Opublikowano

Yet another decade in life and music: 1990s

Yet another decade in life and music

miałem kilka lat, gdy w sercu lat 90. zacząłem nabierać jakiejś pierwszej świadomości muzycznej; chciałem napisać wrażliwości, ale ta ukształtowała się dużo wcześniej — repertuar piosenki dziecięcej miałem w małym palcu, gdy zacząłem odkrywać muzykę dorosłych; najpierw przez teledyski, które swego czasu zamiast reklam między programami wyświetlała telewizja, później przez kasety rodziców i dziadków, coweekendowe emisje 30 ton, wreszcie płyty z targowiska i (od święta!) z empiku oraz plejlisty telewizji muzycznych i stacji radiowych — to już w okolicach przełomu milenialnego; to nic nadzwyczajnego, wiem, ot doświadczenie pokoleniowe; chodzi mi raczej o to, że pomimo tego nigdy nie uważałem lat 90. w muzyce za moją dekadę; owszem, bywało, że jakieś wczesne wspomnienia wracały z nową siłą pod wpływem niesłyszanych dawno utworów, ale nie miałem potrzeby, by spróbować te lata 90. uczynić moimi własnymi; zmiana następowała we mnie powoli, aż wreszcie przed pięcioma miesiącami zebrałem na jednej plejliście wszystkie płyty z lat 90., jakie kiedykolwiek otagowałem sobie do odsłuchu, a także wróciłem do wielu znanych mi, by skonfrontować się z nimi na nowo; z tych odsłuchiwanych po raz pierwszy w maju tylko dwie znalazły miejsce w poniższym zestawieniu, pozostałe posłużyły za kontekst; jako że moją tylną furtkę do poznania lat 90. na nowo stanowiła muzyka japońska, to ona po anglosaskiej stanowi tutaj drugą siłę; wreszcie — jak zawsze u mnie — bywa, że piszę wprost o płytach i muzyce na nich, a czasem bardziej o sobie przez jej pryzmat; to raczej emocjonalna mapa dekady niż cokolwiek innego; być może wskaże komuś jakąś ścieżkę, ale w sumie nic pewnego


Yet another decade in life and music

50.

aqua aquarium 1997

mógłbym udawać, że to nigdy nie miało miejsca, ale byłoby to tuszowanie faktów; otóż aqua w okresie przełomu milenialnego stała się siłą rozpędu moją pierwszą ulubioną grupą muzyczną; nie ma się co czarować — w tamtym czasie dla ośmiolatka, który ten bajkowy świat, gdzie akcję swoich piosenek osadził zespół, traktował bardzo poważnie, musiało być to pierwsze istotne przymierze z popkulturą; i choć już wtedy dużo bardziej ceniłem sobie ich drugi krążek aquarius, który nie tracił nic z plastyczności debiutu, a orkiestrowe aranżacje dodawały mu disneyowskiego splendoru, do dziś żywe pozostają we mnie emocje jakie budziło we mnie aquarium; paradoksalnie jednak nigdy nie chodziło mi o „barbie girl”, które niewątpliwie wycisnęło do cna na rozmaitych frontach swój nowalijkowy urok — zarówno dzięki szalonej intertekstualności, jak i absurdalnym środkom ekspresji — hi-pitchowym wokalom w refrenie i eurodance’owej aranżacji; ja jednak w tamtym czasie jak objawienie traktowałem odsłuchy całej płyty i piosenka o barbie nie była wcale moim highlightem; pamiętam jak „doctor jones” w osadzonym w dziewiczej dżungli teledyskiem rezonowało we mnie w kontekście ulubionych zestawów lego i jakim dziwacznym doświadczeniem były odsłuchy „roses are red” zaaranżowanego bardzo prostolinijnie (żeby nie napisać — tanio), ale z wyraźnym psychodelicznym twistem; dziś raczej nie wracam do tej płyty, chociaż wciąż dumnie pręży się na półce; to raczej artefakt mojej własnej drogi przez meandry muzyki popowej i niepopowej, którą przed laty rozpocząłem jako dzieciak właśnie od tej zabawnej płyty ♪ „my oh my”


Yet another decade in life and music

49.

vanessa paradis vanessa paradis 1992

zanim pomyślicie o vanessie paradis, być może w kontekście prześladującego ją do dziś „joe le taxi”, pomyślcie o „it’s not over ’til it’s over” lenny’ego kravitza, bo to właśnie kravitz zrobił paradis tę płytę i zrobił ją w stylu być może największego kilera swojej własnej dyskografii; pomyślcie o skąpanym w słońcu pomoście między kolorowym optymizmem początku lat 90. a żywymi aranżami popu o artystowskim zacięciu drugiej połowy lat 60. — baroque popie, sunshine popie, popie psychodelicznym; tego pomostu naturalnie nie wybudowali zresztą kravitz z paradis — to był w owym czasie jeden z muzycznych trendów i chyba mój pierwszy punkt zaczepienia w muzyce lat 90., gdy byłem już dorosły; nic dziwnego, że debiut paradis tak ujął mnie przed laty; było w nim coś beztroskiego i szczerego, ale produkcyjnie całość cechowała konsekwencja stylistyczna, a większość utworów — pierwszorzędna melodyka; kravitz zresztą przyprawił tę mieszankę po swojemu bossa novą i funkiem, a młodziutka paradis z dojrzałym umiarem zaczarowała słuchaczy wokalnie, nawet w ryzykownym coverze „i’m waiting for the man” lou reeda, który tylko na pierwszy rzut oka wydaje się przypadkowy — w rzeczywistości doskonale dopełnia album, a może nawet definiuje stylistycznie jego kierunek ♪ „be my baby”


Yet another decade in life and music

48.

beck odelay 1996

becka poznałem w kolejnej dekadzie, a dopiero w jeszcze kolejnej poczułem imperatyw, żeby zanurkować w jego dyskografii i tam znalazłem odelay, które odstręczyło mnie i zafascynowało jednocześnie; na tle orkiestrowych refleksji sea change i tanecznych pląsów midnite vultures, jego szalona poćwiartowana stylistycznie i zupełnie dosłownie struktura (mieszająca brudną alternatywę, psychodeliczny vibe, hiphopowe bity, rapowane wstawki, elektroniczne riffy, folkowo-countrujące laidoutowe aranże) była czymś, co wydawało mi się odważne i szczere; z tej samej przyczyny musiałem jednak tę płytę na jakimś poziomie odrzucić; te estetyczne wolty były całkowicie nie do przyjęcia, a jednocześnie niosły ten krążek w nieprzewidywalny, ale konsekwentnie wysoko-energetyczny sposób; słuchanie go jest trochę jak bujanie się na gałęzi, która w każdej chwili może runąć na ziemię; ale może też być fajnie; albo fajnie do czasu; nie zawsze jestem w nastroju by spędzić niemal godzinę bujając się z beckiem po tych jego stylistycznych wertepach, ale jeśli akurat jestem, rzutem na taśmę wpuszczam go do mojego zestawienia ulubionych płyt lat 90., chociaż nie mogłem rozważać tego na poważnie, kreśląc luźną listę propozycji ♪ „the new pollution”


Yet another decade in life and music

47.

chris isaak forever blue 1995

mam ten album na kasecie, którą kupiłem kompulsywnie zaraz gdy ten album usłyszałem po raz pierwszy długo po tym, jak lata 90. definitywnie dobiegły końca; odkopałem akurat w tamtym momencie pacholęcego walkmana, a że kaseta była dziesięciokrotnie tańsza niż winyl, sprawa rozstrzygnęła się sama; na tym zresztą mój kasetowy revival w zasadzie się skończył — wziąłem ze sobą isaaka raz czy drugi na przechadzkę po parku, ale czułem się nie do końca komfortowo z tym miarowo szumiącym pudełkiem za pasem; ale płyta została mi w głowie; zanim na nią trafiłem, moim jedynym tropem było wyświechtane „wicked game”, kunsztowne niesamowicie w swojej śmiałej reinterpretacji klasycznej ballady; nie potrafiłem jednak wtedy nijak wyobrazić sobie jakie mogłoby być muzyczne tło tego nagrania — taki był z niego oryginał; forever blue przeszło moje najśmielsze oczekiwania — nie tylko nagle chris isaak nabrał sensu jako wykonawca i twórca, ale udało mi się odkryć muzykę zatrzymaną w czasie i pomiędzy stylistykami; forever blue to bowiem przykład rasowej americany z lat 90. zanurzonej głęboko (ale nie na tyle, by stać się pastiszem lub wpisać się w szufladkę odtwórczego retropopu) w swoich klasycznych inspiracjach przekrojem muzyki amerykańskiej lat 50. i 60. isaak jest w tym bardzo konsekwentny, a że jest niesamowitym wokalistą, niezłym songwriterem i ma w sobie masę uroku, forever blue to naprawdę znakomity krążek do słuchania na co dzień albo od święta ♪ „go walking down there”


Yet another decade in life and music

46.

grzegorz turnau to tu, to tam 1995

jednym z moich najwcześniejszych związanych z muzyką wspomnień jest teledysk do „cichosza” turnaua, który namiętnie w połowie lat 90. zamiast reklam emitowano swego czasu w telewizji polskiej; to też być może była jedna z pierwszych dorosłych piosenek w moim dziecięcym repertuarze piosenek do nucenia pokątnie i wyśpiewywania całkiem otwarcie; to jednak nie przełożyło się w kolejnych latach na moje turnauem zainteresowanie; uważałem go w najlepszym razie za sztywniaka śpiewającego dla starych bufonów; miałem poczucie, że słowne szarady są dla niego ważniejsze niż forma i treść; teraz gdy sam jestem stary, a kontekst dla muzyki turnaua mam szerszy, sprawy zdają mieć się inaczej; od pewnego czasu mimochodem zaprzyjaźniałem się tête-à-tête z kolejnymi turnaua utworami, a wszystkie tropy prowadziły do to tu, to tam, które choć miało być upiornie monotonne ze względu na prymat tekstu nad muzyką i fortepianowe aranże, a okazało się zaskakująco zręcznie zrównoważone, kipiące od intrygujących interpretacji nawet ciekawszych tekstów; piszę o tym tak, jak gdybym po raz pierwszy się właśnie teraz z nimi mierzył, w rzeczywistości spotkań przez lata było wiele, tylko ja nie zawsze byłem tak uważny ♪ „pompa”, „natężenie świadomości”


Yet another decade in life and music

45.

stereolab emperor tomato ketchup 1996

z jednej strony dyskografia stereolab wydaje się, ze względu na specyficzną melodykę i zajmujący charakter, dość monolityczna, z drugiej zawsze miałem poczucie, że jej najjaśniejszym punktem w rozumieniu ogółu jest właśnie emperor tomato ketchup z 1996; z jakiegoś powodu tę właśnie płytę wybrałem sobie do przesłuchania lata temu, a później wracała do mnie albo ja do niej w tej czy innej formie; zdziwiło mnie zatem dość mocno, że zarówno komercyjnie, jak i krytycznie lepiej przyjęto kolejne dots and loops, którego słuchałem po raz pierwszy dopiero niedawno i też jest super; jednak moim głównym skojarzeniem ze stereolab na zawsze pozostanie ketchup, ketchup lejący się, o wręcz podejrzanej konsystencji, ale bardzo smaczny; taka też jest ta płyta; to płyta o podejrzanej konsystencji i to jest jednocześnie nietypowy komplement i mój największy zarzut względem i tego krążka, i muzyki stereolab ogólnie; to świetnie zrealizowana hipnotyzująca mieszanka stylów retro i futuro pod flagą indie rocka z francuskim twistem (czy raczej — avec une touche française), który cholernie dodaje jej animuszu; słucha się tego całościowo genialnie — to muzyka stworzona dla formatu płyty długogrającej — ale trudno się jej zaczepić; ja jestem prostym słuchaczem — potrzebuję singla; nie przeczę, że u stereolab nie ma kompozycji quasisinglowych, ale jednak tutaj wszystko płynie; gdyby jednak nie stereolab, być może ani arcade fire, ani sufjan stevens nie zrealizowaliby swoich najlepszych nagrań w sposób, w jaki to zrobili ♪ „metronomic underground”


