emocjonalny, nie intelektualny — tak było; i wiecie co? bawiłem się świetnie; podczas gdy wkoło chór malkontentów po raz kolejny umartwia się nad kondycją muzyki, ja po raz pierwszy od lat nie potrafiłem zamknąć swojej rocznej listy w 40 pozycjach; wybrałem (jakże profesjonalnie!) najmniej, na ile mogłem przystać sam przed sobą, przypadkiem 44, ale mógłbym pewnie i dwa razy tyle (co dałoby 88, ostatnio dość niepopularną liczbę — jeszcze ktoś mógłby zarzucić mi symbolizm, co już samo w sobie byłoby godne pożałowania — i dla mnie, i dla zarzucającego, no bo hej) i nadal miałbym poczucie, że to zestaw solidny i ciekawy; słuchajcie muzyki, to dobrze robi
44. Aaron Dilloway The Gag File
dilloway niezmiennie najbardziej uroczym ze wszystkich taśmociągów; gdy w trakcie kontrolnego odsłuchu jestem już niemal przekonany, że gag file nie dorasta do fenomenu modern jester sprzed dekady (bo nie dorasta), kolejnym utworem dilloway udowadnia, że wciąż potrafi błyskotliwie huczyć i buczeć, jest może przesadnie melancholijny i zaszumiony, ale the gag file to pierwszorzędny (i co ważne — zupełnie niezobowiązujący) dźwiękowy trip przypominający wszystko to, za co dillowaya kochamy najbardziej (♪ „switch”)
43. Django Bates’ Beloved The Study of Touch
choć w zeszłym roku muzyczny świat zwrócił oczy na batesa głównie ze względu na jego udział w gwiazdorskim projekcie anouara brahema (wraz z tym davem hollandem i tym jackiem dejohnettem), jego własne eleganckie trio fortepianowe w jałowym dla mnie jazzowo roku (trochę z mojej własnej winy, heh) wydało mi się pozycją mniej obwarowaną; do batesa nie należy podchodzić z nożyczkami, trzeba pozwolić mu popłynąć, najlepiej wieczorową porą, ale sobotnim dżdżystym przedpołudniem też się sprawdzi (♪ „senza bitterness”)
42. Rina Sawayama Rina
solidna metapopowa epka, która nie traci nic ze swojego powabu niezależnie od tego, czy podejdziemy do niej bezpośrednio czy ironicznie; sawayama jako trzon stylistyczny ukochała sobie ścisłą fuzję popu i r&b święcącą triumfy na listach przebojów całego świata w czasie milenijnego przełomu, dzięki przebojom britney spears, christiny aguilery czy *nsync (albo po prostu maxa martina); nie ma się jednak wrażenia, że piosenkarka spóźniła się o półtorej dekady — to raczej zwiastun kolejnego rychłego stylistycznego zwrotu w światowej popkulturze, wynikający z nostalgii za muzyką dzieciństwa obecnych 20-latków; nawet bez darkchilda czy wspomnianego martina na podorędziu, udaje się sawayamie perfekcyjnie odwzorować melodykę i charakter misternie zaprojektowanego przez nich popu — całość przefiltrowana przez vaporowe produkcje clarence’a clarity’ego i niewątpliwe inklinacje z prince’m lat 80. daje się czytać na wiele różnych sposobów, przez co niechybnie wkracza na terytorium muzyki popularnej o ambicjach artystowskich (♪ „cyber stockholm syndrome”)
41. Chloe x Halle The Two of Us
gdzieś pomiędzy duchem półpiosenkowego blonde franka oceana, truchłem abstrakcyjnego r&b ze szkoły theesatisfaction a ciepłym brzmieniem klasycznego neosoulu znalazły się chloe x halle; dziewczęta przekornie, ale świadomie wybrały dla swojego pierwszego mikstejpu niemalże punkową formę, zamykając szesnaście mikroutworów w zaledwie 25 minutach muzyk; mimo tego wbrew pozorom słowem, które najlepiej opisuje the two of us nie jest szkicowość, ale przygoda, bo choć chloe x halle bez wątpienia podzielają pasję theesatisfaction do postminimalistycznie zapętlonych refrenów, z powodzeniem udało im się tę koncepcję rozciągnąć na cały krążek, co przy gęsto posianych, wykrojonych pewną ręką zmianach i tempa, i melodii, dało miejsce jeśli nie najbardziej satysfakcjonującej, to z pewnością najbardziej kreatywnie stymulującej płycie r&b tego roku (♪ „poppy flower”)
