Opublikowano

2020

2020

kolejny styczeń już dojrzał, najwyższa pora rozliczyć pandemiczny rok 2020; tym razem podszedłem do sprawy może mniej profesjonalnie (a może właśnie bardziej?), ale uczciwiej względem samego siebie — dosłuchiwałem (i wciąż dosłuchuję) oczywiście przegapione zawczasu rekomendowane krążki, ale nie w celu, jak to mi się czasem zdarzało, domknięcia nimi własnego podsumowania — może za jakiś czas pożałuję, ale te listy nigdy tak naprawdę nie zostają ukończone — nawet po publikacji człowiek ma ochotę, coś dodać, zmienić, przestawić; przede wszystkim jednak po raz pierwszy zrobiłem jedno wspólne zestawienie dla wszelkich form muzyki godnych wyróżnienia — głównie albumów i utworów, ale także epek, kompilacji, mikstejpów; na co dzień słucham muzyki w taki sposób bez kategoryzowania i od dawna mam poczucie, że to ujęcie bardziej naturalne i holistyczne niż zwyczajowa segregacja na płyty i piosenki — zwykle z wyłączeniem całej reszty poza nawias; wydawniczo 2020 był, zgodnie ze swoją przewrotną naturą, pomimo nieurodzaju koncertowego, zaskakująco owocny; a oto, co zebrałem


2020

40.

lyra pramuk fountain

dziwaczny wokalny art pop z naciskiem na dziwaczny i wokalny; duchowe ambientowe przedłużenie medúlli björk z androgenicznymi wokalami w stylu anohni i polifonicznymi quasi-kantatami à la pérotin; wszystko to jednak przełamane post-minimalistyczną zabawą dźwiękiem z typową dla twórczości post-internetowej swobodą ♪ „gossip”


2020

39.

bad bunny ft. ñengo flow & jowell y randy „safaera”

bad bunny nie tylko użył w „safaerze” tego samego efektownego triku, na którym swoje „sicko mode” zbudowali travis scott i drake, ale poszedł o krok dalej i wraz z klasykami reggaetonu zmajstrował coś w stylu latynoskiego evolution of dance, tylko bez tańca (czy raczej to my, słuchacze, tańczymy), inkorporując duchy przeszłych bangerów — „get ur freak on” i „el tiburón”; to fantazyjna jazda bez trzymanki i prawdziwie progresywny reggaeton”


2020

38.

bree runway 2000and4eva

w brzmieniu kobiecego rapu 2020 roku wyraźnie można było wyczuć rosnącą fascynację stylistyką początku xxi wieku, na czele z wybuchowymi krążkami nieśmiertelnej missy elliott, które bezsprzecznie zainspirowały nie tylko zeszłoroczne płyty tkay maidzy i nathy peluso, ale też debiutancki mikstejp bree runway; to 20 minut barwnego i melodyjnego hip hopu, umiejętnie przyprawionego tu i ówdzie glitchowo-noise’owymi zniekształceniami; bez wypełniaczy i lania wody runway swoją sceniczną charyzmą króluje na dziewięciu podbitych brytyjskim elektropopem produkcjach wykoncypowanych dla niej przez zespół aż siedmiu różnych producentów ♪ „little nokia”


2020

37.

sarah davachi cantus, descant

kolejna odsłona intelektualnego ambientu davachi, być może najbardziej umująca z jej dotychczasowej dyskografii, w równej mierze melancholijna co dysonantyczna, między kolejnymi dronicznymi pasażami i nieśmiałymi melodiami skrywająca bez wątpienia jakąś mroczną tajemnicę; organowe podszycie plasuje tę muzykę niewątpliwie bliżej świata ludzi niż demonów ♪ „play the ghost”


2020

36.

bob dylan rough and rowdy ways

nie obiecywałem sobie już niczego po dylanie, od czasu gdy w drugiej połowie zeszłej dekady zasypał nas pięcioma krążkami z zmęczonymi krążkami z własnymi wersjami amerykańskich standardów; tymczasem stary wyga znowu nas przechytrzył — [i]rough and rowdy ways[/i], choć z początku potraktowane przeze mnie po macoszemu, okazało się najprzyjemniejszym melodyjnie i najciekawszym narracyjnie krążkiem amerykańskiego barda ostatnich kilkunastu lat; nie spodziewałem się po staruszku dylanie ani takiej bystrości umysłu, ani tak zapadających w pamięć refrenów ♪ „my own version of you”


2020

35.

jacob collier ft. rapsody „he won’t hold you”

nie było w zeszłym roku dojrzalszego aranżacyjnie i melodyjnie soulowego singla; jeszcze dwa lata temu nie spodziewałbym się, że ambitny i utalentowany, ale naiwny i prostolinijny jacob collier będzie w stanie wyczarować na tyle subtelny, a jednocześnie wyrazisty numer — nie tylko piękny hołd dla brzmienia soulquarians i debiutu jamesa blake’a, ale krok dalej — kreatywna synteza obu, post-neo-soul, jeśli pozwolicie


2020

34.

partynextdoor „savage anthem”

choć zeszłoroczny krążek partynextdoor był kompletnie płaski, w „savage anthem” typ znalazł się w szczytowym punkcie własnej gry; numer, zupełnie jak u dreama na fenomenalnym love vs. money dekadę temu, zbudowany jest na zestawieniu sakrum-profanum — paradoksalny hymn niezłomnego rapera-hedonisty umocowano na minimalistycznym bicie z czasem przechodzącym w chóralną nadbudówkę; pnd błyszczy tu wokalnie, ale dowozi też emocjonalnie


2020

33.

erlend apneseth fragmentarium

straciłem trochę z oczu erlenda apnesetha, kreatywnego skrzypka z norwegii grającego na regionalnym wariancie instrumentu zwanym hardingfele, od czasu przełomowego dla niego krążka det andre rommet nagranym z jego triem w 2016 roku; nie mogłem się więc spodziewać, jak rozkosznie zabrzmi w szerszym składzie — na fragmentarium wybrzmiewa pod jego wodzą cały ensemble, na papierze sześcioosobowy, ale uzbrojony w czujnych multiinstrumentalistów; to muzyka w duchu folkowa w bardzo klasyczny sposób, ale szalenie progresywna i pokręcona, tak że trudno czasem ją sklasyfikować — apneseth jest awangardzistą, ale nie boi się melodii — pożycza z muzyki improwizowanej i elektroakustycznej, z awangardy europejskiego jazzu i od składów kameralnych; można by tę muzykę grać w wielkich salach koncertowych z czerwonymi atłasowymi fotelami, ale zrobionoby jej tym tylko krzywdę; zdecydowanie wolałbym usłyszeć ją w starym drewnianym kościółku gdzieś na norweskim fiordzie i tam właśnie się przenoszę, ilekroć wybrzmiewa fragmentarium ♪ „omkved”


2020

32.

daoko „ocharaketayo”

daoko osiągnęła w tym skromnym nagraniu szczyt j-popowej finezji — gdy wybaczyć jej na wpół rapowane zwrotki (przywodzące zresztą na myśl bardziej nowe r&b niż japoński hip hop), zostajemy nagrodzeni aksamitnie wyśpiewanym subtelnie melodyjnym refrenem w tradycji najlepszych nagrań kahimi karie; przestrzenna futurebassowa produkcja i minimalistyczny leniwie znaczący kolejne oddechy dopełniają wysmakowanej całości


2020

31.

mata „żółte flamastry i grube katechetki”

z nieprzeciętną wrażliwością, slalomem omijając, choć czasem o włos, potencjalne niezręczności w sentymentalnej, ale nie przesadnie, rapowej rozkmince o klasę lepszej niż paralelne „bubbletea” quebo i o dwie od „domów z betonu” pro8l3mu


2020

30.

kassa overall i think i’m good

przekorne mariaże gatunkowe często odpychają forsowanymi przez siebie fuzjami, ale kassa overall, choć także bierze byka za nogi, doskonale wpatla w, wydawałoby się, już trochę przebrzmiałą tkankę alt r&b elementy jazzu, rapu i glitchu; dzięki temu forma jest świeża, trochę na pierwszy rzut oka zuchwała, ale żywa i adekwatna; czuć w tej muzyce luz i radość z zabawy dźwiękiem i brzmieniem, dzięki czemu całość brzmi autentycznie i autentycznie można się przy tej płycie rozerwać ♪ „find me”


2020

29.

olga dowbusch-lubotsky / irina schnittke / mark lubotsky / moritz schott schnittke: chamber music

wiolonczela, skrzypce, organy i fortepian; solo lub w duetach na przestrzeni siedmiu kompozycji; to topografia zeszłorocznej płyty z muzyką kameralną alfreda schnittkego wypuszczonej nakładem nieśmiertelnej miełodii; to schnittke mniej znany, choć wciąż wykonywany, doborem i kolejnością kompozycji pięknie budujący napięcie przed finałowym epilogiem do peer gynta, polistylistycznym rozszczepieniem romantycznej tkanki z wdową po genialnym kompozytorze przy fortepianie; poza nieprzeciętnym, ze wszech miar rozdzierającym finałem to muzyka dyskretnie, raczej w detalach ujawniająca muzyczny rysopis schnittkego ♪ „peer gynt: epilogue


2020

28.

ellen fullman in the sea

cztery minimalistyczne dźwiękowe płaszczyzny hipnotyzujących promieniujących statycznych burdonów; hałaśliwa medytacja; żywe, organiczne, przestrzenne trwanie work for four players and 90 strings


2020

27.

fluisteraars bloem

moje czarne serduszko przesłuchało w zeszłym roku całkiem spory zestaw doomowych albumów, ale żaden z nich nie wyrwał go z piersi; zrobił to za to blackowy krążek holenderskiej grupy fluisteraars; krążek należący zresztą do mojej ulubionej grupy płyt — srogich z ładnymi okładkami; gdyby nie ona, być może w ogóle bym po niego nie sięgnął; nie jestem specjalistą od blacku, ale lubię uraczyć się czasem dobrym blackgaze’owym pejzażem; do tego wracałem wielokrotnie i za kadym razem dowoził ♪ „nasleep”


2020

26.

tierra whack „peppers and onions”

tierra whack wróciła do gry; w jednym z trzech tegorocznych singli „peppers and onions” zaserwowała nam więcej tego, co w niej najlepsze, czyli plimplająco-blimblającej laidbackowo-mumblecore’owej trap-popowej słodyczy, po raz kolejny w przenikliwie introspektywnym wydaniu; kiedy inni raperzy napinają mięśnie i szczotkują sneakersy, whack śmiało przyznaje, że nie jest wzorem do naśladowania, ale nie dlatego, że jest „bad, bad, real real bad”, ale zupełnie przyziemnie jest „only human” i „sometimes happy, sometimes nervous” — nuci melodyjnie w refrenie; jest w tym szczerość, urok i odwaga w przekraczaniu granic w gatunku, który mimo coraz wyżej położonych artystycznych szczytów wciąż ma do wykonania sporą pracę, jeśli chodzi o akceptację nienormatywności


2020

25.

better person something to lose

jest coś magnetycznego w refrenach i aranżach better person i jego wyglądany od czterech lat długogrający debiut tę cechę z powodzeniem akcentuje; po tym, jak w 2017 roku typ nagrał rozkosznie oniryczny, ale wciąż niesamowicie melodyjny singiel „zakochany człowiek”, śledziłem jego poczynania ze znacznie większą uwagą niż zwykle przykładam do naszych krajowych produkcji (szejm on mi, ale tak już jest, trudno) i jakież było moje zdziwienie, gdy something to lose nie tylko nie okazało się rozczarowaniem, ale stało się oczarowaniem roku; i to pomimo tego, że wiodące inspiracje muzyka — 80sowe sophisti-pop i new romantic to nie do końca mój sos; diabeł tkwi w szczegółach — w ładnych melodiach, pieczołowitych rozmarzonych aranżach, w których można się zatopić i w polszczyźnie (w dwóch utworach) ♪ „dotknij mnie”


2020

24.

okkyung lee yeo​-neun

koreańska wiolonczelistka okkyung lee nie przestaje zachwycać; jej zeszłoroczna płyta to nie tylko pokaz mistrzowskich technik kompozycyjnych i wykonawczych muzyki współczesnej, ale też porcja wysmakowanej klasycznej muzyki kameralnej; lee stoi tu na czele opartego na doskonałej synergii fantazyjnego kwartetu z harfą, kontrabasem i fortepianem, który zręcznie balansuje między awangardą a klasyczną melodyką; to odsłuch, który słuchacza ani nie rozleniwia, ani nie męczy ♪ „eternally”


2020

23.

silvia tarozzi mi specchio e rifletto

nie lubię muzyki po włosku, trudno powiedzieć dlaczego, złe doświadczenia być może; dlatego w tle mojego słuchaniu tegorocznego szalenie kreatywnego drugiego krążka silvii tarozzi rozgrywała się dziwaczna walka o tę płytę; to trochę staromodny krążek, czy raczej krążek wychodzący od staromodnego psychodelicznego folku na otwarte morze awangardy — tarozzi robi tu masę rzeczy — zwielakratnia swoje wokale, gra na skrzypcach, fortepianie, gitarze, akordeonie, bawi się nagraniami terenowymi i tworzy dziwaczną oldschoolową progresywną elektronikę pełną lekko kiczowatego, ale autentycznego dramatyzmu; jak to wszystko udało jej się zamknąć w naprawdę koherentnym projekcie? nie mam pojęcia, podobnie jak nie wiem, o czym jest ta płyta, ale za każdym razem pobudza moją wyobraźnię i moją wrażliwość estetyczną na wielu poziomach, a po kilku utworach i ten włoski mi nie straszny ♪ „spazio”


2020

22.

jason isbell and the 400 unit „be afraid”

trudno powiedzieć, jak to się stało, że jeden z cieszących się największym uznaniem współczesnych piosenkarzy country napisał i wykonał najlepszy utwór u2 ostatnich dwudziestu lat; heartlandowymi gitarowymi riffami obudził przy okazji ducha the war on drugs, serwując jednak potężny refren, którego grupa gradunciela nigdy nie miała


2020

21.

fleet foxes shore

fleet foxes wrócili do folkowych piosenek, które tak pięknie im wyszły na dwóch pierwszych płytach; nie ma przy tym poczucia, że nagrywają autocovery czy odcinają kupony; brzmienie jest lżejsze, bardziej akustyczne; lżejsze są też melodie — zaklęte gdzieś pomiędzy beztroską końca lata a melancholią jesieni; pięknie udało się pecknoldowi i spółce ożywić brzmienie grupy bez pójścia na łatwiznę ♪ „maestranza”


2020

20.

the 1975 „if you’re too shy (let me know)”

mistrzowie nieudanych płyt dostarczyli w tym roku genialny singiel — „if you’re too shy” to pop w wersji deluxe — z obłędnie przebojowym refrenem, któremu kroku wcale nie ustępują nieco bardziej enigmatyczne, ale charakterystyczne rozpisane na dwa głosy zwrotki, ani tym bardziej nabierający właściwego znakomitym mostkom rozbiegu mostek; wszystko to przyprawione syntezatorowym rifem, rytmicznym nowofalowym bitem i saksofonową solówką; dzięki temu pięć minut mija jak trzy, a indie pop nie umiera nigdy; kurtyna!


2020

19.

sault untitled (black is) / untitled (rise)

dzięki sault soul odzyskał w zeszłym roku tożsamy dla niego wymiar komentarza społeczno-politycznego; enigmatyczny projekt, na czele którego stanęli producent inflo i wokalistka cleo sol; to muzyczna emanacja głosu afrykańskiej diaspory w roku masowych protestów ruchu black lives matter; jednocześnie udało się grupie ponad banderą ponadczasowego neo-soulu zebrać elementy klasycznego psychodelicznego soulu i funku, afrobeatu, gospel i miejskiej poezji, a także nowej fali r&b — to wszystko pomimo znaczących stylistycznych różnic dzięki wszechstronnej produkcji inflo, udało się z powodzeniem zamknąć w dwóch niesamowicie żywych i zajmujących krążkach zrealizowanych w konwencji cyklu piosenek i w zasadzie pozbawionych słabszych momentów; to albumy, bez których soul xxi wieku nie mógłby się obyć ♪ „sorry ain’t enough”, „fearless”


2020

18.

mary lattimore & mac mccaughan avl

tak, wiem, mary wydała w zeszłym roku właściwy solowy krążek, który zresztą widziałem tu i tam w podsumowaniach końcoworocznych, ale ilekroć do niego wracałem, miałem poczucie jakiegoś braku; tym brakiem był mccaughan, z którym w zeszłym roku zrobili fantastycznie newage’owe new rain duets; zeszłoroczny album avl, który także zarejestrowano na żywo, jest owocem niezwykłej synergii duetu — słodkim medytacyjnym owocem elektroakustycznego tu i teraz zrealizowanego zgodnie z prawidłami sztuki pradawnych japońskich mistrzów klasycznego kankyō ongaku ♪ „85 drone”


2020

17.

charli xcx „anthems”/”visions”

charli xcx udowodniła już nie raz, że jej najlepsze projekty to te wydawane bez wielkolabelowego powrozu na szyi — tak było i w przypadku tegorocznego krążka how i’m feeling now stworzonego spontanicznie na kwarantannie; na płycie charli bez skrępowania sięga po cały wachlarz popowych rozwiązań, które z powodzeniem stosowała przez ostatnie lata, ale to na ostatniej prostej krążka w podwójnym bangerze „anthems”/”visions” na produkcjach odpowiednio dylana brady’ego i a. g. cooka jest niezatrzymywalną królową elektropopowego undergroundu, która wyłania się niespodziewanie z czeluści internetowej muzycznej mazi, żeby ocalić pop przyszłości od sztampy, nudy i radiowych formatów


2020

16.

jessie ware „spotlight”

przysłowiowa jaskółka zwiastująca wiosnę, czyli w przypadku jessie ware faktyczny nowy początek kariery z upbeatowym what’s your pleasure; to nie tylko jeden z najbardziej przebojowych refrenów w karierze piosenkarki, ale też znakomity klucz do odsłuchu jej zeszłorocznej płyty syntezujący w sobie pewną tęsknotę, melancholię nawet zastygłą na moment w finezyjnej posągowej pozie (to poniekąd właśnie za tę wymagającą wszelkiej równowagi kreację pokochaliśmy ware przed laty) z neo-dyskotekowym zacięciem wprowadzającym słuchacza w świat nowych brzmień artystki; tym samym piosenkarka mocno weszła na terytorium smutnej, a przynajmniej refleksyjnej dyskoteki do tej pory okupowanego niepodzielnie przez robyn


2020

15.

roy ayers, adrian younge & ali shaheed muhammad jazz is dead 002

ileż to razy proklamowano już w historii muzyki śmierć jazzu! ale chyba nikt nie zrobił tego z tak rozkoszną przewrotnością jak adrian younge i ali shaheed muhammad, którzy z początkiem roku pod szyldem jazz is dead powołali do życia oficynę i serię wydawniczą zarazem; do współpracy zaprosili dawnych mistrzów m.in. legendarnego wibrafonistę roya ayersa; nagrana z nim druga część jazz is dead to niewątpliwy hajlajt projektu; muzycy w doskonałej synergii uchwycili tu ducha autentycznej soulowo-jazzowej fuzji bez stylistycznych uproszczeń, a osiem premierowych kompozycji stworzonych przeza artysów wspólnie na potrzeby krążka tchnęło nowe życie zarówno w przebogaty dorobek muzyczny ayersa, jak i soul/jazz 2020 roku ♪ „gravity”


2020

14.

the chicks gaslighter

gaslighter jest płytą w dużej mierze terapeutyczną — począwszy od tytułu krążka odnoszącego się do gaslightingu, formy psychologicznej manipulacji polegającej na destabilizacji psychicznej ofiary tak, by sama zaczęła kwestionować swoją poczytalność. „gaslighter, you broke me, you’re sorry, but where’s my apology?” — pyta retorycznie maines w refrenie tytułowego utworu; to czy zwraca się do byłego męża, czy do ówczesnego prezydenta usa, donalda trumpa, pozostaje kwestią interpretacji; bo choć tematyczna oś albumu oscyluje wokół nieudanej relacji, wiele piosenek można czytać szerzej; szerzej można też the chicks słuchać, bo jack antonoff minimalistyczną, choć korzystającą z organicznego instrumentarium produkcją wprowadził je w świat wielkoformatowego popu; ale upopowienie i ugładzenie brzmienia w żaden sposób nie odbierają dziewczynom poczucia sprawczości; to w dużej mierze fascynujące, ale podobnie jak na taking the long way triu udało się stworzyć płytę spod znaku rape and revenge, którą jednocześnie wypełnia empatia; nie jest to rzecz jasna żadna płyta roku, ale nie byłoby bez niej mojego roku, wpisuję ją więc do pamiętniczka, choćby z asteryskiem ♪ „march, march”


2020

13.

iman omari ft. kent jamz „the love that i’m giving”

philly soul doczekał się w zeszłym roku szalonego update’u brzmienia, na który ani nie byliśmy gotowi, ani tym bardziej nie zasługiwaliśmy; nabardziej niedoceniony z neo-soulowych wokalistów iman omari wraz z kentem jamzem pod producenckimi skrzydłami raedio na potrzeby ścieżki dźwiękowej do czwartego sezonu insecure zmajstrowali wspólnie numer, którzy krzyczy „stevie wonder” na sterydach — to nadpobudliwy młodszy brat „ghetto woman” janelle monáe i „captain stupido” thundercata, który na szalonym motorycznym synthfunkowym bicie łączy w sobie trzy rodzaje zwrotko-mostko-refrenów, spośród których każdy wydaje się równorzędny; szkicowe vocoderowe partie śpiewane wspólnie przez omariego i jamza na modłę 90sowej szkoły r&b (ale z oldschoolowym zacięciem) przechodzą zaraz w klasycznie neo-soulowy ośmiowersowy mostek, by eksplodować z tą samą energią co pędzący bit we właściwym refrenie; to wszystko zalane psychodelicznym sosem i zrealizowane w doskonałej synergii wokalistów z producentem; jedna z najciekawszych rzeczy w soulu i r&b ostatnich lat


2020

12.

fiona apple fetch the bolt cutters

w kwietniu napisałem o tej płycie więcej niż chciałem, a jednocześnie zupełnie nic; i nadal nie mam wiele do dodania — postanowiłem wstrzymać się od komentarza, by móc cieszyć się tą muzyką na własnych warunkach; cieszę się, że fiona zebrała swoje zabawki i nagrała w domowym studiu fascynujący, wielowymiarowy krążek z wykorzystaniem sprzętów kuchennych i głosów własnych zwierząt; zdekonstruowała swoją wcześniejszą twórczość i udało jej się wpisać w gusta pokolenia fomo; tak naprawdę, przyznam wam się, słyszałem tę płytę dziesiątki razy, ale nie mam poczucia, żebym naprawdę ją wysłuchał — może stąd ta ambiwalentna druga dziesiątka, że wciąż czekam na ten moment ♪ „cosmonauts”


2020

11.

idles „a hymn”

nie byłoby wartościowego roku bez konstruktywnego rozczarowania; poprzedni krążek idles pozwolił mi wyrazić i wykorzystać w miarę pozytywnie negatywną energię wynikającą z obrzydliwości polskiej rzeczywistości politycznej; chłopaki pokazali, że można być jednocześnie wkurwionym i czułym, ale by zrozumieć zajebistość tamtej płyty, potrzebowałem tej nowej ultramono, którą kupiłem, jeszcze zanim usłyszałem ją w całości, ale zabrakło jej tamtej energii i tamtej celności — koniec końców rozdrażniła mnie niekonsekwencją, ale nie mogę niedocenić jej znakomitych momentów, które wrosły dla mnie w tkankę minionego roku — jednym z nim był singlowy „a hymn” — minimalistyczna post-punkowa ballada wyśpiewana z niedoścignioną czułością i empatią enigmatycznym tonem, w którym pobrzmiewają echa nieśmiertelnego iana curtisa; jest to pewna klasyczna poza, ale zaadaptowana z sympatią i zrealizowana z wyczuciem


2020

10.

dua lipa „don’t start now (live in la remix)”

nie tylko dua lipa nawrócona na neo-dyskotekowy pop wyśpiewała jeden z najlepszych popowych refrenów tego roku, ale w lutym zeszłoroczny pierwszy singiel z jej tegorocznego krążka doczekał się zjawiskowej odsłony w pełnym trybie vegas z feerią neonów, żywymi smyczkami i funkującą linią basu; aranż dopieszczono tu w najdrobniejszym detalu, a fragmentom wokalnym dodano przestrzeni i głębi, dzięki czemu i tak fantastyczny refren stał się w tej inkarnacji numeru prawdziwym taranem; tak brzmi popowa perfekcja


2020

9.

klô pelgag notre-dame-des-sept-douleurs

spadła na mnie jak grom z jasnego nieba ta płyta — kandyjski progresywny chanson, z jednej strony poetycki i rozmarzony, z drugiej eklektycznie elektroniczny, pulsujący melodiami wielkoformatowego popu minionych dekad — klô pelgag nie wzięła się znikąd, to jej trzecia płyta, dla mnie pierwsza; to być może najlepszy album pop zeszłego roku, jeśli chodzi o melodykę; piosenki są fantastycznie napisane, zaaranżowane z wyobraźnią i bez kompleksów; cały album wręcz wymyka się z rąk — i znakomicie! ♪ „soleil”


2020

8.

