
A decade in life and music: pozycje 100-51.
*
obiecałem sobie, że przed końcem września zamknę wiszący nade mną przez niemal rok temat osobistego płytowego podsumowania dekady, którym ostatecznie odfiltruję to, co miało znaczenie największe od tego, co tylko wydawało się je mieć, ale jeszcze przed sfinalizowaniem listy zdążyłem poróżnić się sam ze sobą — to naiwne sądzić, że cokolwiek jest definitywne; „boją się ludzie przemiany? a co może dziać się bez przemiany?” — pyta retorycznie marek aureliusz; te same prawidła, które odnoszą się do całości rzeczy, doskonale opisują też to, jak zachowują się dzieła muzyczne i nasze mniemanie o nich; koniec końców ważniejszy niż wartościowanie ich jest pretekst, by móc z nimi jak najpełniej obcować i to jest bezsprzecznie największym moim pożytkiem z tworzenia tej listy; koniec końców, cytując po wtóre aureliusza, „to co chwalimy, nie staje się przez to ani gorsze, ani lepsze”; a że wydaje nam się inaczej?
oddaję zatem do waszej dyspozycji drugą część mojej muzycznej listy wspomnień, wrażeń i wyobrażeń z lat 2010-2019; bon appétit et bon voyage!

50. |
rosalía el mal querer 2018
|
rosalía po wydaniu el mal querer stała się jednoosobową hiszpańską instytucją muzyczną; zanim jednak się to stało, zachwyciła świat kreacją, której wcześniej nie było; wspólnie z el guincho śmiało przekroczyła granice flamenco, popu i r&b; świadomie sięgnęła po auto tune, wykorzystała odgłosy otoczenia i fragmenty utworu justina timberlake’a; wszystko to wplotła we własną ikonografię na granicy bluźnierstwa, w której religijne symbole przypisuje bardzo ludzkim doświadczeniom, na czele z tytułową złą miłością — miłością, która prowadzi do zguby; to tutaj wybrzmiał nieznany od dziesięcioleci u anglosasów wokalny kunszt diwy flamenco, bez wahania wpisany tu w szeroko pojęty tropikalny pop; i w tej sferze poniekąd zmieszało się sacrum i profanum, ale przede wszystkim jednak zgodnie z duchem oryginalnego flamenco rosalía stworzyła muzykę, która dociera do ludzi, momentami sięgając też absolutu ♪ „malamente”, „de aquí no sales”

49. |
charli xcx number 1 angel / pop 2 2017
|
muzyka pop ma zwykle dwa oblicza — to prawdziwie popularne, bijące rekordy sprzedaży i rozpoznawalności oraz to, które świadomie wykorzystuje popularne patenty, aby tworzyć nową jakość; w tej drugiej kategorii już od kilku lat brylują tuzi bubblegum bassu a.g cook i sophie, którzy w 2015 zmaterializowali się na muzycznym horyzoncie charli xcx i pop zamigotał tysiącem barw; charli nie tylko odnalazła na tym podwójnym mikstejpie swoje brzmienie, ale apgrejdowała pop do wersji 2.0; na tym samym fundamencie (choć nieco bardziej zachowawczo) ufundowała dwa swoje kolejne krążki, które mimo braku ostentacyjnych przebojów okazały się triumfem jakościowego popu; charli jest tu przebojowa, ale nie prostolinijna, czerpiąca z jednej strony Z elektronicznego hip hopu, z drugiej z klasycznej piosenkowej melodyki, niegrzeczna i ironiczna, ale nie na tyle, by grać na kontrowersje ♪ „track10”, „emotional”

48. |
luzmila carpio yuyay jap’ina tapes 2014
|
kiedyś zacząłem spisywać listę płyt, które moim zdaniem są jedyne w swoim rodzaju, tzn. nic innego mi znanego nie jest w stanie pod kątem brzmienia, charakteru, klimatu stworzyć z nimi w prostym zestawieniu w miarę tożsamościowego zbioru; gdyby nadal gdzieś tę listę miał, z pewnością dopisałbym do niej muzykę luzmily carpio — trochę dlatego, że nie znam się na muzyce wysokich andów, a trochę dlatego, że gdy próbowałem, pod wpływem carpio, się poznać, nic z tego, do czego dotarłem nie było w stanie w jakimkolwiek stopniu równać się z nagraniami na tej płycie; yuyay jap’ina tapes to kwintesencja muzycznych odkrytek — na krążku wraz z obszernymi komentarzami (których nie miałem jeszcze okazji zgłębić) i tłumaczeniami tekstów znalazło się siedemnaście utworów nagranych na początku lat 90. w ramach realizowanego pod okiem unicefu projektu promocji liternictwa wśród ludności quechua; efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania i wyobrażenia o tradycyjnej muzyce andyjskiej; słuchanie tych barwnych, plastycznych, w dużej mierze podnoszących na duchu utworów to jak oglądanie galaktyk przez teleskop hubble’a — fascynujące i jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, którego nie da się ani niczym zastąpić, ani właściwie opisać ♪ „riqsiqa kasunchik”, „warmip kawsaynin”

47. |
tzusing dōngfāng bùbài 2017
|
jedna z tych płyt, które nawiedzają mnie jak duchy, nie tylko ze względu na wspólną stylistykę z upiornym kwaidanem kobayashiego, ale przede wszystkim dlatego, że fizyczna kopia po premierze wyślizgnęła mi się z ręki o włos; to azjatyckie techno inspirowane tradycyjną chińską melodyką; dzięki temu musiało wypłynąć i wypłynęło na wierzch w morzu bezkształtnej motoryki, choćby finezyjnej, podobnie jak wypłynęło to zespolone z brazylijską batucadą u ninos du brasil; tzusing jest wybredny, świadomy i konkretny — doskonale wie, jak skonstruować kompletny i samowystarczalny industrialny pejzaż z amalgamatu miniaturowych, w pełni przetworzonych replik elementów chińskiej muzyki dworskiej ♪ „rì chū dōngfāng wéi wǒ bùbài”

46. |
ryuichi sakamoto async 2017
|
po latach moczenia stóp w ambiencie na async sakamoto wreszcie powinął nogawki i przemyślał swoje stopy; znalazł równowagę między ambientową wodą od wieloletniego moczenia stóp, urzekającym fortepianowym obliczem, echem dawnego popowego mistrzostwa a żyłką awangardzisty; async to sakamoto pulsujący, sprzeniewierzający się zastanemu porządkowi, puszczający oko w stronę akademickiej współczechy, ale zachowujący bezpieczny dystans, w zakresie dźwięków słyszalnych ♪ „andata”, „stakra”

45. |
john maus we must become the pitiless censors of ourselves 2011
|
to z jednej strony idealna muzyka do prześladowania kogoś (jako soundtrack — do podążania za kimś ciemnymi krętymi uliczkami z gazetą z wyciętymi otworami na oczy), z drugiej zaś idealna płyta do prześladowania tego, kto jej słucha (jako płyta-prześladowca); maus jest kompletnym kosmitą — te piosenki są niemożliwie wręcz przebojowe, niemożliwie prostolinijnie czerpią z 80sowego synthpopu, uosabiając coś w rodzaju pastiszowego wcielenia depeche mode, ale teatralne wykonanie i dziwaczna produkcja, brudna i odległa zarazem, sprawiają, że twórczość mausa staje się sama dla siebie najlepszym kontekstem ♪ „keep pushing on”, „quantum leap”

44. |
uncle acid & the deadbeats blood lust 2011
|
na grobie electric wizard zatańczył w 2011 roku uncle acid, który wykradł ze skansenu wszystko to, co najlepsze w muzyce black sabbath i tchnął w to, przy pomocy jakichś czarnoksięskich rytuałów, nową energię; psychodeliczne, świdrujące, brudne granie wyrosłe na fascynacji tak latami 60. jak i okultyzmem — to musi działać na wyobraźnię i działa; dzięki blood lust doom metal w 2011 nabrał jakiegoś dziwnego nowego kształtu wyrosłego z kształtów doskonale przecież znanych; słuchałem tego wówczas w niemałą ekscytacją i wciąż z ekscytacją wspominam to dziś ♪ „i’ll cut you down”