Yet another decade in life and music

44.

depeche mode violator 1990

niewątpliwa kulminacja kariery depeche mode i płyta, którą można podzielić ich dyskografię na pół; to raczej symboliczne niż faktycznie przejście od synth popu do alt rocka, dzięki czemu wszystkie te dotychczas jednak dość chaotyczne, ale dojrzewające do swoich faktycznych form pomysły melodyczno-brzmieniowe doczekały się swojej najbardziej wyrafinowanej formy; daleko mi do miłośnika depeszy, a na violatorze nie ma moich ulubionych piosenek grupy, ale jest coś obezwładniająco pociągającego w sterylnym i na wpół mechanicznym, ale jednocześnie pełnym bardzo organicznego, cielesnego wręcz napięcia brzmieniu tego albumu; nawet radiowe „enjoy the silence”, które normalnie nie miałoby prawa mnie uwieść, włączone w ciąg krążka odsłania produkcyjną wirtuozerię; violator, za każdym razem, gdy poświęcę mu trochę uwagi, zabiera mnie do bardzo namacalnego dystopijnego świata, który, chociaż na co dzień nie jest moim światem, w tym wydaniu cholernie mnie bierze ♪ „world in my eyes”


Yet another decade in life and music

43.

d’angelo brown sugar 1995

słuchanie voodoo w liceum uważam za jedno z formatywnych dla mnie muzycznych doświadczeń, takie po którym nie ma już powrotu do tego, co było wcześniej; w tym kontekście brown sugar zawsze było dla mnie rozczarowujące, chociaż chyba wcale nie musiało; na swoim naprawdę zręcznie i ponadczasowo wykrojonym debiucie d’angelo na zawsze zredefiniował to, czym i jaki mógł być neo-soul — czerpał przy tym oczywiście z soulowej klasyki, nie pozostawał dłużny produkcyjnym trendom epoki, ale jednak to właśnie on (m.in; wraz z alim shaheedem muhammadem z atcq i ich stałym współpracownikiem bobem powerem czy raphaelem saadiqiem) urzeczywistnił to na tym krążku; mimo tego dość oczywistego osiągnięcia, długi cień voodoo całkowicie zakrył dla mnie jakąkolwiek możliwość postrzegania brown sugar w jego własnym kontekście; stąd zawsze, mimo jego niezaprzeczalnego kunsztu wokalno-produkcyjnego brown sugar wydawało mi się niewypełnioną do końca przestrzenią; słuchając, szukałem trąbki roya hargrove’a, charakterystycznych bębnów questlove’a, kolejnych wokalnych i dźwiękowych warstw, które uczyniłyby strukturę kolejnych numerów mniej przejrzystą; brown sugar zupełnie błędnie brałem za oczywistość, wydawało mi się zbyt proste; dopiero gdy wróciłem do płyty teraz, pozostawiając voodoo poza zasięgiem, w nowym milenium, brown sugar udało się zaintrygować mnie na własnych zasadach; doceniłem niezrównane połączenie quiet stormu z hiphopowymi bitami, jazzujący laidbackowy vibe, przeprosiłem się z tytułowym utworem, który dotąd nie mógł wybrzmieć w pełni swojego potencjału — blokowała go klątwa voodoo ♪ „cruisin’”, „when we get by”


Yet another decade in life and music

42.

tatsurō yamashita cozy 1998

jeśli myślicie, że estetyka city popu wyczerpała się w latach 70. i 80., ta płyta skutecznie podważy to jakże błędne przekonanie; tatsurō yamashita, żywa legenda japońskiego popu i jedna z sił napędowych gatunku, do dziś z powodzeniem kultywuje swój niepowtarzalny styl, a wydane w szczycie lat 90. cozy to późny w kontekście szczytu jego scenicznej kariery, ale bynajmniej nie spóźniony klasyk; yamashita z powodzeniem korzysta z dobrodziejstw objętości płyty kompaktowej, zbierając wydawane w ciągu poprzednich pięciu lat single i dopełniając je nowymi nagraniami do 72 minut; efekt jest, zgodnie z tytułem, przytulny i nostalgiczny, bo metody produkcyjne yamashity szczęśliwie oparły się wszelkim trendom epoki; to wielka słoneczna autostrada począwszy od połowy lat 60. i ukochanych przez yamashitę (i przeze mnie) beach boysów, przez organiczny progresywny, ale lekki w odbiorze pop lat 70. aż do lat 90., do której słowem kluczem jest hohoemi, czyli uśmiech; to muzyka, która w pewnym sensie nie zestarzała się ani o dzień, bo ze względu na swój charakter od samego początku była naturalnie ponadczasowa ♪ „fragile”, „donuts song”


Yet another decade in life and music

41.

étienne daho singles 1998

mój największy problem z dyskografią daho jest taki, że choć uwielbiam do niego wracać, nie potrafię wybrać jednej ulubionej płyty; w formie długogrającej daho zawsze wydaje mi się nierówny; wydane pod koniec dekady singles zbiera strony a singli z lat 80. i 90., co w dużej mierze rozwiązuje wspomniany wcześniej dylemat; to znakomita selekcja francuskiego popu, trochę jedynie egzaltowanego ♪ „comme un igloo”


Yet another decade in life and music

40.

dixie chicks wide open spaces 1998

jeśli kiedykolwiek skrytykowałem czyjąś ulubioną popową płytę za jej generyczny radiowy vibe czy archaiczną produkcję, tutaj możecie się odegrać; wide open spaces trafiła na mnie lata temu w jakimś koszu wyprzedażowym, a ja bezwiednie wyciągnąłem do niej pomocną dłoń — chicks miały u mnie fory za świetną płytę, którą dekadę później zrobił im rick rubin; nie byłem jednak absolutnie gotów na tę muzykę i przez długi czas płyta leżała na półce; gdy jednak trio wróciło z gaslighterem, a ja zacząłem odświeżać sobie ich repertuar, zabrałem całą ich dyskografię do samochodu i w ten sposób swojskie (wtedy jeszcze nie dla mnie, ale to koniec końców dobre słowo, by ten krążek opisać) wide open spaces stało się być może jedną z najczęściej przeze mnie słuchanych płyt w ogóle, a przynajmniej w ostatnich latach, kiedy w muzycznej galerii handlowej uprawia się niestrudzony window shopping, a z rozlicznych ulubionych płyt raczej tworzy się artefakty niż znajduje się w nich towarzyszy dnia codziennego; a to jest właśnie taka płyta na co dzień, utrzymana gdzieś pomiędzy organicznym country popem a country neo-tradycyjnym; jest też kilka bardziej ckliwych balladowych momentów, ale jest tym jednak całkiem sporo charakteru, a numery, nawet jeśli pozornie dość banalne, przy bliższym poznaniu bronią się jakościowym songwritingiem ♪ „tonight the heartache’s on me”


Yet another decade in life and music

39.

yoshiaki ochi natural sonic 1990

natural sonic yoshiakiego ochi to płyta, którą z całym przekonaniem można określić jako odkrytkę — zagubioną w czasie i przestrzeni przez prawie dwie dekady aż do premiery skarbnicy japońskiego ambientu i new age’u — składanki kankyō ongaku wydawnictwa light in the attic; to muzyczny świat, z którego istnienia do tamtej pory nie zdawałem sobie sprawy; gdyby nie przypadek nigdy nie przypuszczałbym też, że to estetyka, której potrzebowałem w swoim życiu; bardzo szybko stało się to jednak dla mnie absolutnie jasne i niebawem zacząłem chwytać za kolejne nitki i docierać do oryginalnych kontekstów umieszczonych na płycie utworów; wśród tych kontekstów natural sonic ochiego stał się nawet jeśli nie moim ulubionym odkryciem, to jednym z tych, które najlepiej wpisały się w moją codzienność; to dziesięć opartych głównie o perkusjonalia, ale zaaranżowanych w duchu ambientalno-new-age’owym instrumentalnych kompozycji, rozmyślnie ułożonych w hipnotyzujący cykl; muzyka, która harmonizuje i wycisza, ale jednocześnie pobudza i zajmuje; osobliwy dźwiękowy pejzaż jakiejś odległej krainy, pomysł na niezobowiązującą ucieczkę w wyobraźni po długim dniu w pracy ♪ „ear dreamin’”, „dawning”


Yet another decade in life and music

38.

księżyc księżyc 1996

absolutnie niezwykła płyta w kontekście polskiej muzyki i muzyki lat 90. w ogóle; czerpiąca garściami z folkloru, ale przetwarzająca go kreatywnie surrealistyczna dźwiękowa baśń, która przez długi czas z każdym kolejnym odsłuchem daje się odkrywać na nowo; z początku wyobrażałem ją sobie bardziej pastoralnie i być może dlatego potrzebowałem więcej czasu, aby się z tą piękną muzyką oswoić na jej zasadach; księżyc bowiem meandruje pomiędzy rozmaitymi nastrojami, nie stroniąc przy tym od awangardowych zrywów, które pewną pozorną harmonię rozbijają nieco zbyt definitywnie; jest w tym coś z horroru i być może dlatego, choć obcowanie z księżycem sprawia mi olbrzymią przyjemność, nigdy pewna bariera między nami nie zostanie przekroczona ♪ „zakopana”


Yet another decade in life and music

37.

nick cave and the bad seeds let love in 1994

w dyskografii cave’a, którego raczej cenię niż przeżywam, zawsze byłem wielkim orędownikiem „murder ballads”; plugawe historie z folkowym rodowodem w formie słowno-muzycznej absolutnie im odpowiadającej — na swój sposób mnie to uwodzi, choć zawsze gdy do tej płyty wracam, okazuje się, że działa na mnie bardziej koncepcja płyty niż sama zawartość; są tam momenty znakomite, ale całość wydaje się niezbalansowana; inaczej jest w przypadku chyba najbardziej kultowej z kultowych w dyskografii cave’a płyt — „let love in” eksploruje ten sam gotycki nastrój, który szczodrze z rozbiegu przypisuję „balladom”, ale robi to w sposób bardziej koherentny; jego jądro jest gęste, posępne, zapalne i rozlewa się, wypełniając kolejne utwory; dzięki temu dotychczas pozbawiony życia październik przybiera formy obsesyjne, popędliwe i twórcze; trzymam tego cave’a na podorędziu w otoczeniu mu właściwym: timber timbre, pj harvey, toma waitsa czy schyłkowego leonarda cohena, na czarną godzinę, by ją rozjątrzyć, rozczerwienić, zabielić nawet ♪ „do you love me?”