36 & zakè stasis sounds for long​-distance space travel

podróże międzygalaktyczne przy pomocy muzyki stały się, chąc nie chcąc, jedną z moich ulubionych rozrywek czasu pandemii; podróżowalem z grahamem lambkinem, z japońskimi new age’owcami i oczywiście ze współczesnymi ambientowcami — nikt inny jak ten enigmatyczny angielsko-amerykański duet nie zrobił tego z takim rozmachem; ich półtoragodzinna ambientowa odyseja kosmiczna jest wszechotaczająca, wsysająca słuchacza do kosmicznego wnętrza, gdzie nie ma nic i jest wszystko; cholernie mocne dźwiękowe przeżycie ♪ „city at night”


2020

7.

dinner party dinner party

nie było chyba jeszcze tak dojmującej i totalnej afirmacji dziedzictwa legendarnego kolektywu kreatywnego soulquarians jak ta maciupka płytunia; dinner party tj. terrace martin, robert glasper, 9th wonder i enigmatycznie wszechobecny-ale-niewpisany-w-oficjalny-skład-zespołu kamasi washington, czyli świta thundercata, która zrobiła jazzowy album kendricka lamara, przetwarza nieśmiertelne brzmienie nieodżałowanego roya hargrove’a i jego the rh factor przez doświadczenia muzyczne własnego pokolenia; panowie zaprosili na pokład phoelixa (za dnia producenta, który wymyślił soulowy sound noname, nocą niestrudzonego, choć niedocenionego uduchowionego pieśniarza), żeby odtworzyć tę samą świętą synergię, która sprawiła, że voodoo d’angelo jest jedyne i niedoścignione; i choć wygładzono krawędzie, stawiając raczej na sypialnianą kameralność, sztandarowe połączenie hiphopowego bitu z jazzową trąbką i klawiszowym riffem to główny filar obu wydawnictw ♪ „sleepless nights”


2020

6.

orf vienna radio symphony orchestra / michael boder feldman: coptic light

struktura coptic light zawsze przywodzi mi na myśl falujący na wietrze koc, przy czym nie ma wiatru, jest tylko ten koc, przemieszczający się swobodnie w przestrzeni, a ja z pozycji oblatującego go dookoła drona śledzę wszystkie jego ruchy, a są one płynne i precyzyjne, nie tyle przemyślane, co naturalne, przystojne, ale nieszablonowe, działające w obrębie schematu, ale schematu bardzo swoistego, niepodlegającego wpływom innych schematów; felman był mistrzem kompozycji przypominających zamknięty obieg twórczy, sprawcą kilku niezręcznie pozornych perpetuum mobile (z drugim kwartetem smyczkowym na czele); wiedeńska orkiestra uczyniła w zeszłym roku tę kompozycję bardziej przejrzystą i wyrazistą niż najbardziej chyba kanoniczne wykonanie deutsches symphonie-orchester berlin z lat 90.


2020

5.

haruka nakamura still life

zawsze miałem słabość do fortepianowych miniaturek satiego, ravela czy debussy’ego; gdy byłem młodszy, trochę się przed tym broniłem, bo wydawało mi się, że to emanacja sentymentalizmu, ale naturalnie doszedłem do wniosku, że takie impresjonistyczne malowanie fortepianem to istne czasy — może być odbierane jako pewna estetyzacja rzeczywistości, ale mimo prostoty wyrazu, może pomóc nam okiezłanć, uporządkować, zrozumieć uczucia i wydarzenia zupełnie nieharmonijne; to w czasie pandemii zrobiło dla mnie still life nakamury — stworzone i wydane jako tło do pandemicznego dziennika artysty; to muzyka, która nie bierze udziału w wyścigu po laury, ignoruje trendy i skutecznie opiera się fomo; byłoby tego tylko i aż tyle, ale nagranie jest dalekie od sterylności, dźwięki pianina zanurzone są w sobie samych — jest w nich coś intymnego, niedoskonałego, niepokojąco dźwięcznego, co przepięknie kontrastuje proste, swojskie, ciepłe melodie na tych klawiszach wygrywane ♪ „fly”


2020

4.

gillian welch boots no. 2: the lost songs

w marcu studio nagraniowe welch i rawlingsa zniszczyło tornado; po tym jak wichura zerwała dach przez dziesięć godzin nocą bez niczyjej pomocy próbowali ocalić swój dobytek artystyczny, ratując przez ulewnym deszczem sprzęt i taśmy-matki swoich nagrań; to sprawiło, że postanowili wydać potrójny boxset z niepublikowanymi dotąd nagraniami cudem ocalonymi przed zniszczeniem; to piosenki, które artystka napisała wspólnie z rawlingsem w grudniu 2002 roku, by oswobodzić się z kontraktu wydawniczego, który podpisała dziewięć lat wcześniej jako nikomu nieznana songwriterka; wydane teraz nagrania zostały specjalnie zremasterowane ze szkiców, które zarejestrowano przed osiemnastoma laty; jest tego w sumie 48 utworów i są to rzeczy rozmaite — od prostych storytellingów, których welch nigdy nie umieściłaby na własnej płycie po bardziej osobiste numery, spośród których zresztą dwa trafiły na jej kolejną płytę soul journey w 2003 roku; to raczej materiał rozpisany na długodystansowe towarzyszenie niż projekt, który w ciągu chwili da się ogarnąć i sklasyfikować; gdyby ktoś jednak miał chęć jedynie z nim poflirtować, niech flirtuje z trzecią płytą — jest bez wątpienia najmocniejsza; to co prawda odrzuty, ale ze złotego kreatywnego okresu welch-rawlings, muzyka broni się sama ♪ „cowboy rides away”


2020

3.

laura marling song for our daughter

czy to najlepszy zestaw piosenek w karierze laury marling? być może nie; angielka jak mało która współczesna singer/songwriterka od ponad dekady wartkiemu tempu wydawniczemu dotrzymuje kroku jakością; (nie) wszystko jest w tytule — to dziesięć intymnych piosenek napisanych dla (wyobrażonej) córki — napisanych z czułością, empatią i miłością — wszystkim tym, czego, jak powietrza, potrzebowaliśmy (i wciąż potrzebujemy) na czas pandemii ♪ „held down ”


2020

2.

tyler childers long violent history

nie było w roku 2020 płyty bardziej ożywczej i prawdziwszej niż ta; tyler childers z niedającym się ukryć wiruozeryjnym sznytem wygrzebał z martwych ponadczasową formułę starodawnego folku z appalachów; osiem instrumentalnych kompozycji i tytułowa piosenka miały być pobocznym charytatywnym projektem, odskocznią od ewoluującej kariery wokalnej childersa, a wybrzmiały, jakby do wykonywania tej żywej muzyki z appalachów był od początku predestynowany; to także produkcyjny majstersztyk, pozwalający z jednej strony doświadczyć tej muzyki w nieskazitelnej jakości, z drugiej nie ujmujący tym samym ducha klasycznym z natury nagraniom ♪ „squirrel hunter”


2020

1.

iris dement „going down to sing in texas”

usłyszenie „going down to sing in texas” iris dement było dla mnie jednym z najjaśniejszych momentów zeszłego roku; a to dlatego, że ta pełna empatii i hartu ducha piosenka utrzymana w stylu klasycznego dylanowskiego protest songu okazała się dla mnie niespodziewanie nieocenionym pokrzepieniem w tym mrocznym i trudnym czasie; iris jest prostolinijnie szczera — to wartość, której tak bardzo brakuje ostatnio w scenicznej pozerce, choćby najbardziej zręcznej — wie, jakich wyborów dokonuje, jest świadoma tego, co się z nimi wiąże i nie kryje tego; jest otwarta i pełna empatii, ale nie bezkrytyczna;. jest też pełna wdzięczności dla tych, którzy w jej oczach dają dobry przykład i działają na rzecz zmiany na lepsze; i to chyba jest ta część, która ujęła mnie najbardziej; jest w tych serdecznych podziękowaniach coś nie tyle niedzisiejszego, co niezwykłego w sposób zupełnie ponadczasowy; dement odnosi się zresztą do spraw, które dzieją się na naszych oczach (dyskryminacji kobiet, muzułmanów, czarnoskórych, degeneracji kościoła katolickiego, agresji izraela wobec palestyńskich cywili, zbrodni wojennych, narastających nierówności społecznych, masowych protestów) i zwraca się do konkretnych osób (the chicks, the squad, jeffa bezosa i młodych ludzi w ogóle); gdyby taką piosenkę nagrał dzisiaj sam dylan, z pewnością zrobiłby się wokół niej niebywały szum, a tak przepadła pośród mijającego się często ze wszelkim meritum sezonowego hajpu; w każdym razie dzięki tej dziękczynnej formie, wszystkie te trudne kwestie, do których każdy mógłby dopisać jeszcze kilka innych, zyskują wymiar pozytywny — wiary w drugiego człowieka i jego sprawczość; i ja sam podbudowany tym przesłaniem i przekonany o jego słuszności chcę przekazać je dalej, ilekroć trafię na plejliście na „going down to sing in texas” iris dement


Opublikowano

2019

2019

miałem przez kilkoma tygodniami rzadką okazję, by przyjrzeć się swoim wyborom muzycznym na przestrzeni minionego dziesięciolecia i muszę szczerze przyznać, że im bardziej starałem się oddać w nich to, co wydawało mi się popkulturowym sosem wcześniejszych dwunastu miesięcy, tym dalsze są mi tamte wybory teraz; rozumiem je oczywiście, ale nie dokonałbym ich dziś; jako nawet bardziej kuriozalne postrzegam próby wyjścia poza siebie — w wariancie budującym, by poszerzyć własny horyzont, stać się słuchaczem bardziej świadomym i zaakcentować symbolicznie, nawet jeśli tylko samemu przed sobą, te zmiany; w wariancie pospolitym, bardziej zresztą prawdopodobnym — zaimponowania jakoś komuś czymś; nie znaczy to oczywiście, że moje dawne podsumowania były pustą pozerką, im bliżej dziś, tym mniej losowych i koniec końców nieinteresujących typów; wiedząc to wszystko, w tym roku ułomne postrzeganie kulturowej adekwatności wymieniłem na emocje i uczucia; tym samym zapraszam na przegląd tego, co najlepszego wyłuskałem z własnej muzycznej bańki w przeciągu ubiegłego roku

2019

— alfabetycznie

„bmo”, ari lennox
„dalla dalla”, itzy
„doble tic azul”, putochinomaricón
„karma”, lucky daye
„manifest”, andrew bird
„missing you”, ingrid michaelson
„only child”, tierra whack
„receipts”, serpentwithfeet, ty dolla $ign
„solo de mi”, bad bunny
„sympathy”, vampire weekend
„the lay down”, dram, h.e.r., watt
„there will be blood”, kim petras
„una vida”, natalia lafourcade
„when a cowboy trades his spurs for wings”, gillian welch, david rawlings
„when i wasn’t watching”, mandy moore

2019

2019

25. sakanaction 834.194

niemal straciłem nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek usłyszę coś od sakanaction po tym, gdy niedługo po premierze fenomenalnego singla „shintakarajima” w 2015 roku rozpłynęła się w powietrzu; aż sześć lat zajęło czołowej japońskiej elektropopowej formacji wypuszczenie kolejnego krążka; w kontraście do światowych trendów grupa zebrała na tę okoliczność swoje najlepsze singlowe momenty z ostatnich kilku lat (w tym wspomniane „shintakarajima”), wydając masywny dwupłytowy album 834.194 mieszający nowe numery z remiksami i bisajdami — dwutorowo z neodyskotekowym dyskiem pierwszym i melancholijno-odkrytkowym drugim; to bardzo klasyczny krążek, wdzięcznie nieodkrywający ameryki, doskonalący formułę piosenkowego j-popu wychodzącą ze słonecznego city popu lat 70., a jednak przyjęty z otwartymi ramionami, dzięki witalności, melodyjności i swoistej niezatapialności alternatywnego popu w dobie artystycznego trapu (♪ „shintakarajima”)

2019

24. dorian electra flamboyant

ci, którzy czekali na debiutancki longplay hanny diamond, prawdopodobnie zapętlają go od listopada; ci, którzy pokładali nadzieje w charli xcx albo szukali suplementu do zeszłorocznego krążka sophie, powinni dać szanse dorianowi electrze, którego kwiecisty debiut ugrzązł co prawda w stylistycznym rozkroku między pozorowaną awangardą a onieśmielająco przebojowym popem podobnie jak gfoty przed kilkoma laty, ale najbardziej kompetentnie syntezuje stylistyczno-ideowey post-bubblegumbassowy paradygmat, swoim nieskruszonym kolorytem zręcznie krusząc normy płciowe i toksyczną męskość (♪ „career boy”)

2019

23. madison mcferrin you + i

przyznam szczerze, że nie do końca wierzyłem w pierwszą epkę madison mcferrin niezarejestrowaną w formie a cappella; jak sama twierdzi, zaczęła nagrywać muzykę w takiej formie, ponieważ nie potrafiła jej wyprodukować; dzięki temu znalazła własną niszę, którą pięknie nawiązała do dziedzictwa swojego ojca; tym razem jednak za produkcję odpowiada jej brat taylor i pod jego skrzydłami dotychczas kameralna madison stała się roztańczona i eklektyczna — jak w singlowym „try”, w którym samoświadomy tekst zestawiono z pulsującym klubowym bitem; osią jej muzyki wciąż jednak są osobiste teksty i neo-soulowa melodyka; mcferrin jest fenomenalną wokalistką pozbawioną manieryzmów i skłonności do prześpiewywania, dzięki czemu doskonale akcentuje treść piosenek; słychać to we wieńczącym epkę stonowanym „fallin’”, gdzie lekka melodycznie, miłosna mgiełka unosi się nad progresywnym downtempo; madison mcFerrin z muzyką brzmi równie zjawiskowo co a cappella! (♪ „fallin'”)

2019

22. 33emybw arthropods

arca na kwasie, fatima al qadiri na sterydach, pan records na przypale; dekonstrukcja idm-u, footworku i drum and bassu, która poszła zbyt daleko, krzyżując świnię ze szczurem, a ośmiornicę z pająkiem; bezpardonowo drwi ze swoich orientalnych korzeni, bezlitośnie siekając tradycyjne sample i mechaniczne perkusyjne salwy w chaotycznej rytmicznej jatce (♪ „induce”)

2019

21. o terno atrás/além

o terno uprawia tropikalistyczną duchologię; atrás/além to pod każdym względem hołd dla muzycznego dziedzictwa caetano veloso; subtelnie zaaranżowany introspektywny pop czerpiący garściami z kulturalnego dorobku mpb od ponad półwiecza przetwarzającego sambę, choro i bossa novę na język amerykańskiego folku, czy w tym wypadku, soft rocka; nie żyję na co dzień współczesną muzyką brazylijską, ale staram się nie spuszczać z oczu jakichkolwiek potencjalnie interesujących fuzji tradycji z nowymi środkami wyrazu; atrás/além to obok tegorocznego krążka any frango elétrico (śmielej żonglującego muzycznymi mariażami, ale przez instrumentalne kreacje odleglejszego emocjonalnie) najbardziej autentycznie brzmiący album mpb i na swój sposób spełnienie drzemiącego we mnie samozwańczego brazylisty o odrodzeniu ukochanego mpb w formie i kształcie adekwatnym do xxi wieku (♪ „volta e meia”)

2019

20. rf shannon rain on dust

rf shannon przychodzi z odsieczą wszędzie tam, gdzie w tym roku zawiódł beck; owszem, jest znacznie głębiej zatopiony w klasycznej americanie niż beck kiedykolwiek był, ale w jego wizji onirycznej gitarowej psychodelii nie próbuje forsować śmieciowego songwritingu, ale ukrywa piękne ponadczasowe melodie; rok temu w recenzji jego trickster blues uznałem krążek za „stosowny soundtrack do czynienia odprężających ucieczek w głąb siebie niż przełomowy gatunkowy mariaż”; sekunduję tę opinię przy rain on dust (♪ „wild rose pose”)

2019

19. andrew bird my finest work yet

tytuł zeszłorocznego krążka andrew birda (my finest work yet) wydał mi się początkowo ostentacyjnie buńczuczny; postanawiając sprawdzić jego zgodność z prawdą wpadłem jednak po uszy w sidła zastawione przez autora, który od lat cierpiał na przewlekły syndrom rozmieniania się na drobne; do tego stopnia, że od kilku lat wyrokowałem, że najlepsze, co mogłoby przydarzyć się jego muzyce to sensowna kompilacja najlepszych momentów, którą swego czasu zastąpiłem sobie zresztą plejlistą własnego autorstwa; tymczasem bird, choć zwyczajnie robi swoje, w swoim własnym bardzo charakterystycznym stylu z dramatycznym wokalem, folkowymi skrzypkami, słabością do rewiwalu popowych patentów przełomu lat 60. i 70. i mnóstwem staromodnego pogwizdywania, zebrał wreszcie solidny zestaw piosenek; bez wykrętów stawił czoła formie pełnoprawnego longplaya pełnoprawnym zestawem pełnoprawnych piosenek autorskich; jest liryczny i defetystyczny; don’t pretend you can’t hear — wykrzykuje w swoim „manifeście”; nie obracam więc głowy w drugą stronę, zamieniam się w słuch (♪ „sisyphus”)

2019

18. little simz grey area

podskórnie czuję, że ta płyta nie pasuje ani do mnie, ani do mojej listy, ale jest tak obezwładniająco dobra, że jebać to; simz jest wyszczekana, ma świetne flow i sporo do przekazania; grey area bywa mroczne i gęste, ale od czasu do czas rozładowuje napięcie, zręcznie flirtując z klasycznym neo-soulem; to kompaktowa, melodyjna i imponująco drobiazgowo wyprodukowana (przez inflo) płyta, do której nie da się nie wracać; czarny koń tego roku (♪ „wounds”)

2019

17. sheena ringo sandokushi

ringo, świętująca właśnie dwie dekady na scenie, zbierała się do wypuszczenia sandokushi od pięciu lat; rezultat okazał się przedziwny, ale w magnetyzujący sposób; piosenkarka ucieleśniająca swoją dyskografią japońskie rozumienie eklektyzmu po raz kolejny przeszła sama siebie, tworząc płytę totalną, na której zestawia gitary elektryczne z autotune’m, kościelne wokale z akordeonem, orkiestrowe aranże z post-gabberową rytmiką i to wszystko zlepione umiłowaniem do musicalowych melodii doskonale razem gra; no bo w końcu jak daleko pada ringo od jabłoni? (♪ „tokyo”)

2019

16. miranda lambert wildcard

nie było mnie u boku mirandy, gdy przed trzema laty dwupłytowym the weight of these wings rozstawała się z blake’m sheltonem — minęliśmy się, choć obiecałem sobie, że wrócę jeszcze z odpowiednią uważnością do tamtej mirandy; lambert od ponad dekady jest jednym z moich ulubionych głosów współczesnego radiowego country, z którym zaprzyjaźniłem się pewnego lata jako młokos; wildcard to jej powrót do melodyjnych refrenów, ciętych puent i zawadiackich gitarowych aranży; niezobowiązująca, niegłupia płyta na beztroskie lato, która ukazała się jesienią; wyróżniam z podziwu, ale i z tęsknoty (♪ „mess with my head”)

2019

15. joan shelley like the river loves the sea

joan shelley, folkowa pieśniarka z appalachów, nagrywa już od prawie dekady, ale ja usłyszałem ją dopiero w zeszłym roku; może dlatego nie odniosłem wrażenia, że jej ostatnia płyta jest kolejną porcją czegoś znanego, na co się czeka, wobec czego ma się oczekiwania, których niezaspokojenie można ostentacyjnie wyrażać, grzmiąc i ciskając; tymczasem bez oczekiwań u shelley poczułem się jak u siebie — sielskie piosenki, które nadal we mnie dojrzewają, choć album znam od listopada, proste, ale z nutą songwriterskiej niezależności w stylu laury marling, pobrzmiewają the everly brothers, vashti bunyan, dawnymi górskimi głosami kentucky (♪ „the fading”)

2019

14. sunn o))) life metal

po koncertowym rozczarowaniu sunn o))) przed kilkoma laty nie sądziłem, że będę jeszcze kiedyś słuchał ich muzyki z przyjemnością; ale że life metal okazało się ucieleśniać moje wyobrażenia o modelowym drone doom metalu, postanowiłem przyjąć przeprosiny; w centrum tej muzyki jak zwykle stoją medytacyjność i powtarzalność; nieśpieszna rytmika burdonowych riffów ma w sobie gęstość jakiej łaknie doom i posępną mistykę, której trzeba drone’om; zwłaszcza że sunn o))) kradną zeitkratzerowi anturaż i u kresu apokaliptycznego rytuału zastępują gitary wiolonczelą (♪ „between sleipnir’s breaths”)

2019

13. hermann nitsch / koehne quartet albertina quartett: 2 streichquartett in 6 sätzen für 2 violinen, viola und violoncello

hermann nitsch, jeden z akcjonistów wiedeńskich, znany raczej jako performer i malarz szokujący austriaków swoim teatrem orgii i misteriów w przededniu rewolucji seksualnej, to dziś 80-letni staruszek, powszechnie uznawany stateczny artysta pokazywany w centrach kulturalnych europy; gdy pierwszy raz usłyszałem jego drugi kwartet smyczkowy, z ciekawością, choć pobieżnie prześledziłem jego wcześniejszą dyskografię; imponującą jak na malarza; mimo wszystko nie słuchałem — to nasze pierwsze spotkanie; zdumiało mnie, że nie ma w tej muzyce nic z teatralności, której można by oczekiwać; nie jest co prawda skromna, ale nie przytłacza, zaskakująco — wabi przystępną dysonantycznością; doskonale udaje schnittkego i scelsiego jednocześnie; przyznaję, nie da się jej słuchać jako przygniatającego półtoragodzinnego monolitu, ale doskonale robi robotę podzielona na części czy, jak twierdzi nitsch, na zdania; wyraża się wówczas łagodniej i mniej dojmująco; i w taki sposób zalecam dawkować (♪ „2. streichquartett: i.”)

