jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz — każde kolejne muzyczne podsumowanie roku utwierdza mnie w tym przekonaniu; niby to oczywiste, ale nazbyt często odpowiedzialnością za to, że muzyka nie sprawiała słuchaczowi w danej chwili przyjemności, jakiej oczekiwał, ten obarcza twórców; nie własne braki: umiejętności dokonywania satysfakcjonujących wyborów (a to, jak wszyscy wiemy, rzeczywiście w ostatnich latach trochę się skomplikowało), chęci wyjścia poza strefę komfortu (która paradoksalnie przez zasiedzenie może zmienić się w strefę dyskomfortu), wyostrzonej krytycznej percepcji, wreszcie empatii i inteligencji emocjonalnej; winna jest muzyka, która kiedyś ekscytowała, angażowała, pobudzała z niezrównaną siłą; winne były najpierw: syntezatory, które zabiły żywe instrumenty, później autotune, który zdusił emocje, a ostatnio jeszcze trap, który zniszczył rytmikę
mnie jednak w tych mimowolnie i trochę bezrefleksyjnie wyrzucanych z siebie tyradach frapuje nie brak samoświadomości, ale moja własna świadomość — na temat ewolucji nie tyle stylów i brzmień, co gustów i podejść; wartości w recenzji szukam raczej między wierszami — w osobistych doświadczeniach samoczynnie narzucających kolejne skojarzenia, inspirujących wtrącenia, prowadzących myśli, wyzwalających ciągi przyczynowo-skutkowe, pozwalających przewidywać i wyciągnąć wnioski; w tej fascynującej, a marginalizowanej na co dzień zależności drzemie przecież istota popkultury — wcale nie mniej niż w samym akcie tworzenia dzieła; ale nie chodzi mi w tym wszystkim o nobilitację recenzji — bardziej o transpozycję istoty własnych przymiarek do pisania i mówienia o muzyce; przejrzałem ostatnio pobieżnie własne podsumowania minionych lat, z których pierwsze powstało przed dziesięcioma laty; wcale nie zdziwiło mnie to, że do części wyróżnionych pozycji właściwie już nie wracam — z każdym kolejnym rokiem liczyłem się z tym coraz bardziej, nie to jest bowiem istotą tego typu zestawień; zafrasowało mnie natomiast to, że wiele z tamtych wyborów nie przetrwało próby czasu, a sama kolejność (element niewątpliwie nastręczający rokrocznie największych problemów) wydała się cokolwiek chaotyczna
ale jakkolwiek trudno mi teraz przywołać i poddać ocenie moje ówczesne motywacje, jestem w stanie w miarę na trzeźwo oszacować moje tegoroczne przemyślenia i wątpliwości; wiem zatem, że childqueen kadhji bonet jest już dziś rzeczą w kontekście historii muzyki soul unikalną i ponadczasową, której brzmieniu i statusowi nie jest w stanie zagrozić żadna przyszła wolta stylistyczna; nie jestem pewien natomiast, jak próbę czasu przetrwa najświeższy tegoroczny mariaż gatunkowy — r&b-popu i nuevo flamenco na el mal querer rosalíi; czy jego esencja — kreacja wynikająca w dużej mierze jednak z estetyki chwili — nie zostanie utrwalona jedynie w rozkawałkowanej na potrzeby plejlist formie (podobnie jak stało się to z płytami cytowanego przez nią justina timberlake’a) — to już ocenić trudno; ale czy zadawanie tego typu pytań jest w ogóle zasadne w kontekście kondycji muzyki w 2019 roku?
