miałem przez kilkoma tygodniami rzadką okazję, by przyjrzeć się swoim wyborom muzycznym na przestrzeni minionego dziesięciolecia i muszę szczerze przyznać, że im bardziej starałem się oddać w nich to, co wydawało mi się popkulturowym sosem wcześniejszych dwunastu miesięcy, tym dalsze są mi tamte wybory teraz; rozumiem je oczywiście, ale nie dokonałbym ich dziś; jako nawet bardziej kuriozalne postrzegam próby wyjścia poza siebie — w wariancie budującym, by poszerzyć własny horyzont, stać się słuchaczem bardziej świadomym i zaakcentować symbolicznie, nawet jeśli tylko samemu przed sobą, te zmiany; w wariancie pospolitym, bardziej zresztą prawdopodobnym — zaimponowania jakoś komuś czymś; nie znaczy to oczywiście, że moje dawne podsumowania były pustą pozerką, im bliżej dziś, tym mniej losowych i koniec końców nieinteresujących typów; wiedząc to wszystko, w tym roku ułomne postrzeganie kulturowej adekwatności wymieniłem na emocje i uczucia; tym samym zapraszam na przegląd tego, co najlepszego wyłuskałem z własnej muzycznej bańki w przeciągu ubiegłego roku
— alfabetycznie
„bmo”, ari lennox
„dalla dalla”, itzy
„doble tic azul”, putochinomaricón
„karma”, lucky daye
„manifest”, andrew bird
„missing you”, ingrid michaelson
„only child”, tierra whack
„receipts”, serpentwithfeet, ty dolla $ign
„solo de mi”, bad bunny
„sympathy”, vampire weekend
„the lay down”, dram, h.e.r., watt
„there will be blood”, kim petras
„una vida”, natalia lafourcade
„when a cowboy trades his spurs for wings”, gillian welch, david rawlings
„when i wasn’t watching”, mandy moore
25. sakanaction 834.194
niemal straciłem nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek usłyszę coś od sakanaction po tym, gdy niedługo po premierze fenomenalnego singla „shintakarajima” w 2015 roku rozpłynęła się w powietrzu; aż sześć lat zajęło czołowej japońskiej elektropopowej formacji wypuszczenie kolejnego krążka; w kontraście do światowych trendów grupa zebrała na tę okoliczność swoje najlepsze singlowe momenty z ostatnich kilku lat (w tym wspomniane „shintakarajima”), wydając masywny dwupłytowy album 834.194 mieszający nowe numery z remiksami i bisajdami — dwutorowo z neodyskotekowym dyskiem pierwszym i melancholijno-odkrytkowym drugim; to bardzo klasyczny krążek, wdzięcznie nieodkrywający ameryki, doskonalący formułę piosenkowego j-popu wychodzącą ze słonecznego city popu lat 70., a jednak przyjęty z otwartymi ramionami, dzięki witalności, melodyjności i swoistej niezatapialności alternatywnego popu w dobie artystycznego trapu (♪ „shintakarajima”)
24. dorian electra flamboyant
ci, którzy czekali na debiutancki longplay hanny diamond, prawdopodobnie zapętlają go od listopada; ci, którzy pokładali nadzieje w charli xcx albo szukali suplementu do zeszłorocznego krążka sophie, powinni dać szanse dorianowi electrze, którego kwiecisty debiut ugrzązł co prawda w stylistycznym rozkroku między pozorowaną awangardą a onieśmielająco przebojowym popem podobnie jak gfoty przed kilkoma laty, ale najbardziej kompetentnie syntezuje stylistyczno-ideowey post-bubblegumbassowy paradygmat, swoim nieskruszonym kolorytem zręcznie krusząc normy płciowe i toksyczną męskość (♪ „career boy”)
23. madison mcferrin you + i
przyznam szczerze, że nie do końca wierzyłem w pierwszą epkę madison mcferrin niezarejestrowaną w formie a cappella; jak sama twierdzi, zaczęła nagrywać muzykę w takiej formie, ponieważ nie potrafiła jej wyprodukować; dzięki temu znalazła własną niszę, którą pięknie nawiązała do dziedzictwa swojego ojca; tym razem jednak za produkcję odpowiada jej brat taylor i pod jego skrzydłami dotychczas kameralna madison stała się roztańczona i eklektyczna — jak w singlowym „try”, w którym samoświadomy tekst zestawiono z pulsującym klubowym bitem; osią jej muzyki wciąż jednak są osobiste teksty i neo-soulowa melodyka; mcferrin jest fenomenalną wokalistką pozbawioną manieryzmów i skłonności do prześpiewywania, dzięki czemu doskonale akcentuje treść piosenek; słychać to we wieńczącym epkę stonowanym „fallin’”, gdzie lekka melodycznie, miłosna mgiełka unosi się nad progresywnym downtempo; madison mcFerrin z muzyką brzmi równie zjawiskowo co a cappella! (♪ „fallin'”)
