Hybrid Theory Linkin Park
Jeszcze zanim Linkin Park wrócili na listy przebojów i do masowej świadomości dzięki nowej wokalistce, zdarzyło mi się po wielu latach trafić na ich profil na Rateyourmusic. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie wyglądał jednak tak, jak go zapamiętałem — na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat status grupy ewoluował od traktowanego z pobłażaniem metalopodobnego paździerza w stronę obiektu nostalgii i kultu. I to w bańce muzycznych nerdów, którzy w kwestii wszelkiej muzycznej materii kreują swoje opinie z wyższościowym znawstwem. Wtedy nie byłem w stanie tego zrozumieć — po co reanimować trupa (no pun intended), miejsce Linkin Park jest w odległej przeszłości, gdzieś na stronach magazynów dla nastolatków w stylu Bravo, dla których ta pstrokata nu-metalowa kreacja wyłącznie cynicznie stanowi emanację prawdziwego buntu. Kilka miesięcy później jednak nowe otwarcie zespołu z Emily Armstrong w roli wokalistki sprawiło, że coś we mnie drgnęło — jakiś od dawna wypierany element mojej muzycznej historii wrócił na swoje miejsce — przestałem wstydzić się Linkin Park. Podczas ostatniego weekendu u rodziców wygrzebałem swoją kopię Reanimation, którą za dzieciaka dostałem na Gwiazdkę, i przez całą drogę powrotną w aucie katowałem ją zdecydowanie za głośno, jakbym znowu miał dwanaście lat.
Ale to czy Linkin Park w nowej formule działa, czy ta reaktywacja była potrzebna i komu, jak oceniać jej efekty — to wszystko jest drugorzędne w stosunku do tego, że był to przede wszystkim impuls, żeby w ogóle do zespołu wrócić i przemyśleć go z perspektywy, której brakowało i dwunastoletniemu mnie, i dwudziestoparoletniemu mnie dla zasady odrzucającemu swoje szczenięce zajawki jako nieadekwatne i krindżowe. Tymczasem teraz — czego mam się wstydzić i przed kim? Albo inaczej — przed kim i dlaczego mam się kreować na kogoś (tylko pozornie) lepszego niż jestem — miłośnika i orędownika rzeczy niszowych i ambitnych? Po co pozować na pozbawionego emocji i gardzącego nostalgią eksperta, skoro mogę na pełnej pochwycić esencję życia — dać się ponieść tej muzyce, jeśli tylko mam ochotę, choćby stanowiła w powszechnym przekonaniu w najlepszym razie emanację niezbyt wyszukanego efekciarstwa. Perspektywa jako wolność od osądu innych, ale też perspektywa czasowa z wszystkim tym, co wydarzyło się pomiędzy rokiem 2000 a dziś, ze wszystkimi płytami poznanymi w międzyczasie, z dwiema dekadami zwrotów, odwrotów i powrotów stylistycznych, sprawia, że mimo woli słucha się tego dzisiaj inaczej. Czasem z uśmieszkiem politowania, a czasem z niedającym się ukryć poczuciem satysfakcji.
Aquarium Aqua
Bo jakie dwunastolatek może mieć kryteria rzeczowej oceny jakości materiału? Rzuca się na coś, co wydaje mu się fajne, bo słuchają tego kumple, albo wręcz odwrotnie — nie słuchają — nawet lepiej. Kryteria społeczne górują nad osądem estetycznym. Linkin Park to zresztą tylko wierzchołek góry lodowej. W ostatnim czasie modne zrobiły się powroty do stylistyki eurodensowej. Peggy Gou, Confidence Man czy Bodysync (Ryan Hemsworth x Giraffage) wchodzą w tę estetykę zupełnie na czysto, bez zasłony pastiszu czy dekonstrukcyjnych aspiracji. W poprzedniej dekadzie twórcy związani z bubblegumbassową oficyną PC Music kreatywnie reinterpretowali 90sowe i post-milenijne radiowe przeboje — zgrane do tego stopnia, że nieniosące już ze sobą żadnej treści — Spinee zepsuł „Bring Me to Life” Evanescence, A. G. Cook — „Better Off Alone” Alice Deejay, a GFOTY zrobiła półgodzinny set składający się wyłącznie z remiksów „Cotton Eye Joe”. Wszystko to było oczywiście w części ironiczne, a bubblegum bass stał się cudzysłowem lub nawiasem, w który ujmowano te numery, by nadać im nowe znaczenia. To, co na swoich tegorocznych płytach robią wspomniani Peggy Gou czy Confidence Man, to stanowcze opuszczenie nawiasu, a tym samym także gardy, jako która funkcjonował nawias.