koniec końców wybrałem 40 najciekawszych moim zdaniem płyt 2018 roku — zgodnie z własnym poczuciem estetyki, kontekstem wydawniczym minionych przynajmniej 11 lat i naczelną morriseyowską zasadą, że muzyka, której słucham, powinna mówić mi coś o mnie samym; dodatkowo w ramach suplementu wyróżniłem 35 utworów, w dużej mierze z płyt, które nie trafiły do podsumowania (ale są od tego odstępstwa), spośród których pierwszą dziesiątkę całkiem swobodnie udało mi się uszeregować i pokrótce uzasadnić
— suplement (alfabetycznie)
„always remember us this way”, lady gaga
„anna wintour”, azealia banks
„beat quest”, thee oh sees
„bless ur heart”, serpentwithfeet
„despite repeated warnings”, paul mccartney
„dvd”, mlodyskiny x schafter
„dzisiaj jeszcze tańczę”, wczasy
„favorite”, leon thomas, buddy
„hobby horse”, gazelle twin
„make me feel”, janelle monáe
„malamente”, rosalía
„natural skin deep”, neneh cherry
„new light”, john mayer
„nice for what”, drake
„nobody”, mitski
„one step ahead”, cécile mclorin salvant
„rain”, ty segall
„reach hi”, tirzah
„romana”, clau aniz, renan ramos
„rumba y bomba de dolores flores”, niño de elche
„tenderheaded”, cam o’bi, smino
„teu popô”, hodari
„thank u, next”, ariana grande
„throwback”, jim james
„touch in mine”, esperanza spalding
10. „i woke up in a fucked-up america”, lonnie holley
najmocniejszy muzyczny piosenkowy manifest roku, ku przestrodze marzycielom
9. „inkhenmet’s journey to the city of harmony”, diggs duke
duke zamyka jazzowe dęciaki i mroczną elektronikę w spektrum produkcyjnym instrumentalnego hip hopu, by przy pomocy dźwięku opowiedzieć staroegipską przypowieść
8. „insane”, madison mcferrin
bose szaleństwo, słoneczna oda do buzujących zmysłów i obezwładniającego pożądania i kameralny showcase czystego talentu zarazem
7. „is he strange”, john grant
grant pokazuje prawdziwy potencjał na kanwie syntezatorowej post-eltonowskiej ballady o odmienności
6. „samaritans”, idles
zaangażowany punk przeciwko kultowi toksycznej męskości w intensywnym i emocjonalnym protest songu
5. „this is america”, childish gambino
zuchwale pożycza refren od prince’a ze społecznie zaangażowanymi melorecytowanymi zwrotkami w stylu scotta herona na trapowym bicie, by przy pomocy popowych środków przedstawić kondycję współczesnej ameryki
4. „haha no one can hear you!”, gallant
instant classic; definicja jakościowego ponadczasowego r&b — gallant nie ucieka się do sampli i sam tworzy oba splatające się ze sobą plany melodyczne
3. „sticky”, ravyn lenae
na oldschoolowym bicie lacy’ego lenae miesza triki wokalne aaliyah, kate bush i eryki badu, by stworzyć najbardziej bujający numer roku zwieńczony refrenem równie powabnym co groteskowym
2. „de aquí no sales”, rosalía
flamenco nuevo spotyka „gasolinę” daddy’ego yankee w wydaniu glitchowego field recordingu
1. „don’t judge me”, janelle monáe
najszczersze piosenkowe wyznanie roku osadzone na solidnym soulowym fundamencie na zgliszczach metropolis z duchem syntezatorowego prince’a i wonderowską wrażliwością jako budulcem
40. ambrose akinmusire origami harvest
akinmusire zawraca ze ścieżki klasycznego amerykańskiego post-bopu ku bardziej europejskiej muzyce kameralnej, w czym pomagają mu muzycy z mivos quartet; w roli narratora obsadza rapowego outsidera kool a.d., który jest jednocześnie głosem z offu i głosem z wnętrza, narratorem i bohaterem, jest obecny, ale iluzorycznie, mówi, ale niedopowiedzeniami; to w połączeniu z wykonawczą i kompozycyjną wirtuozerią, politycznym przesłaniem, niecodzienną wrażliwością i nieoczywistą rapową narracją, kreśli kompetentny jazzowy portret współczesnej ameryki (♪ „a blooming bloodfruit in a hoodie”)
39. lonnie holley mith