40. Timber Timbre Sincerely, Future Pollution
choć fani i krytycy kręcą nosem wokół konwersji organicznego brzmienia timber timbre na syntezatory, ich dyskografia zyskała na tym niebanalny fabularny twist — wciąż dogłębnie noirowy, wciąż na swój sposób anachroniczny i freakowy, ale uderzający raczej w klimat neo-noir niż secesyjnego antywesternu (♪ „floating catherdral”)
39. King Krule The Ooz
pominąć tegoroczną płytę king krule’a w podsumowaniu o inklinacjach mimo wszystko krytycznych to tak, jakby nie słyszeć niczego; można i pewnie fascynująco spędzić godziny, próbując dekonstruować urzeczywistnioną przez niego z naturalnością wizję metarocka; jestem zaintrygowany (♪ „dum surfer”)
38. Kacy & Clayton The Siren’s Song
she & him w wersji polno-łąkowej z kwiatami we włosach i bez retromanieryzmu albo ktoś ogromnie rozkoszny (pokroju the everly brothers) wsiada w wehikuł czasu (tym razem przekornie do teraźniejszości) i zafascynowany płytami steve’a earle’a z lat 90. nagrywa prostolinijną, osadzoną trochę jednak poza czasem płytę (♪ „just like a summer cloud”)
37. Saz’iso At Least Wave Your Handkerchief at Me: The Joys and Sorrows of Southern Albanian Song
fascynujący świat albańskiej tradycyjnej muzyki folkowej, o której nie wiem absolutnie nic, ale słucham z prawdziwym przejęciem; znakomite lekarstwo na odrobaczenie dobrego imienia królestwa albanii nad wisłą (♪ „bëje dru në përcëllime”)
36. Flotation Toy Warning The Machine That Made Us
tam gdzie fleet foxes i the national zaniemogli, spod ziemi wyrosło flotation toy warning, którzy do follow-upu swojego jedynego w swoim rodzaju debiutu bluffer’s guide to the flight deck zabierali się przez 13 lat; nowy album londyńczyków to w 2017 jeden z nielicznych obronionych przyczółków starej szkoły indie popu (progresywnie przedzierającego się od kameralnego folku, przez nową psychodelią aż po alternatywny rock) z melodiami, aranżami, emocjami i pomysłem, jak sensownie zebrać w całość 60 minut muzyki, której prawdopodobnie mało kto będzie chciał jeszcze w ogóle słuchać (♪ „i quite like it when he sings”)
35. Étienne Daho Blitz
daho błądzi w oparach dymu papierosowego między anachronicznym, ale progresywnym romantyzmem oscara wilde’a a planem zdjęciowym scorpio rising; jest eteryczny i zmysłowy jak przed laty i nie traci ani trochę z dawnego animuszu; blitz romansuje z rockowymi aranżami, ale jego podstawą pozostaje plastyczny psychodeliczny synthpop o chansonowskim rodowodzie, ale z bondowskimi implikacjami (♪ „les cordages de la nuit”)
34. Tyler Childers Purgatory
choć jego brzmienie momentami potrafi być bardziej tradycyjne niż na wczesnych płytach johnny’ego casha, dzięki pozbawionemu maniery wokalowi i współczesnej produkcji, ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że purgatory to wyprawa w przeszłość; childers ma wyobraźnię, zarówno tę muzyczną, jak tę i cechującą dobrego gawędziarza, dzięki czemu jego opowieści słucha się z zainteresowaniem (♪ „feathered indians”)
33. K.Flay Every Where Is Some Where
ucieleśnienie wszelkich metapopowych ambicji; to niemal bezsprzecznie najlepsze od dawna połączenie alternatywnego r&b, indie rocka, art popu i świadomego hip-hopu, które nie jest ani alternatywnym r&b, ani indie rockiem, ani art popem, ani świadomym hip-hopem; k.flay ze swoim talentem do pisania chwytliwych refrenów i ciętych puent z pomocą trójki producentów robi z tego gatunkowego kalejdoskopu najlepszy możliwy użytek — mieszając wszystko w wielobarwnym, post-90sowym miksie rozmaitych wpływów i inspiracji (♪ „giver”)