2019

12. men i trust oncle jazz

sophisti-pop inspirowany my bloody valentine, w kontekście mojej wieloletniej pasji do udręczania się muzyką, która nie pozwala mi odpocząć, ale stwarza takie pozory, nie mógł nie zwrócić mojej uwagi; oncle jazz to jedna z wielu zeszłorocznych płyt, które rodziły się latami, a finalnie ujrzały światło dzienne przed końcem dekady, jakby ze strachu, by nie oddzielić się od własnych korzeni, choć wcześniej prace nad nimi postępowały nieśpiesznie; nie doświadczymy tu jednak muzycznie niczego, co mogłoby na taki pośpiech wskazywać — to muzyka, która ze względu na bogactwo inspiracji i mnogość stylistycznych i kulturowych wątków musi być odniesieniem sama dla siebie; to płyta, przy której teoretycznie, po oględnym odsłuchu jej sophisti-indie-dream-hypnagogic-popowej tkanki, można odpocząć, ale faktycznie okazuje się pokrętnie stymulująca; nieznośny zestaw zbyt wielu zbyt krótkich piosenek, które zbyt często okazują się zbyt przyjemne, by móc przestać aktywnie ich słuchać; płyta roku w kategorii muzyka do windy, przez którą przegapisz własne piętro (♪ „show me how”)

2019

11. dj nigga fox cartas na manga

pochodzący z angoli dj nigga fox od zawsze jawił mi się jako wzorowy reprezentant muzyki ery internetu, śmieszek, memiarz i rozbójnik, który za nic ma przyjęte konwenanse, podąża własnym bocznym torem, by uderzać we własnym tempie z drugiego planu i zazwyczaj trafiać w sedno; jego długogrający debiut cartas na manga musi być więc wybitnym eksponatem muzyki memicznej; afro-house’owe bangery łączy z post-tradycyjną portugalską rytmiką podobnie jak robią to ninos du brasil, choć korzystając z zupełnie innych środków; fox jest królem przepastnego randomu, orędownikiem tropikalnego bubblegumu, strażnikiem nachalnej polistylistyki plądrującej głowy osłupiałych klubowiczów (♪ „nhama”)

2019

10. solange when i get home

na when i get home solange obrała sobie za cel wyrażenie uczuć i emocji przy pomocy dźwięku. formalnie to krążek z natury post-minimalistyczny, na ile tylko soul, czy raczej inkrustowany trapem artystyczny mariaż nowego soulu i r&b, może być post-minimalistyczny. treść z kolei powinna być tu rozumiana bardziej jako materia dźwiękowo-werbalna. wszystko to pieczołowicie, i bezkompromisowo wyprodukowane na skraju thundercatowskiej progresywnej wizji neo-soulu i inspiracji brzmieniem klasycznego rapu brudnego południa lat 90. nie bez znaczenia dla modułowego uszeregowania materii i produkcyjnej precyzji osiąganej tu na odrębnych zasadach w każdej kolejnej części jest zaplecze kreatywne solange. to artystyczna kolaboracja w najpełniejszym tego słowa znaczeniu — z kontrolą w rękach piosenkarki, która z pomocą swojej doborowej świty realizuje swój własny artystyczny projekt — sentymentalną podróż do matecznika — rodzinnego houston lat 90. nie jest to jednak ani faktyczna podróż, ani dosłowna retrospekcja — brzmienie i emocje when i get home to efekt podróży, która już się dokonała, i retrospekcji, która w swojej pierwotnej formie musiała już mieć miejsce. i choć kolejne refleksje dają się czytać na rozmaite sposoby, w czystym ujęciu nowy album solange jawi się przede wszystkim jako osobista przeprawa piosenkarki — szczera i melancholijna, ale też abstrakcyjna i różnorodna jak materia, z której się wywodzi (♪ „almeda”)

2019

9. quelle chris guns

choć tytuł najbardziej uduchowionego rapera roku powędrował do ybn cordae’a (sorry, kanye), guns quelle chrisa na swój sposób stanęło w tym pojedynku w szranki, bo pomimo za produkcję nie odpowiadał tu ani cam o’bi, ani matt martians, nowojorski raper wraz bitmejkerem chrisem keys wyczarowali tutaj podobnie plumkająco-stukający post-soulowy świat; nawet w bardziej hardych momentach (a jest ich tu trochę) guns jest albumem, który się do słuchacza łasi, otacza go, zataczając coraz mniejsze kręgi, raczej niż przytłacza, powala na ziemię z klamką przy skroni; tematycznie to oczywiście album zaangażowany społecznie politycznie, w którym tytułowe spluwy są i punktem wyjścia do poruszania rozmaitych wątków, w dużej mierze mocno amerykańskich, i powracającym co rusz motywem przewodnim; co ja jednak wiem o politycznym hip hopie? w jaki sposób rezonuje ze mną? rezonuje, jeśli jednocześnie harmonizują ze mną gdzieś na drugim planie między nieśpiesznie płynącym bitem a główną ścieżką wokalu uduchowione chórki, rezonuje, jeśli charyzmatyczny inteligentny raper zręcznie porusza się na pulsującym podkładzie, jeśli vibe całości przy kolejnym odsłuchu niespodziewanie zgrywa się z vibe’m mojego wieczoru; quelle chris po dekadzie w podziemiu wreszcie zabłysnął płytą skrojoną na miarę jego raperskiego talentu (♪ „straight shot”)

2019

8. black midi schlagenheim

niby rock umarł, co roku się o tym trąbi, a później grupy takie jak black midi debiutują krążkami takimi jak schlagenheim i całą tę pogadankę należy zaczynać od nowa, z nowego punktu; nie jest to co prawda płyta na miarę oczekiwań głosujących na trójkowy top wszech czasów, ale już bywalcy offa powinni być ukontentowani; nigdy nie byłem mathrockowcem, ale słuchałem spiderlandu wystarczająco, by po latach docenić jego post-jazz-rockową polyrytmię, zwłaszcza, gdy to tylko element towarzyszący doskonałemu gitarowemu hałasowi, a wszystko koniec końców kokieteryjnie i przewrotnie, bo zgodnie z bardzo ściśle ustalonym porządkiem, zmierza ku entropii; to muzyka momentami dziwnie znajoma, a zaraz potem niepokojąco nowa, zawsze jednak ekscytująca, frapująca, dowodząca tego, że owszem, umarł, nibyrock (♪ „953”)

2019

7. jaimie branch fly or die ii: bird dogs of paradise

niewiele tworzy się ostatnio jazzu tak barwnego i ilustracyjnego jak tegoroczny krążek nowojorskiej trębaczki jazzowej i kompozytorki jaimie branch, druga część jej projektu fly or die; słychać to dobitnie w centralnym punkcie płyty — dwuczęściowym „prayer for amerikkka” inspirowanym muzyką mariachi i nowoorleańskim bluesem; muzyka branch bywa taneczna i przystępna, ale nierzadko eksperymentuje, co (dzięki bigbandowemu instrumentarium) nie przytłacza, miewa narratorkę, ale stroni od klasycznych wokalnych refrenów, często ucieka w tropiki, ale nadal brzmi bardzo amerykańsko; ten najbardziej witalny, pozytywny i eklektyczny jazzowy album roku, dzięki wielości inspiracji nie przestaje słuchacza stymulować i zaskakiwać; nie uświadczymy tu jednak na szczęście momentów, gdy ugina się pod ciężarem własnych ambicji — doskonale mierzy siły na zamiary (♪ „love song”)

2019

6. kokoko! fongola

był w wielkim pięknie sorrentino taki fragment, w którym jedna z bohaterek z egzaltowaną wyższością oznajmia, że w jazzie poza etiopskim ethio jazzem nie dzieje się już nic interesującego; ta wypowiedź mieszająca w równym stopniu snobistyczne znawstwo wykreowane na potrzeby towarzyskiego ping ponga i post-kolonialistyczną selektywność dźwięczy mi w głowie, ilekroć tylko odkryję afrykańską płytę czy label, które powierzchownie zawrócą mi w głowie; tak było w 2015, kiedy z kinszasy na księżyc wyleciała mbongwana star, w 2017, gdy w ugandzie eksplodowało nyege nyege tapes i ich tanzańska kompilacja sounds of sisso, tak jest i teraz, gdy do kinszasy po raz kolejny zaprowadził mnie afro-house’owy projekt kokoko! wydawany przez angielską oficynę transgressive; moja wiedza o kiszasie ogranicza się do ogólnikowego pojęcia o tradi-modern przybliżonego dopiero w poprzedniej dekadzie zachodnim słuchaczom przez konono n°1 i prognoz, które mówią, że za sto lat będzie to jedno z najludniejszych miast na świecie z populacją równą dwóm współczesnym polskom; ale nie jestem w stanie zignorować fongoli — jeśli mbongwana star łączyło plemienną rytmikę z techno, electro i funk-rockiem w taneczny miks, kokoko! intensyfikuje znacząco taneczny charakter kongijskich fuzji stylistycznych; lokalność materiału wyraża się w języku, sposobie śpiewania i rytmice, ale wykorzystane środki stylistyczne to import z zachodu; i super! to nowoczesne granie zachowujące przy tym lokalną tożsamość; historia zatoczyła koło — tak jak the talking heads 40 lat temu inspirowali się afryką, tak kokoko! bierze na warsztat post-talkingheadsowy amerykański dance-punk i robi z niego kreatywny użytek (♪ „azo toke”)

2019

5. shafiq husayn the loop

nie steve lacy, nie anderson .paak, nie thundercat, ale shafiq husayn jest prawowitym spadkobiercą myśli klasycznego neo-soulu; wydane po dziesięcioletniej przerwie the loop uprawomocnia panowanie pogrobowca mistycznego tria sa-ra na nieprawdopodobnym tronie; husayn po wieloletnim rozpędzie kontynuuje z tego samego punktu, w którym zakończył na psychodelicznym shafiq en’ a-free-ka dekadę temu, podobnie jak przed kilkoma laty black messiah sekundowało voodoo d’angelo; to album złożony, pulsujący, klimatyczny, witalny, melodyjny, post-hiphopowy, progresywny, zręcznie wykorzystujący zdobycze awangardystów do żonglowania nastrojem i klasyczną soulową melodyką; w żadnym razie muzyka z nagłówków gazet przełamująca schematy i ujmująca krytykę, ale ponadczasowo dobra płyta pozostająca blisko słuchaczy, wnosząca w ich codzienność pierwszorzędny neo-soulowy groove (♪ „between us 2”)

2019

4. tyler, the creator igor

był kiedyś taki brytyjski komediodramat niefortunnie zatytułowany przez polskiego dystrybutora dumni i wściekli, w którym w jednej ze scen doświadczony aktywista tłumaczy świeżakowi, że środowisko lgbt ma długą tradycję przejmowania obelg rzucanych pod ich adresem i czynienia z nich swoich własnych auto-epitetów; po odważnym scum fuck flower boy z 2017 zastanawiałem się, jaką ścieżkę na kolejnym krążku obierze tyler i w zasadzie, choć oczywiście nie dosłownie, wpisał się w tę cytowaną wyżej tradycję; igor byłby najbardziej gejowską płytą w historii hip hopu głównego nurtu, gdyby nie to, że w zasadzie nie jest płytą hiphopową — co najwyżej hiphopującą; tyler od dawna miotał się pomiędzy hardymi rapsami a progresywnym soulem — flower boy był nim bez reszty podszyty, a igor, koncepcyjna opowieść o nieszczęśliwej miłości w 12 aktach, sprowadza hip hop do środka wyrazu pan-soulowej ekspresji twórczej; to niezwykle kompetentny muzycznie, żonglujący nawiązaniami do psychodelicznych klasyków gatunku, przepełniony empatią, otwartością i emocjonalnością krążek; kojące i dramatyczne, szczere i odważne studium humanizmu (♪ „gone, gone”)

2019

3. mary lattimore & mac mccaughan new rain duets

śledzę mary lattimore od kilku lat, ale dopiero teraz, choć to jej dwie wcześniejsze płyty (collected pieces z 2017 i hundred of days z 2018 roku) można było określić jako przełomowe) obudził się we mnie bakcyl wyniesienia na osobisty ołtarzyk, pod nieobecność joanny newsom, kolejnej utalentowanej harfistki; może to przez rozkoszne utwory na harfę pera nørgårda, którymi zasłuchiwałem się rok wcześniej, a z całą pewnością dzięki wydanej miesiąc przed new rain duets kompilacji japońskiego ambientu z lat 80-tych kankyō ongaku wydanej przez light in the attic, dla której straciłem rozum; istota new rain duets — czterech błyskotliwych elektroakustycznych dialogów lattimore z gitarzystą superchunk makiem mccaughanem zdaje się zawierać gdzieś pomiędzy; to piękne dźwiękowe obrazki progresywne na tyle, by nie tracić uwagi słuchacza, wystarczająco zaś eteryczne, by medytować, czytać, odpoczywać; harfa lattimore często pełni tu tę samą funkcję, którą w tradycyjnej muzyce okresu edo sōkyoku sprawowało japońskie koto — harmonizowało z otoczeniem, oszczędnie i elegancko uwypuklało każdy krok, powiew wiatru, spadający z drzewa liść; syntezatorowe tło mccaughana szaleńczo zapętlające kolejne fluktuacje pędzącego świata pozostając w kontrapunkcie, twórczo dialoguje z harfą lattimore (♪ „ii”)

2019

2. bonnie „prince” billy, bryce dessner & eighth blackbird when we are inhuman

when we are inhuman spadło na mnie niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba — zakrzyknąłby przysłowiarz; trzy podmioty twórcze: samotny jeździec alternatywnego country — bonnie „prince” billy, kompozytor i multiinstrumentalista znany głównie z the national — bryce dessner oraz zespół specjalizujący się w wykonaniach muzyki steve’a reicha — eighth blackbird — zebrały się, by tchnąć w piosenki tego pierwszego nowe życie; efekt jest zupełnie niedzisiejszy, choć raczej pozostawiony poza czasem aniżeli anachroniczny — oto rozmyślne post-minimalistyczne aranże dessnera i kunsztowne wykonawstwo eighth blackbird wraz z intymnym, ale nie przygaszonym, billy’m na pierwszym froncie w akcie nieoczywistej wędrówki po archiwaliach songwriterskich płodnego twórcy otworzyły zupełnie nowe drzwi do jego dyskografii; ładne, proste piosenki w harmonijnej, swojskiej, kameralnej oprawie z eksperymentalnym finiszem, u których podłoża leży folk, ale których estetyczne macki sięgają hen, hen, hen (♪ „one with the birds”)

2019

1. whitney forever turned around

forever turned around to, w kontekście raczej chłodnego przyjęcia drugiej płyty whitney, tytuł podwójnie adekwatny, by nie napisać — niemalże proroczy; panowie wypuścili płytę, której nie spodziewał się ich własny fanbejs — leniwie podbijającą kameralną americanę soulowym poszyciem i dalece wykraczającą poza zwyczajowe kategorie estetyczne indie folku; to prostolinijne, wyciszone granie zbierające w jedną całość kilka sposobów myślenia o muzyce — wychodzące z indiefolkowego korzenia, ale zaaranżowane i wykonane w konwencji blue-eyed-soulu, posiłkujące się gitarami, niestroniące od kameralnych aranży, ale w centrum stawiające specyficzny miejski groove — podobnie jak czynili to wcześniej natalie prass czy sufjan stevens, ale jednak inaczej; whitney w niemal każdej z nowych piosenek lirycznie trafiają na emocjonalne przepaści, ale ogrywają je tak kojącym, ciepłym i empatycznym wokalno-instrumentalnym anturażem, pieczołowicie utkanym z wielości organicznych muzycznych nici, że nie sposób postrzegać forever w kategoriach traumy i zgryzoty; przeciwnie, to podnoszący na duchu, ujmujący szczerością i prostotą perfekcyjny jesienny krążek — dla mnie jesieniarza, i dla ciebie, jesieniaro! (♪ „giving up”)

Opublikowano

2018

2018

jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz — każde kolejne muzyczne podsumowanie roku utwierdza mnie w tym przekonaniu; niby to oczywiste, ale nazbyt często odpowiedzialnością za to, że muzyka nie sprawiała słuchaczowi w danej chwili przyjemności, jakiej oczekiwał, ten obarcza twórców; nie własne braki: umiejętności dokonywania satysfakcjonujących wyborów (a to, jak wszyscy wiemy, rzeczywiście w ostatnich latach trochę się skomplikowało), chęci wyjścia poza strefę komfortu (która paradoksalnie przez zasiedzenie może zmienić się w strefę dyskomfortu), wyostrzonej krytycznej percepcji, wreszcie empatii i inteligencji emocjonalnej; winna jest muzyka, która kiedyś ekscytowała, angażowała, pobudzała z niezrównaną siłą; winne były najpierw: syntezatory, które zabiły żywe instrumenty, później autotune, który zdusił emocje, a ostatnio jeszcze trap, który zniszczył rytmikę

mnie jednak w tych mimowolnie i trochę bezrefleksyjnie wyrzucanych z siebie tyradach frapuje nie brak samoświadomości, ale moja własna świadomość — na temat ewolucji nie tyle stylów i brzmień, co gustów i podejść; wartości w recenzji szukam raczej między wierszami — w osobistych doświadczeniach samoczynnie narzucających kolejne skojarzenia, inspirujących wtrącenia, prowadzących myśli, wyzwalających ciągi przyczynowo-skutkowe, pozwalających przewidywać i wyciągnąć wnioski; w tej fascynującej, a marginalizowanej na co dzień zależności drzemie przecież istota popkultury — wcale nie mniej niż w samym akcie tworzenia dzieła; ale nie chodzi mi w tym wszystkim o nobilitację recenzji — bardziej o transpozycję istoty własnych przymiarek do pisania i mówienia o muzyce; przejrzałem ostatnio pobieżnie własne podsumowania minionych lat, z których pierwsze powstało przed dziesięcioma laty; wcale nie zdziwiło mnie to, że do części wyróżnionych pozycji właściwie już nie wracam — z każdym kolejnym rokiem liczyłem się z tym coraz bardziej, nie to jest bowiem istotą tego typu zestawień; zafrasowało mnie natomiast to, że wiele z tamtych wyborów nie przetrwało próby czasu, a sama kolejność (element niewątpliwie nastręczający rokrocznie największych problemów) wydała się cokolwiek chaotyczna

ale jakkolwiek trudno mi teraz przywołać i poddać ocenie moje ówczesne motywacje, jestem w stanie w miarę na trzeźwo oszacować moje tegoroczne przemyślenia i wątpliwości; wiem zatem, że childqueen kadhji bonet jest już dziś rzeczą w kontekście historii muzyki soul unikalną i ponadczasową, której brzmieniu i statusowi nie jest w stanie zagrozić żadna przyszła wolta stylistyczna; nie jestem pewien natomiast, jak próbę czasu przetrwa najświeższy tegoroczny mariaż gatunkowy — r&b-popu i nuevo flamenco na el mal querer rosalíi; czy jego esencja — kreacja wynikająca w dużej mierze jednak z estetyki chwili — nie zostanie utrwalona jedynie w rozkawałkowanej na potrzeby plejlist formie (podobnie jak stało się to z płytami cytowanego przez nią justina timberlake’a) — to już ocenić trudno; ale czy zadawanie tego typu pytań jest w ogóle zasadne w kontekście kondycji muzyki w 2019 roku?

koniec końców wybrałem 40 najciekawszych moim zdaniem płyt 2018 roku — zgodnie z własnym poczuciem estetyki, kontekstem wydawniczym minionych przynajmniej 11 lat i naczelną morriseyowską zasadą, że muzyka, której słucham, powinna mówić mi coś o mnie samym; dodatkowo w ramach suplementu wyróżniłem 35 utworów, w dużej mierze z płyt, które nie trafiły do podsumowania (ale są od tego odstępstwa), spośród których pierwszą dziesiątkę całkiem swobodnie udało mi się uszeregować i pokrótce uzasadnić

2018

— suplement (alfabetycznie)

„always remember us this way”, lady gaga
„anna wintour”, azealia banks
„beat quest”, thee oh sees
„bless ur heart”, serpentwithfeet
„despite repeated warnings”, paul mccartney
„dvd”, mlodyskiny x schafter
„dzisiaj jeszcze tańczę”, wczasy
„favorite”, leon thomas, buddy
„hobby horse”, gazelle twin
„make me feel”, janelle monáe
„malamente”, rosalía
„natural skin deep”, neneh cherry
„new light”, john mayer
„nice for what”, drake
„nobody”, mitski
„one step ahead”, cécile mclorin salvant
„rain”, ty segall
„reach hi”, tirzah
„romana”, clau aniz, renan ramos
„rumba y bomba de dolores flores”, niño de elche
„tenderheaded”, cam o’bi, smino
„teu popô”, hodari
„thank u, next”, ariana grande
„throwback”, jim james
„touch in mine”, esperanza spalding

2018

10. „i woke up in a fucked-up america”, lonnie holley

najmocniejszy muzyczny piosenkowy manifest roku, ku przestrodze marzycielom

2018

9. „inkhenmet’s journey to the city of harmony”, diggs duke

duke zamyka jazzowe dęciaki i mroczną elektronikę w spektrum produkcyjnym instrumentalnego hip hopu, by przy pomocy dźwięku opowiedzieć staroegipską przypowieść

2018

8. „insane”, madison mcferrin

bose szaleństwo, słoneczna oda do buzujących zmysłów i obezwładniającego pożądania i kameralny showcase czystego talentu zarazem

2018

7. „is he strange”, john grant

grant pokazuje prawdziwy potencjał na kanwie syntezatorowej post-eltonowskiej ballady o odmienności