43. |
gil scott-heron i’m new here 2010
|
i’m new here to jedna z tych płyt, które przeszły do historii w momencie premiery; po szesnastu latach milczenia ojciec chrzestny rapu wrócił z krążkiem produkcji richarda russella — retrospektywnym i introspektywnym, ale brzmieniem śmiało spoglądającym w przyszłość — łączącym blues z klaustrofobiczną elektroniką, a kanyego westa z folkowymi i jazzowymi tradycjami spoken word; to także płyta trzech wymownych coverów — elektryzującej reinterpretacji klasycznego bluesa delty roberta johnsona w „me and the devil”, ekstatycznego remiksu napisanej przez brooka bentona dla bobby’ego blanda soulowej ballady „i’ll take care of you” i akuratnej reimaginacji tytułowego „i’m new here” uszytego dla herona jakby na miarę przez folkowego oryginała billa callahana; to płyta, o której nie udało mi się zapomnieć, choć wcale nie stała się z miejsca moją ulubioną — nieokiełznany magnetyzm tych nagrań, profetyzm ich brzmienia sprawił, że gdzieś zupełnie poza tą płytą zacząłem gila scotta-herona postrzegać jako część mnie, ducha może, co bezwiednie za mną krąży ♪ „new york is killing me”, „where did the night go”

42. |
owen pallett heartland 2010
|
mój związek z owenem pallettem (piszę „mój”, bo biedaczek nic o tym nie wie) to opowieść o pozornym odtrąceniu i odtrąceniu faktycznym; gdy pallett bitą dekadę temu wypuścił swój heartland nic nie wiedziałem o jego przeszłości jako final fantasy — prędko się to zmieniło, co prawda, ale nie zaimponował mi zupełnie; i heartlandem, tak się sam przynajmniej zapewniałem, nie zaimponował mi też; aż do czasu kolejnego krążka in conflict, który gdy okazał się prawdziwym rozczarowaniem, otworzył mi oczy na moją nieustającą miłość do heartland; ta objawiła się raz jeszcze, gdzieś w zeszłym roku, gdy ni stąd, ni zowąd wróciłem do tej fantastycznej muzycznej historii zilustrowanej kosmicznie pulsującym kameralnym folkiem — stworzyłem nawet w przypływie chwili mikroplejlistę, gdzie zestawiłem palletta z the age of adz sufjana stevensa; tak go też kładę na półce z płytami; mam nadzieję, że jest im razem dobrze ♪ „keep the dog quiet”, „lewis takes off his shirt”

41. |
joanna newsom divers 2015
|
spotify od jakiegoś czasu odmawia mi prawa do odtworzenia choćby jednego krótkiego fragmentu tej płyty — nie ma jej oczywiście na streamach, ale mam ją zapisaną w lokalnej bibliotece; ta przeszkoda zrodziła przygodę, wlała sens w album, który, choć piękny, był dla mnie do tej pory mimo wszystko jednak pustym kształtem; dopiero pięć lat po premierze, gdy ekscytacja już dawno opadła, a znużenie ekscytacją minęło, jestem w stanie usłyszeć divers tak, jak chciałem słuchać go od samego początku; to, co wcześniej opisywałem strojnymi epitetami, teraz nie potrzebuje opisu — newsom wyczarowała tu świat zupełnie odrębny od jej poprzednich światów, choć przy pomocy pozornie podobnych środków — harfy, melotronu i klawesynu, prostych melodii i zawiłych tekstów, umiejętnym operowaniu tajemnicą, tradycji folku z appalachów ♪ „waltz of the 101st lightborne”, „you will not take my heart alive”

40. |
women public strain 2010
|
to moja ulubiona okładka tych dziesięciu lat i główny powód, dla którego w ogóle po tę płytę sięgnąłem; dziatki brudnego noise’owego post-punku, wnuki rockowych koncepcji the velvet underground i my bloody valentine w jednym, ojcowie założyciele viet cong, później przezwanego preoccupations, bo wiadomo — polityka; pamiętam doskonale, że dopiero gdy tamten skład stał się kultowy, tej płycie oddano należne honory, a tymczasem od samego początku trafiała w sam środek mojego brudnego noise’owego serduszka; tak jest i dziś ♪ „narrow with the hall”

39. |
mighty sparrow sparromania! wit, wisdom and soul from the king of calypso, 1962-1974 2012
|
nie było na odkrywanie dziedzictwa króla calypso lepszego momentu niż premiera tej przekrojowej kompilacji od czasu ukazania się wyprodukowanego przez vana dyke’a parksa hot and sweet w 1974 roku; zanim londyńska oficyna strut wzięła pod lupę najbardziej płodny okres karaibskiego pieśniarza punkt zaczepienia do wejścia w obszerną dyskografię sparrowa zwyczajnie nie istniał; skoro tylko wagonik podjechał, siłą rzeczy i ja postanowiłem wskoczyć i powiem wprost — moje życie przez sparrowem było znacznie gorsze: źle spałem, łamało mnie w krzyżu, nie dojadałem; i tylko porcja zremasterowanego dansingowego calypso z jego tropikalnym kolorytem i gorącą krwią, ale pod krawatem i w cekinowej marynarce, mogła postawić i postawiła mnie na nogi! sparrow nadal czeka, by zostać odkrytym przez zachodnie masy i być może nigdy się nie doczeka, ale tym samym nadal będziemy nie dojadać i źle sypiać ♪ „shango man”, „ah diggin’ horrors”

38. |
dram big baby dram 2016
|
według eryki badu gdyby george clinton, ol’ dirty bastard i d’angelo mieli dziecko, to nazywałoby się dram; trudno zaprzeczyć — dram to największy słodziak trapu, który zadebiutował płytą doskonale równoważącą to co poważne i zupełnie bzdurne, to co wesołe i urocze i konkretny uliczny swag; koleś z naturalną lekkością tworzy pierwszorzędny neo-soul na trapowych bitach czy też trap rap z neo-soulowymi refrenami — to zupełnie bez znaczenia; łączenie nowoczesnego hip hopu ze śpiewanymi refrenami przychodzi mu łatwiej niż westowi, chance’owi the rapperowi i drake’owi razem wziętym; bez pomocy autotune’a znakomicie syntezuje od lat dążące do połączenia totalnego rap i r&b ♪ „cash machine”, „outta sight”

37. |
the-dream love king 2010
|
the-dream w 2010 roku naprawdę wciąż był królem r&b — jego kariera miała posypać się chwilę później; po love vs money, w mojej opinii najbardziej finezyjnym krążku r&b w długiej historii gatunku, zamknięcie jego miłosnej trylogii nie mogło okazać się rozczarowaniem; love king zbudowany na tym samym produkcyjnym i melodycznym fundamencie jest hołdem dla prince’owskiej energii, staranności i seksualności; słychać to najlepiej w syntezatorowym sercu krążka „yamaha”, ale ten etos w mniej lub bardziej swagowej formie jest obecny we wszystkich nagraniach na krążku; jak zwykle dream funduje słuchaczom emocjonalny i brzmieniowy rollercoaster — jego refreny mogą nie być idealne, ale jego produkcje nigdy nie zawodzą; fenomenalny przykład rhythm&bluesowego pietyzmu ♪ „february love”, „yamaha”