Yet another decade in life and music

36.

aaliyah one in a million 1996

istnieją też płyty-duchy, które są obecne w naszym życiu w sposób niebezpośredni, ale jednak nie da się podważyć ich wpływu na nas i nasze inne muzyczne wybory; dla mnie takim krążkiem od zawsze było one in a million — stadium pośrednie między niedojrzałym debiutem a katartycznym finałem, w dodatku wykoncypowane tak, by zająć całą możliwą powierzchnię płyty kompaktowej; z tych dwóch powodów one in a million towarzyszyło mi, przez lata i regularnie, ale raczej we fragmentach; i chociaż dzisiaj też zupełnie naturalnie wolę podzielić sobie odsłuch na części — być może to nigdy nie będzie album, który połykam w całości — ujmują mnie wielowarstwowe wokale aaliyah, subtelne i dynamiczne zarazem, które jak się okazało po latach, skutecznie wyznaczyły nowy kierunek wokalny w kobiecym r&b, oraz niuanse produkcyjne timbalanda w tym odległym 1996 roku, dzięki którym pozornie schematyczne numery mid-tempo nabierają nieoczekiwanego wyrazu, jak wtedy, gdy w połowie zdającego się płynąć bez końca „choosey lover” następuje przeskok na nowy bit, co przyjemnie konfunduje, hipnotyzuje wręcz odbiorcę aż samego końca ♪ „everything’s gonna be alright”, „choosey lover”


Yet another decade in life and music

35.

denki groove orange 1996

z jednej strony krytykuję tanie poczucie humoru świetlickiego, z drugiej sam odbieram sobie prawo moralne do takich osądów, wynosząc na piedestał denki groove, u których humor podobnego rodzaju stanowi trzon działalności; orange to najgorszy rodzaj płyty — definicja hardej wixy, która jest jednocześnie pastiszem i zupełnie na poważnie; jakby horda znerwicowanych kaishainów w piątkowy wieczór wyległa do barów karaoke i sytuacja wymknęła się spod kontroli; kac vegas po japońsku, tylko w formie stricte muzycznej; jest w tym wszystkim jednak jeden detal, który nie tylko ratuje sytuację, ale odwraca jej odbiór o sto osiemdziesiąt stopni — wyobraźnia; porównajmy kac vegasdruhnami kristen wiig, a potem jeszcze druhnybarbie grety gerwig — wyobraźnia jako umiejętność operowania absurdem, przeważa szalę; a trzeba dodać, że gdy denki groove bawili się sprowadzonym z europy i ameryki techno, wciąż była to w japonii rzecz względnie nowa ♪ „dare da!”


Yet another decade in life and music

34.

primal scream screamadelica 1991

screamandelica primal scream była dla mnie zawsze, czy raczej od kiedy ją poznałem lata temu, czymś całkiem oczywistym; kreatywnie zacierającym granice pomiędzy muzyką gitarową a taneczną, owszem, ale mnie zawsze tego rodzaju odważne połączenia interesowały, raczej niż odstręczały; nie było dla mnie oczywiście zaskoczeniem, że w owym 1991 roku screamandelica zburzyła pewien niewidzialny, ale namacalny mur między odizolowanymi do tej pory muzycznymi światami; z pewną ekscytacją odkryłem jednak, że trzydzieści lat później wciąż wielu uznaje ten krążek za kontrowersyjny, niewystarczająco gitarowy lub nadmiernie taneczny, co wbrew pozorom nie musi wcale sprowadzać się do tego samego zarzutu; i jakkolwiek rozumiem, że nie każdemu hasło w tytule jednego z numerów „don’t fight it, feel it” może sprzedać mindset na ten słoneczny trip, dla mnie od zawsze to był klucz do tego krążka; rzecz nie jest wybitna, klasyczny status zawdzięcza w dużej mierze pomysłowi na siebie, niektóre numery wyciągnięte z kontekstu płyty wydają się zmierzającymi donikąd szkicami, ale jako całości współdzielącej pieczołowicie wyważoną dynamikę i psychodeliczny vibe, płyty naprawdę słucha się pięknie; to wycieczka do jakiegoś lepszego miejsca, gdzie niebo jest bardziej niebieskie, a trawa bardziej zielona ♪ „movin’ on up”


Yet another decade in life and music

33.

świetliki o.gród k.oncentracyjny 1995

napisać, że gdy pierwszy raz usłyszałem debiut świetlików, czułem się zbity z tropu, to mało; nie miałem pojęcia, co z tym zrobić; do niczego mi to nie pasowało — świetlicki, zupełnie zresztą zasadnie, wydał mi się antypatyczny, utworom opartym na jego deklamacjach brakowało melodii, a kontekst był całkowicie surrealistyczny; teraz myślę, że mogłem w sumie wyjrzeć przez okno z otwartą głową i uznać, zasadnie, że wszystko to co słyszę, pozostaje w zupełnie naturalnej symbiozie z tym, co piętrzy się dookoła mnie — nawet nie tylko w wietrzne jesienne popołudnia, ale w ogóle; ale wciąż było wtedy we mnie za dużo jakiejś jasnej idei zakłamującej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; nie potrafiłem tego przyjąć; myślę, że wrota w kierunku świetlickiego otwarły się dla mnie jakoś w okolicy premiery zabij to i wyjedź z tego miasta wilczyńskiego, który co prawda umuzyczniono nalepą, ale równie dobrze można byłoby wykorzystać świetlickiego; film zresztą nie stanowił dla mnie jakiegoś estetycznego przełomu, był raczej punktem, który uzmysłowił mi, że jestem już gotowy na przyjęcie tej wewnętrznej pluchy, która dała podwaliny mizantropicznemu, sarkastycznemu, dosadnemu, ale też jakże przecież poetycznemu światu świetlickiego; i wtedy w o.grodzie k.oncentracyjnym rzeczy zaczęły dla mnie znajdować swoje miejsca, a i ja sam odnalazłem w sobie miejsce dla niego — zupełnie naturalnie; w końcu zaakceptowałem, że też jestem częścią tej paskudnej poetyki, że ja nie jestem pełen bez niej, a ona może i jakoś do mnie wyciąga swoje chude długie palce; jedyne, co w dalszym ciągu mnie odstręcza to jakieś takie poczucie w polsce lat 90., że nie można było takiej płyty zrobić na poważnie, bez doprawienia jej tu i tam dozą jakiegoś dziadowskiego gówno kabaretu; mam jednak ten przywilej, że mogę te elementy z plejlisty usunąć na wieki, co zresztą nie bez satysfakcji uczyniłem ♪ „opluty (44)”, „nieprzysiadalność”


Yet another decade in life and music

32.

ride going blank again 1992

po raz kolejny płyta, której fundamentem są brudne shoegaze’ujące gitary, i po raz kolejny w innym ujęciu; going blank again to doskonała fuzja poprockowych melodii i alternatywnego psychodelicznego brzmienia w zaskakująco słonecznym ujęciu; o ile jednak na loveless (także łączącym shoegaze i pop w mistrzowski sposób) melodie są głęboko zakopane pod trudną do przeniknięcia dźwiękową tkanką, ride wychodzi prostolinijnie naprzeciw słuchacza, pożyczając inspiracje od the stone roses, wczesnego r.e.m., może nawet prefab sprout, i dokładając brzmieniową cegiełkę do rodzącego się właśnie britpopu; niezależnie jednak od tego, z której strony do tego krążka się zbliżymy, czy poświęcimy mu więcej zainteresowania, czy pozwolimy wtopić się w tło, trudno będzie zanegować jego ładunek energetyczny ♪ „twisterella”


Yet another decade in life and music

31.

the roots things fall apart 1999

chociaż z całą pewnością nie można nazwać things fall apart płytą soulową, dla mnie zawsze będzie to swoisty prequel do wydanego rok później voodoo d’angelo — jeden z tych albumów, które nieodwracalnie zmieniły moją percepcję muzyki, a przez to i moje życie w ogóle; obie, podobnie jak mama’s gun badu i like water for chocolate commona (które jednak pozostały stylistycznie nieco obok), były zresztą nagrywane w tym samym czasie w electric lady studios przez nieformalny wówczas kolektyw twórczy soulquarians pod wodzą questlove’a i nieodżałowanego j dilli; wkładu questlove’a w oba projekty nie da się zresztą przecenić i analogia między obiema płytami, która od zawsze była dla mnie oczywista, wynika właśnie z charakterystycznej oprawy rytmicznej questa; produkcyjnie zresztą grupa bardzo naturalnie inkorporuje elementy jazzowe, co nie jest w żaden sposób wyjątkowe w kontekście ich dyskografii, ale daje mi, jako słuchaczowi średnio wkręconemu w amerykański społeczno-polityczny rap, naturalny element zaczepienia, co czyni każdorazowy przelot przez things fall apart niesamowicie satysfakcjonującym ♪ „the next movement”, „dynamite!”


Yet another decade in life and music

30.

the flaming lips the soft bulletin 1999

zacząłem słuchać flaming lips dekadę po tym, jak ukazał się the soft bulletin, w okresie premiery embryonic; w krótkim czasie zachwyciłem się wówczas yoshimi’m, zaintrygowałem at war with the mystics, które ukazało się także na dvd-audio w 5.1, na temat którego ktoś gdzieś w internecie zapiał, że jest zjawiskowe i na tym wyobrażeniu, jak ta zjawiskowa edycja mogłaby wybrzmieć i dla mnie, gdybym miał tę płytę i odtwarzacz do niej, zbudowałem sobie wyobrażenie o flaming lips; prawda jest taka, że nigdy więcej w życiu nie słuchałem tyle flaming lips, co wtedy; czwartym i ostatnim elementem mojej ówczesnej zajawki było wydane u schyłku lat 90-tych the soft bulletin, które zdeklasowało dla mnie ich kolejne krążki od pierwszego odsłuchu — tyle pamiętam; wracałem później do tej płyty, ale bez odpowiedniej higieny odsłuchu i gdy stanąłem przed nią teraz, choć brzmiała znajomo, musiałem dokonać pewnej rekonstrukcji, która udała mi się całkiem nieźle — każdy kolejny odsłuch, a było ich ostatnio kilka utwierdził mnie w przekonaniu, że to jest to, cokolwiek miałoby tym być; myślę, że może całkiem zrównoważona proporcja pomiędzy tym, jak normalna jest to muzyka, a jej psychodelicznym, spacerockowym szytem; to album, słuchając którego, można odnieść wrażenie, że człowiek powoli, całkiem naturalnie zaczyna unosić się w powietrzu — nie ma w tym zresztą nic dziwnego; w kontekście tej muzyki to zupełnie adekwatny stan; jednocześnie flaming lips są w tym wszystkim mocno pogrążeni w jakiejś melancholii, która nie jest jednak dojmująca; jest naturalna, podobnie jak naturalna jest melodyka tej płyty — znowu nie nadzwyczajna, ale nienachalnie przyjemna, niebanalna na tyle, że nie da się tej płyty zbyt szybko wyczerpać, no i licująca z warstwowymi aranżami, które z kolei doskonale oddają wszystko inne; w tamtym okresie, gdy poznałem i zachwyciłem się the flaming lips, to właśnie ich produkcyjna wirtuozeria ujęła mnie najbardziej; i teraz z przyjemnością odkryłem to na nowo ♪ „what is the light?”, „waitin’ for a superman”


Yet another decade in life and music

29.

willie nelson spirit 1996

był czas, że nie rozumiałem fenomenu williego nelsona; moi ulubieni muzycy śpiewali jego piosenki i mówili o nim czule, a ja sięgałem po jego utwory i odkładałem je obojętny; potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, że potrzebuję w swoim życiu muzyki williego być może bardziej niż jakiejkolwiek innej; gdy śpiewa, czuję się dobrze i bezpiecznie, nawet gdy są to rzeczy melancholijne, a może właśnie szczególnie wtedy; melancholijny willie sprawia bowiem, że rzeczy niełatwe wydają się proste — ich natura jest zupełnie ludzka, a pewna harmonijność w (z braku lepszego słowa) konfrontacji z człowieczeństwem, która jest immanentną częścią jego sposobu bycia i twórczości, daje mi oparcie, gdy sam kluczę; spirit to jedno z takich sekretnych przejść, za którym znajduje się prawdziwy i szczery willie, w kameralnym anturażu opowiadający swoje historie w formie klasycznych ballad country; jest w tym wiele goryczy, ale zmiękczonej oddaniem i przełamanej zrozumieniem ♪ „she is gone”, „your memory won’t die in my grave”