holley z właściwą sobie ekspresją, w formie gdzieś między waitsowską quasimelodyjnością a heronowską deklamacją, miesza słoniowaty parasol odcieni freakowego soulu z eksperymentalnym jazzem, który raz szuka źródła natchnienia w afroamerykańskiej muzyce ludowej i początkach gospel, innym uderza w te same post-minimalistyczne rejestry, które zbudowały uniwersum muzyczne colina stetsona, jeszcze później wije się wraz z psychodeliczną elektroniką, koniec końców wymykając się klasyfikacjom gatunkowym, ale uwodząc charyzmą i bezkompromisowością (♪ „i woke up in a fucked-up america”)
38. imaabs discretización
po zeszłorocznym flircie z popową kali mutsą imaabs kroczy pewnie po śladach arki; brakuje mu przejmującego wymiaru osobistego, który zdehumanizowaną elektronikę uczynił bardzo człowieczą, ale na polu dźwiękowych pejzaży jego wizja fuzji muzyki latynoskiej i klubowej dekonstrukcji nie ustępuje arce miejsca (♪ „border”)
37. marlon williams make way for love
marlon williams pojawia się tu z tęsknoty po tym, jak nie urzeczywistnił się nam na tegorocznym offie przez komunikacyjny paraliż związany z tour de pologne; tymczasem nieślubny nowozelandzki syn roya orbisona i chrisa isaaka wykroił fantastyczne countrujące epitafium dla miłości, która według tego przesiąkniętego czernią zarówno na poziomie brzmienia, jak i warstwy fabularnej krążka jest z założenia fatalnym pomysłem (♪ „what’s chasing you”)
36. c418 excursions
c418 znacząco oddala się od hołubionych impresjonistycznych minecraftowych soundtracków, ale i tak zostaje moim tegorocznym zwycięzcą w kategorii muzyka do oddychania — z wyczuciem łączy ambientowe pejzaże z nieco oldschoolowym, ale witalnie i naturalnie rozwijającym się progresywnym house’m (♪ „figure 8”)
35. rf shannon trickster blues
drugie podejście shannona do onirycznej slowcore’owej americany to konsekwentny stylistycznie powrót do 90sowej psychodelii spod znaku mazzy star; raczej stosowny soundtrack do czynienia odprężających ucieczek w głąb siebie niż przełomowy gatunkowy mariaż (♪ „tooth ache”)
34. kelman duran 13th month
świadomego rozkładu reggaetonu ciąg dalszy — tym razem duran idzie o krok dalej i swój tegoroczny krążek buduje nie wokół osnutych mumblecore’m chwytliwych sampli, ale progresywnie rozwijających się kilkunastominutowych kompozycji wybiegających dalece poza klubowo-seksualny kontekst gatunku (♪ „club 664b”)
33. sega bodega self*care
stylistyczny pomost pomiędzy zdekonstruowanym bubblegum bassem a zrekonstruowanym arcą (♪ „cowgirl”)
32. troye sivan bloom
sivan pożycza pomysły na siebie od franka oceana i z 1989 taylor swift — kiedy trzeba jest niezobowiązujący i chwytliwy, ale pod maską gwiazdy wielkoformatowego popu potrafi być refleksyjny i intymny; pokrzepiający dowód na to, że nie trzeba było ani kopiować biebera, ani uciekać w trappop, żeby być w 2018 roku adekwatnym komercyjnie (♪ „animal”)
31. brad mehldau after bach
najciekawszy projekt mehldau’a od niemal dekady to oryginalne studium bachowskie zestawiające preludia i fugi barokowego mistrza z autorskimi impresjami współczesnego pianisty na ich temat; mehldau od popularnego paradygmatu muzyki post-bachowskiej skrupulatnie dochodzi do własnego sygnaturowego stylu grania, który w bezpośrednim zestawieniu z bachem zyskuje nieco frahmowski wymiar; koniec końców fortepianowe technikalia ustępują miejsca odczuciom ciepła i harmonii (♪ „after bach: rondo”)
30. dominique a toute latitude
dominique a z powodzeniem na nowo odkrywa stylistykę minimalistycznie plumkającego la fossette sprzed ponad ćwierć wieku; tradycyjny anturaż szansonisty zastępuje ponownie zimnymi syntezatorami, które paradoksalnie nadają jego utworom nawet większej emocjonalnej głębi (♪ „la clairière”)
29. lindi ortega liberty
klasyczny koncept kowbojskich opowieści zamkniętych w postaci albumu country zaliczył w tym roku znakomity feministyczny twist — liberty lindi ortegi miesza gotyckie inklinacje gatunku z melodramatycznym klimatem spaghetti westernów spod ręki ennio morricone; rezultat jest równie ambitny, co efektowny (♪ „the comeback kid”)
28. elvis costello & the imposters look now