32. Ninos du Brasil Vida eterna
ninos du brasil kontynuują kurs na łączenie brazylijskiej batucady i minimalistycznego, plemiennego techno; tym razem zbaczają odrobinę w stronę industrialu, ale wraz z vida eterna potwierdzają, że to kurs słusznie obrany i „kto jak nie oni”; w ciasno zakreślonym rytmicznym tunelu bez odpowiedzi pozostawiają jedynie pytanie o płeć nietoperza na okładce (♪ „a magia do rei, pt. 2”)
31. Marty Stuart and His Fabulous Superlatives Way Out West
przyśniło mi się, że pisałem o tej płycie, chociaż wcale nie pisałem i spędziłem kilka dobrych minut, aby ten tekścik odszukać — bezskutecznie; co mi się nie przyśniło: stuart, który honky tonk i hillbilly ma we krwi, nagrywa oniryczną płytę z neotradycyjnymi opowieściami o kowbojach, cytując obszernie ennio morricone i rocknrollowe bakersfield, gdzie każda piosenka jest jak scena z wymyślnej westernowej fantasmagorii, a wszystkie razem łączą się w pierwszoligowy koncepcyjny krążek (♪ „way out west”)
30. Slowdive Slowdive
slowdive robią to, co potrafią najlepiej tzn. robią swoje; podobnie jak po my bloody valentine nie słychać po nich upływu czasu, trochę dlatego, że shoegaze osadzono poza czasem, a trochę dlatego, że wciąż mają wyczucie, talent i nie rozmieniają się na drobne; slowdive jest lżejsze od m b v i absolutnie bezpretensjonalne; nieironiczny i niepaździerzowy promień słońca na trapowym niebie dla wszystkich, którzy tęsknią za alternatywnymi 90sami (♪ „sugar for the pill”)
29. Fatima Al Qadiri Shaneera
fatimie al qadiri do twarzy (choć nie stricte wizualnie) w masce złej królowej uwięzionej własnym urokiem w dark roomie gejowskiego klubu gdzieś w kuwejcie; zręcznie przełamuje kulturowe tabu i jednocześnie tworzy mroczny, bezkompromisowy, syntezatorowy pop umocowany w arabskiej tożsamości — coś, czego nie widział wcześniej ani świat zachodni, ani szeroki bliski wschód (♪ „alkahof”)
28. Bell Witch Mirror Reaper
bell witch śmiało mierzą się z niemożliwą do odtworzenia formułą dopesmokera — półtorejgodzinnego doommetalowego drona (co samo w sobie czyni mirror reaper albumem, który koniecznie trzeba przesłuchać) i co więcej mają ku temu powód — to swoiste epitafium dla zmarłego w 2016 roku perkusisty adriana guerry; dzięki powtarzalnej, slowcore’owej naturze materiału i jego pokaźnym rozmiarom odsłuchiwane w całości staje się pełnowymiarowym doświadczeniem bliskości i realności śmierci (♪ mirror reaper)
27. Kelly Lee Owens Kelly Lee Owens
wszyscy zastanawiający się co by było, gdyby christian löffler produkował grimes, mogą włączyć debiutancki longplay kelly lee owens (i, już poza konkursem na gaszenie wyobraźni dobrymi płytami, jej znakomity cover „more than a woman” aaliyah) (♪ „throwing lines”)
26. 坂本龍一 async
po latach moczenia stóp w ambiencie sakamoto wreszcie powinął nogawki i przemyślał swoje stopy; znalazł równowagę między ambientową wodą od wieloletniego moczenia stóp, urzekającym fortepianowym obliczem, echem dawnego popowego mistrzostwa a żyłką awangardzisty; async to sakamoto pulsujący, sprzeniewierzający się zastanemu porządkowi, puszczający oko w stronę akademickiej współczechy, ale zachowujący bezpieczny dystans, w zakresie dźwięków słyszalnych (♪ „stakra”)
25. Dirty Projectors Dirty Projectors