Yet another decade in life and music

28.

the jayhawks hollywood town hall 1992

jest takie miejsce gdzieś pomiędzy sierpniowym zachodem słońca na przedmieściu a lutowym mroźnym porankiem na przysypanej śniegiem wsi, jakaś abstrakcyjna przestrzeń we mnie, którą w pełni realizują nagrania the jayhawks; w ich aż do kości amerykańskim alternatywnym folk-roots-country-rockowym sosie zawiera się cała wielka historia amerykańskiej americany — od the band po steve’a earle’a; mają też talent songwriterski i wykonawczy, choć nie jestem pewien, czy tego typu muzyka zrodzona z jakiejś międzypokoleniowej, pozostawionej poza czasem synergii nadaje się do tego, żeby komplementować ją na tym poziomie; chodzi bardziej o to, jakie emocje przekazuje i wywołuje; tego ja szukam na tym krążku, ilekroć mam taką potrzebę; nie jestem przy tym absolutnie przekonany, że hollywood town hall to najlepszy album the jayhawks; zwykle słucham mozaiki ich nagrań zebranych z rozmaitych krążków, dopóki wołanie we mnie nie ucichnie; wybrałem ją, ale polecam też uwadze kolejne dwie tomorrow the green grasssound of lies — pięknie dopełnią ten słodko-gorzki pan-amerykański tryptyk ♪ „take me with you (when you go)”


Yet another decade in life and music

27.

dr. octagon dr. octagon 1996

wiem, że kool keith to jeden z tych raperów, którzy do dziś mają mocny cult following, ale ja nigdy nie byłem fanbojem; doceniam specyficzną mieszankę błazeństwa i inteligencji, która stanowi trzon jego scenicznej persony, niewątpliwie ma też rapowe kwalifikacje i naprawdę nienaganne flow i to wszystko procentuje także na tej płycie; ale nigdy mnie tym nie porwał jak chociażby del the funky homosapien, którego, ilekroć usłyszę, morda mi się cieszy; mimo tego dr. octagon jest płytą zupełnie niesamowitą — kool keith oczywiście dostarcza treści, prowadzi tę historię przez jakieś niewyobrażalne wertepy, kosmiczne odziały szpitalne, itd., ale sedno tej płyty stanowią dźwiękowe kolaże dana the automatora, który tę płytę wyprodukował na skraju hiphopowego twardogłowia i hiphopowej awangardy, z boombapowym fundamentem, turntablistyczną przerwotnością i horrorcore’owym kosmicznym i hypnotyzującym posmakiem; nie bez kozery wspomniałem dela, wraz z nim doprowadzi temat do perfekcji cztery lata później na krążku projektu deltron 3030, ale dr. octagon nie pełni tu wyłącznie roli preludium — to inna historia, mniej epicka, a bardziej garażowa, niewiarygodnie zajmująca ♪ „blue flowers”


Yet another decade in life and music

26.

mishio ogawa 4 to 3 1991

zastanawiałem się nad tym przy okazji tego zestawienia, jak zmienia się kryterium anachroniczności brzmienia; problem zawieszenia brzmienia w czasie względem aktualnych trendów, coś co niewątpliwie ciąży większości płyt, których dotyczy w momencie ich premiery, po 30 latach w zasadzie traci jakiekolwiek znaczenie; pojawia się za to niechybnie kontekst tych 30 lat, po których możemy próbować ocenić, czy muzyka zestarzała się dobrze czy źle, czy jest w niej coś ponadczasowego, co sprawia, że kwestia upływu czasu staje się problemem wtórnym; 4 to 3 mishio ogawy jest doskonałym studium tego zagadnienia; wydany w 1991 roku krążek produkcyjnie wydaje się przynależeć jeszcze do lat 80., jest przy tym na tyle różnorodny instrumentalnie, że choć można wpisywać go w rozmaite konteksty, sam jest dla siebie najlepszym kontekstem; z jednej strony można uznać go za schyłkowy przykład syntezatorowego kayōkyoku, z drugiej jego słoneczna natura i progresywne spektrum wpływów przybliżają go nawet do spadkobierców city popu, jego artystowska natura, post-new-age’owy vibe i korzenie tkwiące w nowej fali są nie do podważenia, ale koniec końców trudno znaleźć dla niego bezpośrednią analogię; to przy tym rzecz jak najbardziej popowa, bogato i różnorodnie zaaranżowana, kładąca nacisk jednocześnie na rytmikę i na melodykę, niedająca nazwać się prostolinijną, ale też nie przekombinowana; baśniowa okładka dobrze oddaje charakter tych kompozycji związanych z szeroko rozumianą rzeczywistością jedynie do pewnego stopnia; to muzyka, która niechybnie należy do przeszłości, ale czyni z tej przynależności swój atrybut — nie znajdując swojego odpowiednika w teraźniejszości, nie podlega konwencjom o anachroniczności brzmienia, nawet jeśli mogło się tak wydawać, gdy ukazała się w 1991 roku ♪ „okashi na gogo”, „nobara”


Yet another decade in life and music

25.

electric wizard come my fanatics… 1997

mimo mojego przywiązania do dopethrone i sentymentu do black masses, od którego zacząłem de facto słuchanie electric wizard, to come my fanatics zdaje się najpełniej oddawać to, co w muzyce grupy lubię najbardziej; otępiający głębią gitarowy groove, świdrujące elektryczne riffy przyprawiające o dreszcze, rozlewające się niemal bezładnie kompozycje, ale jednak jakoś zakulisowo okiełznywane; wszystko to ma oczywiście akompaniować jakimś mrocznym nocnym rytuałom, które ja pozostawiam w sferze wyobraźni; to, co odróżnia jednak ten krążek od swojego niemożliwie bardziej sławnego następny, to namacalna formatywność konwencji, która tam była już właściwie potwierdzana; i ten kreatywny proces uwzględniał odstępstwa od ortodoksji, ponieważ nie istniało jeszcze do końca brzmienie zespołu i nie zgromadziła się wokół horda słuchaczy o zamkniętych głowach, którzy mogliby na nią rzucać klątwy (finansowe); dzięki temu chociażby mamy tutaj fantastyczny eksperymentalny numer „ivixor b/phase inducer”, absolutnie poza kanonem dorobku zespołu ze względu na niezrozumienie zakutego fandomu ♪ „doom mantia”, „ivixor b/phase inducer”


Yet another decade in life and music

24.

sheena ringo muzai moratorium 1999

ciekawa sprawa, ta płyta; wydana na przełomie milienialnym, w czasie, gdy na całym świecie sprzedawano więcej fizycznych kopii albumów długogrających niż kiedykolwiek wcześniej i później, to jedna z tych wielkich płyt-pomników japońskiego rocka, wymieniana jednym tchem z kolejnym shōso strip, które kontynuowało gitarowy schemat debiutu; gdy w połowie roku wreszcie reedytowano na winylach dyskografię sheeny, nie płakałem, gdy spóźniłem się z zamówieniem tego albumu — nigdy nie był mi szczególnie bliski — zacząłem słuchanie sheeny od jej bardziej współczesnych rzeczy, gdzie gitary ustąpiły miejsca elektronice i orkiestrowemu jazzowi wokalnemu; ale od tego czasu zacząłem nerwowo przeglądać oferty sprzedaży muzai moratorium i ten brak, który nie miał mi wcale przeszkadzać, stał się impulsem, by zacząć tej płyty słuchać na poważnie; wielu japońskich słuchaczy uważa ten album za opus magnum dyskografii artystki, ja będę bardziej ostrożny w ocenach — niewąpliwie gitarowa odsłona ringo, z jej mocno 90sowym produkcyjnym sznytem, ale też melodiami wybuchającymi popowymi refrenami, które śmiało można by zestawiać z tymi późniejszymi, jest dla mnie odrobinę zbyt prostolinijna, o ile sama sheena ringo kiedykolwiek była prostolinijna; ta oczywista sprzeczność pchnęła ten krążek wysoko na mojej liście ♪ „tadashii machi”, „sido to hakuchūmu”


Yet another decade in life and music

23.

gas zauberberg / königsforst 1998

do klasycznego gasa z lat 90. dotarłem dopiero po narkopopachrauschach, gdy już wiedziałem, które odcienie techno mogę uznać choć trochę za moje; do płyt zauberbergkönigsforst, obu wydanych na przestrzeni 1998 roku i z tego powodu śmiało zaprezentowanych przeze mnie w dwupaku, usiadłem więc już jako tako wyedukowany i mający pojęcie o tym, czego się spodziewać; gas komponuje nocne pejzaże, chociaż pożycza wiele z ambientu, nie sposób uznać, że jest oniryczny; jest w jakiś sposób szorstki i w jakiś sposób organiczny, ale nie są to sposoby bycia z tych oczywistych; specjalizuje się w hipnozie, w koncepcyjnych wędrówkach, wprowadzany przez niego trans ma w sobie coś z rave’u, ale tylko częściowo; bywa surrealistyczny lub kojący; zauberbergkönigsforst to dwa kolory tego zmysłowego spektrum, niezupełnie przeciwstawne, raczej ujmujące niuansami; to muzyka-plastelina, może dlatego tyle potrafię z niej czerpać, bo układa się do mnie tak, jak akurat tego potrzebuję ♪ „zauberberg 3”, „königsforst 5”


Yet another decade in life and music

22.

sequentia canticles of ecstasy 1994

nie jest to być może brzmienie lat 90., a ze mnie żaden znawca średniowiecznej muzyki chóralnej, ale canticles of ecstasy niemieckiej grupy sequentia z utworami mistyczki i kompozytorki hildegardy z bingen żyjącej przed 900 laty, zajmuje szczególnie miejsce w moim życiu; nie jest to muzyka, której słucham nieprzerwanie, ale gdy jej potrzebuje, nic nie jest w stanie jej zastąpić; uczucia, które tej muzyce towarzyszą, są trudne do rozplątania; pradawne hymny w tym kunsztownym wykonaniu mają w sobie coś podniosłego i tajemniczego, a jednocześnie medytacyjnego i kojącego; są w nich miłość, tęsknota i trudna do opisania głębia; wreszcie poczucie jakiegoś ponadczasowego przymierza, którego nie da się sfingować ♪ „ave maria, o auctrix vite”


Yet another decade in life and music

21.