2018

6. „samaritans”, idles

zaangażowany punk przeciwko kultowi toksycznej męskości w intensywnym i emocjonalnym protest songu

2018

5. „this is america”, childish gambino

zuchwale pożycza refren od prince’a ze społecznie zaangażowanymi melorecytowanymi zwrotkami w stylu scotta herona na trapowym bicie, by przy pomocy popowych środków przedstawić kondycję współczesnej ameryki

2018

4. „haha no one can hear you!”, gallant

instant classic; definicja jakościowego ponadczasowego r&b — gallant nie ucieka się do sampli i sam tworzy oba splatające się ze sobą plany melodyczne

2018

3. „sticky”, ravyn lenae

na oldschoolowym bicie lacy’ego lenae miesza triki wokalne aaliyah, kate bush i eryki badu, by stworzyć najbardziej bujający numer roku zwieńczony refrenem równie powabnym co groteskowym

2018

2. „de aquí no sales”, rosalía

flamenco nuevo spotyka „gasolinę” daddy’ego yankee w wydaniu glitchowego field recordingu

2018

1. „don’t judge me”, janelle monáe

najszczersze piosenkowe wyznanie roku osadzone na solidnym soulowym fundamencie na zgliszczach metropolis z duchem syntezatorowego prince’a i wonderowską wrażliwością jako budulcem

2018

2018

40. ambrose akinmusire origami harvest

akinmusire zawraca ze ścieżki klasycznego amerykańskiego post-bopu ku bardziej europejskiej muzyce kameralnej, w czym pomagają mu muzycy z mivos quartet; w roli narratora obsadza rapowego outsidera kool a.d., który jest jednocześnie głosem z offu i głosem z wnętrza, narratorem i bohaterem, jest obecny, ale iluzorycznie, mówi, ale niedopowiedzeniami; to w połączeniu z wykonawczą i kompozycyjną wirtuozerią, politycznym przesłaniem, niecodzienną wrażliwością i nieoczywistą rapową narracją, kreśli kompetentny jazzowy portret współczesnej ameryki (♪ „a blooming bloodfruit in a hoodie”)

2018

39. lonnie holley mith

holley z właściwą sobie ekspresją, w formie gdzieś między waitsowską quasimelodyjnością a heronowską deklamacją, miesza słoniowaty parasol odcieni freakowego soulu z eksperymentalnym jazzem, który raz szuka źródła natchnienia w afroamerykańskiej muzyce ludowej i początkach gospel, innym uderza w te same post-minimalistyczne rejestry, które zbudowały uniwersum muzyczne colina stetsona, jeszcze później wije się wraz z psychodeliczną elektroniką, koniec końców wymykając się klasyfikacjom gatunkowym, ale uwodząc charyzmą i bezkompromisowością (♪ „i woke up in a fucked-up america”)

2018

38. imaabs discretización

po zeszłorocznym flircie z popową kali mutsą imaabs kroczy pewnie po śladach arki; brakuje mu przejmującego wymiaru osobistego, który zdehumanizowaną elektronikę uczynił bardzo człowieczą, ale na polu dźwiękowych pejzaży jego wizja fuzji muzyki latynoskiej i klubowej dekonstrukcji nie ustępuje arce miejsca (♪ „border”)

2018

37. marlon williams make way for love

marlon williams pojawia się tu z tęsknoty po tym, jak nie urzeczywistnił się nam na tegorocznym offie przez komunikacyjny paraliż związany z tour de pologne; tymczasem nieślubny nowozelandzki syn roya orbisona i chrisa isaaka wykroił fantastyczne countrujące epitafium dla miłości, która według tego przesiąkniętego czernią zarówno na poziomie brzmienia, jak i warstwy fabularnej krążka jest z założenia fatalnym pomysłem (♪ „what’s chasing you”)

2018

36. c418 excursions

c418 znacząco oddala się od hołubionych impresjonistycznych minecraftowych soundtracków, ale i tak zostaje moim tegorocznym zwycięzcą w kategorii muzyka do oddychania — z wyczuciem łączy ambientowe pejzaże z nieco oldschoolowym, ale witalnie i naturalnie rozwijającym się progresywnym house’m (♪ „figure 8”)

2018

35. rf shannon trickster blues

drugie podejście shannona do onirycznej slowcore’owej americany to konsekwentny stylistycznie powrót do 90sowej psychodelii spod znaku mazzy star; raczej stosowny soundtrack do czynienia odprężających ucieczek w głąb siebie niż przełomowy gatunkowy mariaż (♪ „tooth ache”)

2018

34. kelman duran 13th month

świadomego rozkładu reggaetonu ciąg dalszy — tym razem duran idzie o krok dalej i swój tegoroczny krążek buduje nie wokół osnutych mumblecore’m chwytliwych sampli, ale progresywnie rozwijających się kilkunastominutowych kompozycji wybiegających dalece poza klubowo-seksualny kontekst gatunku (♪ „club 664b”)

2018

33. sega bodega self*care

stylistyczny pomost pomiędzy zdekonstruowanym bubblegum bassem a zrekonstruowanym arcą (♪ „cowgirl”)

2018

32. troye sivan bloom

sivan pożycza pomysły na siebie od franka oceana i z 1989 taylor swift — kiedy trzeba jest niezobowiązujący i chwytliwy, ale pod maską gwiazdy wielkoformatowego popu potrafi być refleksyjny i intymny; pokrzepiający dowód na to, że nie trzeba było ani kopiować biebera, ani uciekać w trappop, żeby być w 2018 roku adekwatnym komercyjnie (♪ „animal”)

2018

31. brad mehldau after bach

najciekawszy projekt mehldau’a od niemal dekady to oryginalne studium bachowskie zestawiające preludia i fugi barokowego mistrza z autorskimi impresjami współczesnego pianisty na ich temat; mehldau od popularnego paradygmatu muzyki post-bachowskiej skrupulatnie dochodzi do własnego sygnaturowego stylu grania, który w bezpośrednim zestawieniu z bachem zyskuje nieco frahmowski wymiar; koniec końców fortepianowe technikalia ustępują miejsca odczuciom ciepła i harmonii (♪ „after bach: rondo”)

2018

30. dominique a toute latitude

dominique a z powodzeniem na nowo odkrywa stylistykę minimalistycznie plumkającego la fossette sprzed ponad ćwierć wieku; tradycyjny anturaż szansonisty zastępuje ponownie zimnymi syntezatorami, które paradoksalnie nadają jego utworom nawet większej emocjonalnej głębi (♪ „la clairière”)

2018

29. lindi ortega liberty

klasyczny koncept kowbojskich opowieści zamkniętych w postaci albumu country zaliczył w tym roku znakomity feministyczny twist — liberty lindi ortegi miesza gotyckie inklinacje gatunku z melodramatycznym klimatem spaghetti westernów spod ręki ennio morricone; rezultat jest równie ambitny, co efektowny (♪ „the comeback kid”)

2018

28. elvis costello & the imposters look now

nie przypuszczałem, że zjednoczenie po 10-ciu latach wiekowego już przecież costello z jego ostatnim składem the imposters będzie w stanie obudzić w nim młodzieńczego ducha, a tymczasem na look now ten uaktywnił się nie tylko w ekspresji wokalnej, ale i płomiennym songwritingu; to tradycyjnie napisany, zaaranżowany i wykonany poprockowy krążek, ale costello zmartwychwstał i z niedowierzaniem donoszę, że brzmi zupełnie tak, jak w najlepszych momentach jego opasłej dyskografii (♪ „the unwanted number”)

2018

27. caitlyn smith starfire

powrót do klasycznego gwiazdorskiego country z wystawnie zaaranżowanymi powerballadami i inkrustowanymi cekinami kostiumami, który nie udał się w zeszłym roku miley cyrus, kilka miesięcy później stał się udziałem utalentowanej piosenkarki i songwriterki caitlyn smith; stało się to co prawda zupełnie poza głównym nurtem, ale starfire jest pierwszorzędną romantyczną celebracją karier elvisa presleya, dolly parton czy dixie chicks — podobną tej z nowej wersji filmu narodziny gwiazdy z nawet lepszymi piosenkami (♪ „this town is killing me”)

2018

26. richard devine sort\lave

idm-owy edgar varèse (♪ „microscopium recurse”)

2018

25. makaya mccraven universal beings

mccraven idzie pod prąd współczesnym tendencjom do wykorzystywania jazzu jako języka; tym samym universal beings to płyta, która po prostu jest jazzem — na wiele różnych sposobów i w rozmaitych odsłonach — w czterech różnych przestrzeniach z czterema różnymi składami na czterech stronach płyty; samozwańczy beatowy naukowiec, perkusista i mózg całego projektu skroił tę płytę bezbłędnie pod nasz czas — nie tylko można podzielić ją na mniejsze, kieszonkowe części, ale rzecz cechuje lekki, sunący groove — wynik przemyślanej inspiracji hip hopem — tym większym niż religia, czy większym niż jazz? (♪ „atlantic black”)

2018

24. lucky daye i

debiutancka epka lucky’ego daye’a daje nadzieję na rychłe duże nowe otwarcie na scenie r&b; na małym krążku zręcznie przetwarza inspiracje klasycznym soulem na prawidła alt r&b, skutecznie unikając paradygmatu ocean-weeknd-mars (♪ „roll some mo”)

2018

23. let’s eat grandma i’m all ears

tak brzmiałby popowy album knowera i julii holter; let’s eat grandma pijane syntezatorowymi latami 80., k-popowymi teledyskami i mikstejpami charli xcx buńczucznie forsują swoją wizję współczesnego popu jako whiteboardu pomazanego z pasją wszystkimi kolorami tęczy; tak powinno było grać radio w 2018 roku (♪ „hot pink”)

2018

22. 青葉市子 qp

na kolejnej płycie z konsekwentnie pastelową okładką aoba znów robi to, co robi najlepiej, i znów robi to najlepiej; z akompaniamentem gitary akustycznej śpiewa piękne proste piosenki; jest kojąca, eteryczna, oniryczna, ciepła, melancholijna i melodyjna, bo jej songwriting jest ponadczasowy, ponadkulturowy i zwykle najwyższej próby (♪ 「水辺の妖精」)

2018

21. jpegmafia veteran

najbardziej plastyczny hiphopowy krążek roku; z deathgripsowym zacięciem i trapowym anturażem (♪ „baby i’m bleeding”)

2018

20. danish string quartet prism i 

muzyki klasycznej słucha się w nieco innym kontekście czasowym nieprzystającym do końca do rocznego cyklu wydawniczego — zwłaszcza nowe wykonania dzieł dawnych mistrzów nie dają się w prosty sposób zestawić z obecnymi trendami w muzyce popularnej; stoją do niej w opozycji w każdym niemal wymiarze, ale właśnie dzięki temu mogą stanowić też nań odtrutkę albo przynajmniej pełnić rolę swoistej kontrolki w uniwersum „tu i teraz” wskazującej jako realną alternatywę uniwersalizm i ponadczasowość; na tej zasadzie, ja, niedzielny słuchacz muzyki klasycznej o holistycznym podejściu do muzyki w ogóle wracam do fantastycznie zestawione przez duński zespół kwartety smyczkowe ulubionego szostakowicza i odkrywanego dopiero, powoli, ale ze szczerą gorliwością, kameralnego beethovena; prism i ma swój własny kontekst zamknięty między świeżym pomysłem na linię dyskograficzną a owacjami krytyki nad kunsztem wykonawczym grupy; beethoven, szostakowicz, bach mają swoje własne konteksty; współczesny rynek muzyczny ma, to zestawienie i w końcu moje własne nawyki muzyczne też; i niezależnie od tego wszystkiego, prism zupełnie naturalnie wpisało się w moje widzenie tego, czego warto słuchać na początku 2019, a także znakomity punkt zaczepienia dla naszkicowanych we wstępie rozważań

2018

19. ben lamar gay downtown castles can never block the sun

szaleństwo może być i na tej płycie jest metodą; lamar nie uznaje gatunkowych tabu i świetnie się przy tym bawi, podobnie jak przed trzema laty charles barabé (♪ „music for 18 hairdressers: braids & fractals”)

2018

18. george clanton slide

w czasie, kiedy indie nie jest już znakiem czasu, a wykonawcy, którzy jeszcze kilka lat temu samą swoją obecnością napędzali scenę, dziś po raz kolejny przetwarzają swoje stare pomysły, clanton zbiera do kupy hypnagogiczny popik ariela, chillout toro, onirykę beach house, gejzy mbv i psychodelię pandy i nagrywa witalną, świeżą i przebojową płytę, którą, gdyby nie singer-songwriterskie ciągoty, chciałby zrobić mac demarco; clanton nie ma recepty na sukces dla umierającej sceny, slide nie jest żadnym nowym otwarciem, a jedynie z wyczuciem zbiera w całość wszystko to, co najlepsze przytrafiło jej się w ostatniej dekadzie (♪ „dumb”)

2018

17. cero poly life multi soul

bez wątpienia najlepsza inkarnacja ducha popu w stylu shibuya-kei tej dekady; cero wychodzi co prawda z innego stylistycznego paradygmatu, bo u ich podstaw leży klasyczny japoński city pop z soulowo-jazzowo-rockowymi inklinacjami, ale na poly life multi soul dzięki progresywnemu podejściu z powodzeniem poszerzyli wachlarz muzycznych inspiracji o nieskrępowaną, choć subtelnie akcentowaną retromanię, na swój własny sposób wypełniając tym samym lukę stylistyczną pomiędzy flipper’s guitar a fishmans (♪ „レテの子”)

2018

16. the innocence mission sun on the square

urokliwe piosenki w pełnym tych słów znaczeniu — proste w staroświecki sposób, nigdy nie prostackie, kunsztownie zaaranżowane z wyczuciem i uczuciem przy pomocy kameralnych środków; trochę tak, jak gdyby joannę newsom odarto z jej misternie wykoncypowanych konstrukcji formalnych, usadzono bosą na środku skromnej izby gdzieś na francuskiej prowincji i kazano śpiewać z serca do akompaniamentu lokalnych muzyków; jest w tym sporo naiwnej szczerości, ale jest i smutek, i mrok — wszystko to prostolinijnie wyraża głos wokalistki, ale też aranżacje i same piosenki; grupa istnieje dłużej, niż ja żyję, ale to moje pierwsze z nimi spotkanie — równie naiwne i szczere (♪ „green bus”)

2018

15. gas rausch

słyszałem, że to już ten moment, że za miłość do nowej inkarnacji gasa należy przepraszać fanatyków jego klasycznego materiału; nic na to nie poradzę i nadal nie rozgryzłem do końca dlaczego, ale ten typ niezmiennie robi mi najlepiej — i niech to będzie moje oficjalne stanowisko w tej debacie (♪ „rausch 3”)

2018

14. melody’s echo chamber bon voyage

żywiołowa fuzja archetypowego francuskiego popu z bujną neo-psychodelią; pełna przygód przeprawa przez czarowne krainy mieszające w konwencji low fantasy nasz świat z innymi, które być może istnieją tylko w naszych wizjach czy snach; jest w tym coś bardzo anachronicznego, ale na tyle żywego, że potrafi z powodzeniem przejąć kontrolę nad naszym tu i teraz, by nadać mu odcień pulsującej fantazyjnie magenty (♪ „visions of someone special, on a wall of reflections”)

2018

13. daughters you won’t get what you want

nie jestem miłośnikiem daughters i z dużą rezerwą podszedłem do owczego pędu, który wystąpił w sieci wkrótce po premierze you won’t get what you want — a jednak to jedna z tych płyt, których nie da się zbyć, przy których posturze głosy protestu więdną pokornie — szybko zwiądł więc i mój; daughters mają tu niewątpliwie coś ze swansów, co musiało zahipnotyzować rzesze (w tym i mnie), ale podłoże tego dysonantycznego i gniewnego krążka sięga arcydzieła eksperymentalnego punku w postaci debiutu the pop group z 1979 roku (♪ „satan in the wait”)

2018

12. armand hammer paraffin

jeśli daughters na swój sposób wypełnili w tym roku lukę wydawniczą po swans, to armand hammer uplasowali się w tym samym miejscu, które od 2013 roku regularnie zajmowali run the jewels; to oczywiście uproszczenie na skraju nadużycia, bo choć billy woods na mrocznych, eksperymentalnych bitach elucida brzmi równie bezkompromisowo, jak gniewny killer mike z produkcyjnym zapleczem el-p, woods zawsze miał w sobie coś nieporównywalnie bardziej złożonego, mrocznego i tajemniczego niż mike (który jakkolwiek jest rewelacyjnym raperem, zawsze będzie miał tę cechę zabawnego wujka z pokręconych wersów u outkast); ale tak jak mike potrzebował el-p, żeby móc uwolnić swój potencjał, tak woods potrzebował elucida; a ich synergia, która jeszcze nie do końca związała się rok wcześniej na rome, na paraffin uderzyła z niesamowitą siłą; błyskotliwy, gęsty, bezkompromisowy hip hop (♪ „hunter”)

2018

11. leon vynehall nothing is still

jest część mnie, która nadal tęskni za plastycznym i elokwentnym vynehallem z tanecznego music for the uninvited, ale w opozycji do tej tęsknoty stoi jego nowa odsłona, która osiąga zupełnie inne cele przy pomocy zupełnie innych środków, a okazała się równie ujmująca i zajmująca; u źródła nothing is still mamy już nie house, a ambient, który plącze się swobodnie gdzieś pomiędzy odcieniami muzyki elektronicznej, klasycznej i jazzu; o ile uninvited było przepisem na domówkę, jeśli akurat nikt nas nie wyciągnął na dobre balety, o tyle nothing jest przepisem na wieczór, kiedy ostatnim na co mamy ochotę, są dobre balety; vynehall niekoniecznie utuli kogokolwiek do snu, bo stałym elementem jego pejzaży, choćby najbardziej eterycznych i powściągliwych, jest pierwiastek niepokoju; beztroskę rozbija refleksja (♪ „english oak”)

2018

10. eli keszler stadium

muzyka elektroakustyczna w komforcie kompromisowego, chilloutowego wręcz mariażu z tkanką okołojazzową — nigdy nie byłem ortodoksyjnym słuchaczem muzyki improwizowanej czy eksperymentalnej, miałem kiedyś takie zakusy, ale na szczęście ustąpiły przed zdrowym rozsądkiem nim stałem się jednym z tych chłopców w rurkach deklarujących z przekonaniem, że słuchają tylko onkyo (z przypowieści o chłopcach w rurkach deklarujących z przekonaniem, że słuchają tylko onkyo, którą lata temu ktoś mi sprzedał na przystanku autobusowym); ale to do mnie wróciło już przy pierwszym pobieżnych spotkaniu ze stadium, które realizuje zupełnie inne założenia estetyczne niż wszystkie te konceptualnie plumkające płyty; nowy keszler to muzyka, która gdzieś tam czaiła się już w tle ostatniej laurel halo, rzecz na swój sposób kojąca i stymulująca zarazem, zadziwiająca jednocześnie prostotą i złożonością, medytacyjną ambientowość przeciwstawiająca niespokojnie pędzącym perkusjonaliom; kolejne odsłuchy utwierdziły mnie i w tym, że to wcale nie muzyczna meblościanka, i że dobrze, że nie zostałem chłopcem od onkyo, bo wtedy mógłbym mimowolnie tak uznać (♪ „we live in pathetic temporal urgency”)

2018

9. the armed only love

tę katorżniczą cechę rozpościerającą się od rytmiki po ekspresję, która zwykle cechuje regularne mathcore’owe płyty, only love nie tyle wygładza, co porządkuje niespotykanym jak na te obszary stylistyczne groove’m; ściany hałasu potrafi umiejętnie równoważyć adekwatną melodyką; rezultat jest nietuzinkowy i magnetyzujący (♪ „on jupiter”)

2018

8. robyn honey

choć jestem miłośnikiem przebojowej lekkości, którą robyn konsekwentnie wprowadza do muzyki pop od czasu jej wielkiego nowego elektropopowego otwarcia w 2005 roku, przyznam, że przy okazji pierwszych zapowiedzi nieszczególnie wierzyłem w ten krążek; robyn potrafi robić świetne rzeczy, ale w ostatniej dekadzie sama uciekała od formatu płyty długogrającej, z jednej strony niepotrzebnie rozmieniając się na drobne, z drugiej skłaniając do zastanowienia się nad powodami takiego stanu rzeczy; tymczasem tam, skąd po cichu jakiś czas temu wycofała się annie, robyn nadal króluje; nie tylko wciąż z wyczuciem miesza pierwszorzędny pop z deephouse’owym sznytem, ale jej tegoroczny krążek demonstruje jednocześnie osobistą ewolucję i ponadczasowe brzmienie; jak zawsze u robyn robotyka miesza się ściśle z emocjami i nigdy nie wiadomo, czy pod koniec utworu będziemy tańczyć, czy płakać — najpewniej płakać, tańcząc (♪ „human being”)

2018

7. idles joy as an act of resistance

joy as an act of resistance to nie tylko piekielnie dobra punkowa płyta pełna znakomitych refrenów i niesamowitej energii potrafiącej jednoczyć ludzi, przekraczać granice, obalać mury, skrojona zarówno pod względem brzmienia, jak i poruszanej tematyki pod słuchacza z krwi i kości w 2018 roku z problemami 2018 roku i wrażliwością 2018 roku — nie żaden idealistyczny historiofilski bełt puszczony z tęsknoty za tym, że kiedyś to młodzi walczyli, umieli się postawić, a dziś marnują wieczory na play station, zamiast nadstawiać karku w imię ideałów swoich ojców; joy as an act of resistance to przede wszystkim piekielnie dobra punkowa płyta zespołu, któremu na mnie zależy, który nie jest obcy i daleki, który nie występuje z pozycji wielkiego artysty, który wie lepiej; to płyta, której słuchając, czuję się częścią idles, czuję, że to ja sam śpiewam o sobie i dla siebie, ale i o was i dla was, o nas i dla nas (♪ „television”)

2018

6. sophie oil of every pearl’s un-insides

jako fanboj poprzedniej odsłony sophie z początku nie byłem przekonany, jak czytać tę nową, ale przełożyła tu swoje własne doświadczenia na transformację muzyczną tak ściśle, że choćby ze względu na bagaż emocjonalny, nie dało się tej płyty zignorować; i love every person’s insides nie tylko wyciąga odrealnioną z założenia konstrukcję bubblegum bassu z jego cyfrowej strefy komfortu do prawdziwego świata, który musi nie tylko stać z nim w sprzeczności, ale stawiać mu oczywisty opór; to przede wszystkim zapis osobistej metamorfozy, rytuału przejścia, przepoczwarzenia, w centrum którego znajdziemy wielowymiarową dekonstrukcję plastiku zobrazowaną zestawieniem klasycznego bubblegum bassu z glitchowym, industrialnym wonky; sophie stapia się ze swoimi elektronicznymi kolażami z nie mniejszą wirtuozerią niż w zeszłym roku uczynił to arca; to esencja nowego popu, odrębny fascynujący dźwiękowy świat, transdźwiękowa odyseja kosmiczna, ale i jedno z tych dzieł sztuki, które przez osobistą perspektywę i artystyczne meritum są w stanie zmieniać percepcję spraw ważnych w wymiarze społecznym (♪ „whole new world/pretend world”)