22. 33emybw arthropods
arca na kwasie, fatima al qadiri na sterydach, pan records na przypale; dekonstrukcja idm-u, footworku i drum and bassu, która poszła zbyt daleko, krzyżując świnię ze szczurem, a ośmiornicę z pająkiem; bezpardonowo drwi ze swoich orientalnych korzeni, bezlitośnie siekając tradycyjne sample i mechaniczne perkusyjne salwy w chaotycznej rytmicznej jatce (♪ „induce”)
21. o terno atrás/além
o terno uprawia tropikalistyczną duchologię; atrás/além to pod każdym względem hołd dla muzycznego dziedzictwa caetano veloso; subtelnie zaaranżowany introspektywny pop czerpiący garściami z kulturalnego dorobku mpb od ponad półwiecza przetwarzającego sambę, choro i bossa novę na język amerykańskiego folku, czy w tym wypadku, soft rocka; nie żyję na co dzień współczesną muzyką brazylijską, ale staram się nie spuszczać z oczu jakichkolwiek potencjalnie interesujących fuzji tradycji z nowymi środkami wyrazu; atrás/além to obok tegorocznego krążka any frango elétrico (śmielej żonglującego muzycznymi mariażami, ale przez instrumentalne kreacje odleglejszego emocjonalnie) najbardziej autentycznie brzmiący album mpb i na swój sposób spełnienie drzemiącego we mnie samozwańczego brazylisty o odrodzeniu ukochanego mpb w formie i kształcie adekwatnym do xxi wieku (♪ „volta e meia”)
20. rf shannon rain on dust
rf shannon przychodzi z odsieczą wszędzie tam, gdzie w tym roku zawiódł beck; owszem, jest znacznie głębiej zatopiony w klasycznej americanie niż beck kiedykolwiek był, ale w jego wizji onirycznej gitarowej psychodelii nie próbuje forsować śmieciowego songwritingu, ale ukrywa piękne ponadczasowe melodie; rok temu w recenzji jego trickster blues uznałem krążek za „stosowny soundtrack do czynienia odprężających ucieczek w głąb siebie niż przełomowy gatunkowy mariaż”; sekunduję tę opinię przy rain on dust (♪ „wild rose pose”)
19. andrew bird my finest work yet
tytuł zeszłorocznego krążka andrew birda (my finest work yet) wydał mi się początkowo ostentacyjnie buńczuczny; postanawiając sprawdzić jego zgodność z prawdą wpadłem jednak po uszy w sidła zastawione przez autora, który od lat cierpiał na przewlekły syndrom rozmieniania się na drobne; do tego stopnia, że od kilku lat wyrokowałem, że najlepsze, co mogłoby przydarzyć się jego muzyce to sensowna kompilacja najlepszych momentów, którą swego czasu zastąpiłem sobie zresztą plejlistą własnego autorstwa; tymczasem bird, choć zwyczajnie robi swoje, w swoim własnym bardzo charakterystycznym stylu z dramatycznym wokalem, folkowymi skrzypkami, słabością do rewiwalu popowych patentów przełomu lat 60. i 70. i mnóstwem staromodnego pogwizdywania, zebrał wreszcie solidny zestaw piosenek; bez wykrętów stawił czoła formie pełnoprawnego longplaya pełnoprawnym zestawem pełnoprawnych piosenek autorskich; jest liryczny i defetystyczny; don’t pretend you can’t hear — wykrzykuje w swoim „manifeście”; nie obracam więc głowy w drugą stronę, zamieniam się w słuch (♪ „sisyphus”)
18. little simz grey area
podskórnie czuję, że ta płyta nie pasuje ani do mnie, ani do mojej listy, ale jest tak obezwładniająco dobra, że jebać to; simz jest wyszczekana, ma świetne flow i sporo do przekazania; grey area bywa mroczne i gęste, ale od czasu do czas rozładowuje napięcie, zręcznie flirtując z klasycznym neo-soulem; to kompaktowa, melodyjna i imponująco drobiazgowo wyprodukowana (przez inflo) płyta, do której nie da się nie wracać; czarny koń tego roku (♪ „wounds”)
