chodziło wcale o szukanie szczęścia w bezkresnym nieróbstwie. Wręcz przeciwnie — przekonałem się swego czasu, jak nadmiar wolnego w parze z niepewnością jutra i brakiem konkretnego pomysłu na siebie są w stanie dać w kość. Jak Alibabki wypracowałem sobie raczej metodę skrupulatnego odkładania szczęścia na potem. Zbierałem z zapałem artefakty, które miały mnie kiedyś srodze uszczęśliwić. Kupowałem płyty, wyobrażając sobie dzień, gdy wreszcie rozłożę się beztrosko na sofie przy gramofonie i będę chłonął każdy dźwięk. Należało to bezsprzecznie odłożyć na później — nie posiadałem wszak sofy, ani przestrzeni, by ją wygodnie umiejscowić. Zapełniałem półki książkami, z nadzieją, że może kiedyś nadarzy się sposobność, bardziej fortunna niż niesatysfakcjonujące i zagonione tu i teraz. Szukałem meritum naprędce i bez szacunku dla dzisiaj, by w moich wyobrażeniach jutra czerpać z niego jak lord. Dziś trochę spuściłem z tonu. Staram się, o ile mogę, nie obudowywać się na przyszłość, nie odkładać ważnych lektur poza horyzontem, ale wciąż kupuję płyty, wyobrażając sobie sytuacje, w jakich mogłyby mi przynieść szczęście. Staram się jednak wybierać tak, by tej chwili, przez sam tylko przedmiot wyboru, nie odsuwać na dzień, który nie nadejdzie. Przez lata kupiłem np. co najmniej kilka tanecznych płyt na retro prywatkę, której nigdy nie zrobiłem — poza tym kontekstem jakoś nie wyobrażam sobie ich słuchać. Ostatnio z kolei zauważyłem u siebie większą inklinację do płyt folkowych, które dobrze skomponowałyby się z tym ogrodem, z którym w swojej wyobraźni powiązałem wszelką szczęśliwość. Równoważę to albumami, które dobrze współgrają z czytaniem — ambient, kameralny jazz, ewentualnie trio fortepianowe — nic szalonego.
Wszystkie te projekcje, których konsekwencją było koniec końców nie tyle odkładanie szczęścia na potem, co odsuwanie go na nigdy, sprawiły, że koniec końców w pewnym momencie przestałem zupełnie myśleć o sobie teraźniejszym w kategoriach jakiejkolwiek szczęśliwości. Szczęście lub nieszczęście nie mogło mnie dotknąć na etapie przygotowań do bycia szczęśliwym. Nie nabyłem jeszcze stosownej licencji, by taki traf mógł się mnie imać. Szczęście miało przecież dopiero nadejść. Dopiero wtedy miało się liczyć — jak gdybym miał u jakiejś wróżki, zaciągać w tym szczęściu długi. Znów Alibabki! Z matni, w którą sam wpadłem w ramach jakiegoś sposobu na życie, wydostałem się niełatwo. W pewnym momencie życie marzeniem zaprowadziło mnie w kozi róg. Sytuacja zupełnie obiektywna zmusiła mnie do rewizji kolejno wszystkich moich wyobrażeń o sobie i swojej przyszłości. I tak dotarłem też do tego domku z ogrodem na skraju lasu, którego jeszcze nie przepracowałem, ale wiem, że być może będę musiał go rozebrać w głowie cegła po cegle, przynajmniej na razie, by być szczęśliwym tu i teraz. A może kiedyś będzie mi dane zbudować go na nowo, tym razem na jawie.
Meg Alexander, Dół z dyptyku Wzgórze/Dół, tusz na papierze, 2017
Usypałbym chętnie górkę,
pod górką zostawił dołek,
nad górką przypiął broszurkę:
„W tym dołku spoczął matołek,
co Kabaret Starszych Panów
na Spotify i Tidalu
wykastrował z polskich znaków
bez polotu w digitalu”.
Niby wciąż z ochotą poznaję świat. Z wypiekami na twarzy czytam historie prawdziwe i wymyślone, które przydarzyły się komuś kiedyś gdzieś lub mogłoby się przydarzyć (czy też nie). Wyobraźnia wyznacza ten horyzont. Z uwagą i empatią słucham, co przytrafia się ludziom dookoła. Z ciekawością czytam o stylach, językach, koncepcjach, odkryciach — niekoniecznie wcale przełomowych. Chłonę wielkie obrazy i małe rysunki, zdjęcia zupełnie średnie. Nie wszystko to robię oczywiście przy komputerze. Bywa, że więcej można odkryć, wyglądając na chwilę do ogrodu, niż przez pół dnia scrollując walle.
Coraz więcej jest jednak w tym poznawaniu „niby wciąż”, a mniej ochoty. Jako dziecko szerokopasmowej sieci, niegdyś przykute do peceta świątek-piątek, w dzień i w nocy, nie umiem rzeczywistości utożsamiać z medialnym przyłączem, z cyfrową ułudą egzystencji, nawet pomimo tego, że nigdzie indziej tak wytrwale nie próbowałem się przez lata urządzić. Świat z ochotą usiłuje karmić mnie sobą przez rurę — tak jak tuczy się gęsi na foie gras. Historie prawdziwe i wymyślone mieszają się poza horyzontem wyobrażeń i skaczą do gardeł, wściekle ujadając. Kiedy im ulegam, nie mogę przestać myśleć w asteryskach.
I tylko ten las się opiera. Tam uciekam w mojej głowie, w marzenia o końcu nowoczesności — naiwnie wierząc, że potrafiłbym żyć prosto i daleko; pysznie sądząc, że zapasy płyt i książek nie znudziłyby mnie wkrótce na własnym wygnaniu. Domek na skraju z malwowym ogrodem, starym dzbankiem bez ucha nabitym niedbale na parkan. Popatrz, jaki las…
william leach jako willy loman w śmierci komiwojażera, 1991
co to za upiór
wdzierający się szponami wielkich lśniących oczu w moje oczy wcale nie tak lśniące
zamarły w półokręgu samozadowolenia, przekonania o swojej racji
przesadnie wyprostowany zupełnie jak ja, ale kroczący drogą przesadnie prostą, jak żaden ludzki człowiek
ludzki upiór, być może
wykreślono prawdziwego mnie
nie kreską grubą, definitywną, czerwoną
raczej wydrapano — po trochu, machinalnie, bez konieczności podejmowania refleksji nad aktem
w urojonym zachwycie nad tamtym upiorem z portretu
niby-mną
pod świętym spojrzeniem jego wielkich lśniących oczu, tego mam pewność
portret odtąd można nabożnie zawiesić na ścianie
zdjąć i położyć na krześle przy kuchennym stole, jeśli taka będzie w danej chwili potrzeba
upiór nie skrzywi się nad zupą
zastygły w modelowym samozadowoleniu nie zgorszy zgromadzonych
raz powieszony prosto, na zawsze prosto zawiśnie
cóż za ironia
że mnie akurat, niewydarzonego autoportrecistę
portret mój własny dopadnie jak upiór
ukradkiem wydrapie
resztki śnienia z czereśni
patykiem
jak u bronki nowickiej, ale jednak inaczej