2018

5. noname room 25

room 25 to piękne przedłużenie debiutanckiego mikstejpu noname — tamtych myśli i tamtej stylistyki; o ile jednak telefone stanowiło zamknięty i uporządkowany zapis okresu wyrastania z młodzieńczości, o tyle drugi album noname jest dojrzalszy i bardziej otwarty, i formalnie, i tematycznie; w centrum dalszym ciągu stoi sama noname i jej życie; punkt ciężkości płynnie przeniesiono jednak na room 25, tytułem jasno nawiązującym do kryzysu wieku młodego, z wyrastania z młodzieńczości na wchodzenie w dorosłość i poszukiwanie własnej tożsamości; najwyraźniejszą zmianą jest jednak okołohiphopowy produkcyjny anturaż — tam gdzie telefone rozpływało się w neo-soulu, room 25 zanurza się w jazzie; i czyni to równie wielowymiarowo; nie chodzi nawet o dobór odcieni jazzu, które stały się budulcem krążka, choć niewątpliwie też, ale o samą strukturę płyty zrealizowaną w zgodzie z regularnie przewijającym się w tekstach mottem artystki — „everything is everything”; ta muzyka żyje na wielu poziomach, wychodzi poza proste hiphopowe patenty, umyka linearnej narracji i pomimo tego, że bierze na warsztat sprawdzone, niekiedy wręcz klasyczne środki, zestawia je adekwatnie w świeżych konfiguracjach; nie ucieka od konwencji, ale nie popada w odtwórczość czy twórczy marazm; inspiruje się, by inspirować, czerpie z wielu konwencji, by naturalnie stworzyć własną (♪ „self”)

2018

4. 공중도둑 무너지기

k-pop trochę dla mnie umarł — amerykański sukces bts to jedynie potwierdzenie tego, że mainstream przejmuje niezalowe trendy w rozwodnionej formie i z ogromnym opóźnieniem; odsiecz przyszła niespodziewanie ze strony enigmatycznej jednoosobowej grupy co płytę zmieniającej aliasy — szybko okazało się, że pod innym płaszczem już przed trzema laty skroiła (wówczas zupełnie przegapiony) metafolkowy krążek; crumbling, które zapewniło artyście dotarcie do szerszej międzynarodowej publiczności to kontynuacja tamtych motywów i stylów, psychodeliczny folk najwyższej próby na miarę najlepszego okresu twórczości grizzly bear, ze względu na azjatyckie korzenie szeroko porównywany do kultowych fishmansów, przez równie rozmyte połączenia gatunkowe wymykające się utartym klasyfikacjom; aktualne, ale czerpiące swoją siłę rażenia z ponadczasowych wzorców estetycznych, złożone, ale nienachalne, mimo bariery językowej szczere i emocjonalne; wreszcie, wielokrotnie lepsze niż jakakolwiek k-popowa płyta, jakiej miałem okazję słuchać (♪ „gameun deut”)

2018

3. kacey musgraves golden hour

czasem, jeśli nie spisze się myśli na gorąco, człowiek na tyle oswaja się z płytą, że staje się częścią jego codzienności, trudną do uchwycenia jako coś autonomicznego; wtedy pozostaje mu pisać o sobie i w ten sposób może mieć poczucie, że w jakiś pośredni sposób pisze też o muzyce, która się z nim zespoliła; był moment, że miałem w garści istotę golden hour, potrafiłem przekonująco rozprawiać o tym, jak przecedzenie countrypopowej tkanki i błyskotliwego, ale nienachalnego songwritingu musgraves (wywodzącego się z nashville, ale od samego początku jej kariery wykraczającego poza jego mury) przez 90sową softrockowo-dreampopową produkcję sprawiło, że oddałem się tej muzyce bez reszty; wyłuskiwałem ze spójnej międzygatunkowej tkanki kolejne składowe i nierzadko szeroko otwierałem oczy ze zdumienia; ale nie było rady — prędzej czy później musiałem zatopić się w tej ciepłej, bezpretensjonalnej, ale zrobionej z wyobraźnią płycie; często mówi się, że to negatywne doświadczenia są tymi bardziej pobudzającymi kreatywnie; tym bardziej cieszę się, że musgraves potrafiła tak adekwatnie przekuć na swoją muzykę te pozytywne (♪ „golden hour”)

2018

2. rosalía el mal querer

rosalía wspólnie z el guincho śmiało przekracza granice flamenco, popu i r&b; świadomie sięga po auto tune, wykorzystuje odgłosy otoczenia i fragmenty utworu justina timberlake’a; wszystko to wplata we własną ikonografię na granicy bluźnierstwa, w której religijne symbole przypisuje bardzo ludzkim doświadczeniom, na czele z tytułową złą miłością — miłością, która prowadzi do zguby; prezentuje nieznany od dziesięcioleci u anglosasów wokalny kunszt diwy flamenco i bez wahania wpisuje go w szeroko pojęty tropikalny pop; i w tej sferze poniekąd miesza sacrum i profanum, ale przede wszystkim jednak zgodnie z duchem oryginalnego flamenco tworzy muzykę, która dociera do ludzi, momentami sięgając też absolutu; el mal querer to formalnie najbardziej innowacyjna, przemyślana i najlepiej skrojona płyta minionego roku (♪ „bagdad”)

2018

1. kadhja bonet childqueen

powab minnie riperton, artyzm kate bush i gatunkowa żonglerka godna esperanzy spalding — oto kadhja bonet w krzywdzącym jej indywidualizm, wirtuozerię i talent uproszczeniu; jej wydana w połowie tego roku druga studyjna płyta childqueen jest bowiem podróżą do zupełnie innego wymiaru muzyki soul — inspirowanej na różnych poziomach mistyczną kosmogonią i psychodelicznym popem późnych lat 60; songwritersko bywa odrobinę ekscentryczna, ale jest jej znacznie bliżej do artpopowych kanonów przebojowości niż większości wydawnictw z nurtu alternatywnego r&b, którym tę łatkę doczepiono; to uniwersalna płyta osadzona poza czasem, w dużej mierze sama kreująca swój kontekst i dająca się różnorako czytać — z jednej strony wciągająca słuchacza głęboko w swoje meandry, z drugiej — współistniejąca z nim, jego tęsknotami, potrzebami i refleksjami i dająca mu się do pewnego stopnia modelować; childqueen kadhji bonet to wielowarstwowy, harmonijnie zaaranżowany, autonomiczny artystyczny byt (♪ „mother maybe”)

Opublikowano

2017: albumy

2017

emocjonalny, nie intelektualny — tak było; i wiecie co? bawiłem się świetnie; podczas gdy wkoło chór malkontentów po raz kolejny umartwia się nad kondycją muzyki, ja po raz pierwszy od lat nie potrafiłem zamknąć swojej rocznej listy w 40 pozycjach; wybrałem (jakże profesjonalnie!) najmniej, na ile mogłem przystać sam przed sobą, przypadkiem 44, ale mógłbym pewnie i dwa razy tyle (co dałoby 88, ostatnio dość niepopularną liczbę — jeszcze ktoś mógłby zarzucić mi symbolizm, co już samo w sobie byłoby godne pożałowania — i dla mnie, i dla zarzucającego, no bo hej) i nadal miałbym poczucie, że to zestaw solidny i ciekawy; słuchajcie muzyki, to dobrze robi

2017

44. Aaron Dilloway The Gag File

dilloway niezmiennie najbardziej uroczym ze wszystkich taśmociągów; gdy w trakcie kontrolnego odsłuchu jestem już niemal przekonany, że gag file nie dorasta do fenomenu modern jester sprzed dekady (bo nie dorasta), kolejnym utworem dilloway udowadnia, że wciąż potrafi błyskotliwie huczyć i buczeć, jest może przesadnie melancholijny i zaszumiony, ale the gag file to pierwszorzędny (i co ważne — zupełnie niezobowiązujący) dźwiękowy trip przypominający wszystko to, za co dillowaya kochamy najbardziej (♪ „switch”)

2017

43. Django Bates’ Beloved The Study of Touch

choć w zeszłym roku muzyczny świat zwrócił oczy na batesa głównie ze względu na jego udział w gwiazdorskim projekcie anouara brahema (wraz z tym davem hollandem i tym jackiem dejohnettem), jego własne eleganckie trio fortepianowe w jałowym dla mnie jazzowo roku (trochę z mojej własnej winy, heh) wydało mi się pozycją mniej obwarowaną; do batesa nie należy podchodzić z nożyczkami, trzeba pozwolić mu popłynąć, najlepiej wieczorową porą, ale sobotnim dżdżystym przedpołudniem też się sprawdzi (♪ „senza bitterness”)

2017

42. Rina Sawayama Rina

solidna metapopowa epka, która nie traci nic ze swojego powabu niezależnie od tego, czy podejdziemy do niej bezpośrednio czy ironicznie; sawayama jako trzon stylistyczny ukochała sobie ścisłą fuzję popu i r&b święcącą triumfy na listach przebojów całego świata w czasie milenijnego przełomu, dzięki przebojom britney spears, christiny aguilery czy *nsync (albo po prostu maxa martina); nie ma się jednak wrażenia, że piosenkarka spóźniła się o półtorej dekady — to raczej zwiastun kolejnego rychłego stylistycznego zwrotu w światowej popkulturze, wynikający z nostalgii za muzyką dzieciństwa obecnych 20-latków; nawet bez darkchilda czy wspomnianego martina na podorędziu, udaje się sawayamie perfekcyjnie odwzorować melodykę i charakter misternie zaprojektowanego przez nich popu — całość przefiltrowana przez vaporowe produkcje clarence’a clarity’ego i niewątpliwe inklinacje z prince’m lat 80. daje się czytać na wiele różnych sposobów, przez co niechybnie wkracza na terytorium muzyki popularnej o ambicjach artystowskich (♪ „cyber stockholm syndrome”)

2017

41. Chloe x Halle The Two of Us

gdzieś pomiędzy duchem półpiosenkowego blonde franka oceana, truchłem abstrakcyjnego r&b ze szkoły theesatisfaction a ciepłym brzmieniem klasycznego neosoulu znalazły się chloe x halle; dziewczęta przekornie, ale świadomie wybrały dla swojego pierwszego mikstejpu niemalże punkową formę, zamykając szesnaście mikroutworów w zaledwie 25 minutach muzyk; mimo tego wbrew pozorom słowem, które najlepiej opisuje the two of us nie jest szkicowość, ale przygoda, bo choć chloe x halle bez wątpienia podzielają pasję theesatisfaction do postminimalistycznie zapętlonych refrenów, z powodzeniem udało im się tę koncepcję rozciągnąć na cały krążek, co przy gęsto posianych, wykrojonych pewną ręką zmianach i tempa, i melodii, dało miejsce jeśli nie najbardziej satysfakcjonującej, to z pewnością najbardziej kreatywnie stymulującej płycie r&b tego roku (♪ „poppy flower”)

2017

40. Timber Timbre Sincerely, Future Pollution

choć fani i krytycy kręcą nosem wokół konwersji organicznego brzmienia timber timbre na syntezatory, ich dyskografia zyskała na tym niebanalny fabularny twist — wciąż dogłębnie noirowy, wciąż na swój sposób anachroniczny i freakowy, ale uderzający raczej w klimat neo-noir niż secesyjnego antywesternu (♪ „floating catherdral”)

2017

39. King Krule The Ooz

pominąć tegoroczną płytę king krule’a w podsumowaniu o inklinacjach mimo wszystko krytycznych to tak, jakby nie słyszeć niczego; można i pewnie fascynująco spędzić godziny, próbując dekonstruować urzeczywistnioną przez niego z naturalnością wizję metarocka; jestem zaintrygowany (♪ „dum surfer”)

2017

38. Kacy & Clayton The Siren’s Song

she & him w wersji polno-łąkowej z kwiatami we włosach i bez retromanieryzmu albo ktoś ogromnie rozkoszny (pokroju the everly brothers) wsiada w wehikuł czasu (tym razem przekornie do teraźniejszości) i zafascynowany płytami steve’a earle’a z lat 90. nagrywa prostolinijną, osadzoną trochę jednak poza czasem płytę (♪ „just like a summer cloud”)

2017

37. Saz’iso At Least Wave Your Handkerchief at Me: The Joys and Sorrows of Southern Albanian Song

fascynujący świat albańskiej tradycyjnej muzyki folkowej, o której nie wiem absolutnie nic, ale słucham z prawdziwym przejęciem; znakomite lekarstwo na odrobaczenie dobrego imienia królestwa albanii nad wisłą (♪ „bëje dru në përcëllime”)

2017

36. Flotation Toy Warning The Machine That Made Us

tam gdzie fleet foxes i the national zaniemogli, spod ziemi wyrosło flotation toy warning, którzy do follow-upu swojego jedynego w swoim rodzaju debiutu bluffer’s guide to the flight deck zabierali się przez 13 lat; nowy album londyńczyków to w 2017 jeden z nielicznych obronionych przyczółków starej szkoły indie popu (progresywnie przedzierającego się od kameralnego folku, przez nową psychodelią aż po alternatywny rock) z melodiami, aranżami, emocjami i pomysłem, jak sensownie zebrać w całość 60 minut muzyki, której prawdopodobnie mało kto będzie chciał jeszcze w ogóle słuchać (♪ „i quite like it when he sings”)

2017

35. Étienne Daho Blitz

daho błądzi w oparach dymu papierosowego między anachronicznym, ale progresywnym romantyzmem oscara wilde’a a planem zdjęciowym scorpio rising; jest eteryczny i zmysłowy jak przed laty i nie traci ani trochę z dawnego animuszu; blitz romansuje z rockowymi aranżami, ale jego podstawą pozostaje plastyczny psychodeliczny synthpop o chansonowskim rodowodzie, ale z bondowskimi implikacjami (♪ „les cordages de la nuit”)

2017

34. Tyler Childers Purgatory

choć jego brzmienie momentami potrafi być bardziej tradycyjne niż na wczesnych płytach johnny’ego casha, dzięki pozbawionemu maniery wokalowi i współczesnej produkcji, ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że purgatory to wyprawa w przeszłość; childers ma wyobraźnię, zarówno tę muzyczną, jak tę i cechującą dobrego gawędziarza, dzięki czemu jego opowieści słucha się z zainteresowaniem (♪ „feathered indians”)

2017

33. K.Flay Every Where Is Some Where

ucieleśnienie wszelkich metapopowych ambicji; to niemal bezsprzecznie najlepsze od dawna połączenie alternatywnego r&b, indie rocka, art popu i świadomego hip-hopu, które nie jest ani alternatywnym r&b, ani indie rockiem, ani art popem, ani świadomym hip-hopem; k.flay ze swoim talentem do pisania chwytliwych refrenów i ciętych puent z pomocą trójki producentów robi z tego gatunkowego kalejdoskopu najlepszy możliwy użytek — mieszając wszystko w wielobarwnym, post-90sowym miksie rozmaitych wpływów i inspiracji (♪ „giver”)

2017

32. Ninos du Brasil Vida eterna

ninos du brasil kontynuują kurs na łączenie brazylijskiej batucady i minimalistycznego, plemiennego techno; tym razem zbaczają odrobinę w stronę industrialu, ale wraz z vida eterna potwierdzają, że to kurs słusznie obrany i „kto jak nie oni”; w ciasno zakreślonym rytmicznym tunelu bez odpowiedzi pozostawiają jedynie pytanie o płeć nietoperza na okładce (♪ „a magia do rei, pt. 2”)

2017

31. Marty Stuart and His Fabulous Superlatives Way Out West

przyśniło mi się, że pisałem o tej płycie, chociaż wcale nie pisałem i spędziłem kilka dobrych minut, aby ten tekścik odszukać — bezskutecznie; co mi się nie przyśniło: stuart, który honky tonk i hillbilly ma we krwi, nagrywa oniryczną płytę z neotradycyjnymi opowieściami o kowbojach, cytując obszernie ennio morricone i rocknrollowe bakersfield, gdzie każda piosenka jest jak scena z wymyślnej westernowej fantasmagorii, a wszystkie razem łączą się w pierwszoligowy koncepcyjny krążek (♪ „way out west”)

2017

30. Slowdive Slowdive

slowdive robią to, co potrafią najlepiej tzn. robią swoje; podobnie jak po my bloody valentine nie słychać po nich upływu czasu, trochę dlatego, że shoegaze osadzono poza czasem, a trochę dlatego, że wciąż mają wyczucie, talent i nie rozmieniają się na drobne; slowdive jest lżejsze od m b v i absolutnie bezpretensjonalne; nieironiczny i niepaździerzowy promień słońca na trapowym niebie dla wszystkich, którzy tęsknią za alternatywnymi 90sami (♪ „sugar for the pill”)

2017

29. Fatima Al Qadiri Shaneera

fatimie al qadiri do twarzy (choć nie stricte wizualnie) w masce złej królowej uwięzionej własnym urokiem w dark roomie gejowskiego klubu gdzieś w kuwejcie; zręcznie przełamuje kulturowe tabu i jednocześnie tworzy mroczny, bezkompromisowy, syntezatorowy pop umocowany w arabskiej tożsamości — coś, czego nie widział wcześniej ani świat zachodni, ani szeroki bliski wschód (♪ „alkahof”)

2017

28. Bell Witch Mirror Reaper

bell witch śmiało mierzą się z niemożliwą do odtworzenia formułą dopesmokera — półtorejgodzinnego doommetalowego drona (co samo w sobie czyni mirror reaper albumem, który koniecznie trzeba przesłuchać) i co więcej mają ku temu powód — to swoiste epitafium dla zmarłego w 2016 roku perkusisty adriana guerry; dzięki powtarzalnej, slowcore’owej naturze materiału i jego pokaźnym rozmiarom odsłuchiwane w całości staje się pełnowymiarowym doświadczeniem bliskości i realności śmierci (♪ mirror reaper)

2017

27. Kelly Lee Owens Kelly Lee Owens

wszyscy zastanawiający się co by było, gdyby christian löffler produkował grimes, mogą włączyć debiutancki longplay kelly lee owens (i, już poza konkursem na gaszenie wyobraźni dobrymi płytami, jej znakomity cover „more than a woman” aaliyah) (♪ „throwing lines”)

2017

26. 坂本龍一 async

po latach moczenia stóp w ambiencie sakamoto wreszcie powinął nogawki i przemyślał swoje stopy; znalazł równowagę między ambientową wodą od wieloletniego moczenia stóp, urzekającym fortepianowym obliczem, echem dawnego popowego mistrzostwa a żyłką awangardzisty; async to sakamoto pulsujący, sprzeniewierzający się zastanemu porządkowi, puszczający oko w stronę akademickiej współczechy, ale zachowujący bezpieczny dystans, w zakresie dźwięków słyszalnych (♪ „stakra”)

2017

25. Dirty Projectors Dirty Projectors

dirty projectors indiepopowy fundament na nowej płycie zastąpili alternatywnym r&b doprawionym glitchowymi loopami, w czym doskonale im do twarzy; longstreth, spiritus movens projektu, wie, jak wyjść poza schemat, jednocześnie nie wychodząc na oszołoma — traktuje r&b jako trampolinę poza klasyczną melodykę muzyki popularnej, ale nie ogranicza się do umiejętności przegryzania popowych schematów artystowskimi trickami — muzykę grupy cechuje w dalszym ciągu nietuzinkowa wrażliwość pokrewna tej, którą usłyszeć mogliśmy u solange, franka oceana, jamesa blake’a czy samphy (♪ „cool your heart”)

2017

24. Spoek Mathambo Mzansi Beat Code

spoek mathambo, południowoafrykańskiegy producent i raper, z polotem i wrodzoną lekkością miesza regionalną odmianę afrohouse’u zwaną kwaito z elektropopem i rapem, podobnie jak przed dekadą zrobiła to m.i.a. z kuduro (♪ „sifun’imali yethu”)

2017

23. Grizzly Bear Painted Ruins

sam przekląłem grizzly bear, gdy usłyszałem pierwszy singiel promujący painted ruins; później zacisnąłem zęby, ale niekoniecznie z nadzieją i choć nowojorski kwartet miał już swoje veckatimest (a może właśnie dlatego), udało im się obronić niepozbawiony gracji stylistyczny zwrot — painted ruins jest do pewnego momentu zadowalającą porcją tego, z czego ulepili swoje trzy poprzednie krążki, ale wyrasta na swój własny sposób poza tamten ekosystem; dzięki temu wentylowi grizzly bear nadal brzmią żywo; trudno powiedzieć, czy adekwatnie w czasie, gdy wszelkie indie jest w kreatywnym odwrocie; ich styl zawsze był ponadczasowy (♪ „aquarian”)

2017

22. Shinichi Atobe From the Heart, It’s a Start, a Work of Art

romantyczne dub techno (♪ „first plate 2”)

2017

21. Kelman Duran 1804 Kids

prawdopodobnie żaden gatunek muzyczny nie potrzebował rehabilitacji tak bardzo jak rozogniony przez pozbawione odrobiny ironii masy reggaeton; choć mówi się, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, a jeden niszowy nieco ponad półgodzinny longplay można z całą pewnością potraktować jako jaskółkę, oparty na spitchowanych latynoskich samplach długogrający debiut kelmana durana w zadziwiający sposób wydobywa z reggaetonu esencję, serce tropikalnych bangerów, tu podszytą niepokojem, może nawet smutkiem, na poziomie do którego radiowy nieironiczny reggaeton nigdy nie będzie w stanie dotrzeć; jednocześnie duran nie obśmiewa swoich inspiracji, stojąc w punkcie widokowym na skraju post-muzyki (♪ „6 de la mañana”)

2017

20. Matt Martians The Drum Chord Theory

debiutancki longplay martiansa spotkał się w najlepszym razie z umiarkowanie entuzjastycznym przyjęciem — w dużej mierze nie spotkał się bowiem z jakimkolwiek przyjęciem w ogóle; oczywiście w internecie zdominowanym plagą efektu owczego pędu eufemizowanego jako hajp takie przeoczenia to codzienność; the drum chord theory to klasyczny bitowy neo-soulowy album, bardziej chyba w klimacie ostatnich produkcji thundercata aniżeli soulquarians złotego okresu, choć bez jazzowych inklinacji; bardziej szkicownik niż skończona płyta, co w erze coraz dalej posuniętej losowości w hip hopie i r&b, może być wartością; showcase słodkich refrenów i szorstkich bitów — prequel i spinoff flower boya tylera w jednym; dość pokrętne, w żadnym wypadku koncepcyjne, ale nadrabiające spontanicznością, synergią i mieszczącą się w oznaczonych ramach nieprzewidywalnością jam session; wreszcie najprzyjemniejszy (z całą prostolinijnością ukrytą w słowie przyjemność) okołosoulowy album tego roku (♪ „what love is”)