sheryl crow sheryl crow 1996

w latach 90. kategoria muzyczna „singerka/songwriterka z gitarą” pękała w szwach; moją dziewczyną z gitarą z wyboru została sheryl crow, choć wyboru dokonałem niezbyt świadomie i już w kolejnej dekadzie, kiedy zafascynowany ameryką miałem poczucie, że crow jest trochę country, a to był wtedy świat zupełnie niedostępny tutaj w europie — nie grano tej muzyki w radiu, nazwiska wielkich gwiazd były zupełnie anonimowe, płyty trzeba by w ciemno sprowadzać zza oceanu; crow natomiast była międzynarodową gwiazdą popu, była przy tym mniej sterylna niż pozbawiona gitary shania twain, mniej dramatyczna i balladowa niż (również bez gitary) faith hill, ale bardziej country niż gitarowa alanis morrissette; jej druga płyta nie była moim pierwszym wyborem, ale gdy kilka lat później na fali masowych przecen płyt cd postanowiłem zostać kompletystą dyskografii moich wówczas ulubionych wykonawców, trafiła w moje ręce w podobnym czasie co pozostałe; z początku wolałem crow bardziej współczesną i mniej rockową (bo country w jej muzyce było jednak mniej niż mi się wydawało), ale przez lata rozproszonych bardziej towarzyszących niż uważnych odsłuchów, przekonałem się o bezsprzecznej wyższości tego krążka nad pozostałymi; po intrygującym, ale nierównym debiucie zrealizowanym pod okiem billa bottrella, to tutaj crow dojrzała jako songwriterka i zyskała pełną kreatywną kontrolę jako producentka; historie, które opowiada crow i towarzysząca im forma, są w większości zajmujące, fabularnie, aranżacyjnie i melodycznie; można tę płytę pewnie ocenić powierzchownie jako jedną z wielu rockowych płyt lat 90. z kobiecym wokalem i spoko; ja nie żałuję ani trochę, że poznałem ją na wylot ♪ „home”, „if it makes you happy”


Yet another decade in life and music

20.

elliott smith either / or 1997

elliotta smitha poznałem już po tym, jak ślubowałem wierność sufjanowi stevensowi i z początku byłem nieufny; smith wydawał mi się wtedy kimś w rodzaju emo-sufjana i choć minęło wiele lat, za każdym razem, gdy słyszę „pictures of me”, ta myśl wraca do mnie natrętnie; nie słuchałem nigdy smitha wyczynowo, może dlatego, że w całej swojej melodyjności i pozornym wyciszeniu, był dla mnie zbyt mroczny; mimo tego either / or z miejsca mnie zachwyciło; było buntownicze w sposób, jakiego nie znałem; naturalnie wraz z elliottem pogrążałem się w jego melancholii, chłonąłem jego uczucia jakby były moimi własnymi; wiem, że to nic nadzwyczajnego — ale z perspektywy czasu coraz trudniej mi jednak o przymierze z płytą tego rodzaju; tymczasem lata mijają, a muzyka elliotta smitha wciąż wydobywa za mnie tego emo dzieciaka, którym przecież nigdy naprawdę nie byłem; czy aby na pewno? ♪ „angeles”


Yet another decade in life and music

19.

yo la tengo i can hear the heart beating as one 1997

ten album to była miłość od pierwszego odsłuchu; od tamtej pory znajduje się gdzieś w centrum mojego muzycznego uniwersum, jednocześnie pozostając na uboczu; ile bym bowiem tej płyty nie słuchał, mam poczucie, że najlepsze między mną a nią dopiero ma się wydarzyć; gdy trafiłem na nią po raz pierwszy nie wiedziałem, dlaczego, ale czułem, że trafiła, zgodnie w tytułem, w samo serce; teraz gdy poznaliśmy się lepiej nie mam wątpliwości, że to wszystko przez lou reeda; yo la tengo są pogrobowcami brzmienia i podejścia the velvet underground — „spec bebop” niemal bezpośrednio dialoguje z „sister ray”; yo la tengo nie uprawiają jednak prostej imitacji, nie ignorują tego, co wydarzyło się w muzyce gitarowej w ciągu minionych 25 lat; gitary są tu surowo garażowe jak u velvetów, ale można się w nimi otulić na sposób shoegaze’owy; proste interpretacje wokalne na skraju fałszu, jak u velvetów, zyskują tu oniryczne rozmycie; piosenek jest milion, ale nie ma się poczucia, że milion to za dużo; wszystko płynie; ale najważniejsze jest chyba jednak to kreatywne zespolenie surowości z subtelnym popowym podbiciem; wszystko to pasuje do wszystkiego ♪ „moby octopad”, „sugarcube”


Yet another decade in life and music

18.

xtc apple venus volume 1 1999

xtc ze swoim nowofalowym tłem, które wyewoluowało w melodyjny kameralny art pop, są w równej mierze zespołem moim i niemoim; są w ich dyskografii płyty i utwory, które mogłyby dla mnie nie istnieć, ale są też takie, które mnie usiedliły i sponiewierały; pierwsza część apple venus wydanego w dwóch odsłonach na przełomie milenialnym to zaraz po kultowym skylarking najbardziej wyjątkowa dla mnie płyta grupy; rezonują ze mną i orkiestrowe aranżacje śmiało wykorzystujące smyczkowe pasaże, i nawiązujące do natury i dawnych obrzędów motywy, wokół których album oscyluje tematycznie; to muzyka, którą ze względu na bogate instrumentarium i psychodeliczny wajb można błędnie zaszufladkować jako stylistyczne nawiązanie do końcówki lat 60., ale w rzeczywistości trudno tę płytę jakkolwiek czasowo przyporządkować — równie dobrze z dzisiejszej perspektywy można by uznać ją jako protoplastę niezależnego chamber popu, którego słyszeliśmy tyle dekadę później; to bardzo autorska i kunsztownie (choć nie bez potknięć i poświęceń) zrealizowana wizja przede wszystkim partidge’a, który żeby ją urzeczywistnić właściwie rozmontował xtc; czy było warto? ♪ „i’d like that”, „eastern theatre”


Yet another decade in life and music

17.

miharu koshi & harry hosono jr. swing slow 1996

lata 90. były umiarkowanie łaskawe dla muzyków zgromadzonych na dworze yellow magic orchestra, ale nie znaczy to wcale, że były całkiem bezowocne; hosono wciąż blisko współpracował z miharu koshi, która stopniowo odchodziła od wymyślonego dla niej techno kayō w stronę osobliwej mieszanki wokalnego jazzu i francuskiego chanson; zwieńczeniem ich trwającego ponad dekadę twórczego przymierza było wydane w 1996 roku swing slow, jedyny album sygnowany nazwiskami obojga artystów, gdzie zresztą śpiewają kilka utworów w formacie klasycznego jazzowego duetu; i sam album, zgodnie z tytułem i zainteresowaniami muzycznymi hosono i koshi, jest emanacją koktajlowego, swingującego, ale w dużej mierze popowego jazzu, przełamywanego raz po raz retrofuturystycznymi elementami prosto ze space age popowej operetki; to płyta w równym stopniu chilloutowa co surrealistyczna; rzecz, którą ze względu na dość nietypowy anturaż łatwo zignorować, a którą po bliższym poznaniu można postawić w towarzystwie najbardziej klasycznych produkcji ze stajni yellow magic orchestra; ja sam pewnie bym do tego krążka nie wrócił, gdyby nie wypuszczony przed dwoma laty na winylu zremasterowany miks, który na nowo obudził we mnie zainteresowanie tym duetem ♪ „western bolero”


Yet another decade in life and music

16.

switłana nianio kytytsi 1999

istnienie tej niesamowitej plyty to najpewniej moje największe muzyczne odkrycie tego roku; switłana nianio, ukraińska wokalistka mieszająca w swojej muzyce folk i awangardę, swój kameralny debiut zarejestrowała w warszawie w 1998 roku, a w roku następnym rzecz została wydana nakładem polskiej oficyny koka records; pomimo prostonijnego anturażu ludowej urody kytytsi nie jest płytą prostlinijnie folkową — jest płytą magiczną, operującą swobodnie doskonale znanymi sobie środkami, by wyczarować świat, który istnieć może tylko w bajkach; to jedna z tych płyt, podczas odsłuchu których malują się słuchającemu przed oczami całe krajobrazy — zbożowe pola, zielone pagórki, polne drogi, pasące się krowy, smagane wiatrem maki i chabry, zbierające się do odlotu jaskółki; to świat w którym nawet wiosenne roztopy mają poetyckie konotacje, a zima nigdy nie jest naga i szara; nianio jest na tej płycie gdzieś wpół drogi między vashti bunyan a księżycem, w doskonałej równowadze operując naturalną, ponadczasową melodyką i aranżami lgnącymi podskórnie w stronę formalnych niepokojów cechujących xx-wieczną muzykę współczesną ♪ „bez nazwy”, „obereżni”


Yet another decade in life and music

15.

alain bashung fantaisie militaire 1998

być może nigdy nie zacząłbym słuchać bashunga, gdyby nie ta okładka, która w połączeniu z tytułem wkradła się do mojej wyobraźni, przygotowując grunt pod zawartość muzyczną, która do dziś potrafi powierzchownie mnie odstręczyć, by ostatecznie jednak wciągnąć mnie w swój bieg bez reszty; ekspresja wokalna bashunga jest dość surowa, a jego altrockowe muzyczne tło, które dopiero z czasem przybrało formy nieco bardziej tożsame z nowym chanson, to nie do końca muzyczne terytorium, na którym czuję się swobodnie; ale fantaisie militaire sięga w istocie po fantastyczne połączenia gatunkowe i rozwiązania produkcyjne — z powodzeniem meandruje między gitarowym anturażem, przebijającymi się co rusz smyczkowymi aranżami a eksperymentalnym podejściem do materii wyrażonym najdobitniej w „samuel hall” śmiało żeniącym intertekstualny kontekst, drum-and-bassowy beat i podążającą za swoją własną melodyką recytacją bashunga; innym razem, w „2043” bashung buduje swoją narrację na elektrycznie rozstrojonej sambie, w „au pavillon des lauriers” sięga po motywy arabskie, które obudowuje adekwatnym downtempo; mimo wszystko wyjątkowo poetycko nastrojona całość działa na wyobraźnię, do dziś odkrywając przede mną kolejne konteksty, choćby tylko w mojej głowie ♪ „fantaisie militaire”, „mes prisons”


Yet another decade in life and music

14.

the high llamas gideon gaye 1994

ta płyta jest jak plaster na depresję, gdy po wieloletnim uzależnieniu od pet sounds, przesłuchaniu wszelkich dodatkowych nagrań z sesji nagraniowych i bootlegów, człowiek zastanawia się, czy po doświadczeniu tej płyty, istnieje jeszcze jakaś forma życia; tą formą może być gideon gaye, które jest kontynuatorem tamtej barokowopopoej myśli w sposób możliwie najczystszy — jest to oczywiście przeobrażenie zrealizowane w kreatywnym duchu, ale wierne myśli przewodniej nawet nie tyle tamtej bardzo piosenkowej płyty, co jej brzmieniu i uczuciom, które obcowanie z nim wywołuje w słuchaczu; the high llamas chcieli przedłużyć te wszystkie idealnie melancholijne zachody wiosennego słońca, które nie mogłyby zajść tak, jak udało im się zajść, gdyby nie akompaniament beach boysów; dzięki gideon gaye mogą zachodzić jak dotąd, idealnie melancholijnie, ale jednak na nowo; to oczywiście marna synekdocha, ale im częściej obcuję z gideon gaye, tym bardziej utwierdzam się w słuszności takiego rozumowania jego istnienia, które w przeciwnym razie można by pewnie odrzucić jako odtwórcze i ja sam być może w jakimś kontekście mógłbym oburzyć się na jego ikonoklastyczną śmiałość; the high llamas tworzą jednak na bazie instrumentalno-aranżacyjnej tkanki pet sounds coś swojego — piosenkowość tego materiału jest dość ulotna i zwykle ustępuje pierwszeństwa melodyce samej muzyki; z początku słuchałem tej płyty jako ciekawostki, ale wrosła we mnie przez lata i nie wybrażam sobie bez niej życia po pet sounds ♪ „giddy and gay”, „the goat looks on”


Yet another decade in life and music

13.