nie przypuszczałem, że zjednoczenie po 10-ciu latach wiekowego już przecież costello z jego ostatnim składem the imposters będzie w stanie obudzić w nim młodzieńczego ducha, a tymczasem na look now ten uaktywnił się nie tylko w ekspresji wokalnej, ale i płomiennym songwritingu; to tradycyjnie napisany, zaaranżowany i wykonany poprockowy krążek, ale costello zmartwychwstał i z niedowierzaniem donoszę, że brzmi zupełnie tak, jak w najlepszych momentach jego opasłej dyskografii (♪ „the unwanted number”)
27. caitlyn smith starfire
powrót do klasycznego gwiazdorskiego country z wystawnie zaaranżowanymi powerballadami i inkrustowanymi cekinami kostiumami, który nie udał się w zeszłym roku miley cyrus, kilka miesięcy później stał się udziałem utalentowanej piosenkarki i songwriterki caitlyn smith; stało się to co prawda zupełnie poza głównym nurtem, ale starfire jest pierwszorzędną romantyczną celebracją karier elvisa presleya, dolly parton czy dixie chicks — podobną tej z nowej wersji filmu narodziny gwiazdy z nawet lepszymi piosenkami (♪ „this town is killing me”)
26. richard devine sort\lave
idm-owy edgar varèse (♪ „microscopium recurse”)
25. makaya mccraven universal beings
mccraven idzie pod prąd współczesnym tendencjom do wykorzystywania jazzu jako języka; tym samym universal beings to płyta, która po prostu jest jazzem — na wiele różnych sposobów i w rozmaitych odsłonach — w czterech różnych przestrzeniach z czterema różnymi składami na czterech stronach płyty; samozwańczy beatowy naukowiec, perkusista i mózg całego projektu skroił tę płytę bezbłędnie pod nasz czas — nie tylko można podzielić ją na mniejsze, kieszonkowe części, ale rzecz cechuje lekki, sunący groove — wynik przemyślanej inspiracji hip hopem — tym większym niż religia, czy większym niż jazz? (♪ „atlantic black”)
24. lucky daye i
debiutancka epka lucky’ego daye’a daje nadzieję na rychłe duże nowe otwarcie na scenie r&b; na małym krążku zręcznie przetwarza inspiracje klasycznym soulem na prawidła alt r&b, skutecznie unikając paradygmatu ocean-weeknd-mars (♪ „roll some mo”)
23. let’s eat grandma i’m all ears
tak brzmiałby popowy album knowera i julii holter; let’s eat grandma pijane syntezatorowymi latami 80., k-popowymi teledyskami i mikstejpami charli xcx buńczucznie forsują swoją wizję współczesnego popu jako whiteboardu pomazanego z pasją wszystkimi kolorami tęczy; tak powinno było grać radio w 2018 roku (♪ „hot pink”)
22. 青葉市子 qp
na kolejnej płycie z konsekwentnie pastelową okładką aoba znów robi to, co robi najlepiej, i znów robi to najlepiej; z akompaniamentem gitary akustycznej śpiewa piękne proste piosenki; jest kojąca, eteryczna, oniryczna, ciepła, melancholijna i melodyjna, bo jej songwriting jest ponadczasowy, ponadkulturowy i zwykle najwyższej próby (♪ 「水辺の妖精」)
21. jpegmafia veteran
najbardziej plastyczny hiphopowy krążek roku; z deathgripsowym zacięciem i trapowym anturażem (♪ „baby i’m bleeding”)
20. danish string quartet prism i
muzyki klasycznej słucha się w nieco innym kontekście czasowym nieprzystającym do końca do rocznego cyklu wydawniczego — zwłaszcza nowe wykonania dzieł dawnych mistrzów nie dają się w prosty sposób zestawić z obecnymi trendami w muzyce popularnej; stoją do niej w opozycji w każdym niemal wymiarze, ale właśnie dzięki temu mogą stanowić też nań odtrutkę albo przynajmniej pełnić rolę swoistej kontrolki w uniwersum „tu i teraz” wskazującej jako realną alternatywę uniwersalizm i ponadczasowość; na tej zasadzie, ja, niedzielny słuchacz muzyki klasycznej o holistycznym podejściu do muzyki w ogóle wracam do fantastycznie zestawione przez duński zespół kwartety smyczkowe ulubionego szostakowicza i odkrywanego dopiero, powoli, ale ze szczerą gorliwością, kameralnego beethovena; prism i ma swój własny kontekst zamknięty między świeżym pomysłem na linię dyskograficzną a owacjami krytyki nad kunsztem wykonawczym grupy; beethoven, szostakowicz, bach mają swoje własne konteksty; współczesny rynek muzyczny ma, to zestawienie i w końcu moje własne nawyki muzyczne też; i niezależnie od tego wszystkiego, prism zupełnie naturalnie wpisało się w moje widzenie tego, czego warto słuchać na początku 2019, a także znakomity punkt zaczepienia dla naszkicowanych we wstępie rozważań