36. |
timber timbre sincerely, future pollution 2017
|
choć fani i krytycy kręcili nosem wokół konwersji organicznego brzmienia timber timbre na syntezatory, ich dyskografia zyskała na tym niebanalny fabularny twist — wciąż dogłębnie noirowy, wciąż na swój sposób anachroniczny i freakowy, ale uderzający raczej w klimat neo-noir niż secesyjnego antywesternu; nie spodziewałem się, że zatopię się w ten świat i przepadnę, ale któregoś dnia, zobaczyłem nad miastem wieczorne niebo tak piękne, że aż przystanąłem; i na tę chwilę, zupełnie niespodzianie, musiałem usłyszeć „floating catherdral” — choć minęło już wiele miesięcy od mojego ostatniego spotkania z timber timbre; to objawienie ujęło mnie nie tyle swoją akuratnością, co tanim melodramatyzmem, którym od tej chwili podszyta jest dla mnie ta wspaniała płyta ♪ „floating catherdral”, „sewer blues”

35. |
natalia lafourcade musas vol. 1 + 2 2017-2018
|
kiedy już prawie miałem natalię lafourcade za kogoś w rodzaju meksykańskiej brodki, na złość moim marnym skojarzeniom nie nagrała zachowawczej inspirowanej rockiem z artystycznymi zapędami płyty, ale wprowadziła mnie w magiczny świat spuścizny piosenki latynoamerykańskiej; z niespotykaną dzisiaj dbałością o aranżacyjne niuanse, niekłamanym przejęciem i autentyczną bandą (w tej roli los macorinos) odkurzyła całą paletę barw tradycyjnego sudamerykańskiego folku od meksyku i kubę po szczyty andów ♪ „tu sí sabes quererme”, „danza de gardenias”

34. |
pc music volume 1 + volume 2 2015-2016
|
tak powinna brzmieć muzyka pop — z wyobraźnią i bez stylistycznych kompromisów; istota pc music leży w świadomości artystycznej — akcie przetworzenia wielu inspiracji, od eurodance’u po glitch hop, na perfekcyjnie przebojową muzykę taneczną; i choć robili to przez lata w wielu rozmaitych odsłonach, ta podwójna kompilacja jest z jednej strony zapisem rodzącego się, nie bez potknięć i wątpliwości, bubblegum bassu, z drugiej perfekcyjnym zapisem pewnego lata, którego już nigdy nie będzie ♪ „don’t wanna / let’s do it”, „only you”

łabędzi świat ulubionego technopopowego tria z hiroszimy; na level3, w całości wyprodukowanym, napisanym i skomponowanym przez yasutakę nakatę, producent odleciał z krainy japońskiego post-electro-disco w stronę europejskiego edm-u i cięższego house’u; level3 to trochę album-poligon, na którym, zgodnie z tym, które porównanie bardziej do was trafia, albo udaje mu się bezpiecznie ominąć wszystkie potencjalne miny, albo wręcz przeciwnie wszystko wybucha często i gęsto; oba twierdzenia są zresztą na swój sposób prawdziwe; nakata balansuje na krawędzi, odważnie wplatając w struktury popowych piosenek hardą elektronikę rozdzierającą doskonale radiowe single „spending all my time” czy „spring of life”; bardziej niż wcześniej stawia na doświadczenie wynikające z obcowania z całym krążkiem; fenomenalna popowa produkcja ♪ „spending all my time”, „1mm”

32. |
arnaud rebotini someone gave me religion 2011
|
someone gave me religion to płyta, na której uczyłem się, o co chodzi w progresywnej elektronice; to z jednej strony zupełnie sprośny kolaż gatunkowy mieszający techno z elektro house’m, a szkołę berlińską z paryskim funkiem, z drugiej zaś wszystko to ma ręce i nogi — od trzynastu pierwszych minut miłości po chór martwych kochanków; to chłodna i kanciasta płyta, efekciarska, a jakże, ale wcale nie mniej efektowna i efektywna ♪ „extreme conditions demand extreme responses”

podróż w nieznane; czyjeś ulotne spojrzenie wyczute na własnym barku; niepokój stopniowo przechodzący w podniecenie; kryształowa róża; napięcie narastające powoli, ale sukcesywnie od urodzenia do śmierci; glitch; rozbity ekran telefonu zaklejony półprzezroczystą tasiemką; zmarszczona, zmęczona twarz odbijająca się w szybie pustego wagoniku metra; głęboki oddech; zaparowane szkła okularów; patos rzeczy i melancholia przemijania ♪ „second mistake”

30. |
andy stott passed me by + we stay together 2011
|
podwójny debiut andy’ego stotta, już wówczas opiewany przez wszystkie modne technomordki w moim otoczeniu, sprawił, że sam uwierzyłem, że mam czego szukać w techno i że jest w tej muzyce brzmienie i styl, które mogę uznać za bliskie; jeszcze przed premierą bardziej kultowego jednak luxury problems stott przyjechał do katowic na off festival i na zakończenie któregoś z lineupów zagrał w festiwalowym namiocie wyborny dubowy set, który dosłownie dał słaniającemu się ze zmęczenia na nogach mnie nowe taneczne życie — obudził się we mnie, jak przypuszczam nigdy wcześniej i nigdy później, duch dzikiego rejwera i na tej trawie, we własnym zakątku zatłoczonego całkiem namiotu poznałem życie, o jakim w ogóle nie wiedziałem, że jest; od tamtej pory bywa, że w moich żyłach w piątkowe wieczory płynie hipnotyczne dub techno ♪ „intermittent”, „stitch house”

kiedyś na open’erze zagospodarowywano na sety didżejskie taką półokrągłą betonową tubę — czy też dziwaczny cyberpunkowy hangar na małe śmieszne samolociki — wydrążoną w zielonym pagórku — choć pewnie po prostu przysypaną ziemią z krzakami; gdyby to ode mnie zależało, to podczas tegorocznej edycji wynająłbym tę tubę i na ripicie przez całe cztery dni grał tam narkopop gasa ♪ „narkopop 10”

28. |
whitney forever turned around 2019
|
forever turned around to, w kontekście raczej chłodnego przyjęcia drugiej płyty whitney, tytuł podwójnie adekwatny, by nie napisać — niemalże proroczy; panowie wypuścili płytę, której nie spodziewał się ich własny fanbejs — leniwie podbijającą kameralną americanę soulowym poszyciem i dalece wykraczającą poza zwyczajowe kategorie estetyczne indie folku; to prostolinijne, wyciszone granie zbierające w jedną całość kilka sposobów myślenia o muzyce — wychodzące z indiefolkowego korzenia, ale zaaranżowane i wykonane w konwencji blue-eyed-soulu, posiłkujące się gitarami, niestroniące od kameralnych aranży, ale w centrum stawiające specyficzny miejski groove — podobnie jak czynili to wcześniej natalie prass czy sufjan stevens, ale jednak inaczej; whitney w niemal każdej z nowych piosenek lirycznie trafiają na emocjonalne przepaści, ale ogrywają je tak kojącym, ciepłym i empatycznym wokalno-instrumentalnym anturażem, pieczołowicie utkanym z wielości organicznych muzycznych nici, że nie sposób postrzegać forever w kategoriach traumy i zgryzoty; przeciwnie, to podnoszący na duchu, ujmujący szczerością i prostotą perfekcyjny jesienny krążek — dla mnie jesieniarza, i dla ciebie, jesieniaro! ♪ „giving up”, „forever turned around”

27. |
sufjan stevens the age of adz 2010
|
the age of adz bez wątpienia wprowadziło nową jakość nie tylko do twórczości sufjana stevensa, już wówczas bogatej, żywej, różnorodnej, ale także do kanonu nowego popu w ogóle; rolling stone być może nie dostrzegł tego przy okazji swojej rewizji zestawienia najlepszych płyt wszech czasów, ale to się stało — sufjan stevens nagrał krążek potężny, bogaty i eklektyczny, zarówno jeśli chodzi o feerię zaadaptowanych brzmień, jak i bezlik kontekstów i małych adaptacji, z których ulepił swój nowy świat — futurystycznie utopijny, stapiający ze sobą orkiestrę symfoniczną i glitchową elektronikę, jakby od zawsze były sobie pisane (a nie były); taki album larger than life, a to wcale nie jego pierwszy, bo przecież wszyscy zwiedziliśmy z nim stan illinois; kto tak jak on potrafi w xxi wieku łączyć nowatorskie autorskie muzyczne formaty z przeszywającą emocjonalną otwartością? ♪ „impossible soul”, „all for myself”