17. sheena ringo sandokushi
ringo, świętująca właśnie dwie dekady na scenie, zbierała się do wypuszczenia sandokushi od pięciu lat; rezultat okazał się przedziwny, ale w magnetyzujący sposób; piosenkarka ucieleśniająca swoją dyskografią japońskie rozumienie eklektyzmu po raz kolejny przeszła sama siebie, tworząc płytę totalną, na której zestawia gitary elektryczne z autotune’m, kościelne wokale z akordeonem, orkiestrowe aranże z post-gabberową rytmiką i to wszystko zlepione umiłowaniem do musicalowych melodii doskonale razem gra; no bo w końcu jak daleko pada ringo od jabłoni? (♪ „tokyo”)
16. miranda lambert wildcard
nie było mnie u boku mirandy, gdy przed trzema laty dwupłytowym the weight of these wings rozstawała się z blake’m sheltonem — minęliśmy się, choć obiecałem sobie, że wrócę jeszcze z odpowiednią uważnością do tamtej mirandy; lambert od ponad dekady jest jednym z moich ulubionych głosów współczesnego radiowego country, z którym zaprzyjaźniłem się pewnego lata jako młokos; wildcard to jej powrót do melodyjnych refrenów, ciętych puent i zawadiackich gitarowych aranży; niezobowiązująca, niegłupia płyta na beztroskie lato, która ukazała się jesienią; wyróżniam z podziwu, ale i z tęsknoty (♪ „mess with my head”)
15. joan shelley like the river loves the sea
joan shelley, folkowa pieśniarka z appalachów, nagrywa już od prawie dekady, ale ja usłyszałem ją dopiero w zeszłym roku; może dlatego nie odniosłem wrażenia, że jej ostatnia płyta jest kolejną porcją czegoś znanego, na co się czeka, wobec czego ma się oczekiwania, których niezaspokojenie można ostentacyjnie wyrażać, grzmiąc i ciskając; tymczasem bez oczekiwań u shelley poczułem się jak u siebie — sielskie piosenki, które nadal we mnie dojrzewają, choć album znam od listopada, proste, ale z nutą songwriterskiej niezależności w stylu laury marling, pobrzmiewają the everly brothers, vashti bunyan, dawnymi górskimi głosami kentucky (♪ „the fading”)
14. sunn o))) life metal
po koncertowym rozczarowaniu sunn o))) przed kilkoma laty nie sądziłem, że będę jeszcze kiedyś słuchał ich muzyki z przyjemnością; ale że life metal okazało się ucieleśniać moje wyobrażenia o modelowym drone doom metalu, postanowiłem przyjąć przeprosiny; w centrum tej muzyki jak zwykle stoją medytacyjność i powtarzalność; nieśpieszna rytmika burdonowych riffów ma w sobie gęstość jakiej łaknie doom i posępną mistykę, której trzeba drone’om; zwłaszcza że sunn o))) kradną zeitkratzerowi anturaż i u kresu apokaliptycznego rytuału zastępują gitary wiolonczelą (♪ „between sleipnir’s breaths”)
13. hermann nitsch / koehne quartet albertina quartett: 2 streichquartett in 6 sätzen für 2 violinen, viola und violoncello
hermann nitsch, jeden z akcjonistów wiedeńskich, znany raczej jako performer i malarz szokujący austriaków swoim teatrem orgii i misteriów w przededniu rewolucji seksualnej, to dziś 80-letni staruszek, powszechnie uznawany stateczny artysta pokazywany w centrach kulturalnych europy; gdy pierwszy raz usłyszałem jego drugi kwartet smyczkowy, z ciekawością, choć pobieżnie prześledziłem jego wcześniejszą dyskografię; imponującą jak na malarza; mimo wszystko nie słuchałem — to nasze pierwsze spotkanie; zdumiało mnie, że nie ma w tej muzyce nic z teatralności, której można by oczekiwać; nie jest co prawda skromna, ale nie przytłacza, zaskakująco — wabi przystępną dysonantycznością; doskonale udaje schnittkego i scelsiego jednocześnie; przyznaję, nie da się jej słuchać jako przygniatającego półtoragodzinnego monolitu, ale doskonale robi robotę podzielona na części czy, jak twierdzi nitsch, na zdania; wyraża się wówczas łagodniej i mniej dojmująco; i w taki sposób zalecam dawkować (♪ „2. streichquartett: i.”)