dirty projectors indiepopowy fundament na nowej płycie zastąpili alternatywnym r&b doprawionym glitchowymi loopami, w czym doskonale im do twarzy; longstreth, spiritus movens projektu, wie, jak wyjść poza schemat, jednocześnie nie wychodząc na oszołoma — traktuje r&b jako trampolinę poza klasyczną melodykę muzyki popularnej, ale nie ogranicza się do umiejętności przegryzania popowych schematów artystowskimi trickami — muzykę grupy cechuje w dalszym ciągu nietuzinkowa wrażliwość pokrewna tej, którą usłyszeć mogliśmy u solange, franka oceana, jamesa blake’a czy samphy (♪ „cool your heart”)
24. Spoek Mathambo Mzansi Beat Code
spoek mathambo, południowoafrykańskiegy producent i raper, z polotem i wrodzoną lekkością miesza regionalną odmianę afrohouse’u zwaną kwaito z elektropopem i rapem, podobnie jak przed dekadą zrobiła to m.i.a. z kuduro (♪ „sifun’imali yethu”)
23. Grizzly Bear Painted Ruins
sam przekląłem grizzly bear, gdy usłyszałem pierwszy singiel promujący painted ruins; później zacisnąłem zęby, ale niekoniecznie z nadzieją i choć nowojorski kwartet miał już swoje veckatimest (a może właśnie dlatego), udało im się obronić niepozbawiony gracji stylistyczny zwrot — painted ruins jest do pewnego momentu zadowalającą porcją tego, z czego ulepili swoje trzy poprzednie krążki, ale wyrasta na swój własny sposób poza tamten ekosystem; dzięki temu wentylowi grizzly bear nadal brzmią żywo; trudno powiedzieć, czy adekwatnie w czasie, gdy wszelkie indie jest w kreatywnym odwrocie; ich styl zawsze był ponadczasowy (♪ „aquarian”)
22. Shinichi Atobe From the Heart, It’s a Start, a Work of Art
romantyczne dub techno (♪ „first plate 2”)
21. Kelman Duran 1804 Kids
prawdopodobnie żaden gatunek muzyczny nie potrzebował rehabilitacji tak bardzo jak rozogniony przez pozbawione odrobiny ironii masy reggaeton; choć mówi się, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, a jeden niszowy nieco ponad półgodzinny longplay można z całą pewnością potraktować jako jaskółkę, oparty na spitchowanych latynoskich samplach długogrający debiut kelmana durana w zadziwiający sposób wydobywa z reggaetonu esencję, serce tropikalnych bangerów, tu podszytą niepokojem, może nawet smutkiem, na poziomie do którego radiowy nieironiczny reggaeton nigdy nie będzie w stanie dotrzeć; jednocześnie duran nie obśmiewa swoich inspiracji, stojąc w punkcie widokowym na skraju post-muzyki (♪ „6 de la mañana”)
20. Matt Martians The Drum Chord Theory
debiutancki longplay martiansa spotkał się w najlepszym razie z umiarkowanie entuzjastycznym przyjęciem — w dużej mierze nie spotkał się bowiem z jakimkolwiek przyjęciem w ogóle; oczywiście w internecie zdominowanym plagą efektu owczego pędu eufemizowanego jako hajp takie przeoczenia to codzienność; the drum chord theory to klasyczny bitowy neo-soulowy album, bardziej chyba w klimacie ostatnich produkcji thundercata aniżeli soulquarians złotego okresu, choć bez jazzowych inklinacji; bardziej szkicownik niż skończona płyta, co w erze coraz dalej posuniętej losowości w hip hopie i r&b, może być wartością; showcase słodkich refrenów i szorstkich bitów — prequel i spinoff flower boya tylera w jednym; dość pokrętne, w żadnym wypadku koncepcyjne, ale nadrabiające spontanicznością, synergią i mieszczącą się w oznaczonych ramach nieprzewidywalnością jam session; wreszcie najprzyjemniejszy (z całą prostolinijnością ukrytą w słowie przyjemność) okołosoulowy album tego roku (♪ „what love is”)
19. Hiroyuki Ura, Kenichi Kanazawa, Satoko Inoue Scores
onkyo wychodzące z tradycyjnego onkyo i stojące obok; podłużne rzeźby z aluminium symetrycznie poukładane na pięciolinii i zamienione w koncepcyjną kompozycję przy pomocy fortepianu i perkusjonaliów; a wszystko to żyje, dzięki fieldrecordingowej głębi drzemiącej w performatywnym charakterze w przeciwnym razie nazbyt układnego i odpowiedniego utworu (♪ „scores 1200” (excerpts))