26. |
frank ocean channel orange 2012
|
channel orange to pierwszy świadomy album nowej fali r&b i jeden z nielicznych w soulu od czasów świetności marvina gaye’a czy curtisa mayfielda; ocean, z mijających się wzajemnie historii, przy pomocy słonecznego klasycznego soulu spod znaku steviego wondera i minimalistycznych funkujących syntezatorów, w bezliku najdrobniejszych detali zaprojektował zupełnie odrębny świat — wyrazisty i prawdziwy; zręcznie zademonstrował, że we współczesnym r&b było i wciąż jest jeszcze bardzo wiele do osiągnięcia, jeśli chodzi o formę i treść; do zdominowanego przez puste teksty i generyczne bity gatunku, z naturalną lekkością wprowadził nową świeżość — natchnienie i substancję, jakich brakowało tam od lat; to szczery i zaangażowany album — skrupulatny zapis myśli współczesnego człowieka czującego i poszukującego — pełen świadomie postawionych pytań, na które nie ma łatwych i jednoznacznych odpowiedzi ♪ „thinkin bout you”, „pink matter”

25. |
nightingale string quartet langgaard: the string quartets 2012-2014
|
przez trzy lata z rzędu na początku minionej dekady duński kwartet nightingale w częściach wydobywał na światło dzienne esencję jednego ze najbardziej niedocenionych narodowych kompozytorów danii rueda langgaarda — magicznie zawieszonego między duchowością późnego romantyzmu a modernistyczną nieoczywistością; jest w tej muzyce ta sama przejmująca siła, która oczarowała europę utworami george’a enescu, ale wciąż, pomimo fantastycznej serii wydawniczej oficyny dacapo, na granicy anonimowości; kiedyś w dyskusji ze znajomym o problemach z muzyką współczesną padł argument, który wówczas strywializowałem, ale dźwięczy mi on nadal w głowie, a własne doświadczenie potwierdziło mi niejako zawartą w nim rację — muzyka romantyczna swoją harmonią jest znacznie bliżej emocjonalności słuchacza — koniec końców langgaard, romantyk zagubiony w czasie, nieuleczony porwał mnie za rękę właśnie w imię tej zasady ♪ „bortdragende stormskyer”, „sommerdage: scherzoso”

24. |
friedrich cerha und du… 2011
|
w swoim czasie bałem się napisać choć słowo o friedrichu cerze; zdarzyło mi się opowiadać o nim w radiu, ale odważyłem się na choćby drobny komentarz pisany — chłonąłem natomiast jak gąbka nieliczne opinie innych i przyswajałem jako swoje własne — cóż bowiem sam mogłem wiedzieć o trzeciej szkole wiedeńskiej? słuchałem owszem schoenberga, berga, weberna, ale minęło tyle lat, serializm stał się festiwalowym monstrum wdzierającym się w życie nielicznych, głównie skupionych wokół tychże festiwali; piszący dla jakiegoś glissanda, mogli kompozytora pochwalić za nowatorską myśl i pieczołowitą realizację albo wyśmiać i obsmarować, ale koniec końców nie miało to znaczenia — publiczność festiwalowa z lęku przed monstrum zawsze oklaskiwała, nierzadko na stojąco; piszę o tym dlatego, że inaczej było dla mnie z tą płytą i stąd, zwijając pozostałości po dodekafonicznej karawanie, z tym jednym artefaktem muzyki nowej poczułem rzadką więź; tytułowy utwór „und du…” to w zasadzie słuchowisko traktujące o zrzuceniu bomby atomowej na hiroszimę — temat w muzyce współczesnej podejmowany niejednokrotnie, choćby w najsłynniejszym utworze naszego pendereckiego — ale jednak tutaj, a rzecz odbieram wyłącznie wrażeniowo, bo niemieckiego nie znam, nieuciekający się wyłącznie do abstrakcyjnej formy, rezonujący z słuchaczem na wielu poziomach, przeszywający i fascynujący — pomimo okowów serialistycznego monstrum ♪ „verzeichnis”

23. |
bill callahan apocalypse 2011
|
sometimes i wish we were an eagle było płytą do tego stopnia trafioną — i jeśli chodzi o timing, i treść, i brzmienie, że musiało minąć kilka długich lat, zanim zdołałem wydobyć apocalypse z jego cienia; musiało ukazać się kolejne dream river wraz z jego dubową inkarnacją, żebym zaczął szukać callahana prawdziwszego, którego ku własnemu zdziwieniu znalazłem m.in. na apocalypse; to nie jest płyta, którą mogę sprzedać one-linerem; callahan niczego nie dowodzi, niczego nie odkrywa, niczego nie robi najlepiej czy bez precedensu; po prostu zręcznie robi siebie, billa callahana kontestującego rzeczywistość do tego stopnia, że decydującego się na kolejny podły landschaft w ramach okładki, ale nie na tyle, żeby przestać trafiać w sedno, ujmować i kąsać — tak aranżacyjnie (w spektrum post-progresywnego alt-country), jak tekstowo — niechybnie nadciąga apokalipsa; żaden to falstart, tylko rozbieg dłuższy ♪ „riding for the feeling”, „america”

22. |
my bloody valentine m b v 2013
|
przynajmniej formalnie — 22 lata dzielą wydanie m b v i beznadziejnie przełomowego loveless; nie dało się po raz kolejny wymyślić prochu, toteż wielu, zarówno przygodnych jak i natchnionych miłośników shoegaze’owania szczękało zębami i wiło się w gniewie — rozczarowaniu samym sobą, bym powiedział; m b v to jeden z pierwszych przykładów pękającej hajpowej bańki ery internetu, popmowanej bez ograniczeń na obskurnych forach muzycznych przeglądanych w adekwatnie zatęchłych piwnicach i na zakurzonych poddaszach; tymczasem tych dziewięć kompozycji rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie grupa skończyła w 1991 roku; album stopniowo ewoluuje w kierunku, jaki niewielu sobie chyba wyobrażało, przekształcając do tej pory senne brzmienie w elektroniczne, upbeatowe szaleństwo; definitywne tchnienie życia w dawny kanon przywracające choć na chwilę światu — my bloody valentine, a statycznej scenie — echa dawnej dynamiki ♪ „new you”, „in another way”

21. |
william ryan fritch birkitshi: eagle hunters in a new world 2017
|
gopro o ścieżce dźwiękowej fritcha do własnego filmu napisało, że jeden człowiek brzmi tu jak 40-osobowa orkiestra i chociaż to fragment tekstu promującego projekt przez wydawcę, więc trzeba podzielić jego zawartość przez 3, w dalszym ciągu na samego fritcha przypadnie wówczas 13 i ¼ osoby, a to i tak nie lada wyczyn; fritch zebrał folkowe nagrania tradycyjnej mongolskiej społeczności birkitshi i zrobił z nich piękny przestrzenny dźwiękowy pejzaż z pogranicza plemiennego ambientu i urokliwego post-minimalu; rzecz jest prosta, może nawet momentami ckliwa, od czasu do czasu nawet odrobinę miałka, ale niesamowicie zręczna, a przy tym całkiem efektowna, przez co koniec końców chwyta za serce i rozpieszcza tych wrażliwców, którzy mają ochotę na odrobinę światła w swojej płytotece ♪ „qusbegi”