2017

19. Hiroyuki Ura, Kenichi Kanazawa, Satoko Inoue Scores

onkyo wychodzące z tradycyjnego onkyo i stojące obok; podłużne rzeźby z aluminium symetrycznie poukładane na pięciolinii i zamienione w koncepcyjną kompozycję przy pomocy fortepianu i perkusjonaliów; a wszystko to żyje, dzięki fieldrecordingowej głębi drzemiącej w performatywnym charakterze w przeciwnym razie nazbyt układnego i odpowiedniego utworu (♪ „scores 1200” (excerpts))

2017

18. Varg Nordic Flora Series Pt. 3: Gore-Tex City

gdzieś w skandynawii, między alessandro cortinim a yung leanem, ciemnoszarymi popołudniami powstaje płyta-pocisk, która w sensie społecznym być może jest dla europejskich społeczeństw tym, czym xo tour llif3 stało się dla amerykańskiego (♪ „stockholm city (drottninggatan, sergels torg)”)

2017

17. Vince Staples Big Fish Theory

dzięki big fish theory niewątpliwie utalentowany, ale zamknięty do tej pory w konwencji zachodniego wybrzeża vince staples wyrasta na jednego z naczelnych awangardystów współczesnego amerykańskiego rapu; elokwentne flow i szerokie spektrum tematyczne zyskują nowe życie, dzięki prostej stylistycznej wolcie — romansie z szeroko pojętą elektroniką objawiającą się na płycie pod różnymi postaciami od hip house’u, przez uk garage i hyphy, aż po flirty z detroit techno i bubblegum bassem (♪ „homage”)

2017

16. LCD Soundsystem American Dream

alternatywny dance nawrócony na post-punk, który nie tylko mówi ci, jak masz żyć, ale możesz do tego jeszcze sobie zatańczyć (♪ „oh baby”)

2017

15. Nicole Atkins Goodnight Rhonda Lee

jeśli przeszła ci przez głowę myśl, że organiczne granie z pogranicza country i soulu pod banderą nashville soundu nie ma współcześnie racji bytu, zeszłoroczny krążek nicole atkins goodnight rhonda lee to pozycja do przesłuchania; atkins żongluje inspiracjami duchem roya orbisona czy barokiem lee hazlewoodu, dialoguje z the dap-kings, jest szczera i emocjonalna i potrafi sensownie zamknąć towarzyszące jej uczucia w starej jak świat formule piosenki (♪ „darkness falls so quiet”)

2017

14. Nnamdi Ogbonnaya Drool

tegoroczny krążek amerykańskiego wywrotowca nnamdego ogbonnayi to charyzmatyczny zwrot w kierunku plastycznego hip hopu spod znaku outkast czy blackalicious — mocno osadzonego w soulu, ale jednak stricte rapowego; w tym duchu na drool typ rozwija swoją autorską wizję hip hopu, w stosunku do której określenie art rap nie byłoby ani trochę przesadzone; śmiało żongluje stylami, mieszając klasyczną atlantę i psychodeliczny neo-soul, trap i alternatywne R&B, jazz i wykręconą muzykę bitową; na terytorium pomiędzy rapem a śpiewem, czuje się jak ryba w wodzie (♪ „let go of my ego”)

2017

13. Richard Dawson Peasant

mając w pamięci wspólną historię joanny newsom i billa callahana, byłoby niedelikatne z mojej strony, gdybym wtrącił pomiędzy nich richarda dawsona; a jednak jego zeszłoroczny album, na którym żongluje przyjmowanymi rolami i punktami widzenia, leży właśnie gdzieś wpół drogi między ornamentami newsom a (wciąż intelektualną oczywiście) prostotą callahana — zarówno aranżacyjnie, melodycznie, jak i storytellingowo; dawson lubi swoją prostą americanę w tym samym stopniu, co niekoniecznie idealnie linearną budowę swoich piosenek wieńczonej jednak raz po raz czymś w rodzaju średniowiecznej hymniczności; tym samym peasant jest dla mnie jednocześnie fascynująco nieodgadniony, jak i fascynująco znajomy (♪ „ogre”)

2017

12. Charly Bliss Guppy

weezer gra twee pop (♪ „glitter”)

2017

11. GFOTY GFOTYBUCKS

gfoty w kompletnym przeglądzie swoich dotychczasowych (najlepszych i bardzo złych zarazem) pomysłów na post-muzykę; jeśli ktoś w 2017 roku zasługuje na status megagwiazdy popu to właśnie ona; niestety duże media znoszą post-muzykę i kreatywne ironizowanie jedynie w przypadku amerykańskiego trapu i prawdziwa post-muzyka skazana jest na drugi obieg; i gdzie ta cyberpunkowa przyszłość, którą obiecywali carpenter, gilliam i scott (♪ „don’t wanna / let’s do it (bucks mix)”)

2017

10. Sounds of Sisso

podróż w nieznane; w sercu tanzanii grupa lokalnych artystów łączy swoistą odmianę afrykańskiego hip hopu z tamtejszym wyobrażeniem szeroko pojętego electropopu inspirowanego shangaan electro i bongo flava; wyobraźcie sobie fuzję gqomu z kuduro, okraście ją archaicznymi syntezatorami i wszystkim, co tylko irytuje was w bubblegum bassie i przemnóżcie całość przez esencję muzycznego adhd — tak właśnie brzmi sisso (♪ „kimbau mbau”)

2017

9. Mono no aware

podróż w nieznane; czyjeś ulotne spojrzenie wyczute na własnym barku; niepokój stopniowo przechodzący w podniecenie; kryształowa róża; napięcie narastające powoli, ale sukcesywnie od urodzenia do śmierci; glitch; rozbity ekran telefonu zaklejony półprzezroczystą tasiemką; zmarszczona, zmęczona twarz odbijająca się w szybie pustego wagoniku metra; głęboki oddech; zaparowane szkła okularów; patos rzeczy i melancholia przemijania (♪ „second mistake”)

2017

8. William Ryan Fritch Birkitshi: Eagle Hunters in a New World

gopro o ścieżce dźwiękowej fritcha do własnego filmu napisało, że jeden człowiek brzmi tu jak 40-osobowa orkiestra i chociaż to fragment tekstu promującego projekt przez wydawcę, więc trzeba podzielić jego zawartość przez 3, w dalszym ciągu na samego fritcha przypadnie wówczas 13 i ¼ osoby, a to i tak nie lada wyczyn; fritch zebrał folkowe nagrania tradycyjnej mongolskiej społeczności birkitshi i zrobił z nich piękny przestrzenny dźwiękowy pejzaż z pogranicza plemiennego ambientu i urokliwego post-minimalu; rzecz jest prosta, może nawet momentami ckliwa, od czasu do czasu nawet odrobinę miałka, ale niesamowicie zręczna, a przy tym całkiem efektowna, przez co koniec końców chwyta za serce i rozpieszcza tych wrażliwców, którzy mają ochotę na odrobinę światła w swojej płytotece (♪ „qusbegi”)

2017

7. Natalia Lafourcade Musas

kiedy już prawie miałem natalię lafourcade za kogoś w rodzaju meksykańskiej brodki, na złość moim marnym skojarzeniom nie nagrała zachowawczej inspirowanej rockiem z artystycznymi zapędami płyty, ale wprowadziła mnie w magiczny świat spuścizny piosenki latynoamerykańskiej; z niespotykaną dzisiaj dbałością o aranżacyjne niuanse, niekłamanym przejęciem i autentyczną bandą (w tej roli los macorinos) odkurzyła całą paletę barw tradycyjnego sudamerykańskiego folku od meksyku i kubę po szczyty andów (♪ „rocío de todos los campos”)

2017

6. Arca Arca

„quítame la piel de ayer” — niepewnie rozpoczyna łamiącym falsetem wenezuelski producent arca w „piel” otwierającym jego tegoroczny album — intymną opowieść o rozpaczliwym pragnieniu miłości mającej wypełnić wewnętrzną otchłań dojmującej samotności; arca rozbiera się przed słuchaczem — dosłownie i w przenośni — swoje uczucia, doznania i myśli wyrażając emocjami, zarówno na poziomie brzmienia, tekstów, jak i — w znaczącej mierze — nieoszlifowanego, na wpół amatorskiego paraoperowego wokalu; dzięki temu arca jest w stanie przenieść swój mroczny, do tej pory dość chaotyczny i surrealistyczny sznyt producencki w nową sferę, gdzie tkanka muzyczna musi stanowić dopełnienie pozamuzycznej substancji — całkiem już realnej i namacalnej (♪ „saunter”)

2017

5. Charli XCX Number 1 Angel/Pop2

muzyka pop ma zwykle dwa oblicza — to prawdziwie popularne, bijące rekordy sprzedaży i rozpoznawalności oraz to, które świadomie wykorzystuje popularne patenty, aby tworzyć nową jakość; w tej drugiej kategorii już od kilku lat brylują tuzi bubblegum bassu a.g cook i sophie, którzy w 2015 zmaterializowali się na muzycznym horyzoncie charli xcx i pop zamigotał tysiącem barw; jej tegoroczne miksjtepy to definicja nie tego, jak brzmi muzyka pop w 2017 roku, ale jak brzmieć powinna; przebojowa, ale nie prostolinijna, budowana z jednej strony na elektronicznym hip hopie, z drugiej na klasycznej piosenkowej melodyce, niegrzeczna i ironiczna, ale nie na tyle, by grać na kontrowersje (♪ „delicious”)

2017

4. Tzusing 東方不敗

azjatyckie techno inspirowane tamtejszą tradycyjną melodyką musi wypłynąć i wypłynie na wierzch w morzu bezkształtnej motoryki, choćby finezyjnej, podobnie jak wypływa to zespolone z brazylijską batucadą; tzusing jest wybredny, świadomy i konkretny — doskonale wie, jak skonstruować kompletny i samowystarczalny industrialny pejzaż z amalgamatu miniaturowych, w pełni przetworzonych replik elementów chińskiej muzyki dworskiej (♪ 「日出東方 唯我不敗」)

2017

3. Gas Narkopop

kiedyś na open’erze zagospodarowywano na sety didżejskie taką półokrągłą betonową tubę — czy też dziwaczny cyberpunkowy hangar na małe śmieszne samolociki — wydrążoną w zielonym pagórku — choć pewnie po prostu przysypaną ziemią z krzakami; gdyby to ode mnie zależało, to podczas tegorocznej edycji wynająłbym tę tubę i na ripicie przez całe cztery dni grał tam narkopop gas (♪ „narkopop 10”)

2017

2. Brockhampton Saturation I II III

brockhampton nie tylko nie boją się konfrontować własnych lęków, ale na ekscentrycznie outsiderskich post-dirty-southowych bitach zamieniają odmienność i wyobcowanie w atut, który czyni ich brockhampton — pierwszym hiphopowym boysbandem ameryki; reformują amerykański hip-hop po swojemu — z jednej strony w pośpiechu i bez spójnej, jednoznacznej wizji, z drugiej — w sposób, który nie zna podziału na brudne południe, wschodnie czy zachodnie wybrzeże, pop rap, trap czy gangsta rap, hip-hop świadomy, polityczny czy eksperymentalny; nowa i stara szkoła to zatem w kontekście brockhampton poruszającego się momentami na skraju buntowniczego queerhopu pojęcia zupełnie bezużyteczne; wydane w 2017 roku trzyczęściowe saturation to nowa zupełnie mitologia; nawet z tym nie handlujcie (♪ „lamb” (extended))

2017

1. Tyler, the Creator Scum Fuck Flower Boy

tyler, the creator skroił w tym roku swój najbardziej koherentny tematycznie i brzmieniowo album w karierze; scum fuck flower boy oparty został w dużej mierze na przytulnych neo-soulowych hookach, ale nie rozwadnia wcale zawartości tylera w tylerze — nie szuka kompromisów, ale świadomie poświęca część istoty goblina, by zrobić miejsce dla niewyeksponowanej wcześniej części tylera; nie ma tu jednak miejsca na stylistyczną i przedmiotową schizofrenię — potencjalne luki skutecznie wypełniają fantazja i absurd, ale przesłanie pozostaje czytelne — w jego centrum znajdziemy istotę wszelkiego humanizmu — odwieczną udrękę człowieka wynikającą z nieustannego mierzenia się samotnością; to nie nowy tyler, to nie tyler uciekający od umiejętnie skrojonej dla siebie przed laty kreacji, wreszcie nie tyler pragnący rehabilitacji czy desperacko szukający akceptacji, a po prostu tyler, the creator ze wszystkimi kreatywnymi przymiotami i konsekwencjami własnej persony, tu, na poczet kolejnej artystycznej kreacji, wychylający własną twarz zza maski goblina; to jednak w żaden sposób nie czyni go nagim czy bezbronnym; nie rezygnuje z siebie — wyraża siebie; posługując się językiem gombrowiczowskim, może rzec, że tyler doprawił sobie wreszcie zupełnie ludzką gębę; niezależnie od wszystkiego to płyta, po przesłuchaniu której ma się ochotę chwycić tylera mocno za rękę i długo nie puszczać (♪ „911 / mr. lonely”)

powyżej plejlista z wyszczególnionymi hajlajtami, a tutaj całe płyty w zupełnie losowej kolejności

Opublikowano

2017: piosenki

2017

w połowie roku stwierdziłem po cichu, że nie będę już słuchał muzyki wyczynowo, nie będę jej recenzował i oceniał, nie będę na przełomie roku, gdy wszyscy wkoło odpoczywają, spędzał wieczorów przed komputerem na wybieraniu, słuchaniu, pisaniu, kadrowaniu i edytowaniu — odtąd słuchał będę wyłącznie muzyki, którą lubię; poniższy zestaw, przesadnie zresztą rozbudowany względem zeszłorocznego, to chyba najlepsze poświadczenie, że w tym cichym stwierdzeniu nie wytrwałem długo; bo i co miałbym teraz robić? wybrałem i opisałem zatem 40 piosenek, niekoniecznie najlepszych, ale na pewno wartych uwagi

2017

40. Arcade Fire, „Everything Now”

spektakularny początek końca, karnawałowy pogrzeb kanadyjskiego giganta napędzany fenomenalnym klawiszowym motywem wyciągniętym żywcem z „dancing queen”; narzućmy więc kolorowe girlandy i zatraćmy się w tańcu — nie ma już arcade fire!

2017

39. Selena Gomez, „Bad Liar”

kto by pomyślał, że w 2017 roku to akurat selena gomez, rozkosznie przekomarzając się w refrenie „bad liar”, zbliży się najbardziej to jacksonowskiego archetypu idealnej popowej piosenki

2017

38. Poppy, „Software Upgrade”

oda miłosna do komputera w formie uroczego picopopowego gabbera z najlepszym przedrefrenem roku (i turn you off, i turn you on and off and off, and on and on and off and off, and on and on and on) i psychotycznie świdrującym synthwave’owym mostkiem granym zapewne przez przybywającego z roku 2049 półklona-półcyborga willy’ego wonki

2017

37. Laurel Halo, „Moontalk”

gatunek: laurel halo samba-canção

2017

36. MC Bin Laden, „Vai Virar Puteiro”

kosmopolityczna definicja swojskiego bangera a.d. 2017

2017

35. Dirty Projectors, „Ascent Through Clouds”

david longstreth chwyta się współczesnego r&b, by wyjść poza indiepopową ramę melodyczną, a następnie, na wzór sufjana stevena i tuzów bubblegum bassu, dekonstruuje sam siebie, topiąc znaną wrażliwość i nową rytmikę w morzu glitchów i autotune’a; trochę maskarada i kreacja, ale fundamentem całości pozostają osobiste przeżycia, które rozdzierają stylistyczną skorupę, wypływając na wierzch i z miejsca stając się dominantą

2017

34. Miley Cyrus, „Younger Now”

cyrus reformuje wypuszczony spod kontroli bunt w błyskotliwie wyprodukowaną i osadzoną na pierwszorzędnym stadionowym refrenie woltę stylistyczną — psychodelicznym hołdzie dla klasyków country popu pierwszej połowy lat 70.; jednocześnie wypluwa drugi w swojej karierze (po „we can’t stop”) manifest, który pomimo zręcznej żonglerki banałem, przynosi osobiste oczyszczenie

2017

33. IU, „Jam Jam”

perfekcyjny funkowy jam wyprodukowany i wykonany z niedoścignioną gracją, najjaśniejsza z barw na tegorocznej palecie k-popowej księżniczki

2017

32. Chris Stapleton, „Either Way”

stapleton nadal w życiowej formie, zjada całe współczesne radiowe country jedną prostą akustyczną balladą o końcu nieudanego małżeństwa

2017

31. Mats Gustafsson & Joachim Nordwall, „A Map of Guilt”

na płycie wydanej przez bociana gustafsson dmie w rozmaite instrumenty i dmie rozmaicie, w związku z czym momentami trochę mija się sam ze sobą, co nie ujmuje jednak tytułowemu „a map of guilt” ani odrobiny poetyki; to psychotyczny 19-minutowy elektroakustyczny dron, który można by posadzić na plejliście między „trash tv trance” romitellego a deepchord presents echospace i siadłoby jak marzenie

2017

30. Brockhampton, „Summer”

wykradziona z uniwersum ostatniej płyty franka oceana istota być może i całej finezji brockhampton zawarta w poruszającej, ale nie pompatycznej czy desperackiej, zaśpiewanej z uczuciem i lekkością jednorefrenowej wokalizie bearface’a

2017

29. Charli XCX, „Roll With Me”

charli xcx ramię w ramię z sophie w duchu pc music odkrywają inteligenckie podwaliny klasycznego eurodensu, na bazie ogranego yeah, yeah, yeah i pulsujących transowych synthów tworząc jeden z najbardziej uzależniających popowych catchphraze’ów roku

2017

28. Grizzly Bear, „Mourning Sound”

grizzly bear z niespotykaną wcześniej w ich repertuarze charyzmą, choć nie bez kontrowersji, posuwają swoje brzmienie w nowym kierunku — neo-psychodeliczne downtempo zalewając autorską mieszanką motorycznego synthpopu i anachronicznego alt rocka spod znaku radiohead; bezprzecznie najbardziej upbeatowy moment raczej pastoralnej jak dotąd dyskografii grupy

2017

27. Tyler, the Creator feat. Rex Orange County & Anna of the North, „Boredom”

pełna słodyczy, ale chilloutowa impresja o codzienności; z pomocą rex orange county, anny of the north i corinne bailey rae tyler tworzy nową wartość z dyktowanego schematami marazmu (cause boredom got a new best friend); bez wątpienia najbardziej niezobowiązujący soulowy refren roku

2017

26. Calvin Harris feat. Frank Ocean & Migos, „Slide”

calvin harris, offset i quavo wspólnie z frankiem oceanem na lekkim 80sowym bicie mieszają zrelaksowany rap z wokoderowymi wokalizami; ocean co prawda brzmi momentami trochę jak emerytowany piosenkarz reggae, który po trzecim odwyku postanowił ostatecznie odstawić używki i zaczął śpiewać chilloutowe r&b, ale ostatecznie każdy z tych elementów sprawia, że w prostolinijnym radiowym ujęciu „slide” to bezsprzeczny triumf klasycznego wakacyjnego popu

2017

25. Slowdive, „No Longer Making Time”

25 lat albo 6 minut; kunsztowna ponadczasowa fuzja monumentalnej shoegazowej ściany gitar i popowego oniryzmu

2017

24. Yaeji, „Raingurl”

tegorocznym objawienie muzyki house w autorskim pomoście między hiphouse’ową azealią banks a amerykańską szkołą deep house’ową szkołą, z taneczną lekkością najlepszych momentów disclosure i uzależniającym minimalistycznym rymowanym refrenem („make it rain girl, make it rain”)

2017

23. Piernikowski, „Trwamy”

16-bitowa wersja nowofalowej siekiery i minimalistyczny uliczny rap; post-romantyzm z wielkiej płyty (twarde pięści i cieknące łzy/ dużo trzeba siły w domu i na ulicy)

2017

22. Baba Stiltz, „Baby”

utopiony w autotunie tropikalny microhouse jako tło dla złamanego serca i zawiedzionych oczekiwań; centerpiece każdej letniej smutnej dyskoteki

2017

21. Red Velvet, „Peek-a-Boo”

taneczny, inspirowany tropikalnym house’m numer to charyzmatyczna przeprawa przez charakterystyczny dla koreańskiego popu kalejdoskop melodyjny zawarty jednak w spójnej stylistycznej wizji — z jednej strony odkrywający na nowo oldschoolowy synth pop i r&b, z drugiej odważnie ciągnący ku przyszłości — zupełnie jak tytułowa zabawa w peek-a-boo

2017

20. Danny L Harle, „Me4U (A. G. Cook Remix)”

a.g. cook psuje najlepszy tegoroczny refren danny’ego l harle’a skandalicznie brostepowymi dropami i bezpardonowymi glitchami; tym samym balearyczny house wymienia na rasowy trance i przenosi środek ciężkości styranego już nieco bubblegum bassu w futurystyczne otoczenie, gdzie jeszcze nie kursuje śmieciarka

2017

19. Thundercat feat. Michael McDonald & Kenny Loggins, „Show You the Way”

thundercut wpisuje swoją kunsztowną reinterpretację fusion z lat 70. przez pryzmat neo-soulu lat 90. i współczesnej muzyki bitowej w adekwatną w tym przypadku formę muzycznego żartu; broni tej stylistycznej słodyczy w najlepszy możliwy sposób — otwierając możliwość odczytywania go jako pastisz; i to pastisz najrozkoszniejszy ze wszystkich, bo bazujący na nostalgii, która siłą rzeczy musi wymykać się hipsterskiej ironii w stronę bezmiaru szczerej dziecięcej radości

2017

18. LCD Soundsystem, „Tonite”

rozogniony masowy kryzys tożsamości tekturowych absolwentów pokolenia y zamieniony w post-ironiczną dyskotekę napędzaną oldschoolowymi balonowymi syntezatorami i lękami dzisiejszych 30-latków (you’re such a winner that the future’s a nightmare and there’s nothing I can do; you’re missing a party that you’ll never get over/ you hate the idea that you’re wasting your youth/ that you stood in the background until you got older)

2017

17. Natalia Lafourcade, „Tú sí sabes quererme”

lafourcade w akompaniamencie los macorinos składa najbardziej liryczny hołd piosence latinoamerykańskiej ostatnich lat; pośród kunsztownie zaaranżowanych i wykonanych coverów własną ręką kreśli ponadczasowe kubańskie bolero zaśpiewane przez artystkę z niedzisiejszym przejęciem i romantyzmem (corazón, tú sí sabes quererme como a mi me gusta/ soy la flor encendida que da color al jardín de tu vida); ani przez chwilę nie ma jednak powodu, by nie wierzyć jej wyznaniu

2017

16. Arca, „Piel”

arca rozbiera się przed słuchaczem dosłownie i w przenośni — swoje uczucia, doznania i myśli wyrażając emocjami, zarówno na poziomie brzmienia, tekstów, jak i (w znacznej mierze) nieoszlifowanego, na wpół amatorskiego paraoperowego wokalu: quítame la piel de ayer — niepewnie rozpoczyna łamiącym falsetem, przygotowując się do zrzucenia wczorajszej skóry