18. Varg Nordic Flora Series Pt. 3: Gore-Tex City
gdzieś w skandynawii, między alessandro cortinim a yung leanem, ciemnoszarymi popołudniami powstaje płyta-pocisk, która w sensie społecznym być może jest dla europejskich społeczeństw tym, czym xo tour llif3 stało się dla amerykańskiego (♪ „stockholm city (drottninggatan, sergels torg)”)
17. Vince Staples Big Fish Theory
dzięki big fish theory niewątpliwie utalentowany, ale zamknięty do tej pory w konwencji zachodniego wybrzeża vince staples wyrasta na jednego z naczelnych awangardystów współczesnego amerykańskiego rapu; elokwentne flow i szerokie spektrum tematyczne zyskują nowe życie, dzięki prostej stylistycznej wolcie — romansie z szeroko pojętą elektroniką objawiającą się na płycie pod różnymi postaciami od hip house’u, przez uk garage i hyphy, aż po flirty z detroit techno i bubblegum bassem (♪ „homage”)
16. LCD Soundsystem American Dream
alternatywny dance nawrócony na post-punk, który nie tylko mówi ci, jak masz żyć, ale możesz do tego jeszcze sobie zatańczyć (♪ „oh baby”)
15. Nicole Atkins Goodnight Rhonda Lee
jeśli przeszła ci przez głowę myśl, że organiczne granie z pogranicza country i soulu pod banderą nashville soundu nie ma współcześnie racji bytu, zeszłoroczny krążek nicole atkins goodnight rhonda lee to pozycja do przesłuchania; atkins żongluje inspiracjami duchem roya orbisona czy barokiem lee hazlewoodu, dialoguje z the dap-kings, jest szczera i emocjonalna i potrafi sensownie zamknąć towarzyszące jej uczucia w starej jak świat formule piosenki (♪ „darkness falls so quiet”)
14. Nnamdi Ogbonnaya Drool
tegoroczny krążek amerykańskiego wywrotowca nnamdego ogbonnayi to charyzmatyczny zwrot w kierunku plastycznego hip hopu spod znaku outkast czy blackalicious — mocno osadzonego w soulu, ale jednak stricte rapowego; w tym duchu na drool typ rozwija swoją autorską wizję hip hopu, w stosunku do której określenie art rap nie byłoby ani trochę przesadzone; śmiało żongluje stylami, mieszając klasyczną atlantę i psychodeliczny neo-soul, trap i alternatywne R&B, jazz i wykręconą muzykę bitową; na terytorium pomiędzy rapem a śpiewem, czuje się jak ryba w wodzie (♪ „let go of my ego”)
13. Richard Dawson Peasant
mając w pamięci wspólną historię joanny newsom i billa callahana, byłoby niedelikatne z mojej strony, gdybym wtrącił pomiędzy nich richarda dawsona; a jednak jego zeszłoroczny album, na którym żongluje przyjmowanymi rolami i punktami widzenia, leży właśnie gdzieś wpół drogi między ornamentami newsom a (wciąż intelektualną oczywiście) prostotą callahana — zarówno aranżacyjnie, melodycznie, jak i storytellingowo; dawson lubi swoją prostą americanę w tym samym stopniu, co niekoniecznie idealnie linearną budowę swoich piosenek wieńczonej jednak raz po raz czymś w rodzaju średniowiecznej hymniczności; tym samym peasant jest dla mnie jednocześnie fascynująco nieodgadniony, jak i fascynująco znajomy (♪ „ogre”)
12. Charly Bliss Guppy
weezer gra twee pop (♪ „glitter”)
11. GFOTY GFOTYBUCKS
gfoty w kompletnym przeglądzie swoich dotychczasowych (najlepszych i bardzo złych zarazem) pomysłów na post-muzykę; jeśli ktoś w 2017 roku zasługuje na status megagwiazdy popu to właśnie ona; niestety duże media znoszą post-muzykę i kreatywne ironizowanie jedynie w przypadku amerykańskiego trapu i prawdziwa post-muzyka skazana jest na drugi obieg; i gdzie ta cyberpunkowa przyszłość, którą obiecywali carpenter, gilliam i scott (♪ „don’t wanna / let’s do it (bucks mix)”)