20. |
heinz holliger / anita leuzinger / anton kernjak schumann: aschenmusik 2014
|
nie będę udawał, że uważnie śledzę nowości wydawnicze z kręgu muzyki klasycznej — musiałbym poświęcić się im bez reszty, ale bywa, że któraś zwróci z jakiegoś powodu moją uwagę i czasem zostanie ze mną na dłużej; tak było w tym przypadku — nazwisko holligera, logo ecm new series, forma tria fortepianowego i okładka, która od pierwszej spojrzenia wciągnęła mnie w ten świat, którego muzycznie jeszcze nie poznałem — schumanna zresztą także wyłącznie powierzchownie z kinderszenen; tu tymczasem zrodziło się we mnie wrażenie, że obcuję, z czymś nie do końca wyeksploatowanym, pieczołowicie przechowanym i na nowo wydobytym — sam dobór utworów i zatytułowanie tej małej kolekcji aschenmusik, zestawienie jej z tym osnutym tajemnicą ascetycznym pejzażem stworzyło pewne wrażenie, któremu nie mogłem się oprzeć; a być może to nie aschenmusik mnie zjednało, ale od samego początku (gdziekolwiek on jest) miałem prędzej czy później odkryć piękno romantycznej muzyki kameralnej i traf chciał, że akurat zaczęło się od aschenmusik; niezależnie od przyczyny — od tamtej pory rozkochałem się w romantycznych triach fortepianowych bez reszty i mniemam, że tak pozostanie ♪ „sechs stücke in kanonischer form. i”, „sonate nr. 1 für pianoforte und violine in a-moll. i”

19. |
sufjan stevens carrie & lowell 2015
|
gdy pierwotnie polecałem carrie & lowell, zrobiłem to przy pomocy suchego jednozdaniowego opisu wyrażającego moje powierzchowne zrozumienie dla materiału, ale i brak emocjonalnego przywiązania: stevens nagrywa zaginiony krążek elliotta smitha — tworzy wyciszoną, kameralną płytę przywołującą duchy przeszłości, po raz kolejny łącząc osobiste historie z artystyczną fikcją; musiały minąć bite dwa lata, ja musiałem znaleźć się na rozdrożu, żeby w pełni docenić siłę intymności tej płyty z kojącym wokalem sufjana, z wyciszonymi aranżami, z pełnymi tęsknoty i smutku historiami; musiałem tę płytę przeżyć na serio — w innym wypadku mogłem ją jedynie na chłodno, zaocznie docenić; choć wycofane brzmienie mogłoby sugerować inaczej — to kolejna po age of adz i illinoise totalna płyta stevensa ♪ „fourth of july”, „all of me wants all of you”

„quítame la piel de ayer” — niepewnie rozpoczyna łamiącym falsetem arca w „piel” otwierającym jej przełomowy album — intymną opowieść o rozpaczliwym pragnieniu miłości mającej wypełnić wewnętrzną otchłań dojmującej samotności; arca rozbiera się przed słuchaczem — dosłownie i w przenośni — swoje uczucia, doznania i myśli wyrażając emocjami, zarówno na poziomie brzmienia, tekstów, jak i — w znaczącej mierze — nieoszlifowanego, na wpół amatorskiego paraoperowego wokalu; dzięki temu arca jest w stanie przenieść swój mroczny, do tamtej pory zazwyczaj dość chaotyczny i surrealistyczny sznyt producencki w nową sferę, gdzie tkanka muzyczna musi stanowić dopełnienie pozamuzycznej substancji — całkiem już realnej i namacalnej ♪ „desafío”, „piel”

17. |
kacey musgraves golden hour 2018
|
czasem, jeśli nie spisze się myśli na gorąco, człowiek na tyle oswaja się z płytą, że staje się częścią jego codzienności, trudną do uchwycenia jako coś autonomicznego; wtedy pozostaje mu pisać o sobie i w ten sposób może mieć poczucie, że w jakiś pośredni sposób pisze też o muzyce, która się z nim zespoliła; był moment, że miałem w garści istotę golden hour, potrafiłem przekonująco rozprawiać o tym, jak przecedzenie countrypopowej tkanki i błyskotliwego, ale nienachalnego songwritingu musgraves (wywodzącego się z nashville, ale od samego początku jej kariery wykraczającego poza jego mury) przez 90sową softrockowo-dreampopową produkcję sprawiło, że oddałem się tej muzyce bez reszty; wyłuskiwałem ze spójnej międzygatunkowej tkanki kolejne składowe i nierzadko szeroko otwierałem oczy ze zdumienia; ale nie było rady — prędzej czy później musiałem zatopić się w tej ciepłej, bezpretensjonalnej, ale zrobionej z wyobraźnią płycie; często mówi się, że to negatywne doświadczenia są tymi bardziej pobudzającymi kreatywnie; tym bardziej cieszę się, że musgraves potrafiła tak adekwatnie przekuć na swoją muzykę te pozytywne ♪ „golden hour”, „butterflies”

16. |
tyler, the creator scum fuck flower boy 2017
|
na scum fuck flower boy tyler, the creator ze wszystkimi kreatywnymi przymiotami i konsekwencjami własnej persony, na poczet kolejnej artystycznej kreacji, wychylił wreszcie własną twarz zza maski goblina. to jednocześnie jego najbardziej koherentny tematycznie i brzmieniowo album w karierze, oparty w dużej mierze na przytulnych neo-soulowych hookach, ale nierozwadniający zawartości tylera w tylerze — nieszukający kompromisów, ale świadomie poświęcający część istoty goblina, by zrobić miejsce dla części tylera; nie ma tu jednak miejsca na stylistyczną i przedmiotową schizofrenię — potencjalne luki skutecznie wypełniają fantazja i absurd, ale przesłanie, i w tym sensie flower boy można uznać za bardzo swoisty manifest, pozostaje czytelne; w jego centrum znajdziemy istotę wszelkiego humanizmu — odwieczną udrękę człowieka wynikającą z nieustannego mierzenia się samotnością, którą zupełnie naturalnie zazwyczaj próbuje się zagłuszyć poprzez wpisanie własnej egzystencji w ramy społeczne, odnalezienie siebie pośród ludzi przez upodobnienie się do nich; ale tyler idzie o krok dalej — nie tyle, a może nie tylko, zdaje się mówić „koniec końców jestem taki jak wy”, ale ten nieoczekiwany przypływ szczerości równoważy własnym ego; to, że nie ukrywa się już za maską, w żaden sposób nie czyni go nagim, bezbronnym; potwierdza to zresztą jednoznacznie, nie szykując się do pojedynku na gołe pięści; nie rezygnuje z siebie — wyraża siebie; i robi to, świadomie burząc resztki gatunkowych murów, które kiedyś od popowej metropolii oddzielały hiphopowe ghetto ♪ „garden shed”, „glitter”, „boredom”

15. |
josh t. pearson last of the country gentlemen 2011
|
josh t. pearson — jeden z tych ludzi-kameleonów rocka bryluje w swojej najbardziej awangardowej kreacji; zanim skończyłem się zastanawiać na ile last of the country gentlemen — 60-minutowy zbiór siedmiu zaledwie ascentycznych singer-songwriterskich wyziewów przesuwających do granic absurdu rozumienie słowa „kontemplacyjny” — jest pozerską prowokacją, a na ile szczerym wyrazem myśli twórczej, zostałem w ten świat wciągnięty; nikt tak pięknie nie łączył w historii współczesnego folku i americany pastoralnej prostoty brzmienia, post-dylanowskiej piosenkowości i faheyowskiego amerykańskiego prymitywizmu, nikt! to jedna z tych płyt, które są jedyne w swoim rodzaju — i żadne inne nie mogą w pełni im akompaniować, bo zawsze gubią któryś element-klucz; pearson wykorzystuje tę przedziwną formę, by zmierzyć się z własnymi demonami; całości towarzyszy poczucie rozdzierającego żalu; to bez wątpienia płyta żałobna i tak też jej słucham ♪ „country dumb”, „sorry with a song”