susumu hirasawa kyūsai no gihō 1998

nie pamiętam już dokładnie, czy przez susumu hirasawę odkryłem satoshiego kona, czy odwrotnie; w każdym razie to odkrycie łączy się w moich wspomnieniach ściśle ze sceną z surrealistycznej parady w paprice, którą w sobie jedynie właściwy sposób udźwiękowił hirasawa; bramą do jego całej twórczości pozostaje jednak dla mnie kyūsai no gihō z 1998 — ukoronowanie dekady artystycznej ewolucji i twórczych poszukiwań własnych środków ekspresji; hirasawa łączy tutaj niemożliwe przeciwieństwa — wszechobecną elektronikę z rozbuchaną orkiestrowością, new age’owe motywy i ambientalne pasaże z upodobaniem do klasycznej marszowej rytmiki — wszystko to pod jak najbardziej popowym sztandarem w stricte piosenkowej formule; hirasawa jest mistrzem eklektycznej maksymalistycznej produkcji łączącej style i konteksty w nierozerwalne sploty; jest w tym wszystkim coś mechanicznego i dystopijnego, ale jednocześnie podniosłego, czy nawet duchowego; enigmatyczny tytuł, który można przetłumaczyć jako techniki zbawienia, może lecz nie musi stanowić klucz do rozumienia pan-muzycznej i trans-humanistycznej wizji hirasawy ♪ „town-0 phase-5”, „niwashi king”


Yet another decade in life and music

12.

gillian welch revival 1996

gillian welch nie miała wcale szczególnie z górki w drodze do kariery muzycznej; choć dorastała się w umuzykalnionym domu, wychowana w los angeles przez parę artystów scenicznych z hollywood, krytycy długo kwestionowali w swoich recenzjach prawdziwość jej folkowego anturażu ze względu na jej nieprzystające korzenie; ona sama jednak wielokrotnie podkreślała, że już na studiach, gdy pierwszy raz usłyszała muzykę bluegrass, było to dla niej jak objawienie; w 1996 artystka wydała swój debiutancki album revival wyprodukowany przez legendarnego t-bone burnetta (odpowiadającego między innymi za brzmienie rising sand duetu krauss-plant), który odkrył ją podczas wieczoru talentów w barze w nashville; krążek stylistycznie przywodził na myśl czasy wielkiej depresji — z tematyką oscylującą wokół uczuć rezygnacji, nieszczęścia i zamętu, podpartą surowym brzmieniem folku z appalachów; krążek, podobnie jak wszystkie kolejne, welch zrealizowała w bliskiej współpracy ze swoim życiowym partnerem davidem rawlingsem, z którym dzieli pasję do klasycznego country i szeroko pojętej prostoty; synergia duetu ma niewątpliwy wpływ na realizm songwritersko-wykonawczy, który cechuje wszystkie wypuszczone przez nich nagrania; revival pozostaje do dziś najlepszą bramą do twórczego mikrokosmosu muzyków; bieg kolejnych utworów składających się na krążek jest pod każdym względem niedościgniony ♪ „orphan girl”, „annabelle”


Yet another decade in life and music

11.

uc berkeley chamber chorus / the california ear unit feldman: rothko chapel / why patterns? 1991

lata 90. kojarzą mi się szczególnie z kilkoma kompozytorami współczesnymi; jednym z nich jest wywodzący się z nowojorskiej szkoły morton feldman, zmarły w 1987 roku; w latach 90. zainteresowanie jego twórczością wzrosło i doczekaliśmy się szeregu kultowych wykonań jego prominentnych kompozycji; jeszcze przed dekadą sam zachwycałem się majestatycznym for philip guston, utworem, który niczym żywy organizm ewoluuje przez ponad cztery godziny, wprowadzając słuchacza w rodzaj medytacyjnego transu; feldman, którego fascynowały dźwięki na skraju ciszy i kompozycje oparte na powoli przenikających się wybrzmieniach, wykształcił swój niepowtarzalny styl już w latach 70. i realizował swoje ewoluujące pejzaże także w bardziej kameralnym spektrum — jak w rothko chapel z 1971 roku, niemal statycznym, niby pogrążonym we mgle lub na skraju nocy krajobrazem cichej kaplicy; medytacyjny nastrój na płycie przechodzi w bardziej abstrakcyjne why patterns? na flet, fortepian i perkusjonalia, które łaskocze słuchacza pulsującą strukturą wyłaniającą się zza tej samej mgły, która przed chwilą otulała milczącą kaplicę; często wracam także do innej płyty z kompozycjami feldmana — wydanego przez oficynę cpo durations i-v / coptic light, które stanowi doskonały dwutorowy sequel do rothko chapel rothko chapel


Yet another decade in life and music

10.

ryuichi sakamoto 1996 1996

uwielbiam tria fortepianowe — także te jazzowe, choć tym razem akurat nie o nich; mam poczucie doskonałej równowagi pomiędzy fortepianem a skrzypcami i wiolonczelą, jeśli chodzi o swobodę ekspresji i jej strojność; duże ensemble często popadają w estetyczną egzaltację, co odciąga słuchacza od sedna utworu; z kolei soliści bywają zbyt surowi; jedną z muzycznych emanacji tego przepięknego kompromisu jest płyta, która trochę pozostaje na bocznej orbicie dyskografii mistrza sakamoto, choć w istocie stanowi jej najbardziej rzeczywiste centrum; 1996 zbiera rozmaite kompozycje artysty — te filmowe i płytowe, odkrywając je na nowo w kameralnych aranżacjach; efektem jest najpiękniejsza płyta, jaką nagrał sakamoto; wyselekcjonowane melodie i motywy to jedne z tych, które domagają się od słuchacza, aby do nich wracał, a skromniejsze interpretacje wydobywają emocje na samą powierzchnię; 1996 jest melancholijne, ale nie ckliwe; jak spotkanie z dobrym przyjacielem niewidzianym od lat, kiedy, by opowiedzieć wszystko co zaszło od ostatniego spotkania, nie potrzeba żadnych słów; na swój sposób to także miejsce przecięcia się rozmaitych muzycznych zainteresowań sakamoto, punkt w którym bierze się oddech po raz kolejny zataczając koło ♪ „merry christmas mr; lawrence”, „rain”


Yet another decade in life and music

9.

dominique a la fossette 1992

dwie dekady zanim pojawił się termin asmr francuski szansonista nowej fali dominique a wydał swój debiutancki album, który jest dla mnie epitomem muzycznej emanacji tego zjawiska; la fossette to płyta jak żadna inna w bogatej dyskografii artysty, który później nagrywał rzeczy wyprodukowane w duchu nieco bardziej radiowym; lo-fi’owa oprawa oparta o automaty perkusyjne, minimalistyczne syntezatory midi, ale i przesterowane garażowe gitary i kojący, wycofany momentami na granicę szeptu wokal a, tworzą na kanwie jak najbardziej piosenkowej synkretyczną przestrzeń elektroakustyczną, ewoluującą w rozmaitych kierunkach, uwodzącą słuchacza nietuzinkową poetyką, i swój charakter wywołującą niesamowite odczucia sensoryczne; w równych częściach awangarda miesza się z melodramatem, chanson z rockiem alternatywnym, ale w centrum niezmiennie pozostają prawdziwe emocje; la fossette to płyta jak żadna inna ♪ „vivement dimanche”, „le courage des oiseaux”, „va t’en”


Yet another decade in life and music

8.

starflyer 59 starflyer 59 1995

to moja biblia gitarowych 90sów, które przecież gitarami stały, a wielu do dziś identyfikuje tamtą dekadę wyłącznie przez gitary; tymczasem ja ten największy z największych komplementów kieruję bałwochwalczo nie pod adresem katartycznej dla milionów nastolatków czterech kolejnych pokoleń nirvany, ale ku starflyerowi 59, którym przed kilkoma laty podszyłem swoje życie na tyle enigmatycznie, że nie byłbym w stanie sprzedać tu i teraz nawet jednej ciekawostki okołomuzycznej o grupie; zespół zresztą gra do dziś i od 1994 roku wydał niezliczoną liczbę płyt, spośród których mnie dotychczas zainteresowały trzy pierwsze z okładkami w kolorach kolejno srebra, złota i brązu; zmierzam jednak do tego, że liczy się przede wszystkim to, co i jak grają, a wychodzą ze szkoły rocka post-mbv, to jest z shoegaze’owego paradygmatu, ale zrównoważonego z jednej strony z metalowym brzmieniem gitar, z drugiej — psychodeliczną americaną; to dźwiękowy odpowiednik fatamorgany — oniryczne świdrujące gitary, wycofane wokale, slowcore’owy mood, ale bez brania jeńców; lato palące do gołej ziemi, roztopiony asfalt mieniący się tęczą — złowieszczo i cudownie zarazem; a całość emocjonalnie głęboka jak studnia, oczywiście wyschnięta, do której wpada się, nie by utonąć, ale złamać obie nogi i umrzeć z głodu i pragnienia; nie na to liczyliśmy, ale gdy już godzimy się z tym, że to i tak najlepsze, co miało nas spotkać, jakby we śnie majaczy coś, jakby światełko w tunelu, ale wieszczące, że to jednak wcale nie koniec ♪ „messed up over you, „when you feel miserable”


Yet another decade in life and music

7.

a tribe called quest midnight marauders 1993

do dzisiaj nie jestem pewien, czy to że ten krążek a tribe called quest przetrwał i urósł we mnie jako jedna z moich ulubionych płyt hiphopowych to przypadek czy przeznaczenie; byłem już oswojony z atcq, gdy trafiłem na cedeka za psie pieniądze i wziąłem; to był chyba ostatni raz, gdy urządziłem sobie prawdziwie nabożną sesję z odsłuchem płyty kompaktowej i to wspomnienie zostało ze mną do teraz; próbowałem porównywać midnight marauders bezpośrednio z the low end theory, ale to nierówna walka — moje serce jest tam, gdzie jest; wciąż uwodzą mnie te lounge’owe sample i trzeszczące winylowo bity muhammada i porywa mnie retrofilski jazzujący vibe, który jednak nadal ma w sobie coś pulsującego i świeżego; wiele rapowych krążków z tamtego okresu zestarzało się potwornie, ale midnight marauders pod wieloma względami zdaje się otwierać jakiś rozdział w organicznym hip hopie, który nadal trwa i jeszcze długo się nie wyczerpie; chociaż, może tak jest tylko we mnie? nie umiem i nie chcę tego na chłodno ocenić ♪ „award tour”, „steve biko (stir it up)”, „electric relaxation”


Yet another decade in life and music

6.

cornelius fantasma 1997

jest upalny środowy poranek 3 września 1997 roku; jeszcze przed ósmą rano termometry przeskoczyły pułap 30 stopni i teraz ma być tylko cieplej; ludzie w pośpiechu szykują się do pracy, zawsze ruchliwe skrzyżowanie w dzielnicy shibuya właśnie przeżywa pierwszą tego dnia kulminację pieszych tłumnie wylegających z pociągu linii yamanote najpierw na perony, a następnie na i tak zatłoczone już ulice; niebo powoli zachodzi chmurami, już od kilku dni zbiera się na burzę; kilkaset metrów dalej w otwartym dwa lata wcześniej salonie tower records można kupić już najnowszy album corneliusa — fantasma, po którym japońska muzyka pop nigdy nie będzie taka sama; wydana wówczas trzecia solowa płyta artysty to nie tylko bezdyskusyjne magnum opus w jego dyskografii i szczytowe osiągnięcie współtworzonego przez niego nurtu alternatywnego popu spod znaku shibuya-kei; fantasma jest szaleńczym muzycznym strumieniem świadomości, w którym pop i awangarda mieszają się w ścisłym splocie, a melodie i refreny odgrywają równie ważną rolę, co eksperymenty dźwiękowe; to płyta totalna, na której nie ma miejsca na kompromisy, jednocześnie jednak na tyle przestronna, że mieści w sobie wszystko; podsumowuje muzykę w ogóle, zamykając drum & bass, idm, hip hop, neo-psychodelię, plądrofonię, noise rock, bossa novę, country, chiptune, yé-yé, shoegaze, muzykę konkretną i barokową w z sekundy na sekundę ewoluującym w coraz to nowych kierunkach koncepcyjnym cyklu piosenek ♪ „the micro disneycal world tour”, „thank you for the music”