2017

15. Tiffany Gouché, „Dive”

tracy chapman pokolenia trap&b łączy quietstormowy sznyt z vibem współczesnego alt r&b w zmysłowym wyznaniu miłosnym

2017

14. Drake, „Teenage Fever”

drake robi drake’a w typowym dla siebie harmonijnym trap&bluesowym midtempo o kolejnej niejednoznacznej znajomości, tym razem jednak wieńczy wszystko najbardziej rozkosznym samplem minionego roku, który w nowym kontekście nabiera nowego powabu i nowego znaczenia (if you had my love and I gave you all my trust would you comfort me/ and if somehow you knew that your love would be untrue would you lie to me)

2017

13. Charli XCX, „Boys”

charli oswaja agresywny trappop na swój sposób — subtelnym, minimalistycznym anturażem przywodzącym na myśl „me & u” cassie; błyskotliwie, jednym ciętym hookiem (i’m sorry that i missed your party i wish i had a better excuse like i had to trash the hotel lobby but i was busy thinking ’bout boys) i soczystym teledyskiem wysyła mężczyzn, jeśli nie do kuchni, to przynajmniej na rozkładówki

2017

12. The Blaze, „Juvenile”

nowa elektronika nie musi wcale być klaustrofobiczna i amelodyjna; francuskiemu duetowi the blaze udało się wpisać duszną, gęstą atmosferę w rasowy klubowy przebój oparty o progresywną pracę przestrzennie pstrzących się syntezatorów; ale to zapętlony soulowy sampel (let me show you something/ you were in my own head once) buduje dramaturgię, odkrywając emocjonalny rdzeń

2017

11. Charlotte Gainsbourg, „Deadly Valentine”

jak zwykle subtelna i wysmakowana gainsbourg pod producenckimi skrzydłami sebastiana miesza poetyckie wpływy francuskiej piosenki z prężną sceną tamtejszego house’u w artystycznym, tanecznym, ale jednocześnie refleksyjnie eterycznym pierwszorzędnym splocie gatunkowym; inaczej niż w beckowskim „terrible angels” gainsbourg nie eksponuje ostrych krawędzi, ale z dreampopową manierą rozpuszcza na wskroś popową linię wokalną w neodyskotekowym groovie, czego efektem jest jeden z najbardziej zmysłowych bangerów roku

2017

10. Mondo Grosso feat. Hikari Mitsushima, 「ラビリンス」

mondo grosso z cudowną hikari na wokalu eksponuje poetykę klasycznego japońskiego popu z producenckim drygiem na miarę największych tanecznych przebojów kylie; tytułowy labirynt ustroił klasycznym nu-disco z deep house’owym zacięciem, wszystko spowijając w mgiełce osadzonej poza czasem melancholii i wizualizując być może najlepszym teledyskiem roku

2017

9. Lil Uzi Vert, „XO TOUR Llif3”

podobnie jak wczesny yung lean czy travis scott w „3005” uzi wchodzi w dostępną nielicznym sferę metatrapu i tworzy jeden z tych wyjątkowych utworów, które tekstowo i brzmieniowo nie tylko konstytuują trap jako głos pokolenia, ale przenoszą to doświadczenie na zupełnie nowy poziom; z każdym kolejnym wyprowadzonym dwuwersem (push me to the edge/ all my friends are dead) uzi rozpada się bardziej i bardziej, nadając określeniu i fall to pieces zupełnie nowe znaczenie

2017

8. Vince Staples feat. Kendrick Lamar, „Yeah Right”

w ultraprzebojowym „yeah right” bubblegum bass znalazł drogę do świata wielkoformatowego hip hopu; sophie połyka flume’a w całości, przygniatając numer w swoim sygnaturowym brzmieniem — balonowym efekciarstwem i wyrwanym z zupełnie innej stylistyki śpiewanym hooku wieńczącym ten pierwszoligowy pokopany banger

2017

7. Kali Uchis feat. Fuego, „Tirano”

choć kali uchis nie wydała długogrającego debiutu, niewątpliwie wyrosła na cichą bohaterkę minionego roku; w „tirano” (i oryginalnej angielskiej wersji „tyrant” z jorją smith) zręcznie łączący popowe oblicze latynoskiego dancehallu z inspiracjami alternatywnym r&b, gdzie na karaibskim, lekko psychodelicznym bicie zabiera słuchaczy w głąb tanecznego kalejdoskopu mieniącego się jej subtelnym wokalem, a wirującego dzięki lekko pijanej rytmice i wielokrotnie powtarzanego w jej rytm más y más y más y más y más

2017

6. Kamixlo, „Bloodless Y (Evian Christ Remix)”

otagowano jako: transcendental.happens.now.

2017

5. J Balvin feat. Willy William & Beyoncé, „Mi Gente (Remix)”

oto jak się robi remiksy, queen b przejęła kontrolę nad (nie bójmy się przyznać) obezwładniająco chwytliwym moombahtonowo-reggaetonowym riddimem, nie tylko przełamując monotonny flow oryginalnej wersji i przydając mu koniecznego swagu, ale zadziwiająco wlewając w niego substancję (if you really love me make an album about me, word up), przez co czyniąc własnym; all hail beyoncé

2017

4. Антоха МС, „Время ток”

imperialistyczny hip house jako medium dla moskiewskiej miejskiej poezji (Братья смело взяли курс на зло/ Всем нам в пору стало далеко/ Потеряли чтоб найти свое); niesamowicie plastyczne, żywe i szczere połączenie udziergane na przepastnym blokowisku, gdzie wieżowce z wielkiej płyty przesłaniają wschody słońca

2017

3. Brockhampton, „Boogie”

w dyskotekowym „boogie” przywodzącym trochę na myśl zeszłoroczne „ain’t it funny” danny’ego browna (także ze względu na bezkompromisowe połączenie trudnej tematyki ze z jednej strony lekką, z drugiej — psychotycznie motoryczną warstwą muzyczną) brockhampton manifestują rewelacyjną synergię na ostatniej prostej przed domknięciem roku i debiutanckiej trylogii; są obecnie w znakomitym kreatywnym momencie i wykorzystują to ze szczętem zamiast wahać się, ryzykując utratą pędu

2017

2. Tyler, the Creator feat. Estelle, „Garden Shed”

tyler zdobywa się na coś niewyobrażalnie trudnego — wyjście z tytułowej szopy do bujnie upstrzonego kwiatami ogrodu (garden shed, for the garden/ that is where i was hidin’/ that is what love i was in (…) garden shed for the garçons / them feelings i was guardin’/ heavy on my mind) — trochę wbrew woli wszystkich, a przynajmniej: z jednej strony — w dalszym ciągu klaustrofobicznej sceny rapowej, wciąż często traktującej nazbyt barwne postaci nieprzystające do kanonu jako ciekawostkę; z drugiej zaś — środowiska lgbtq stawiającego pewne oczekiwania wobec własnej społeczności; oczekiwania, w które yyler ze swoim wybujałym indywidualizmem na granicy bluźnierstwa jak dotąd nijak się nie wpisuje; esencją jest jednak nie to, że tyler potrafił się na takie wyznanie zdobyć, ale że sam te (wciąż) niewygodne społecznie uczucia zamknął w tak elokwentnej kompozycji; tyler rozpoczyna nieśmiało, nieporadnie, po wewnętrznym solilokwium, dotychczas wyszczekany, tym razem nie potrafi znaleźć słów; zupełnie ahiphopowy, progresywnie prowadzony, pozornie kojący, ale ciężko zakotwiczony w podskórnym goblinie syntezatorowy podkład i wreszcie jeden opasły wers-słowotok to formalny majstersztyk redefiniujący na nowo granice hip hopu

2017

1. Arca, „Desafío”

najbardziej klasycznie piosenkowy fragment w dotychczasowej dyskografii arki zbudowany na dwóch potężnych, piętrowo zaaranżowanych hookach i uderzającym ekspresją osobistym tekście o obezwładniających pragnieniach i towarzyszącym im uczuciom; w listo o no, hay un abismo dentro de mí zawiera się istota całej stylistycznej i osobistej przemiany arki

wszystko jest na spotify

Opublikowano

2016: albumy

2016

od lat powstrzymuję się od uogólnień, czy dany rok był lepszy czy gorszy; każdego dnia ukazuje się tyle co najmniej intrygującej muzyki, że nie da się w szerszym kontekście usprawiedliwić sprowadzania jej całej do dwóch przygnębiających zawodów czy tego jednego największego — braku jednoznacznie ulubionego albumu, nieznalezienie krążka, który niczym flagę można by wciągnąć wysoko na maszt z hashtagiem #ja2016; nie ma powodu do rozpaczy, jest jedynie zbyt wiele dobrej muzyki do przesłuchania

2016

40. omar s the best!

tytuł nie kłamie — omar najlepszy (♪ „take ya pik nik”)

2016

39. hamilton leithauser + rostam i had a dream that you were mine

spiritus movens vampire weekend reanimuje wokalistę the walkmen i razem nagrywają pierwszorzędną folkpopową płytę pomiędzy bobem dylanem a sufjanem stevensem (♪ „a 1000 times”)

2016

38. clara iannotta a failed entertainment: works 2009-2014

wbrew tytułowi ianottta potrafi zaintrygować słuchacza bez uciekania się do efekciarstwa (♪ „intent on resurrection — spring or some such thing”)

2016

37. pc music volume 2

pc music potwierdza swój status najbardziej kreatywnego popowego teamu na świecie (♪ „a new family”)

2016

36. ゲスの極み乙女。両成敗

gesu no kiwami otome. potrafi niezręczny dla europejczyków intensywnie gitarowy j-popowy splot gatunkowo-melodyczny przekuć na naprawdę kunsztowne i nieprzytłaczające piosenki; mathrockowy background, zabawy progresywnym jazzem i liczne zawirowania rytmiczno-melodyczne w jakiś magiczny sposób udaje im się zamknąć w przebojowym krążku (♪ 「両成敗でいいじゃない」)

2016

35. wacław zimpel lines

nie mieliśmy nigdy w polsce tradycji post-minimalistycznej, a tymczasem za sprawą wacława zimpela i wydawanych przez instant classic zaprzyjaźnionych projektów lam i lotto w ciągu chwili zyskaliśmy całą scenę — scenę, która niby nie wywraca zastanego porządku zachodniego świata do góry nogami, ale po swojemu go interpretuje, wpisującąc w przejrzyste, świetliste minimalistycznie zapętlone struktury srogą dozę nadwiślańskiej awangardy; yass 2.0, czyżby? (♪ „alupa-pappa”)

2016

34. bwana capsule’s pride

klasyczne cyberpunkowe anime „akira” czy „ghost in the shell” zyskują nowe życie na zatopionym w japońskim retrofuturyzmie lat 90. debiutanckim longplayu bwany pędzącym po trasie tokio-berlin-londyn, myląc sample shakuhachi, trapowe cykady, progresywne synthowe motywy à la ymo i techniczne bity (♪ „the capsule’s pride (bikes)”)

2016

33. weezer white album

przeżywający od połowy lat 90. kryzys twórczy za kryzysem twórczym altrockmeni z weezer chwytają za rogi kryzys wieku średniego, nagrywając płytę może i odrobinę infantylną, ale wypełnioną niezobowiązującymi słonecznymi melodiami, za które pokochaliśmy ich w 94 (♪ „(girl we got a) good thing”)

2016

32. cobalt slow forever

po siedmiu latach przerwy i zmianie wokalisty blackmetalowy duet dorzuca do definiującej ich mieszanki znacznie więcej świdrującego atmosferycznego sludge’u w stylu neurosis i odrobinę melodyjnego hardcore’owego punku, co nie tylko redefiniuje brzmienie grupy, ale wpisuje ją w ramy szeroko rozumianego post-hardcore’u (♪ „elephant graveyard”)

2016

31. bigbang made

edm-owy k-pop z obozu big bang poza trudnym do zakwestionowania solidnie wyprodukowanym „tu i teraz” kryje w sobie także nieodpartą dozę ponadpokoleniowej melancholii charakteryzującej największe osiągnięcia muzyki popularnej (♪ 《우리 사랑하지 말아요》)

2016

30. maren morris hero

maren morris jest bezczelna i błyskotliwa, ale na hero na wyważa żadnych drzwi — wchodzi przez niedomknięte okno i nagrywa bezsprzecznie najprzyjemniejszy w tym roku miks mejstrimowego country popu i szeroko pojętego aor (♪ „rich”)

2016

29. jefre cantu-ledesma in summer

podobnie jak lata temu u fennesza, tak i u cantu-ledesmy lato przybiera postać zniekształconego, nieco wyblakłego, ale wciąż momentami migoczącego wielobarwnie wspomnienia; korzysta tylko z innych środków, jako trzon obierając ambientowy szum okalający mniej lub bardziej sielskie wizje świata, który nie tyle jest żywy w naszych wspomnieniach, co na naszych oczach, chwila po chwili bardziej i bardziej kurczy się i płowieje; in summer to odarty z wyobrażonej ornamentacji obraz utęsknionego odległego świata (♪ „blue nudes (i-iv)”)

2016

28. weyes blood front row seat to earth

gdzieś między klasycznym indie popem, oniryczną psychodelią a tradycjami kameralnego folku jest jeszcze miejsce na klasycznie zaaranżowany na głos, gitarę akustyczną i smyczki szczery prostolinijny songwriting; płyta, której w tym roku nie nagrała julia holter, a którą zawsze chciała nagrać enya (♪ „do you need my love”)

2016

27. benjamin biolay palermo hollywood

po kilku potknięciach biolay wraca do pierwszej ligi nouvelle chanson française; palermo hollywood to wyraz jego wieloletniej fascynacji kulturą latynoską, płyta-pociąg relacji paryż-madryt-lizbona-rzym, zręczne połączenie melancholijnego kameralnego popu z alternatywnym zacięciem, wielości śródziemnomorskich inspiracji (choć bardziej w sferze brzmienia niż melodyki) z charakterystyczną melorecytacją w duchu serge’a gainsbourga; tym samym biolay nagrywa swoje najlepsze piosenki od lat, intrygując i zajmując słuchacza po raz pierwszy od czasu niezapomnianego la superbe sprzed siedmiu lat (♪ „miss miss”)

2016

26. charli xcx vroom vroom

charli xcx ze swoją wizją trashypopu doskonale wpisuje się w wizję większą, ale równie ordynarną i bezpardonową — bubblegum bass; nic więc dziwnego, że po rewelacyjnym zeszłorocznym remiksie „doing it” a. g. cooka w tym roku z piosenkarką zaprzyjaźnił się sophie; na vroom vroom nie ma miejsca na subtelność i dobry smak; jest 12-minutowy spektakularny pokaz fajerwerków ze strukturami melodyczno-rytmicznymi wyciągniętymi z najpodlejszych k-popowych maksisingli (♪ „secret (shh)”)

2016

25. niechęć niechęć

niechęć nie tylko rozpoczęła od końca, ale pokazała, że można z powodzeniem zmienić go w znakomity nowy początek; przy trwających niemal trzy kwadranse ośmiu premierowych kompozycjach nie ma miejsca na zwodzenie, lanie wody czy owijanie w bawełnę — choć muzycy grupy mylenie tropów mają opanowane do perfekcji, dawno w polskim jazzie nie mieliśmy tak wyrazistych, a jednocześnie nietuzinkowo i pieczołowicie zaaranżowanych tematów; i nawet jeśli na nowym krążku da się bez trudu odnaleźć wspólny mianownik z debiutancką śmiercią w miękkim futerku sprzed czterech lat, to przez ten czas usunięto z niego znaczną niewymierność. nową niechęć ktoś niechętny nazwać mógłby kompromisową, ale słowami dużo lepiej podsumowującymi zaistniałą sytuację są: wyważona, harmonijna, klimatyczna i dojrzała (♪ „krew”)

2016

24. henry threadgill’s ensemble double up old locks and irregular verbs

zeszłoroczny laureat muzycznego pulitzera, słusznego już wieku jazzowy kompozytor (a także saksofonista i flecista) henry threadgill nabiera wiatru w żagle i pisze jazzowe epitafium dla zmarłego przyjaciela; zbiera septet doborowych instrumentalistów (w tym dwóch pianistów — jasona morana i davida virellesa), tym razem sam nie gra i nie tyle dyryguje, co odmienia jazz przez wszystkie czasy i przypadki, sprawuje artystyczną pieczę nad swoim jazzowym dziedzictwem, jest mistrzem ceremonii; pogrążone w dążącej do wolnych improwizacji awangardzie czteroczęściowe old locks and irregular verbs może płoszyć poplątaną formą, ale ujmuje detalami (♪ „part 4”)

2016

23. solange a seat at the table

solange nagrywa longplay z krwi i kości dbający jednakowo o szczegół i ogół — wszystko dzięki przemyślanej wizji i zmaterializowanemu dopiero teraz, ale wypracowywanemu latami brzmieniu plasującemu się pomiędzy sophistipopowym anturażem king, jazzującym ekscentryzmem wczesnych płyt eryki badu a delikatną aurą niezapomnianej minnie ripperton; to płyta nagrana w tradycji neo-soulu, ale jednocześnie wyraźnie korespondująca z charakterystycznym synthfunkowym brzmieniem, które solange wypracowała przed czterema laty z devem hynesem na kultowym już true; tym razem nad całością czuwał weteran soulu raphael saadiq i być może to właśnie jego zasługą jest klasyczny vibe bijący od a seat at the table, dzięki któremu krążek już w chwili premiery można było uczciwie położyć na półce w towarzystwie neo-soulowej klasyki (♪ „cranes in the sky”)

2016

22. equiknoxx bird sound power

w 2016 duet equiknoxx przywrócił do życia digital dancehall, który w ich ujęciu zyskał dziwaczną minimalistyczną ghettohouse’ową oprawę wpisaną w ramy dojmujących, ale luźno rozstawionych bitów wygradzanych ptasimi samplami (♪ „the link”)

2016

21. idris ackamoor ☥ the pyramids we be all africans

krótka historia afrykańskiego jazzu łącząca stricte amerykański, ale wywodzący się z afrykańskich tradycji spiritual jazz, elementy fusion, subtelne, ale nieskrępowanie wykorzystanie elektroniki i elementy szeroko rozumianych folkowych zaśpiewów; choć na płycie prym wiedzie przede wszystkim plemienna rytmika, nie brakuje prostych, ale pieczołowicie zaaranżowanych i rozwijanych instrumentalnie tematów i melodii; to radosny, wielobarwny, niezobowiązujący, a jednocześnie błyskotliwy hołd dla czarnego lądu, z którego, zgodnie zresztą z tytułem płyty, wszyscy przecież się wywodzimy (♪ „silent days”)

2016

20. masayoshi fujita & jan jelinek schaum

aktywny chillout dla znerwicowanych natręctwami codzienności; muzyka, która żyje, mówi, komunikuje, opowiada przeróżne historie — świergocze, brzęczy, bulgocze, kipi, pryska, szczęka, mruczy, świszczy, charczy, miauczy, a jednocześnie można się przy niej zwinąć w kłębek (♪ „parades”)

2016

19. young thug jeffery

wizjoner trap rapu decyduje się wreszcie na wypuszczenie bliższej oficjalnemu longplayowi formy; wywołując z nazwiska szereg swoich idoli, z mlasków, okrzyków i porwanych półrefrenów buduje fantastyczny krążek w tradycji post-minimalistycznego hip hopu (♪ „kanye west”)

2016

18. king we are king

zręcznie i kreatywnie wykorzystuje potencjał klasycznego quiet stormu i brzmi zupełnie tak, jak gdyby zebrać najlepsze pościelówy z całej kariery janet jackson — od „funny how time flies” po „no sleeep” — i z fenomenalnym wyczuciem zrobić z nich koncepcyjną płytę; uwodzicielskie wokale dziewcząt znakomicie spleciono tu w całość z kojącymi, syntezatorowymi, ale jednak organicznie brzmiącymi aranżami pod inkrustowaną srebrzyście tlącymi się gwiazdami niebieską kopułą nieśpiesznej i na wpół wyśnionej przeprawy po nieboskłonie o czwartej nad ranem — przeprawy, która nieuchronnie ciągnie słuchacza w kierunku sypialni; mimo wszechobecnego oniryzmu niewątpliwie wiodącego tutaj prym, trudno zmrużyć oko, gdy za wielowarstwowymi wokalami i artystycznie przymgloną produkcją ukryte są perfekcyjnie przebojowe popowe melodie (♪ „carry on”)

2016

17. valerio tricoli clonic earth

chaos, kosmos, ulotność, dyspersja — valerio tricoli we wspaniałym stylu kontynuuje dobitnie zaakcentowany przed dwoma laty na miseri lares rozbiór logiczny świata przy pomocy upiornych elektroakustycznych pejzaży; w rolach głównych znów taśma, analogowe sample, fragmenty przetworzonego głosu ludzkiego; tricoli hołduje nieznanemu, obchodzi je ostrożnie dookoła, stawia szereg dźwiękowych znaków zapytania, błyskawicznie przechodząc dalej, którymś z nieskończoności kanałów percepcji łączących składowe wszechrzeczy do kolejnej nie mniej abstrakcyjnej zagadki (♪ „stromkirche or terminale”)

2016

16. mark ernestus’ ndagga rhythm force yermande

w pół drogi między dakarem a berlinem; klasyczny mbalax wpisany w dubową rytmikę pod okiem marka ernestusa; organiczne bębny z jednej strony przywodzą na myśl plemienne ceremoniały, z drugiej w połączeniu afro-house’owym podejściem do brzmienia doskonale wpisują się w pejzaż współczesnego techno (♪ „jigeen”)

2016

15. d.r.a.m. big baby d.r.a.m.

według eryki badu gdyby george clinton, ol’ dirty bastard i d’angelo mieli dziecko, to nazywałoby się d.r.a.m.; trudno zaprzeczyć — koleś z naturalną lekkością tworzy pierwszorzędny neo-soul na trapowych bitach czy też trap rap z neo-soulowymi zwrotkami — zwał jak zwał; łączenie nowoczesnego hip hopu ze śpiewanymi refrenami przychodzi mu łatwiej niż westowi, chance’owi the rapperowi i fetty’emu wapowi razem wziętym; bez pomocy autotune’a syntezuje od lat dążące do połączenia totalnego rap i r&b (♪ „cash machine”)

2016

14. palmistry pagan

palmistry ma na siebie pomysł, jakiego nie ma w branży nikt inny i potrafi skutecznie wprowadzić go w życie; z wyczuciem i lekkością przepisuje tropikalne wspomnienia lata 2005 (gdy na wakacyjnych playlistach królowały dancehall i reggaeton) na współczesny język minimalistycznego alternatywnego r&b; charakterystyczna południowa rytmika przepuszczona przez bubblegumbassowy filtr i subtelnie przeciągnięta noworomantycznymi syntezatorami wraz z pozostającym w centralnym punkcie kojącym wokalem uderza intymnością i kameralnością; gdzieś między słonecznym kingston, onirycznym toronto, basowym londynem, na skraju lat 80. (♪ „lifted”)