14. |
hontatedori hontatedori 2013
|
taku unami, moe kamura i tetuzi akiyama, na co dzień związani z japońską sceną onkyo-kei, grają ze sobą już od kilku dobrych lat i wreszcie postanowili zwieńczyć tę współpracę krążkiem; cały projekt nazwali hontatedori (co w tłumaczeniu na polski znaczy tyle, co podpórki do książek, ale to nieważne) — ważna jest muzyka, która wynosi onkyo na zupełnie nowy poziom, a w zasadzie trochę mu daje, a trochę zabiera; ciche, eksperymentalne, zazwyczaj improwizowane kompozycje tracą tu swoją ulotną strukturę jedynie połowicznie, w drugiej części zamieniając się w regularne piosenki; śpiewa, a w zasadzie szepcze, oczywiście kamura, która odpowiedzialna jest też za teksty; płyta jest przemyślana i pieczołowicie zamknięta w sensownej formie, w żadnym razie nie jest dziełem przypadku, co czasem bywa przy onkyo problematyczne; przede wszystkim jednak brzmi niesamowicie bajkowo, eksponując zadziwiające pokłady niedzisiejszej wrażliwości ♪ „sail and step”

13. |
kanye west my beautiful dark twisted fantasy 2010
|
pamiętam, że pierwszy raz my beautiful dark twisted fantasy usłyszałem w drodze do budapesztu, gdzie odwiedzałem znajomą na weekend; od tego czasu, zawsze gdy wybrzmiewa „dark fantasy”, „gorgeous” lub „all of the lights” mimo woli widzę kręte czeskie drogi, jesienne pola i siebie na tylnym siedzeniu bmw 5, a wraz z tym obrazem wraca wrażenie, które wówczas ten krążek zrobił — nie było wtedy wcale pewne, że west dowiezie, zwłaszcza że jego ego zaczęło dawać się już wtedy we znaki, a poprzednie 808s & heartbreak (z którym wspomnienia także mam motoryzacyjno-podróżnicze) pozostawiło po sobie mieszane wrażenie; i w zasadzie wrażenie, jest to słowem-kluczem, bo w przypadku tego krążka nigdy nie potrafiłem do końca dowieść jego doskonałości w sposób zupełnie logiczny; nie imponowały mi związki popkultury i okultyzmu, ale popowe hooki i rozbuchana, wypieszczona produkcja; west nie brzmiał jak dupek, bo jego słynnego ego równoważyła tutaj dbałość o detale i progresywny sznyt; słowem — za słowami szły czyny, przechwałki poparto muzyką; spoglądając teraz wstecz na dyskografię westa, jestem przekonany, że artystą był od samego początku, ale dopiero po premierze fantasy stało się to oczywiste ♪ „runaway”, „hell of a life”

12. |
kankyō ongaku: japanese ambient, environmental & new age music 1980–1990 2019
|
zeszły rok był dla mnie czasem kankyō ongaku, czy też muzyki otoczenia, środowiska — tak podobnej muzyce do windy czy biblioteki, a zarazem tak różnej; pieczołowita kompilacja light in the attic z japońską muzyką ambientową i new age’ową z lat 80. otworzyła mi oczy i uszy na obszar muzyki, który zaniedbywałem od lat; udawałem, że słucham, słuchałem, ale nigdy nie słyszałem — tym większy był to dla mnie impuls, by na dobre zanurzyć się w archiwaliach — na szali, miałem wrażenie, jest nie tylko moje odbierane kolejnych generacji ambientowych i elektronicznych twórców, ale także moje rozumienie znaczenia dźwięku i moje przekonanie o komplementarności wszechrzeczy; kankyō ongaku stało się na długi czas moją dźwiękową codziennością — namacalnym instrumentem w poszukiwaniach doczesnej harmonii z otoczeniem; przez pryzmat utworów ojimy, yoshimury, miyashity czy inoyamaland byłem w stanie inaczej niż dotąd odbierać znane mi miejsca, przedmioty i sytuacje — stać się niejako zewnętrznym obserwatorem świata, zafascynowanym jego niezgłębioną różnorodnością — zupełnie jak widz filmu dokumentalnego o rzeczach czy czasach, których nigdy wcześniej nie doświadczył; to trwający eksperyment międzyzmysłowy o żywym organizmie ♪ „still space”, „see the light”, „original bgm”

11. |
ninos du brasil novos mistérios 2014
|
gdy poznałem nino du brasil i ich błyskotliwy debiut novos mistérios cały winylowy nakład płyty był już wyprzedany, a ja zaklęty pomiędzy dojmującą frustracją i pulsującą fascynacją zapętlałem krążek na youtubie i spotify z nadzieją na reedycję; tak jak andy stott stworzył dla mnie dub techno, tak ten włoski duet objawił mi się jako brakujące ogniowo między berlinem a rio de janeiro; zanim jeszcze latynoska elektronika zawojowała parkiety ninos du brasil z wielką wprawą oprawili swojsko brzmiącą mi brazylijską batucadę w przymioty nowoczesnego techno, efektem czego jest ten niepowtarzalny i wysmakowany krążek ♪ „sombra da lua”

10. |
idles joy as an act of resistance 2018
|
joy as an act of resistance to nie tylko piekielnie dobra punkowa płyta pełna znakomitych refrenów i niesamowitej energii potrafiącej jednoczyć ludzi, przekraczać granice, obalać mury, skrojona zarówno pod względem brzmienia, jak i poruszanej tematyki pod słuchacza z krwi i kości w drugiej dekadzie xxi wieku z obecnymi problemami i wrażliwością — nie żaden idealistyczny historiofilski bełt puszczony z tęsknoty za tym, że kiedyś to młodzi walczyli, umieli się postawić, a dziś marnują wieczory na play station, zamiast nadstawiać karku w imię ideałów swoich ojców; joy as an act of resistance to przede wszystkim piekielnie dobra punkowa płyta zespołu, któremu na mnie zależy, który nie jest obcy i daleki, który nie występuje z pozycji wielkiego artysty, który wie lepiej; to płyta, której słuchając, czuję się częścią idles, czuję, że to ja sam śpiewam o sobie i dla siebie, ale i o was i dla was, o nas i dla nas ♪ „samaritans”, „colossus”

9. |
fiona apple the idler wheel… 2012
|
moje spotkanie z tym krążkiem miało rozpocząć moją wieloletnią fascynację twórczością apple, ale nie wyszło; pomimo tego, że to mocna płyta, która jak żadna inna łączy musicalową melodykę z szeroko pojętym alt popem i nie brzmi w tym ani infantylnie, ani anachronicznie; i faktycznie po premierze przez kilka miesięcy ze mną rozkwitała, a ja przy niej, ale wkrótce potem porzuciłem fionę, by przypadkiem potknąć się o nią na ostatniej prostej składania tej listy w zeszłym roku; wessało mnie na dobre, na kilka miesięcy zatraciłem się w muzyce fiony apple wszelkich odmian, a zwieńczeniem tego wywoływania duchów był powrót samej apple z nowym krążkiem; the idler wheel wciąż pozostaje dla mnie jej magnum opus, ale na tym piedestale nie jest już odosobniony ♪ „hot knife”, „valentine”

8. |
kadhja bonet childqueen 2018
|
powab minnie riperton, artyzm kate bush i gatunkowa żonglerka godna esperanzy spalding — oto kadhja bonet w krzywdzącym jej indywidualizm, wirtuozerię i talent uproszczeniu; jej wydana w połowie 2018 roku druga studyjna płyta childqueen jest bowiem podróżą do zupełnie innego wymiaru muzyki soul — inspirowanej na różnych poziomach mistyczną kosmogonią i psychodelicznym popem późnych lat 60; songwritersko bywa odrobinę ekscentryczna, ale jest jej znacznie bliżej do artpopowych kanonów przebojowości niż większości wydawnictw z nurtu alternatywnego r&b, którym tę łatkę doczepiono; to uniwersalna płyta osadzona poza czasem, w dużej mierze sama kreująca swój kontekst i dająca się różnorako czytać — z jednej strony wciągająca słuchacza głęboko w swoje meandry, z drugiej — współistniejąca z nim, jego tęsknotami, potrzebami i refleksjami i dająca mu się do pewnego stopnia modelować; childqueen kadhji bonet to wielowarstwowy, harmonijnie zaaranżowany, autonomiczny artystyczny byt ♪ „mother maybe”, „joy”