Yet another decade in life and music

5.

my bloody valentine loveless 1991

ze szczerym entuzjazmem włączyłem kiedyś loveless niczego niespodziewającemu się znajomemu, nie żadnemu muzycznemu normikowi zresztą, słuchaj i doznawaj — zachęciłem, a gdy już uznał, że doznał wystarczająco, skwitował tylko krótko, że nie dało się tego słuchać; nie widziałem przestrzeni na polemikę i od tego czasu zachowuję tę płytę dla siebie; tym samym loveless stało się dla mnie intymnym i bliskim doświadczeniem; w żadnym innym kontekście sam zresztą nie potrafię tej muzyki słuchać; nie wspominam miło występu grupy na off festivalu i nie zagrałbym jej już w radiu; jakkolwiek nie jest to rzecz w żaden sposób niszowa, nie chcę się nią z nikim dzielić; gdybym napisał, że to album, który zdefiniował dla mnie shoegaze, w dużej mierze nie przekazałbym żadnej istotnej informacji, bo shoegaze jako styl sam w sobie nigdy nie zajmował mnie zbyt mocno; raczej otworzył mi głowę na to jak zniuansowana i subtelna potrafi być ściana gitar i na wszystko to, co może skrywać się tuż za nią; to bowiem idealnie przebojowy krążek nakryty półprzezroczystą zasłoną misternie utkaną z gitarowych szumów i przesterów; płyta na miarę naszych czasów, w którą przy pomocy współczesnych środków wkradają się jednak szmery wieczności; doskonałość pełna pozornych niedoskonałości, czyli zupełnie jak w życiu ♪ „when you sleep”, „i only said”


Yet another decade in life and music

4.

the tale quartet schnittke: string quartets nos. 1-3 1990

melodie w fazie rozkładu – jedna przerywa drugiej, kolejna niecierpliwie wyrywa się spod nich, a jeszcze następna skrępowana wplata się w bieg pozostałych, by wybuchnąć i rozlać się obficie w przestrzeni w najmniej spodziewanym momencie; nie da się słowami oddać geniuszu kwartetów smyczkowych sznitkego, ani kunsztu wykonania the tale quartet; żadna inna muzyka nie penetruje zakamarków ludzkiego umysłu z podobną precyzją, ani też nie kreśli kształtu ludzkiej duszy z równym autentyzmem string quartet no; 3: iii pesante


Yet another decade in life and music

3.

fishmans long season 1996

art popowa wariacja klasycznej formy, space-psych-popowe jam session, oniryczna prog-popowa suita — long season to mająca wiele twarzy nietuzinkowa płyta-piosenka, którą jesienią 1996 roku wydała jedna z najbardziej kultowych japońskich grup lat 90. — fishmans; i choć zespół nagrał na przestrzeni dekady aż siedem płyt studyjnych, spośród których ponad połowa to absolutna magia, ta jedna jest w tym zestawie szczególnie wyjątkowa; nie tylko zresztą dla mnie; to dźwiękowa podróż do wnętrza snu, koncepcyjnie poukładana, ale niepozbawiona szaleństwa i wykonawczej wirtuozerii, synkretyczna metagatunkowa przygoda, gdzie poszczególne elementy zdają się pochodzić z różnych światów, ale w tym kreatywnym malakserze odnajdują się na nowo; fishmansi korzystają ze współczesnych ich środków wyrazu budując tę rozmarzoną dźwiękową historię na podwalinach dubowej rytmiki w sposób jednocześnie post-minimalityczny i rock & rollowy; fishmansi przez ponad pół godziny kreatywnie remiksują samych samych w granicach stworzonego przez siebie świata w oparciu o coraz to nowe zestawienia tworzących go elementów; jest w tym przestrzeń, wyobraźnia i radość z muzyki i życia w ogóle; moment, w którym wracają do głównego motywu melodycznego po progresywnej instrumentalnej przerwie na początku czwartej części to być może jedna z najwspanialszych chwil w historii muzyki popularnej long season


Yet another decade in life and music

2.

lauryn hill the miseducation of lauryn hill 1998

the miseducation of lauryn hill to płyta, która nauczyła mnie czuć muzykę; pokazała mi, że muzyka może przeszywać na wskroś, penetrować i wypełniać psyche i zostawiać po sobie ślad; wykształciła we mnie pewien zdrowy zmysł, że oto w centrum dobrego życia musi być miejsce i na radość, i na smutek; ta słodko-gorzka, bardzo życiowa mieszanka stojąca w jej centrum; lekcja, na którą sama lauryn hill zaspała, była przysposobieniem dla mnie; to pierwsza płyta, którą miałem na winylu, pierwsza, przy której płakałem, pierwsza, której słowa traktowałem osobiście niczym moje własne, pierwsza, która wrosła bezbrzeżnie w mój świat, stając się naturalną ścieżką dźwiękową mojej codzienności; nie potrafię myśleć o nastoletnim sobie w oderwaniu od miseducation, ani o miseducation, nie traktując jej jako części mojej własnej drogi; samo miseducation wielokrotnie odkrywane, studiowane z namaszczeniem w rozmaitych kontekstach i perspektywach musiało być dla mnie także bramą do wielkiego klasycznego soulu; dzięki hill odkryłem nie tylko steviego wondera, ale też nieodżałowaną arethę, wspaniałego curtisa, magnetyzującego sama cooke’a czy natchnionego boba marleya; wybaczcie, nie potrafię już pisać o tej płycie w oderwaniu od siebie; ta muzyka stała się mną lata temu, a ja do dziś wciąż jestem nią ♪ „everything is everything”, „lost ones”, „deep in my heart”


Yet another decade in life and music

1.

flipper’s guitar doctor head’s world tower 1991

doctor head’s world tower, trzeci i ostatni album w dorobku duetu flipper’s guitar, to samo serce muzyki lat 90. umiejscowione nietypowo gdzieś na jej peryferiach, ale wciąż żywo pulsujące i dające się bez trudu wyczuć trzy dekady później w zgoła już innym świecie; to jednocześnie szczytowe osiągnięcie rozwijającej się dopiero wówczas w japonii sceny alternatywnego popu shibuya-kei łączącego retrofascynacje muzyką z całego świata: brazylijską sambę, francuskie yé-yé czy amerykański lounge z produkcyjnymi tendencjami pożyczonymi od kolegów z wielkiej brytanii — baggy, dream popem czy shoegaze’m, ale przetworzonymi po swojemu; oyamada i ozawa wynoszą to wszystko tylnymi drzwiami czy w postaci inspiracji czy — po hiphopowemu — samplując zachód na potęgę; i zlepiając ten pulsujący amalgamat razem, budują swoje własne arcydzieło; doctor head’s world tower mimo bezliku przenikających się w duchu plądrofonii konwencji i stylów nie jest bowiem albumem pod patronatem doktora frankensteina — panowie na tej kanwie prezentują swoje własne melodie — na wskroś letnie, ale podszyte słoneczną psychodelią; w tym aspekcie doctor head jest pomostem pomiędzy końcówką lat 60. a początkiem lat 90., co znajduje tutaj zupełnie bezpośrednie odbicie od pierwszych sekund dolphin song rozpoczynającego się bezczelnie od riffu z uświęconego god only knows beach boysów; nawet mimo takich oczywistych pożyczek jak ta czy „loaded” primal screm w „the quizmaster”, flipper’s guitar nigdy nie są prostolinijni; muzyczny świat, który przedstawiają, to ich autorska pokopana wizja — żywiołowa, bezkompromisowa, ewoluująca nieprzewidywalnie, ale harmonijnie; celebracja jakiegoś mikrokosmosu tej ulotnej chwili, gdy lada chwila skończy się kolejne lato, jeszcze tylko przez chwilę beztroskie i słodkie ♪ „groove tube”, „the quizmaster”, „blue shinin’ quick star”


Opublikowano

父猫と河童物語

猫の家族

『猫の家族』、国利画、浮世絵、1883年


昔々人間の集落から遠く離れていた村に猫家族が住んでいました。父猫と母猫と子猫七匹がいました。
猫家族の日常生活は安らかでした。夏のときに麦を農家して乾いた木材を集めて野外の競技をやって楽しみました。冬のときに晴れたら雪の中で遊んで、寒過ぎたら家で雪が無事に解けるのを待っていました。
ある日、子猫の遊んでいたら一面に氷が張っている池の氷表面がさっと割れて、子猫が一匹水に落ちました。その子猫のみんなの中で一番ちっちゃい子でしたの。ちっちゃい弟を助けるのを手伝うために子猫兄弟は父猫を呼びました。
一緒に池に着いたら、急に池に住んでいる河童が現れて、彼が子猫を捕まえたのを説明しました。父猫は河童さんにちっちゃい子の魂の代わりに幸せを与えるという金色の羽を要求されました。
父猫はすぐに旅立つのを決めました。有名な金色の羽を持っている鳥は人間の立てた城の中にいると言われていました。「旅路が長くて危ないよと思っています」。

河童

『河童』、国際日本文化研究センター、日付不明


父猫は偉大な平野を通ってちょこちょこ歩きながらいきなり隣の木から小さいものが落ちているのni気が付きました。
近づいてきて、眠り中のコウモリでいるのがわかりました。空を見上げて、「正午ぐらいだ」って思って、コウモリさんを木の枝に下げて戻しました。「進まなきゃいけないよ」。
次の日に森林を取り抜けるとき恐ろしいがおーらしい鳴き声を聞きました。思わずに体がぶるぶるになって、ちょうど目の前に大声で泣いているトラが見えました。
そんなに大きな涙の理由はトラさんの足にトゲが刺さっていました。トラさんは自分で取リ出すことができませんでしたけど父猫の小さい手を使ってビシッとトゲを取リ出しました。
トラさんはとても嬉しくなって「もし父猫は手伝うのが要れば、ぜひ手伝ってあげるよ」という約束しました。
父猫は引き続き旅を進みました。もうすぐ、金色の羽を持っている鳥がいる町に到着しました。郊外でゴミ箱の中で食べられるものを急いで探していたタヌキを見ました。
父猫はにこにこ笑って自分のおにぎりをタヌキさんと共有しました。父猫の親切にしてくれたお返しにお腹がいっぱいなタヌキさんは城に行き方を教えました。
さすがに城は本当に莫大な建物もだったし、たくましい警備員にも守られていました。そんな状況を見たから父猫はなんか凹みました。「どうしようもないよ」ってため息をつきました。