2016

13. charles barabé cicatrices

figlarne dziecko muzyki konkretnej spędzające wesołe dni swego dzieciństwa między szeroko rozpostartą na starym poddaszu siecią dawnej tajemnicy a wysoko zawieszoną gałęzią pobliskiej wierzby; tym razem barabé usiłuje pojmać i wpleść w bieg swojej długogrającej kasety całą historię muzyki; chwyta ją oczywiście za rogi, z typową dla siebie finezją składając odległe od siebie światy i stylistyki w fantazyjny kolaż dźwiękowy; to bardziej muzyczne odkrytki, psychodeliczna przejażdżka przez czasy, stany i style, nieporównywalnie mniej autorska niż podobna koncepcyjnie karuzela corneliusa z 1998 roku, choć równie angażująca i kompletna (♪ „cicatrices a”)

2016

12. sturgill simpson a sailor’s guide to earth

sturgill simpson wyprowadza współczesne country ze ślepego zaułka do cna odsączonej z kolorytu prostolinijności służącej przez lata za gwarant sukcesu, włączając w spektrum gatunkowe progresywne instrumentarium rezolutnie ochrzczone nutką psychodelii; tworzy koherentną tematycznie i brzmieniowo narrację, swoisty przewodnik dla marynarza-żółtodzioba na życiową przeprawę przez targane rozmaitymi sztormami wody (♪ „breakers roar”)

2016

11. marie davidson adieux au dancefloor

liryczne pożegnanie z parkietem; wśród wykorzystanych środków: zjawiskowe połączenie melodyjnego minimalistycznego synthpopu z najprawdziwszym techno, tym samym, o którym nasze dzieci będą uczyć się na lekcjach muzyki (♪ „adieu au dancefloor”)

2016

10. nik bärtsch’s mobile continuum

elegancki, odrobinę powściągliwy, ale nie zachowawczy czy mechaniczny — mobile, kwartet jazzowy szwajcarskiego pianisty nika bärtscha zespojony z klasycznym kwartetem smyczkowym, z powodzeniem łączy kameralny jazz z duchem muzyki mortona feldmana (w ujęciu, należy zastrzec, maksymalistycznym) i europejską tradycją awangardową (♪ „modul 29_14”)

2016

9. graham lambkin community

pierwsza solowa płyta brytyjskiego elektroakustyka od czasu znakomitego amateur doubles z 2011 roku rozszerza kocept karaoke concrète w hondzie civic o tytułową społeczność — ludzi i ich przeplatające się tu i teraz życiorysy; graham eksploruje codzienność, wyławiając na wierzch drzemiącą w niej metafizykę (♪ „spectrums”)

2016

8. powell sport

na wypatrywanym od dawna debiutanckim longplayu powell miesza punk i elektronikę sposób w równie surrealistyczny, ale i równie elokwentny, jak przed laty robiło to devo; industrialne techno i syntezatorowy punk nie układają się ze sobą naturalnie, oba powell musiał plastycznie odkształcić, zwłaszcza jeśli z tyłu głowy nowave’owym gitarowym samplom, noise’owym przesterom i 8-bitowym balonowym blipom ma towarzyszyć formuła popowej piosenki; rezultat angażuje i onieśmiela syntetycznym podejściem do muzyki sensu largo (♪ „frankie”)

2016

7. bombino azel

jeśli blues rock ma jeszcze jakąkolwiek przyszłość to już chyba tylko w ujęciu nigeryjskiego gitarzysty — bombino, który dopisuje kolejny współczesny klasyk do kanonu północnoafrykańskiego pustynnego bluesa tishoumaren (spopularyzowanego m.in. przez tinariwen); jego melodie są przy tym niespotykanie ożywcze i radosne, a riffy — jednocześnie niebanalne, prostolinijne i nieprzyzwoicie przebojowe (♪ „akhar zaman”)

2016

6. beyoncé lemonade

najciekawszy jak dotąd longplay beyoncé, gdzie piosenkarka wreszcie w pełni wychodzi poza ramy, w które oprawili ją połowicznie słuchacze i media, a w drugiej części ona sama; dominantą wciąż pozostaje pierwszoligowy pop — bez diane warren na pokładzie, ale z gamechangerami — jackiem white’em i kendrickiem lamarem, którzy stymulują jedne z najbardziej organicznie zaaranżowanych kompozycji w karierze piosenkarki; niezależnie od przyjętej konwencji beyoncé wypada nie tylko wyraziście, ale i wiarygodnie — jest strojna, ale nie przebrana; główną siłą lemonade jest jednak doskonałe zrozumienie i opanowanie odwiecznych rock & rollowowych praw — umiejętności przełożenia własnych doświadczeń na muzykę i współdzielenia ich z słuchaczami, metodycznego operowania elementem zaskoczenia czy wreszcie muzycznej i tematycznej adekwatności; to efekt świadomej, koherentnej i jak najbardziej konsekwentnej autokreacji — wielowymiarowy fenomen, nieoczekiwane magnum opus królowej współczesnego r&b (♪ „hold up”)

2016

5. matmos ultimate care ii

niewiele było w muzyce w tym roku rzeczy i koncepcyjnie, i wrażeniowo fajniejszych niż matmosowa elektronika grana na nadgryzionej pralce; duet w procesie produkcyjnym swojego tegorocznego krążka użył wyłącznie samplowanych odgłosów własnej maszyny piorącej i wyszedł na tym bardziej składnie niż po raz kolejny łamiące sobie zęby na glitchowym idm-ie autechre; ultimate care ii jest z kolei urzeczywistnieniem włosko-radzieckiej idei futuryzmu w muzyce, który nareszcie wypełzł z muzealnych sal, by rzucić się w wir budowy lepszego, czystego brzmienia (♪ „excerpt nine”)

2016

4. frank ocean blonde

na blonde frank ocean napisał się zupełnie od nowa, serwując słuchaczom nieprzewidywalną godzinną podróż z nurtem własnego strumienia świadomości — nawet bardziej intymną i kameralną niż channel orange — trochę na wzór płyt elliotta smitha, choć rzecz jasna przy wykorzystaniu zupełnie innych środków; tym samym ocean po raz kolejny wprowadza r&b na inny poziom — z wielu pozornie chaotycznych półpiosenek i interludiów buduje wstrząsający psychotyczny trip; ocean mógłby co prawda pisać piękne klasyczne, bezpośrednie r&b, ale z jakiegoś powodu nie chce lub nie potrafi. w tym nagięciu schematu, groteskowym wykrzywieniu subtelnie przecież zaaranżowanych melodii, upstrzeniu ich rozlicznymi ozdobnikami, odtworzeniu kreatywnego i życiowego sztormu tkwi największa siła blonde — paradoksalna, to prawda, ale ujmująca skrytą w głębi niewinnością, może nawet bezradnością wobec nawet nie tyle przytłaczającego świata zewnętrznego, co siebie samego (♪ „ivy”)

2016

3. karl blau introducing karl blau

ex-indierockowiec po kilku latach przerwy wraca w kowbojskim kapeluszu otulony tradycyjnym country’owym anturażem, czerpiąc jednako z najlepszych tradycji kojącego nashville sound przełomu lat 60. i 70. — nagrań takich artystów jak glen campbell czy charlie rich, jak i alternatywnej odsłony gatunku wyrosłej z dojrzałego podejścia do południowego rocka w latach 90.; znakomity songwriting słusznie pożycza od tuzów country, czyniąc cudze piosenki swoimi własnymi (klasyczna ballada linka wraya „fallin’ rain” z 1971 przeobrażona została w niemal 10-minutowego giganta country soulu zaaranżowanego kameralnie na wzór klasycznych kompozycji lambchop, a kanoniczne „if i needed you” townesa van zandta zachowało sielską melancholię oryginału bez popadania w martyrologiczną imitację); całość przenikliwie wyprodukowana przez tucker martine’a odpowiedzialnego też za tegoroczny projekt case/lang/veirs (♪ „fallin’ rain”)

2016

2. danny brown atrocity exhibition

trudno to ująć lepiej niż kamillo w swojej doskonałej recenzji, więc wybaczcie, nie będę próbował, zacytuję: „[brown] zaprojektował nowy wymiar hiphopowego eksperymentu pchniętego w nieznane gitarową energią i elektronicznym kwasem (…) takiej płyty po prostu jeszcze nie było” (♪ „dance in the water”)

2016

1. noname telefone

noname zaskakuje, hipnotyzuje i porywa, korzystając w dużej mierze z rozwiązań, które nowoczesny hip hop zdawał się zupełnie już spisać na straty; szczerość, elokwencja, ale i pewna pozwalająca na oddech prostolinijność ze slamowym rodowodem to przymioty zarówno samej raperki, jak i towarzyszącej jej zatopionej w pierwszorzędnym, ale nigdy nie nachalnym jazzie i neo-soulu produkcji; niesamowicie ożywcza, wrażliwa i uduchowiona, ale z gruntu jednak hiphopowa płyta — trochę jakby erykah badu 15 lat temu chwyciła za mikrofon i postanowiła w przypływie chwili nagrać klasyczny rapowy krążek (♪ „reality check”)

całość do odsłuchu na spotify z wyjątkiem niedostępnych w serwisie pozycji (6, 9, 10, 13, 22, 24, 34, 36, 38 i 40) do odsłuchania na własną rękę

Opublikowano

2016: piosenki

2016

zupełnie jak w poprzednich latach, tak i teraz dzielę się listą kilku lepszych numerów mijającego roku; z góry przepraszam za brak polotu; ten w ostatnim czasie (a może i w ogóle) okazuje się w moim ekosystemie dobrem co najmniej deficytowym

25. Benjamin Biolay, „Miss Miss”
24. Angel Olsen, „Shut Up Kiss Me”
23. Usher, „Bump”
22. Nao, „Fool to Love”
21. Boys Noize x Health x Empress Of, „Stonefist RMX”

20. Karl Blau, „Fallin’ Rain”
19. PJ Morton, „Sticking to My Guns”
18. Sleaford Mods, „I Can Tell”
17. 4Minute, „No Love”
16. Powell feat. Frankie, „Frankie”

15. Kanye West feat. Chance the Rapper, Kirk Franklin, Kelly Price & The-Dream, „Ultralight Beam”
14. Weyes Blood, „Do You Need My Love”
13. Palmistry, „Club Aso”
12. The Jayhawks, „Quiet Corners & Empty Spaces”
11. Rihanna, „Kiss It Better”

2016

10. Lambchop, „The Hustle”

lambchop odstawiają smyczki i gitary, by w konwencję kameralnego popu wpleść minimalistyczne syntezatory, które pewnie zaintrygowałyby philipa glassa; na pierwszy singiel z tegorocznej płyty wybierają przewrotnie 18-minutowe „the hustle”, które w zupełności broni swojego ponadplanowego rozmiaru dzięki błyskotliwemu zestawieniu enigmatycznego wokalu kurta wagnera z żywą, ale mechanicznie ewoluującą muzyczną materią złożoną z wielu pozornie nieprzystających do siebie elementów

2016

9. GFOTY, „Poison”

po niezapomnianym „i don’t wanna do it”/”let’s do it” sprzed dwóch lat gfoty kontynuuje zabawę w zniekształcanie brzmienia i rytmiki; tym razem odważniej sięga po gitary, mieszając je z glitchowymi wokalami i szalonym electroclashowym bitem; całość brzmi, jakby sophie produkował atari teenage riot

2016

8. Justice, „Randy”

justice pożyczają nieskrępowanej przebojowości od daft punk i chemical brothers, by przy użyciu kilku sygnaturowych trików i z pomocą rocknrollowego falsetu morgana phalena z diamond nights wykroić jeden z najbardziej chwytliwych refrenów tego roku i własnej dyskografii

2016

7. Dirty Projectors, „Keep Your Name”

wielu próbuje, ale jak dotą niewielu poza dirty projectors udało się z powodzeniem opleść postpopową stylizacją prawdziwie szczery ładunek emocjonalny; w „keep your name” serwują porządną dawkę pierwszorzędnej melodramy, używając niezwykle kreatywnej palety pitchowo-glitchowych efektów pożyczonych od franka oceana

2016

6. Brandy Clark, „Big Day in a Small Town”

clark od lat jest w ścisłej czołówce songwriterów z nashville; w „big day in a small town” robi to, co wychodzi jej najlepiej — w niespełna czterominutowej piosence zamyka kompletny storytelling spuentowany przebojową kulminacją w postaci elokwentnego refrenu; jak zwykle w najlepszych piosenkach clark i tu towarzyszy jej dawka przewrotnego humoru

2016

5. Beyoncé, „Formation”

nie ma „crazy in love” — nadmierne przywiązanie do melodyjnej beyoncé śpiewającej popowe refreny może wywoływać nagłe ataki paniki, a nawet poważne załamanie osobowości; queen bee jest od teraz królową trapowej melorecytacji, z kijem bejsbolowym w dłoni, grillem na ustach, w sukience givenchy, w tonącym cadillacu, w jej najlepszym singlu od lat

2016

4. Danny Brown, „Ain’t It Funny”

uważajcie na tego typa; nie tylko nawija jak opętany na motorycznie pędzącym, schizofrenicznie pulsującym bicie, ale jest patologicznym śmieszkiem — bardziej w stylu jokera niż jimmy’ego fallona; nie rozstawia innych raperów po kątach, nie musi — znają swoje miejsce

2016

3. Perfume, „Cosmic Explorer”

tytułowe nagranie z tegorocznego krążka perfume to prawdziwy zawodnik wagi ciężkiej — nakacie udało się wyczarować jeden z najlepszych numerów w dyskografii tria, wart wielokrotnie więcej niż pozostałe nagrania na płycie razem wzięte; to subtelne wokalnie, przesiąknięte duchem robotycznego technopopu lat 80. gęste synthwave’owe midtempo spod znaku kraftwerka i yellow magic orchestra o sile rasowego popowego przeboju

2016

2. Beyoncé, „Hold Up”

miłosny manifest i definicja muzyki pop a.d. 2016 — beyoncé reinterpretuje klasyczne „can’t get used to loving you” andy’ego williamsa, nadając najbardziej niezobowiązującemu bitowi lat 60. zupełnie nową twarz; łączy szyk klasycznego popu z trapowym zacięciem i południowym vibe’m w idealnej proporcji; jest jednocześnie ettą james i gucci’m mane’m — ponadczasowa i piekielnie adekwatna zarazem

2016

1. Young Thug & Travis Scott feat. Quavo, „Pick Up the Phone”

serenada ery internetu zbudowana na opartym na chillującym steelbandowym motywie bicie z zadziwiająco zręcznymi wielowarstwowymi vocoderowymi chórkami; narkotyczna spowiedź wyłuskująca spod samczej skorupy prawdziwe uczucia i intencje zwieńczona hipnotyzującym podwójnym refrenem, który z bezpardonową lekkością zawstydza cały mainstreamowy pop a.d. 2016

poniżej rozszerzona wersja zestawienia w wersji co by było, gdyby nie beyoncé via spotify

Opublikowano

2015: filmy

Zazwyczaj aż tak nie oszukuję — nawet jeśli publikuję rzeczy z datą wsteczną to zwykle dlatego, że to data ich oryginalnej publikacji. Z filmami jest inaczej o tyle, że jak dotąd ich w cyklu rocznym nie układałem, a rok później, czyli w styczniu 2017, postanowiłem, że jednak chciałbym zacząć. By nie zaczynać od zera, bo to zawsze trudne, przykre, obarczone błędem nowicjusza, podjąłem decyzję o fabrykacji kontekstu poprzednich lat. Oto pierwsze jej owoce.

10. The Peanuts Movie

Fistaszki: wersja kinowa reż. Steve Martino

Mimo zmiany kreski zachowano oryginalny ponury humor Schultza, kunsztownie sklejając stare i nowe gagi w całość. Szkoda tylko muzyki Guaraldiego.

9. The Big Short

Big Short reż. Adam McKay

Dekamuflaż patologii. Dość chaotycznie, choć metodycznie zrobiony film o kulisach krachu na rynku kredytów hipotecznych w USA 9 lat temu.

8. El botón de nácar

Perłowy guzik reż. Patricio Guzmán

Woda, kosmos, Chile, kultura, Indianie, wielka polityka, okrucieństwo, ludobójstwo, perłowy guzik, a to wszystko w konsekwentnym ścisłym splocie myśli autora.

7. あん

Kwiat wiśni i czerwona fasola reż. Naomi Kawase

Ujmuje szczerością i naturalnym darem odnajdowania poetyki w drobiazgach codzienności.

6. Youth

Młodość reż. Paolo Sorrentino

Monumentalność intelektualną zastępuje wizualną. Sorrentino pożycza od Seidla, nieźle sobie radząc. By powtórzyć ekstazę Wielkiego piękna abrakło mi tylko wyrazistej osi fabularnej.

5. Spotlight

reż. Tom McCarthy

Dobrze skrojone kino o dziennikarstwie śledczym pozbawiony sensacyjnej otoczki. Wszyscy ludzie prezydenta A.D. 2015.

4. Body/Ciało

reż. Małgośka Szumowska

Szumowska wreszcie przestała krzyczeć: „Patrzcie, jestem kontrowersyjna!” i zaczęła robić kino. I to całkiem niezłe — zabawne, nieoczywiste, zręcznie obsadzone pomiędzy światami.

3. Room

Pokój reż. Lenny Abrahamson

Znakomite aktorstwo, świetne zdjęcia, przemyślana i złożona historia. Przyjęta perspektywa poszerza spojrzenie o dodatkowe elementy. Mocne kino.

2. 海街diary

Nasza młodsza siostra reż. Hirokazu Koreeda

Studio Ghibli w wersji live action z wyłączeniem low fantasy. Wyważone, ciepłe, rodzinne kino o codzienności wypełnionej nie dramatem, a uśmiechem.

1. The Lobster

Lobster reż. Yorgos Lanthimos

Pierwszy anglojęzyczny obraz Lanthimosa jest plastyczny, nieszablonowy i niesamowicie zabawny, zupełnie jak „Grand Budapest Hotel” w zeszłym roku.

Opublikowano

2014: filmy

Tak samo jak za rokrok temu podsumowuję filmowo także w tym kontekście podejrzanie fantastyczny rok 2014. Nie biorę jeńców (czyt. dat polskiej dystrybucji kinowej pod uwagę), bo części ciekawych tytułach i tak nie doświadczymy w stałym repertuarze polskich sal.

10. Relatos salvajes

Dzikie historie reż. Damián Szifrón

Współczesna adaptacja zasady, że karma zawsze wraca. Kino skrojone na dzisiejsze czasy — efektowne, wartkie, angażujące.

9. Citizenfour

reż. Laura Poitras

Przerażający! Ogląda się go jak pierwszorzędny thriller.

8. The Duke of Burgundy

Duke of Burgundy. Reguły pożądania reż. Peter Strickland

Estetyczny, intensywny, sensualny bez epatowania nagością, mistrzowsko operuje perspektywą.

7. What We Do in the Shadows

Co robimy w ukryciu reż. Jemaine Clement i Taika Waititi

Rozkoszny! Genialna w swojej prostocie koncepcja absurdalnego mokumentu o wampirach w stylu reality TV i pierwszorzędna realizacja.

6. Magical Girl

reż. Carlos Vermut

Skoncentrowana na szczegółach i pełna niedopowiedzeń wielopoziomowa historia pewnej sukienki. Vermut nie bierze jeńców, układając puzzle z wyobraźni widzów.

5. The Grand Budapest Hotel

Grand Budapest Hotel reż. Wes Anderson

Jakże dopieszczony wizualnie, jakże podkreślony elokwentnym humorem i kreskówkową witalnością! Anderson wie jak zahipnotyzować widza.

4. Inherent Vice

Wada ukryta reż. Paul Thomas Anderson

Gdy w pierwszej scenie weszło w tle „Vitamin C”, nie miałem wątpliwości, że będzie solidnie. Humor, intryga kryminalna, radość kina w czystej postaci. もっとパンケーキ!

3. Boyhood

reż. Richard Linklater

Prosty, pozytywny, ale jednocześnie zupełnie niebanalny film o życiu, którego motorem napędowym i przekleństwem zarazem jest mimowolnie upływający czas.

2. Левиафан

Lewiatan reż. Andriej Zwiagincew

Piękny świat, który sami zniszczyliśmy. Hipokryzja albo paradoks budulcem współczesnego społeczeństwa. Uniwersalny, niebanalny.

1. L’enlèvement de Michel Houellebecq

Porwanie Michela Houellebecqa reż. Guillaume Nicloux

Houellebecq burzy mistyczny portret wielkiego literata, zastępując go mimowolnie przezabawnym antycharyzmatycznym lumpiarstwem. Najlepsza komedia dekady?

Opublikowano

2013: filmy

Tak było w 2013 roku. 10 co ciekawszych tytułów filmowych poniżej.

10. かぐや姫の物語

Księżniczka Kaguya reż. Isao Takahata

Gdyby nie fantastyczna końcówka, tę klasyczną japońską baśń mógłby równie dobrze nakręcić Kurosawa. Dość ascetyczny wizualnie, ale niepozbawiony atutów film.

9. Papusza

reż. Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze

Nie jestem pewien na ile odważny brak chronologii, gustowne zdjęcia i świetnie dozowana muzyka dodają głębi tej drętwo przedstawionej aktorsko historii.

8. Dallas Buyers Club

Witaj w klubie reż. Jean-Marc Vallée

McConaughey bezbłędny. Sporo ciekawsza opowieść o survivalu niż Hanks na morzu. Czy polski dystrybutor zareklamuje ją jako męską odpowiedź na Erin Brockovich?

7. Blue Jasmine

reż. Woody Allen

Po serii błahych komedyjek w europejskich metropoliach Allen odzyskuje dawną werwę i kręci elokwentny film, zostawiając widzom najwięcej przestrzeni od lat.

6. そして父になる

Jak ojciec i syn reż. Hirokazu Koreeda

Tematyka jak z „Trudnych spraw”, ale Koreeda nie wpada w pułapkę reality tv ani nie dopisuje ideologii czy psuedofilozofii do przedstawionej historii.

5. Nebraska

reż. Alexander Payne

Urokliwy i przezabawny film o zwykłych ludziach: ich fantazjach, przeszłości i przyszłości.

4. Computer Chess

reż. Andrew Bujalski

Autentycznie zabawny i niebanalny jednocześnie. Mumblecore w najlepszej formie.

3. 風立ちぬ

Zrywa się wiatr reż. Hayao Miyazaki

Pieczołowicie zrealizowana animacja na niełatwy temat poprowadzona wielotorowo przez Miyazakiego. Mimo pewnych mankamentów, ostatecznie nie mogłem nie ulec.

2. Ida

reż. Paweł Pawlikowski

Rewelacyjnie wykadrowany: przestrzennie i oszczędnie zarazem; kłania się w pas arcydziełom polskiej szkoły filmowej.

1. La grande bellezza

Wielkie piękno reż. Paolo Sorrentino

Prawda o ludziach, życiu i sztuce. Sztuce wysokiej i niskiej na równych prawach w nieuniknionych objęciach post-modernizmu.