7. |
the war on drugs lost in the dream 2014
|
znacie to uczucie, gdy na jedną krótką chwilę przez niewiarygodny splot pozornie nieistotnych detali przenosicie się, gdzieś pomiędzy snem a jawą, w zupełnie inny czas i miejsce? w taki stan niejednokrotnie wprowadzało mnie właśnie lost in the dream; the war on drugs pod kierunkiem adama granduciela w wielowarstwowo oniryczne indie popowe aranże wpisało archetypowe brzmienie heartland rocka, mocno osadzone w stylistyce amerykańskiej prowincji połowy lat 80; jednocześnie udało im się osiągnąć budujący kompromis między współczesnymi środkami a klasycznym podejściem do rocka, co zaowocowało niesamowicie satysfakcjonującą płytą, która z jednej strony jako całość kompetentnie wyraża ideę muzyki pop jako sztuki, a z drugiej momentami cechuje się nieskrępowaną przebojowością, co znalazło odzwierciedlenie między innymi w brzmieniu pierwszego singla „red eyes” czy w na wskroś springsteenowskim „burning” ♪ „red eyes”, „burning”, „disappearing”

6. |
d’angelo and the vanguard black messiah 2014
|
w 2014 roku po 14-letniej przerwie d’angelo pokazał, że nadal ma pomysł na swoją muzykę i jednoznacznie udowodnił niedowiarkom, że warto było na niego czekać; black messiah niewątpliwie opiera się w dużej mierze na stylu, który artysta wypracował z kolektywem soulquarians dwie dekady temu — nie ma jednak mowy o próbie odtworzenia koncepcji voodoo, które, choć podobne brzmieniowo, było albumem zdecydowanie odmiennym charakterologicznie — raczej funkrockowa aniżeli hip-hopowa energia, aranże podszyte psychodelią i niepokojem oraz zauważalne raz po raz zamiłowanie do szeroko pojętego eksperymentatorstwa plasują album gdzieś pomiędzy new amerykah part one (4th world war) eryki badu a in the jungle groove jamesa browna; rzeczą niewątpliwie charakterystyczną dla black messiah jest z jednej strony zbudowanie przestrzennego brzmienia skrzącego się wielością żywych instrumentów, nakładających się na siebie wokali i psychodelicznych efektów, a z drugiej — zachowania surowego, momentami wręcz pierwotnego, a przez to naturalnego i paradoksalnie na swój sposób harmonijnego, charakteru materiału; to jambandowy, osadzony głęboko w funkrockowych i neo-soulowych fundamentach komentarz społeczno-politycznej kondycji dzisiejszego świata i długo wyczekiwany revival świadomego soulu ♪ „ain’t that easy”, „1000 deaths”, „another life”

5. |
travis scott rodeo 2015
|
debiut travisa scotta to kosmos — niedościgniony wzór, jak tworzyć płyty kompletne i świeże; kamień milowy trapowego uniwersum, na który nie zasłużyliśmy; za kilka lat okaże się pewnie na bazie tej konkretnej opinii, że jestem trapowym trueschoolem, niech się dzieje! dzieje się bowiem i tutaj, na tym pojebanym, progresywnym, psychodelicznym i psychotycznym, imprezowo-badtripowym, surrealistycznym rodeo; nawet jeśli to podróż po wertepach, to warto ją odbyć, bo w każdym zakątku tego krążka jest szafa, w której znajdziemy jakiegoś trupa — sen zamienia się w koszmar, ale impreza nadal trwa, scott ma więcej asów w rękawie niż kart w talii; nawet jeśli jego bad trip nie jest tak ekstatycznie niezrównoważony jak atrocity exhibition danny’ego browna, potrafi rozłożyć na łopatki, choćby 8-minitowym prog-trapowym opisem „3500” wykorzystującym w ramach bitu mocarny świdrujący burdon, albo upiornym autotune’owym midtempo r&b „90210”, które sprawia, że wszystkie śpiewane refreny kanyego westa zaczynają brzmieć jak żarty ♪ „3500”, „90210”, „nightcrawler”

4. |
the beach boys the smile sessions 2011
|
legenda, która ciałem się stała; nim to jednak smile beach boysów, przez 45 lat, od niesfinalizowanego nigdy nagrania w 1967 roku aż do wydania najbardziej możliwej kompletnej wersji projektu w listopadzie 2011 roku, był powszechnie uznawany za najsłynniejszy niewydany album w historii rock & rolla; ja sam przez kilka dobrych lat chłonąłem fanowskie rekonstrukcje i karmiłem się marzeniami o tej muzyce; ale po kolei — po wydaniu pet sounds w 1966 roku brian wilson podjął się niemożliwego — postanowił stworzyć wielotematyczną koncepcyjną płytę w równych proporcjach łączącą pop i awangardę, stosując przy nagraniach złożone, czasochłonne i kosztowne metody inżynieryjne; pierwsze owoce nieukończonego nigdy projektu — wydane na singlach good vibrations i heroes and villans demonstrowały ambicje twórcze i kierunek kreatywnych poszukiwań wilsona; wydanie krążka realizowanego przez wilsona właściwie bez udziału kolegów z zespołu we współpracy z abstrakcyjnym tekściarzem vanem dyke’m parksem ostatecznie zostało zawieszone, a złożyło się na wiele czynników; perfekcjonizm wilsona został wystawiony na ciężką próbę w zderzeniu z niedoskonałą rzeczywistością — problemy prawne z wytwórnią, postępujące uzależnienie od środków odurzających i brak aprobaty pozostałych beach boysów dokonały brutalnej rewizji ambitnych planów briana; smile określany także jako „nastoletnia symfonia do boga” przez lata krążył w nieoficjalnym obiegu; w w 2004 roku wilson postanowił nagrać krążek od zera, a siedem lat później na bazie nowej wersji ze starych nagrań zrekonstruowano the smile sessions w wersji możliwej najbliższej pierwotnym założeniom; to muzyka, która wciąż żyje, nie tylko dzięki produkcyjnemu kunsztowi, ale przede wszystkim jeśli chodzi o koncepcję, wielowymiarowe teksty, bogactwo aranżacyjne i najważniejsze — umiejętność stworzenia prawdziwego doznania, projekcji całkowicie nowego stanu świadomości wyłącznie przy pomocy dźwięku; ta „nastoletnia symfonia do boga” dobitnie akcentuje wszystkie najpiękniejsze emocje, uczucia i stany ludzkie ♪ „surf’s up”, „cabin essence”, „wind chimes”

3. |
frank ocean blonde 2016
|
gdy recenzowałem blonde po premierze w 2016 roku, nie mogłem spodziewać się, że szkicowa, intymna forma krążka stanie się dla mnie czymś w rodzaju kojca wymoszczonego empatią i troską, że nałożę ją jak ciepłe kapcie i przez kolejnych kilka lat zatopię się w niej na dobre; nie mogłem też przewidzieć, że moje doświadczenie, czy raczej doświadczenie blonde stanie się na swój sposób doświadczeniem pokoleniowym, indywidualnym, ale jednak zbiorowym; to jak ta płyta przemknęła przez mainstream, jak otarła się o wielki pop, a jednocześnie pozostała w andergrandzie pod każdym możliwym względem jest fenomenem samo w sobie; na blonde frank ocean napisał się zupełnie od nowa, serwując słuchaczom nieprzewidywalną godzinną podróż z nurtem własnego strumienia świadomości — nawet bardziej intymną i kameralną niż channel orange — trochę na wzór płyt elliotta smitha, choć rzecz jasna przy wykorzystaniu zupełnie innych środków; tym samym ocean po raz kolejny wprowadził r&b na inny poziom — z wielu pozornie chaotycznych półpiosenek i interludiów zbuduował wstrząsający psychotyczny trip; ocean mógłby co prawda pisać piękne klasyczne, bezpośrednie r&b, ale z jakiegoś powodu nie chce lub nie potrafi; w tym nagięciu schematu, groteskowym wykrzywieniu subtelnie przecież zaaranżowanych melodii, upstrzeniu ich rozlicznymi ozdobnikami, odtworzeniu kreatywnego i życiowego sztormu tkwi największa siła blonde — paradoksalna, to prawda, ale ujmująca skrytą w głębi niewinnością, może nawet bezradnością wobec nawet nie tyle przytłaczającego świata zewnętrznego, co siebie samego ♪ „ivy”, „self control”, „nights”