19. ben lamar gay downtown castles can never block the sun
szaleństwo może być i na tej płycie jest metodą; lamar nie uznaje gatunkowych tabu i świetnie się przy tym bawi, podobnie jak przed trzema laty charles barabé (♪ „music for 18 hairdressers: braids & fractals”)
18. george clanton slide
w czasie, kiedy indie nie jest już znakiem czasu, a wykonawcy, którzy jeszcze kilka lat temu samą swoją obecnością napędzali scenę, dziś po raz kolejny przetwarzają swoje stare pomysły, clanton zbiera do kupy hypnagogiczny popik ariela, chillout toro, onirykę beach house, gejzy mbv i psychodelię pandy i nagrywa witalną, świeżą i przebojową płytę, którą, gdyby nie singer-songwriterskie ciągoty, chciałby zrobić mac demarco; clanton nie ma recepty na sukces dla umierającej sceny, slide nie jest żadnym nowym otwarciem, a jedynie z wyczuciem zbiera w całość wszystko to, co najlepsze przytrafiło jej się w ostatniej dekadzie (♪ „dumb”)
17. cero poly life multi soul
bez wątpienia najlepsza inkarnacja ducha popu w stylu shibuya-kei tej dekady; cero wychodzi co prawda z innego stylistycznego paradygmatu, bo u ich podstaw leży klasyczny japoński city pop z soulowo-jazzowo-rockowymi inklinacjami, ale na poly life multi soul dzięki progresywnemu podejściu z powodzeniem poszerzyli wachlarz muzycznych inspiracji o nieskrępowaną, choć subtelnie akcentowaną retromanię, na swój własny sposób wypełniając tym samym lukę stylistyczną pomiędzy flipper’s guitar a fishmans (♪ „レテの子”)
16. the innocence mission sun on the square
urokliwe piosenki w pełnym tych słów znaczeniu — proste w staroświecki sposób, nigdy nie prostackie, kunsztownie zaaranżowane z wyczuciem i uczuciem przy pomocy kameralnych środków; trochę tak, jak gdyby joannę newsom odarto z jej misternie wykoncypowanych konstrukcji formalnych, usadzono bosą na środku skromnej izby gdzieś na francuskiej prowincji i kazano śpiewać z serca do akompaniamentu lokalnych muzyków; jest w tym sporo naiwnej szczerości, ale jest i smutek, i mrok — wszystko to prostolinijnie wyraża głos wokalistki, ale też aranżacje i same piosenki; grupa istnieje dłużej, niż ja żyję, ale to moje pierwsze z nimi spotkanie — równie naiwne i szczere (♪ „green bus”)
15. gas rausch
słyszałem, że to już ten moment, że za miłość do nowej inkarnacji gasa należy przepraszać fanatyków jego klasycznego materiału; nic na to nie poradzę i nadal nie rozgryzłem do końca dlaczego, ale ten typ niezmiennie robi mi najlepiej — i niech to będzie moje oficjalne stanowisko w tej debacie (♪ „rausch 3”)
14. melody’s echo chamber bon voyage
żywiołowa fuzja archetypowego francuskiego popu z bujną neo-psychodelią; pełna przygód przeprawa przez czarowne krainy mieszające w konwencji low fantasy nasz świat z innymi, które być może istnieją tylko w naszych wizjach czy snach; jest w tym coś bardzo anachronicznego, ale na tyle żywego, że potrafi z powodzeniem przejąć kontrolę nad naszym tu i teraz, by nadać mu odcień pulsującej fantazyjnie magenty (♪ „visions of someone special, on a wall of reflections”)
13. daughters you won’t get what you want
nie jestem miłośnikiem daughters i z dużą rezerwą podszedłem do owczego pędu, który wystąpił w sieci wkrótce po premierze you won’t get what you want — a jednak to jedna z tych płyt, których nie da się zbyć, przy których posturze głosy protestu więdną pokornie — szybko zwiądł więc i mój; daughters mają tu niewątpliwie coś ze swansów, co musiało zahipnotyzować rzesze (w tym i mnie), ale podłoże tego dysonantycznego i gniewnego krążka sięga arcydzieła eksperymentalnego punku w postaci debiutu the pop group z 1979 roku (♪ „satan in the wait”)
12. armand hammer paraffin