12. men i trust oncle jazz
sophisti-pop inspirowany my bloody valentine, w kontekście mojej wieloletniej pasji do udręczania się muzyką, która nie pozwala mi odpocząć, ale stwarza takie pozory, nie mógł nie zwrócić mojej uwagi; oncle jazz to jedna z wielu zeszłorocznych płyt, które rodziły się latami, a finalnie ujrzały światło dzienne przed końcem dekady, jakby ze strachu, by nie oddzielić się od własnych korzeni, choć wcześniej prace nad nimi postępowały nieśpiesznie; nie doświadczymy tu jednak muzycznie niczego, co mogłoby na taki pośpiech wskazywać — to muzyka, która ze względu na bogactwo inspiracji i mnogość stylistycznych i kulturowych wątków musi być odniesieniem sama dla siebie; to płyta, przy której teoretycznie, po oględnym odsłuchu jej sophisti-indie-dream-hypnagogic-popowej tkanki, można odpocząć, ale faktycznie okazuje się pokrętnie stymulująca; nieznośny zestaw zbyt wielu zbyt krótkich piosenek, które zbyt często okazują się zbyt przyjemne, by móc przestać aktywnie ich słuchać; płyta roku w kategorii muzyka do windy, przez którą przegapisz własne piętro (♪ „show me how”)
11. dj nigga fox cartas na manga
pochodzący z angoli dj nigga fox od zawsze jawił mi się jako wzorowy reprezentant muzyki ery internetu, śmieszek, memiarz i rozbójnik, który za nic ma przyjęte konwenanse, podąża własnym bocznym torem, by uderzać we własnym tempie z drugiego planu i zazwyczaj trafiać w sedno; jego długogrający debiut cartas na manga musi być więc wybitnym eksponatem muzyki memicznej; afro-house’owe bangery łączy z post-tradycyjną portugalską rytmiką podobnie jak robią to ninos du brasil, choć korzystając z zupełnie innych środków; fox jest królem przepastnego randomu, orędownikiem tropikalnego bubblegumu, strażnikiem nachalnej polistylistyki plądrującej głowy osłupiałych klubowiczów (♪ „nhama”)
10. solange when i get home
na when i get home solange obrała sobie za cel wyrażenie uczuć i emocji przy pomocy dźwięku. formalnie to krążek z natury post-minimalistyczny, na ile tylko soul, czy raczej inkrustowany trapem artystyczny mariaż nowego soulu i r&b, może być post-minimalistyczny. treść z kolei powinna być tu rozumiana bardziej jako materia dźwiękowo-werbalna. wszystko to pieczołowicie, i bezkompromisowo wyprodukowane na skraju thundercatowskiej progresywnej wizji neo-soulu i inspiracji brzmieniem klasycznego rapu brudnego południa lat 90. nie bez znaczenia dla modułowego uszeregowania materii i produkcyjnej precyzji osiąganej tu na odrębnych zasadach w każdej kolejnej części jest zaplecze kreatywne solange. to artystyczna kolaboracja w najpełniejszym tego słowa znaczeniu — z kontrolą w rękach piosenkarki, która z pomocą swojej doborowej świty realizuje swój własny artystyczny projekt — sentymentalną podróż do matecznika — rodzinnego houston lat 90. nie jest to jednak ani faktyczna podróż, ani dosłowna retrospekcja — brzmienie i emocje when i get home to efekt podróży, która już się dokonała, i retrospekcji, która w swojej pierwotnej formie musiała już mieć miejsce. i choć kolejne refleksje dają się czytać na rozmaite sposoby, w czystym ujęciu nowy album solange jawi się przede wszystkim jako osobista przeprawa piosenkarki — szczera i melancholijna, ale też abstrakcyjna i różnorodna jak materia, z której się wywodzi (♪ „almeda”)
9. quelle chris guns