W latach 90. bawiliśmy się do eurodensu lub nie, później bawiliśmy się coraz mniej albo wcale, aż w końcu dzięki nowym formom wyrazu zaczęliśmy bawić się na nowo, tym razem ironicznie, aż w końcu staliśmy się gotowi, by odrzucić tę ironię i (tylko pozornie) wróciliśmy do punktu wyjścia. Pozornie, bo bogatsi o niemal trzy dekady doświadczeń wiemy wreszcie, dlaczego chcemy tę muzykę przyjąć lub odrzucić. Oryginalny dyskurs robił to bezdyskusyjne i zawsze całościowo — w pakiecie. Od tego czasu dyskurs sfermentował w nas jednak na tyle, że jesteśmy w stanie ocenić, czy te proste duchologiczne bangerki niosą ze sobą jakieś meritum czy nie. Kiedy przed ośmioma laty odważnie postulowałem rekuperację „Bailando”, wciąż nie byliśmy na to gotowi, ale już teraz widać, że nie zmarnowaliśmy tego czasu jako post-społeczeństwo. Dziesięcioletni ja, gdy padał termin eurodance, nie był w stanie świadomie wartościować holenderskiego Vengaboys od duńskiej grupy Aqua, choć oczywiście instynktownie czuł różnicę. Nie było środków i czasu, by sprawę przemyśleć. Muzyki słuchało się zresztą inaczej — problemem był raczej jej niedostatek niż nadmiar. Gdy dekadę później nadszedł moment re-ewaluacji, szkoda było czasu, by dokonać jej należycie. Wraz z internetem i rozwojem forów internetowych uchyliło się na raz tyle drzwi nęcących obietnicą nowej jakości — nie było rady. Dopiero teraz na fali powszechnej nostalgii za brzmieniem przełomu milenijnego nadarzyła się okazja, by sprawę przemyśleć — czego wyrazem jest ten tekst i towarzyszące mu, mniej lub bardziej pokątne, odsłuchy będącej jego tematem muzyki. Ta re-ewaluacja ma zresztą charakter coraz bardziej powszechny — wystarczy spojrzeć na wzrostową tendencję ocen tych wydawnictw na Rateyourmusic. To nie tylko nostalgia, ale też kolejne pokolenie, które po nitce dociera do kłębka, a nie słuchając polskiego radia Hot AC, nie ma poczucia, że wszystko, co tam usłyszy, musi być dziełem szatana.
Soulja Boy
Nie tylko nu-metal i eurodance doczekali się rehabilitacji. Już Brockhampton położyło podwaliny pod renesans rozbuchanych południowych bangerów, ale dostatnio w ostatnich latach odbyła się rewolucja. Zeszłoroczny mixtape młodego rapera z Houston — TisaKorean, z humorem, ale jednak dość prostolinijnie wyciągający z szafy niegdysiejsze potworki — Soulja Boya czy Chingy’ego, trafił do podsumowań najlepszych płyt roku i zwrócił uwagę samozwańczej internetowej loży szyderców. W lutym za niesławny przebój nastoletniego rapera J-Kwona sprzed 20 lat „Tipsy” zabrało się alt-rapowe trio Clipping, zbierając pochwały za w sumie dość wierny cover w odrobinę przewrotnej oprawie, bo okraszony elementami muzyki noise. To co dwie dekady temu w dobrym tonie było wyśmiać, obnosząc się jednocześnie adoracją dla dyskografii Radiohead (tak było, nie zmyślam), teraz można śmiało postawić obok tego samego Radiohead w takim czy innym podsumowaniu i mało kogo to zdziwi. Jest to zresztą bliskie temu, od czego wyszedłem — pozwalaniu na to, by muzyka nas poniosła, poharatała jeśli trzeba. Tym samym niegdyś ukochanym, a na długo odrzuconym nu-metalowym szkaradztwom, eurodensowym badziewiom i pop-rapowym kaszanom należą się z głębi Kurtkowego serca szczere przeprosiny.