jeśli daughters na swój sposób wypełnili w tym roku lukę wydawniczą po swans, to armand hammer uplasowali się w tym samym miejscu, które od 2013 roku regularnie zajmowali run the jewels; to oczywiście uproszczenie na skraju nadużycia, bo choć billy woods na mrocznych, eksperymentalnych bitach elucida brzmi równie bezkompromisowo, jak gniewny killer mike z produkcyjnym zapleczem el-p, woods zawsze miał w sobie coś nieporównywalnie bardziej złożonego, mrocznego i tajemniczego niż mike (który jakkolwiek jest rewelacyjnym raperem, zawsze będzie miał tę cechę zabawnego wujka z pokręconych wersów u outkast); ale tak jak mike potrzebował el-p, żeby móc uwolnić swój potencjał, tak woods potrzebował elucida; a ich synergia, która jeszcze nie do końca związała się rok wcześniej na rome, na paraffin uderzyła z niesamowitą siłą; błyskotliwy, gęsty, bezkompromisowy hip hop (♪ „hunter”)
11. leon vynehall nothing is still
jest część mnie, która nadal tęskni za plastycznym i elokwentnym vynehallem z tanecznego music for the uninvited, ale w opozycji do tej tęsknoty stoi jego nowa odsłona, która osiąga zupełnie inne cele przy pomocy zupełnie innych środków, a okazała się równie ujmująca i zajmująca; u źródła nothing is still mamy już nie house, a ambient, który plącze się swobodnie gdzieś pomiędzy odcieniami muzyki elektronicznej, klasycznej i jazzu; o ile uninvited było przepisem na domówkę, jeśli akurat nikt nas nie wyciągnął na dobre balety, o tyle nothing jest przepisem na wieczór, kiedy ostatnim na co mamy ochotę, są dobre balety; vynehall niekoniecznie utuli kogokolwiek do snu, bo stałym elementem jego pejzaży, choćby najbardziej eterycznych i powściągliwych, jest pierwiastek niepokoju; beztroskę rozbija refleksja (♪ „english oak”)
10. eli keszler stadium
muzyka elektroakustyczna w komforcie kompromisowego, chilloutowego wręcz mariażu z tkanką okołojazzową — nigdy nie byłem ortodoksyjnym słuchaczem muzyki improwizowanej czy eksperymentalnej, miałem kiedyś takie zakusy, ale na szczęście ustąpiły przed zdrowym rozsądkiem nim stałem się jednym z tych chłopców w rurkach deklarujących z przekonaniem, że słuchają tylko onkyo (z przypowieści o chłopcach w rurkach deklarujących z przekonaniem, że słuchają tylko onkyo, którą lata temu ktoś mi sprzedał na przystanku autobusowym); ale to do mnie wróciło już przy pierwszym pobieżnych spotkaniu ze stadium, które realizuje zupełnie inne założenia estetyczne niż wszystkie te konceptualnie plumkające płyty; nowy keszler to muzyka, która gdzieś tam czaiła się już w tle ostatniej laurel halo, rzecz na swój sposób kojąca i stymulująca zarazem, zadziwiająca jednocześnie prostotą i złożonością, medytacyjną ambientowość przeciwstawiająca niespokojnie pędzącym perkusjonaliom; kolejne odsłuchy utwierdziły mnie i w tym, że to wcale nie muzyczna meblościanka, i że dobrze, że nie zostałem chłopcem od onkyo, bo wtedy mógłbym mimowolnie tak uznać (♪ „we live in pathetic temporal urgency”)
9. the armed only love
tę katorżniczą cechę rozpościerającą się od rytmiki po ekspresję, która zwykle cechuje regularne mathcore’owe płyty, only love nie tyle wygładza, co porządkuje niespotykanym jak na te obszary stylistyczne groove’m; ściany hałasu potrafi umiejętnie równoważyć adekwatną melodyką; rezultat jest nietuzinkowy i magnetyzujący (♪ „on jupiter”)
8. robyn honey
choć jestem miłośnikiem przebojowej lekkości, którą robyn konsekwentnie wprowadza do muzyki pop od czasu jej wielkiego nowego elektropopowego otwarcia w 2005 roku, przyznam, że przy okazji pierwszych zapowiedzi nieszczególnie wierzyłem w ten krążek; robyn potrafi robić świetne rzeczy, ale w ostatniej dekadzie sama uciekała od formatu płyty długogrającej, z jednej strony niepotrzebnie rozmieniając się na drobne, z drugiej skłaniając do zastanowienia się nad powodami takiego stanu rzeczy; tymczasem tam, skąd po cichu jakiś czas temu wycofała się annie, robyn nadal króluje; nie tylko wciąż z wyczuciem miesza pierwszorzędny pop z deephouse’owym sznytem, ale jej tegoroczny krążek demonstruje jednocześnie osobistą ewolucję i ponadczasowe brzmienie; jak zawsze u robyn robotyka miesza się ściśle z emocjami i nigdy nie wiadomo, czy pod koniec utworu będziemy tańczyć, czy płakać — najpewniej płakać, tańcząc (♪ „human being”)