choć tytuł najbardziej uduchowionego rapera roku powędrował do ybn cordae’a (sorry, kanye), guns quelle chrisa na swój sposób stanęło w tym pojedynku w szranki, bo pomimo za produkcję nie odpowiadał tu ani cam o’bi, ani matt martians, nowojorski raper wraz bitmejkerem chrisem keys wyczarowali tutaj podobnie plumkająco-stukający post-soulowy świat; nawet w bardziej hardych momentach (a jest ich tu trochę) guns jest albumem, który się do słuchacza łasi, otacza go, zataczając coraz mniejsze kręgi, raczej niż przytłacza, powala na ziemię z klamką przy skroni; tematycznie to oczywiście album zaangażowany społecznie politycznie, w którym tytułowe spluwy są i punktem wyjścia do poruszania rozmaitych wątków, w dużej mierze mocno amerykańskich, i powracającym co rusz motywem przewodnim; co ja jednak wiem o politycznym hip hopie? w jaki sposób rezonuje ze mną? rezonuje, jeśli jednocześnie harmonizują ze mną gdzieś na drugim planie między nieśpiesznie płynącym bitem a główną ścieżką wokalu uduchowione chórki, rezonuje, jeśli charyzmatyczny inteligentny raper zręcznie porusza się na pulsującym podkładzie, jeśli vibe całości przy kolejnym odsłuchu niespodziewanie zgrywa się z vibe’m mojego wieczoru; quelle chris po dekadzie w podziemiu wreszcie zabłysnął płytą skrojoną na miarę jego raperskiego talentu (♪ „straight shot”)
8. black midi schlagenheim
niby rock umarł, co roku się o tym trąbi, a później grupy takie jak black midi debiutują krążkami takimi jak schlagenheim i całą tę pogadankę należy zaczynać od nowa, z nowego punktu; nie jest to co prawda płyta na miarę oczekiwań głosujących na trójkowy top wszech czasów, ale już bywalcy offa powinni być ukontentowani; nigdy nie byłem mathrockowcem, ale słuchałem spiderlandu wystarczająco, by po latach docenić jego post-jazz-rockową polyrytmię, zwłaszcza, gdy to tylko element towarzyszący doskonałemu gitarowemu hałasowi, a wszystko koniec końców kokieteryjnie i przewrotnie, bo zgodnie z bardzo ściśle ustalonym porządkiem, zmierza ku entropii; to muzyka momentami dziwnie znajoma, a zaraz potem niepokojąco nowa, zawsze jednak ekscytująca, frapująca, dowodząca tego, że owszem, umarł, nibyrock (♪ „953”)
7. jaimie branch fly or die ii: bird dogs of paradise
niewiele tworzy się ostatnio jazzu tak barwnego i ilustracyjnego jak tegoroczny krążek nowojorskiej trębaczki jazzowej i kompozytorki jaimie branch, druga część jej projektu fly or die; słychać to dobitnie w centralnym punkcie płyty — dwuczęściowym „prayer for amerikkka” inspirowanym muzyką mariachi i nowoorleańskim bluesem; muzyka branch bywa taneczna i przystępna, ale nierzadko eksperymentuje, co (dzięki bigbandowemu instrumentarium) nie przytłacza, miewa narratorkę, ale stroni od klasycznych wokalnych refrenów, często ucieka w tropiki, ale nadal brzmi bardzo amerykańsko; ten najbardziej witalny, pozytywny i eklektyczny jazzowy album roku, dzięki wielości inspiracji nie przestaje słuchacza stymulować i zaskakiwać; nie uświadczymy tu jednak na szczęście momentów, gdy ugina się pod ciężarem własnych ambicji — doskonale mierzy siły na zamiary (♪ „love song”)
6. kokoko! fongola
był w wielkim pięknie sorrentino taki fragment, w którym jedna z bohaterek z egzaltowaną wyższością oznajmia, że w jazzie poza etiopskim ethio jazzem nie dzieje się już nic interesującego; ta wypowiedź mieszająca w równym stopniu snobistyczne znawstwo wykreowane na potrzeby towarzyskiego ping ponga i post-kolonialistyczną selektywność dźwięczy mi w głowie, ilekroć tylko odkryję afrykańską płytę czy label, które powierzchownie zawrócą mi w głowie; tak było w 2015, kiedy z kinszasy na księżyc wyleciała mbongwana star, w 