10. Sounds of Sisso
podróż w nieznane; w sercu tanzanii grupa lokalnych artystów łączy swoistą odmianę afrykańskiego hip hopu z tamtejszym wyobrażeniem szeroko pojętego electropopu inspirowanego shangaan electro i bongo flava; wyobraźcie sobie fuzję gqomu z kuduro, okraście ją archaicznymi syntezatorami i wszystkim, co tylko irytuje was w bubblegum bassie i przemnóżcie całość przez esencję muzycznego adhd — tak właśnie brzmi sisso (♪ „kimbau mbau”)
9. Mono no aware
podróż w nieznane; czyjeś ulotne spojrzenie wyczute na własnym barku; niepokój stopniowo przechodzący w podniecenie; kryształowa róża; napięcie narastające powoli, ale sukcesywnie od urodzenia do śmierci; glitch; rozbity ekran telefonu zaklejony półprzezroczystą tasiemką; zmarszczona, zmęczona twarz odbijająca się w szybie pustego wagoniku metra; głęboki oddech; zaparowane szkła okularów; patos rzeczy i melancholia przemijania (♪ „second mistake”)
8. William Ryan Fritch Birkitshi: Eagle Hunters in a New World
gopro o ścieżce dźwiękowej fritcha do własnego filmu napisało, że jeden człowiek brzmi tu jak 40-osobowa orkiestra i chociaż to fragment tekstu promującego projekt przez wydawcę, więc trzeba podzielić jego zawartość przez 3, w dalszym ciągu na samego fritcha przypadnie wówczas 13 i ¼ osoby, a to i tak nie lada wyczyn; fritch zebrał folkowe nagrania tradycyjnej mongolskiej społeczności birkitshi i zrobił z nich piękny przestrzenny dźwiękowy pejzaż z pogranicza plemiennego ambientu i urokliwego post-minimalu; rzecz jest prosta, może nawet momentami ckliwa, od czasu do czasu nawet odrobinę miałka, ale niesamowicie zręczna, a przy tym całkiem efektowna, przez co koniec końców chwyta za serce i rozpieszcza tych wrażliwców, którzy mają ochotę na odrobinę światła w swojej płytotece (♪ „qusbegi”)
7. Natalia Lafourcade Musas
kiedy już prawie miałem natalię lafourcade za kogoś w rodzaju meksykańskiej brodki, na złość moim marnym skojarzeniom nie nagrała zachowawczej inspirowanej rockiem z artystycznymi zapędami płyty, ale wprowadziła mnie w magiczny świat spuścizny piosenki latynoamerykańskiej; z niespotykaną dzisiaj dbałością o aranżacyjne niuanse, niekłamanym przejęciem i autentyczną bandą (w tej roli los macorinos) odkurzyła całą paletę barw tradycyjnego sudamerykańskiego folku od meksyku i kubę po szczyty andów (♪ „rocío de todos los campos”)
6. Arca Arca
„quítame la piel de ayer” — niepewnie rozpoczyna łamiącym falsetem wenezuelski producent arca w „piel” otwierającym jego tegoroczny album — intymną opowieść o rozpaczliwym pragnieniu miłości mającej wypełnić wewnętrzną otchłań dojmującej samotności; arca rozbiera się przed słuchaczem — dosłownie i w przenośni — swoje uczucia, doznania i myśli wyrażając emocjami, zarówno na poziomie brzmienia, tekstów, jak i — w znaczącej mierze — nieoszlifowanego, na wpół amatorskiego paraoperowego wokalu; dzięki temu arca jest w stanie przenieść swój mroczny, do tej pory dość chaotyczny i surrealistyczny sznyt producencki w nową sferę, gdzie tkanka muzyczna musi stanowić dopełnienie pozamuzycznej substancji — całkiem już realnej i namacalnej (♪ „saunter”)
5. Charli XCX Number 1 Angel/Pop2
muzyka pop ma zwykle dwa oblicza — to prawdziwie popularne, bijące rekordy sprzedaży i rozpoznawalności oraz to, które świadomie wykorzystuje popularne patenty, aby tworzyć nową jakość; w tej drugiej kategorii już od kilku lat brylują tuzi bubblegum bassu a.g cook i sophie, którzy w 2015 zmaterializowali się na muzycznym horyzoncie charli xcx i pop zamigotał tysiącem barw; jej tegoroczne miksjtepy to definicja nie tego, jak brzmi muzyka pop w 2017 roku, ale jak brzmieć powinna; przebojowa, ale nie prostolinijna, budowana z jednej strony na elektronicznym hip hopie, z drugiej na klasycznej piosenkowej melodyce, niegrzeczna i ironiczna, ale nie na tyle, by grać na kontrowersje (♪ „delicious”)