7. idles joy as an act of resistance
joy as an act of resistance to nie tylko piekielnie dobra punkowa płyta pełna znakomitych refrenów i niesamowitej energii potrafiącej jednoczyć ludzi, przekraczać granice, obalać mury, skrojona zarówno pod względem brzmienia, jak i poruszanej tematyki pod słuchacza z krwi i kości w 2018 roku z problemami 2018 roku i wrażliwością 2018 roku — nie żaden idealistyczny historiofilski bełt puszczony z tęsknoty za tym, że kiedyś to młodzi walczyli, umieli się postawić, a dziś marnują wieczory na play station, zamiast nadstawiać karku w imię ideałów swoich ojców; joy as an act of resistance to przede wszystkim piekielnie dobra punkowa płyta zespołu, któremu na mnie zależy, który nie jest obcy i daleki, który nie występuje z pozycji wielkiego artysty, który wie lepiej; to płyta, której słuchając, czuję się częścią idles, czuję, że to ja sam śpiewam o sobie i dla siebie, ale i o was i dla was, o nas i dla nas (♪ „television”)
6. sophie oil of every pearl’s un-insides
jako fanboj poprzedniej odsłony sophie z początku nie byłem przekonany, jak czytać tę nową, ale przełożyła tu swoje własne doświadczenia na transformację muzyczną tak ściśle, że choćby ze względu na bagaż emocjonalny, nie dało się tej płyty zignorować; i love every person’s insides nie tylko wyciąga odrealnioną z założenia konstrukcję bubblegum bassu z jego cyfrowej strefy komfortu do prawdziwego świata, który musi nie tylko stać z nim w sprzeczności, ale stawiać mu oczywisty opór; to przede wszystkim zapis osobistej metamorfozy, rytuału przejścia, przepoczwarzenia, w centrum którego znajdziemy wielowymiarową dekonstrukcję plastiku zobrazowaną zestawieniem klasycznego bubblegum bassu z glitchowym, industrialnym wonky; sophie stapia się ze swoimi elektronicznymi kolażami z nie mniejszą wirtuozerią niż w zeszłym roku uczynił to arca; to esencja nowego popu, odrębny fascynujący dźwiękowy świat, transdźwiękowa odyseja kosmiczna, ale i jedno z tych dzieł sztuki, które przez osobistą perspektywę i artystyczne meritum są w stanie zmieniać percepcję spraw ważnych w wymiarze społecznym (♪ „whole new world/pretend world”)
5. noname room 25
room 25 to piękne przedłużenie debiutanckiego mikstejpu noname — tamtych myśli i tamtej stylistyki; o ile jednak telefone stanowiło zamknięty i uporządkowany zapis okresu wyrastania z młodzieńczości, o tyle drugi album noname jest dojrzalszy i bardziej otwarty, i formalnie, i tematycznie; w centrum dalszym ciągu stoi sama noname i jej życie; punkt ciężkości płynnie przeniesiono jednak na room 25, tytułem jasno nawiązującym do kryzysu wieku młodego, z wyrastania z młodzieńczości na wchodzenie w dorosłość i poszukiwanie własnej tożsamości; najwyraźniejszą zmianą jest jednak okołohiphopowy produkcyjny anturaż — tam gdzie telefone rozpływało się w neo-soulu, room 25 zanurza się w jazzie; i czyni to równie wielowymiarowo; nie chodzi nawet o dobór odcieni jazzu, które stały się budulcem krążka, choć niewątpliwie też, ale o samą strukturę płyty zrealizowaną w zgodzie z regularnie przewijającym się w tekstach mottem artystki — „everything is everything”; ta muzyka żyje na wielu poziomach, wychodzi poza proste hiphopowe patenty, umyka linearnej narracji i pomimo tego, że bierze na warsztat sprawdzone, niekiedy wręcz klasyczne środki, zestawia je adekwatnie w świeżych konfiguracjach; nie ucieka od konwencji, ale nie popada w odtwórczość czy twórczy marazm; inspiruje się, by inspirować, czerpie z wielu konwencji, by naturalnie stworzyć własną (♪ „self”)
4. 공중도둑 무너지기