2017, gdy w ugandzie eksplodowało nyege nyege tapes i ich tanzańska kompilacja sounds of sisso, tak jest i teraz, gdy do kinszasy po raz kolejny zaprowadził mnie afro-house’owy projekt kokoko! wydawany przez angielską oficynę transgressive; moja wiedza o kiszasie ogranicza się do ogólnikowego pojęcia o tradi-modern przybliżonego dopiero w poprzedniej dekadzie zachodnim słuchaczom przez konono n°1 i prognoz, które mówią, że za sto lat będzie to jedno z najludniejszych miast na świecie z populacją równą dwóm współczesnym polskom; ale nie jestem w stanie zignorować fongoli — jeśli mbongwana star łączyło plemienną rytmikę z techno, electro i funk-rockiem w taneczny miks, kokoko! intensyfikuje znacząco taneczny charakter kongijskich fuzji stylistycznych; lokalność materiału wyraża się w języku, sposobie śpiewania i rytmice, ale wykorzystane środki stylistyczne to import z zachodu; i super! to nowoczesne granie zachowujące przy tym lokalną tożsamość; historia zatoczyła koło — tak jak the talking heads 40 lat temu inspirowali się afryką, tak kokoko! bierze na warsztat post-talkingheadsowy amerykański dance-punk i robi z niego kreatywny użytek (♪ „azo toke”)
5. shafiq husayn the loop
nie steve lacy, nie anderson .paak, nie thundercat, ale shafiq husayn jest prawowitym spadkobiercą myśli klasycznego neo-soulu; wydane po dziesięcioletniej przerwie the loop uprawomocnia panowanie pogrobowca mistycznego tria sa-ra na nieprawdopodobnym tronie; husayn po wieloletnim rozpędzie kontynuuje z tego samego punktu, w którym zakończył na psychodelicznym shafiq en’ a-free-ka dekadę temu, podobnie jak przed kilkoma laty black messiah sekundowało voodoo d’angelo; to album złożony, pulsujący, klimatyczny, witalny, melodyjny, post-hiphopowy, progresywny, zręcznie wykorzystujący zdobycze awangardystów do żonglowania nastrojem i klasyczną soulową melodyką; w żadnym razie muzyka z nagłówków gazet przełamująca schematy i ujmująca krytykę, ale ponadczasowo dobra płyta pozostająca blisko słuchaczy, wnosząca w ich codzienność pierwszorzędny neo-soulowy groove (♪ „between us 2”)
4. tyler, the creator igor
był kiedyś taki brytyjski komediodramat niefortunnie zatytułowany przez polskiego dystrybutora dumni i wściekli, w którym w jednej ze scen doświadczony aktywista tłumaczy świeżakowi, że środowisko lgbt ma długą tradycję przejmowania obelg rzucanych pod ich adresem i czynienia z nich swoich własnych auto-epitetów; po odważnym scum fuck flower boy z 2017 zastanawiałem się, jaką ścieżkę na kolejnym krążku obierze tyler i w zasadzie, choć oczywiście nie dosłownie, wpisał się w tę cytowaną wyżej tradycję; igor byłby najbardziej gejowską płytą w historii hip hopu głównego nurtu, gdyby nie to, że w zasadzie nie jest płytą hiphopową — co najwyżej hiphopującą; tyler od dawna miotał się pomiędzy hardymi rapsami a progresywnym soulem — flower boy był nim bez reszty podszyty, a igor, koncepcyjna opowieść o nieszczęśliwej miłości w 12 aktach, sprowadza hip hop do środka wyrazu pan-soulowej ekspresji twórczej; to niezwykle kompetentny muzycznie, żonglujący nawiązaniami do psychodelicznych klasyków gatunku, przepełniony empatią, otwartością i emocjonalnością krążek; kojące i dramatyczne, szczere i odważne studium humanizmu (♪ „gone, gone”)
3. mary lattimore & mac mccaughan new rain duets