to jest w gruncie rzeczy zupełnie zwykła, ale wciąż niesamowita dla mnie historia i muszę opowiedzieć ją raz jeszcze; pamiętam, że gdy przed czterema laty podczas rutynowego przesłuchiwania polecanych premier płytowych rutynowo sięgnąłem po telefone (było na liście hajpowanych krążków roku) i od samego początku poczułem od tej płyty magnetyczny vibe, który, możecie mi nie wierzyć, w tej czy innej formie towarzyszy mi do dziś na co dzień; a stało się to w momencie, kiedy pod wrażeniem pewnej świadomości swoich gustów i tego, co aktualnie dzieje się w muzyce, oddzielałem hip hop od soulu coraz grubszą kreską; była to zresztą pewna kalkulacja — wydawało mi się bowiem wówczas, że już nic w muzyce nie jest w stanie mnie nawet nie tyle zaskoczyć, co zająć i zafascynować tak, jak za szczenięcych lat; ale wtedy właśnie, jeszcze zupełnie nieświadomy co czynię, włączyłem telefone i z czasem całe to moje błędne postrzeganie własnej dojrzałości w kategoriach romantycznego wyczerpania rozeszło się po kościach; telefone nienachalną mieszanką miejskiej poezji i soulowej wrażliwości, którą podszyty jest cały album, uratowało mnie przed znieczulicą; noname pod skrzydłami phoelixa i cam o’biego wraz z sabą i smino w rolach sekundantów zupełnie mimochodem, naturalnie, bez presji i pretensji tchnęła nową jakość w kobiecy rap i rap w ogóle, a przy okazji w moje życie, które wcale nie stało kobiecym rapem czy rapem w ogóle; pamiętam, jak na początku 2017 roku przyszedłem do radia wrocław, by zaprezentować co najlepsze zdarzyło się w soulu minionych 12 miesięcy i opowiedziałem maćkowi przestalskiemu tę moją historię nowoodkrytej naprędce last minute miłości do noname, ale miłości, jak zapewniałem, prawdziwej, na wieki wieków amen, a zapewniałem niemal w amoku tak, że miał prawo zupełnie w to nie uwierzyć, uznać, że to przejściowa sprawa, zajawka niemal do zignorowania, bo skąd taka noname, tak znikąd miałaby takiego franka oceana wziąć za bary i zepchnąć z należnej mu przecież słusznie pozycji lidera — cóż, cztery lata później rzecz wygląa zupełnie tak samo; telefone to płyta, gdzie wszystko jest na swoim miejscu — więcej, zdaje się, że każdy z elementów trafił na swoje miejsce ot tak, bez wysiłku, spięć, falstartów, nieudanych prób, konfliktów czy przepychanek; dzięki temu, ot tak, mimochodem, telefone stało się moją bezpieczną przystanią, ku której zwracam się, ilekroć nie potrafię znaleźć sobie miejsca — trochę podobnie jak z blonde, ale jednak inaczej ♪ „yesterday”, „diddy bop”, „forever”

1. |
joanna newsom have one on me 2010
|
ależ oczywiście — tutaj też mam historię, taką kompletnie bez puenty, jaka nie spodobałaby się szymborskiej, gdyby akurat tak się złożyło, że miałbym ją okazję poetce opowiedzieć; bez puenty jednak połowicznie, bo historia ta niejako nadal trwa i być może, że puenta sama przypałęta się po drodze — jest to bowiem ni mniej, ni więcej — historia mojego życia; have one on me ukazało się dokładnie w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin — wówczas nie była to wielka sprawa, bo i joanna newsom nie była dla mnie nikim ważnym; owszem, jej ys zrobiło na mnie pozytywne wrażenie, ale raczej powierzchownie, bo i na tyle tylko mu pozwoliłem — to zresztą nie uległo do dziś zasadniczej zmianie; pozwoliłem jej natomiast pod wpływem pewnej emocji spędzić ze mną te urodziny, choć jest zupełnie możliwe, że był to czas je poprzedzający — w czasach przedstreamingowych premiery płyt przychodziły bowiem nie wtedy, gdy je zaplanowano, a wtedy, gdy słuchacz potrafił na własną rękę do nich dotrzeć — w każdym razie pierwsze moje doświadczenie z have one on me miało miejsce w leciwym już i przeraźliwie głośnym pociągu osobowym relacji wrocław-kalisz, który, ze względu na przedłużający się remont torowiska i pokrętną trasę planowaną chyba przez samego diabła w siódmym kręgu piekła, pokonywał odcinek nieco ponad stu kilometrów w czasie dobijającym śmiało do czterech godzin; nie udało mi sie jednak przesłuchać na tym odcinku have one on me dwukrotnie; poddałem się gdzieś w połowie drugiego krążka — a tego, czego próbowałem słuchać i tak nie udało mi się usłyszeć; były to czasy, gdy w lutym na polach obficie zwykł leżeć śnieg i to jest właśnie krajobraz, wbrew wymownej okładkowej sugestii, który have one on me przede mną rozpościera, ilekroć dam się mu zwieść; a daję się regularnie od dekady i za każdym razem wynoszę z tego spotkania coś wartościowego; to jakiś znak, że nie jest ze mną jeszcze zupełnie tak najgorzej, skoro dwie bezpieczne przystani zaległy za krążkiem, który stwarza jednak pewne wyzwania, a przynajmniej perspektywy intelektualne; to moja opowieść bez puenty, bo nawet gdyby próbować połączyć taki traf, że premiera w istocie miała miejsce w moje urodziny i oto namaściłem tę potrójną płytę na mój ulubiony album (minionej dekady, ale zakulisowo zdradzę, że nie tylko), wyszedłby z tego banał, który można by przezwać intelektualnym wyzwaniem co najwyżej sarkastycznie; związałem się z tą płytą na dobre i złe — inspirowała moje próby poetyckie, tragedie i sukcesy życiowe, urągające godności człowieka koncerty samochodowe bez publiczności, słowem — samo życie; newsom odchudziła co prawda tutaj kompozycje z aranżacyjnego poloru vana dyke’a parksa (który patronował wszystkiemu temu, co we mnie pretensjonalne na długo, zanim związałem się z newsom), ale projekt w dalszym ciągu był bardzo ambitny; według niektórych aż za bardzo, zwłaszcza że tuż przed nagraniami piosenkarka w wyniku choroby krtani straciła głos na dwa miesiące; płytę, czy raczej płyty, bo są one aż trzy, udało się jednak szczęśliwie nagrać i zmiksować jeszcze przed końcem 2009 roku; oba procesy miały miejsce w tokio, co być może zainspirowało lub było inspirowane orientalnym, wyciszonym brzmieniem części aranży nie forma jedynie, ale także treść jest jednak kluczem do zrozumienia wizji artystycznej newsom, która z biegiem czasu skierowała się w stronę otwartej poetyckiej narracji, jednocześnie uciekając od refrenów, których pisanie tak dobrze wychodziło jej jeszcze kilka lat wcześniej; have one on me z racji monumentalnej formy upstrzonej rozmaitymi zawiłościami zostało stworzone z myślą o wielokrotnych i pogłębionych odsłuchach; jestem przekonany, że właśnie to spoiło nas razem na dobre ♪ „does not suffice”, „have one on me”, „baby birch”