4. Tzusing 東方不敗
azjatyckie techno inspirowane tamtejszą tradycyjną melodyką musi wypłynąć i wypłynie na wierzch w morzu bezkształtnej motoryki, choćby finezyjnej, podobnie jak wypływa to zespolone z brazylijską batucadą; tzusing jest wybredny, świadomy i konkretny — doskonale wie, jak skonstruować kompletny i samowystarczalny industrialny pejzaż z amalgamatu miniaturowych, w pełni przetworzonych replik elementów chińskiej muzyki dworskiej (♪ 「日出東方 唯我不敗」)
3. Gas Narkopop
kiedyś na open’erze zagospodarowywano na sety didżejskie taką półokrągłą betonową tubę — czy też dziwaczny cyberpunkowy hangar na małe śmieszne samolociki — wydrążoną w zielonym pagórku — choć pewnie po prostu przysypaną ziemią z krzakami; gdyby to ode mnie zależało, to podczas tegorocznej edycji wynająłbym tę tubę i na ripicie przez całe cztery dni grał tam narkopop gas (♪ „narkopop 10”)
2. Brockhampton Saturation I II III
brockhampton nie tylko nie boją się konfrontować własnych lęków, ale na ekscentrycznie outsiderskich post-dirty-southowych bitach zamieniają odmienność i wyobcowanie w atut, który czyni ich brockhampton — pierwszym hiphopowym boysbandem ameryki; reformują amerykański hip-hop po swojemu — z jednej strony w pośpiechu i bez spójnej, jednoznacznej wizji, z drugiej — w sposób, który nie zna podziału na brudne południe, wschodnie czy zachodnie wybrzeże, pop rap, trap czy gangsta rap, hip-hop świadomy, polityczny czy eksperymentalny; nowa i stara szkoła to zatem w kontekście brockhampton poruszającego się momentami na skraju buntowniczego queerhopu pojęcia zupełnie bezużyteczne; wydane w 2017 roku trzyczęściowe saturation to nowa zupełnie mitologia; nawet z tym nie handlujcie (♪ „lamb” (extended))
1. Tyler, the Creator Scum Fuck Flower Boy
tyler, the creator skroił w tym roku swój najbardziej koherentny tematycznie i brzmieniowo album w karierze; scum fuck flower boy oparty został w dużej mierze na przytulnych neo-soulowych hookach, ale nie rozwadnia wcale zawartości tylera w tylerze — nie szuka kompromisów, ale świadomie poświęca część istoty goblina, by zrobić miejsce dla niewyeksponowanej wcześniej części tylera; nie ma tu jednak miejsca na stylistyczną i przedmiotową schizofrenię — potencjalne luki skutecznie wypełniają fantazja i absurd, ale przesłanie pozostaje czytelne — w jego centrum znajdziemy istotę wszelkiego humanizmu — odwieczną udrękę człowieka wynikającą z nieustannego mierzenia się samotnością; to nie nowy tyler, to nie tyler uciekający od umiejętnie skrojonej dla siebie przed laty kreacji, wreszcie nie tyler pragnący rehabilitacji czy desperacko szukający akceptacji, a po prostu tyler, the creator ze wszystkimi kreatywnymi przymiotami i konsekwencjami własnej persony, tu, na poczet kolejnej artystycznej kreacji, wychylający własną twarz zza maski goblina; to jednak w żaden sposób nie czyni go nagim czy bezbronnym; nie rezygnuje z siebie — wyraża siebie; posługując się językiem gombrowiczowskim, może rzec, że tyler doprawił sobie wreszcie zupełnie ludzką gębę; niezależnie od wszystkiego to płyta, po przesłuchaniu której ma się ochotę chwycić tylera mocno za rękę i długo nie puszczać (♪ „911 / mr. lonely”)
powyżej plejlista z wyszczególnionymi hajlajtami, a tutaj całe płyty w zupełnie losowej kolejności