śledzę mary lattimore od kilku lat, ale dopiero teraz, choć to jej dwie wcześniejsze płyty (collected pieces z 2017 i hundred of days z 2018 roku) można było określić jako przełomowe) obudził się we mnie bakcyl wyniesienia na osobisty ołtarzyk, pod nieobecność joanny newsom, kolejnej utalentowanej harfistki; może to przez rozkoszne utwory na harfę pera nørgårda, którymi zasłuchiwałem się rok wcześniej, a z całą pewnością dzięki wydanej miesiąc przed new rain duets kompilacji japońskiego ambientu z lat 80-tych kankyō ongaku wydanej przez light in the attic, dla której straciłem rozum; istota new rain duets — czterech błyskotliwych elektroakustycznych dialogów lattimore z gitarzystą superchunk makiem mccaughanem zdaje się zawierać gdzieś pomiędzy; to piękne dźwiękowe obrazki progresywne na tyle, by nie tracić uwagi słuchacza, wystarczająco zaś eteryczne, by medytować, czytać, odpoczywać; harfa lattimore często pełni tu tę samą funkcję, którą w tradycyjnej muzyce okresu edo sōkyoku sprawowało japońskie koto — harmonizowało z otoczeniem, oszczędnie i elegancko uwypuklało każdy krok, powiew wiatru, spadający z drzewa liść; syntezatorowe tło mccaughana szaleńczo zapętlające kolejne fluktuacje pędzącego świata pozostając w kontrapunkcie, twórczo dialoguje z harfą lattimore (♪ „ii”)
2. bonnie „prince” billy, bryce dessner & eighth blackbird when we are inhuman
when we are inhuman spadło na mnie niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba — zakrzyknąłby przysłowiarz; trzy podmioty twórcze: samotny jeździec alternatywnego country — bonnie „prince” billy, kompozytor i multiinstrumentalista znany głównie z the national — bryce dessner oraz zespół specjalizujący się w wykonaniach muzyki steve’a reicha — eighth blackbird — zebrały się, by tchnąć w piosenki tego pierwszego nowe życie; efekt jest zupełnie niedzisiejszy, choć raczej pozostawiony poza czasem aniżeli anachroniczny — oto rozmyślne post-minimalistyczne aranże dessnera i kunsztowne wykonawstwo eighth blackbird wraz z intymnym, ale nie przygaszonym, billy’m na pierwszym froncie w akcie nieoczywistej wędrówki po archiwaliach songwriterskich płodnego twórcy otworzyły zupełnie nowe drzwi do jego dyskografii; ładne, proste piosenki w harmonijnej, swojskiej, kameralnej oprawie z eksperymentalnym finiszem, u których podłoża leży folk, ale których estetyczne macki sięgają hen, hen, hen (♪ „one with the birds”)
1. whitney forever turned around
forever turned around to, w kontekście raczej chłodnego przyjęcia drugiej płyty whitney, tytuł podwójnie adekwatny, by nie napisać — niemalże proroczy; panowie wypuścili płytę, której nie spodziewał się ich własny fanbejs — leniwie podbijającą kameralną americanę soulowym poszyciem i dalece wykraczającą poza zwyczajowe kategorie estetyczne indie folku; to prostolinijne, wyciszone granie zbierające w jedną całość kilka sposobów myślenia o muzyce — wychodzące z indiefolkowego korzenia, ale zaaranżowane i wykonane w konwencji blue-eyed-soulu, posiłkujące się gitarami, niestroniące od kameralnych aranży, ale w centrum stawiające specyficzny miejski groove — podobnie jak czynili to wcześniej natalie prass czy sufjan stevens, ale jednak inaczej; whitney w niemal każdej z nowych piosenek lirycznie trafiają na emocjonalne przepaści, ale ogrywają je tak kojącym, ciepłym i empatycznym wokalno-instrumentalnym anturażem, pieczołowicie utkanym z wielości organicznych muzycznych nici, że nie sposób postrzegać forever w kategoriach traumy i zgryzoty; przeciwnie, to podnoszący na duchu, ujmujący szczerością i prostotą perfekcyjny jesienny krążek — dla mnie jesieniarza, i dla ciebie, jesieniaro! (♪ „giving up”)