k-pop trochę dla mnie umarł — amerykański sukces bts to jedynie potwierdzenie tego, że mainstream przejmuje niezalowe trendy w rozwodnionej formie i z ogromnym opóźnieniem; odsiecz przyszła niespodziewanie ze strony enigmatycznej jednoosobowej grupy co płytę zmieniającej aliasy — szybko okazało się, że pod innym płaszczem już przed trzema laty skroiła (wówczas zupełnie przegapiony) metafolkowy krążek; crumbling, które zapewniło artyście dotarcie do szerszej międzynarodowej publiczności to kontynuacja tamtych motywów i stylów, psychodeliczny folk najwyższej próby na miarę najlepszego okresu twórczości grizzly bear, ze względu na azjatyckie korzenie szeroko porównywany do kultowych fishmansów, przez równie rozmyte połączenia gatunkowe wymykające się utartym klasyfikacjom; aktualne, ale czerpiące swoją siłę rażenia z ponadczasowych wzorców estetycznych, złożone, ale nienachalne, mimo bariery językowej szczere i emocjonalne; wreszcie, wielokrotnie lepsze niż jakakolwiek k-popowa płyta, jakiej miałem okazję słuchać (♪ „gameun deut”)
3. kacey musgraves golden hour
czasem, jeśli nie spisze się myśli na gorąco, człowiek na tyle oswaja się z płytą, że staje się częścią jego codzienności, trudną do uchwycenia jako coś autonomicznego; wtedy pozostaje mu pisać o sobie i w ten sposób może mieć poczucie, że w jakiś pośredni sposób pisze też o muzyce, która się z nim zespoliła; był moment, że miałem w garści istotę golden hour, potrafiłem przekonująco rozprawiać o tym, jak przecedzenie countrypopowej tkanki i błyskotliwego, ale nienachalnego songwritingu musgraves (wywodzącego się z nashville, ale od samego początku jej kariery wykraczającego poza jego mury) przez 90sową softrockowo-dreampopową produkcję sprawiło, że oddałem się tej muzyce bez reszty; wyłuskiwałem ze spójnej międzygatunkowej tkanki kolejne składowe i nierzadko szeroko otwierałem oczy ze zdumienia; ale nie było rady — prędzej czy później musiałem zatopić się w tej ciepłej, bezpretensjonalnej, ale zrobionej z wyobraźnią płycie; często mówi się, że to negatywne doświadczenia są tymi bardziej pobudzającymi kreatywnie; tym bardziej cieszę się, że musgraves potrafiła tak adekwatnie przekuć na swoją muzykę te pozytywne (♪ „golden hour”)
2. rosalía el mal querer
rosalía wspólnie z el guincho śmiało przekracza granice flamenco, popu i r&b; świadomie sięga po auto tune, wykorzystuje odgłosy otoczenia i fragmenty utworu justina timberlake’a; wszystko to wplata we własną ikonografię na granicy bluźnierstwa, w której religijne symbole przypisuje bardzo ludzkim doświadczeniom, na czele z tytułową złą miłością — miłością, która prowadzi do zguby; prezentuje nieznany od dziesięcioleci u anglosasów wokalny kunszt diwy flamenco i bez wahania wpisuje go w szeroko pojęty tropikalny pop; i w tej sferze poniekąd miesza sacrum i profanum, ale przede wszystkim jednak zgodnie z duchem oryginalnego flamenco tworzy muzykę, która dociera do ludzi, momentami sięgając też absolutu; el mal querer to formalnie najbardziej innowacyjna, przemyślana i najlepiej skrojona płyta minionego roku (♪ „bagdad”)
1. kadhja bonet childqueen
powab minnie riperton, artyzm kate bush i gatunkowa żonglerka godna esperanzy spalding — oto kadhja bonet w krzywdzącym jej indywidualizm, wirtuozerię i talent uproszczeniu; jej wydana w połowie tego roku druga studyjna płyta childqueen jest bowiem podróżą do zupełnie innego wymiaru muzyki soul — inspirowanej na różnych poziomach mistyczną kosmogonią i psychodelicznym popem późnych lat 60; songwritersko bywa odrobinę ekscentryczna, ale jest jej znacznie bliżej do artpopowych kanonów przebojowości niż większości wydawnictw z nurtu alternatywnego r&b, którym tę łatkę doczepiono; to uniwersalna płyta osadzona poza czasem, w dużej mierze sama kreująca swój kontekst i dająca się różnorako czytać — z jednej strony wciągająca słuchacza głęboko w swoje meandry, z drugiej — współistniejąca z nim, jego tęsknotami, potrzebami i refleksjami i dająca mu się do pewnego stopnia modelować; childqueen kadhji bonet to wielowarstwowy, harmonijnie zaaranżowany, autonomiczny artystyczny byt (♪ „mother maybe”)