多嘉木虎之助

『多嘉木虎之助』、歌川国芳、相模国の田村川にて多嘉木虎之助が河童を捕らえた様子が描かれている、 浮世絵、 1833-1835年頃


それですぐに父猫の前にざーっと妖精がどこからともなく現れました。妖精は「長いお旅をしながらご親切にしてくれたお返しに今はあたしが父猫さんに手伝ってあげる番です。魔法を使って父猫さんの新しい友達を呼ぶことができますよ」とiました。今にトラさんとコウモリさんが近づくのが見えました。
トラさんが勇ましく城を守っていた警備員と戦っているとき父猫と友達は城内に入れました。
城内で他の警備員はすぐに侵入者が城を入るところを見つけました。タヌキさんは「急げ!」って叫んで騒がしく警備員に向けて手前で見つかったゴミを投げ始めました。
金色の羽を持っている鳥がいる部屋に着いたら鳥が屋根の直下にある檻の中いるのがわかりました。コウモリさんは「俺が手伝ってあげる番ですよ」と寝ている鳥を侵さないように囁きました。鳥に届くように高くまで跳び上がって、金色の羽を一房拾いました。
その瞬間に妖精さんはもう一度現れて、魔法を使って父猫と友達が城から逃げるように手伝ってくれました。
父猫がふるさとに帰ってきたあとで、約束の通りに河童さんと無事に「幸せを与えるという金色の羽」をちっちゃい子猫の息子と交換しました。
猫家族は改めて一緒になって、その後ずっと幸せに暮らしました。ちょくちょく冒険の相手である友達が猫家族を訪ねました。

Opublikowano

Melanż: 40 utworów — mojego życia, jak dotąd, być może

2021

Melanż

Gdy dawno temu odkryłem w internecie serwisy do katalogowania, oceniania i opiniowania płyt, filmów, książek, czułem, że od tamtej chwili moje życie stanie się lepsze. Nie myślałem wówczas o nich jako o potencjalnych źródłach rekomendacji, skupiłem się na pierwotnej funkcjonalności porządkowania własnej rzeczywistości. A że ta wymagała uporządkowania, nie miałem wątpliwości. Robię to do dzisiaj, bo pomaga mi to zbudować jakiś namacalny szkielet tego, co nienamacalne — system pomocy wizualnych dla otchłani własnych myśli. Ten wpis to na swój sposób odnoga tego podejścia — bezustannego katalogowania wszystkiego. Ale pomimo tego, że katalogowanie pozwala mi odpocząć (bo nie muszę o wszystkim pamiętać), nie jestem zwolennikiem zamkniętych i przesadnie standaryzowanych systemów wyrażania opinii. Sprowadzanie zniuansowanych, czasem ambiwalentnych odczuć, emocji, uczuć, przemyśleń do 3/5 to zwykłe barbarzyństwo. Zakładając oczywiście, że mamy coś sensownego do powiedzenia albo przynajmniej, że czujemy się z tym jakoś, nawet jeśli nie umiemy w pełni tego oddać. W przeciwnym razie to zaledwie przesunięcie środka ciężkości w stronę jakiejś gry pozorów, w której barbarzyństwo stanowi kamuflaż.

Dlatego od czasu do czasu staram się uchylić maski, spojrzeć w lustro i wypowiedzieć pełnym zdaniem, co uważam za jakie i dlaczego. Najtrudniej zawsze idzie mi opisywanie rzeczy, do których mam stosunek emocjonalny, choćby piosenek, które zdążyły zmienić się w obrazy. Postanowiłem więc w ramach ćwiczeń opisać pokrótce czterdzieści obrazów towarzyszących moim być może czterdziestu ulubionym piosenkom. A jak to się stało, że to akurat te piosenki i w takiej kolejności? Barbarzyńskimi metodami sumowania i mnożenia wyników kilkunastu list sporządzanych metodycznie rokrocznie w okolicy czerwca sierpień zeszłego roku wypluł taką listę. Odrobinę z nią polemizowałem, nadal widzę do tej polemiki przestrzeń. Może się więc okazać, że rzeczywistość, którą opisuję, nie jest już wcale tą, którą jestem w stanie wymacać wokoło. Musimy się jednak wszyscy bezapelacyjnie na to zgodzić z tego tylko prostego powodu, że życie jest pracą w toku z góry skazaną na brak satysfakcjonującego zakończenia. Te zostawmy zatem sztuce.

Opisy obrazów, które widzę lub czuję bywają abstrakcyjne, ale bywa też, że łopatologicznie kroczą po śladach oryginalnych tekściarzy. Może niektóre mogłyby stać się zalążkiem większych historii, może nie. Faktyczne obrazy, które im tu towarzyszą, a na których dodatek zdecydowałem się na długo po tym, gdy skończyłem już układać same historie, to kolejny poziom abstrakcyjnego melanżu, przetwarzający idee i uczucia jeszcze inaczej. Wybrałem je nie bez powodu, to często obrazy moich ulubionych artystów, ale ich związek z muzyką i historiami jest kompletnie wrażeniowy. Ale właśnie o tę wrażeniowość tutaj chodzi. Nie zniosę kolejnych opisów muzyki, gdzie recenzent udaje chiruga, robiąc wiwisekcję tego, co sam wysłyszał. To odtrutka, podszyta przeklętą matematyką, owszem, ale tylko dlatego, że nie chciałem spartolić tego bardziej niż musiałem. A może musiałem bardziej niż chciałem?


Melanż

Hester Cox, Szemranie

40.

Bill Callahan „Too Many Birds” 2009 [♪]

Stary dąb na skraju pola obsiadły czarne ptaki, może wrony i siedzą. I te ptaki przelatujące z gałęzi na gałąź, tłoczące się na rozłożystej koronie opowiadają historię, jakiej nie opowiedział żaden człowiek. Próbujesz ją zintepretować. Wtem znikąd pojawia się dzieciak i rzuca w ptaki kamieniem, na co wszystkie zrywają się do lotu. Niebo czernieje w oczach.


Melanż

Francis Bacon, Autoportret, 1970

39.

The Smiths „The Boy With a Thorn in His Side” 1985 [♪]

Jedna z finałowych scen „Lata ’85” Ozona, gdy główny bohater tańczy na grobie swojego zmarłego chłopaka. Tamten wcześniej kazał mu przysiąc, że to zrobi, ale nie dlatego tańczy. To był jedynie asumpt. Tańczy, by wyrazić ten krzyk, którego nie da się już wyrazić krzykiem. Tym chłopakiem jest młody Morrissey, a jego zmarłym kochankiem Oscar Wilde, którego będzie cytował każdym słowem i gestem już do końca życia. Gdy chłopak wraca przez miasto z cmentarza, jego prochowiec faluje nieznośnie na wietrze, a on całym sobą nie przestaje krzyczeć, choć ani na chwilę nie otwiera ust. Nie pozostało mu już nic do powiedzenia.


Melanż

Pocztówka z Poznania lat 80.

38.

Alibabki „Zagrajmy w kości jeszcze raz” 1976 [♪]

O nieprzyzwoicie późnej porze, możliwie przy akompaniamencie gwieździstego nieba i ośmielającej samotności odbywa się uliczny taniec w pojedynkę. Z pas de bourrée wzdłuż krawężnika, a może nawet jazzowym zakończeniem przed opuszczoną budką na wózki sklepowe na parkingu przy supermarkecie. W głowie wciąż szumi wino, a gardło drapie od papierosów. Latarnie to rozświetlają się, to gasną jedna po drugiej, zanim na horyzoncie zacznie majaczyć świt.


Melanż

Oscar Kokoschka, Śpiąca kobieta, 1917

37.

Stevie Wonder „You Are the Sunshine of My Life” 1972 [♪]

Jest letnia noc tak upalna, że masa bitumiczna na ulicach topi się od ciepła, które sama oddaje niczym miejskie morze. Pewne i czarne, poruszające się ze stałą dynamiką, nieśmiało tylko falujące, gdy spod gramofonowej igły dochodzą uszu ciche dźwięki pierwszej tej nocy piosenki, która ma zostać uwieczniona na tym obrazie już na całe życie.


Melanż

Willem de Kooning, Weekend u państwa Krisherów, 1970

36.

Chet Baker „I Fall in Love Too Easily” 1954 [♪]

Szary wczesnomarcowy poranek jest zatopiony w mlecznej mgle, a jegomość w płaszczu sunie energicznym krokiem, pokonując w lekkim podskoku kolejne betonowe krawężniki. Podniesiony kołnierz skutecznie chroni go przed zimnym wiatrem i skwaszonym spojrzeniem mijanej pod drodze staruszki. Mimo utrzymującego się wciąż lekkiego mrozu dla niego już znów zaczęła się wiosna.


Melanż

Rene Magritte, Prace Alexandra, 1950

35.

Lauryn Hill „Everything Is Everything” 1998 [♪]

Znowu coś remontują. W upalny sierpniowy poranek obudził go odgłos młota pneumatycznego, a może piły łańcuchowej. Wygląda przez okno i nie może uwierzyć, że grupa robotników w żółtych kaskach i odblaskowych kamizelkach wycina ogromne drzewo rosnące na podwórku jego bloku — jedyne, które jeszcze uchowało się w tym miejscu. W ciągu kilku następnych dni zaleją to wszystko bezrefleksyjnie betonem i nigdy więcej tu nie wrócą. Nie dowiedzą się więc, że wkrótce ten beton popęka, a przez szczeliny przebiją się młode pędy.


Melanż

Joaquín Sorolla, Falochron, San Sebastian, 1918

34.

Van Dyke Parks „The All Golden” 1968 [♪]

Nim wszystek zaszło, wielkie czerwone słońce pokolorowało sąsiadujący z nim skrawek nieba różem, fioletem i pomarańczem. W powietrzu czuć już typowy dla tej pory jesienny chłód. Tymczasem w pobliskim porcie, świadku tego słonecznego pożegnania i wielu innych — ludzkich, olbrzymi statek daje znać załodze i pasażerom, że za kilka krótkich chwil wybije z portu, by przez wiele dni kołysać się na falach bezkresnego oceanu.


Melanż

Saito Kiyoshi, Deszcz, Paryż, 1955

33.

Étienne Daho „Des heures hindoues” 1988 [♪]

Miasto wreszcie oddycha. Gęste szare chmury kłębiące się nad dachami szeregowców, kamienic i bloków z wielkiej płyty od kilku godzin przed wieczorem wreszcie odważyły się spoufalić z tym betonowym, nadzwyczaj ruchliwym kawałkiem świata. Ulewny deszcz na dobre zakończył wielotygodniowe upały, na które zaczęli narzekać już wszyscy, nawet najwięksi lokalni miłośnicy tropików. Woda zmyła kurz ulic, zakończyła wietrzny żywot topolowych puszków, posprzątała ślady kocich harców w dziecięcych piaskownicach. Miasto wreszcie oddycha.


Melanż

Joan Miró, Czerwony dysk, 1960

32.

Grizzly Bear „Two Weeks” 2009 [♪]

Gdy dni stają się tak krótkie, że okalające je noce bez trudu wpadają sobie w objęcia, zajmuję się śnieniem. Nawet gdy nie morzy mnie sen, w ciemnym pokoju tworzę senny bastion — z poduszek formuję mury, których nie jest w stanie sforsować żadna realna mara, żaden rzeczywisty koszmar. Tak obudowany szczelnie przykrywam głowę kocem i otwieram szeroko oczy, by ujrzeć dalekie światy, do których droga prowadzi przeze mnie, a których nigdy indziej nie mógłbym zobaczyć.


Melanż

M.C. Escher, Trzy światy, 1955

31.

Tamao Koike „Kagami no naka no jūgatsu” 1983 [♪]

Październik zdewastował oblicze uroczego parku, w którym jeszcze chwilę temu popołudniami zwykłem czytać. Ogołocił drzewa z liści i przykrył niby kołdrą nieprzejednaną warstwą chmur smutnych, groźnych, może zupełnie nijakich. Alejki najpierw zasypał zwiędłymi liśćmi, a wkrótce potem zalał mlecznobiałą mgłą tak, żeby doszczętnie skołować błądzącego mnie. Żebym uwierzył, że jedyne wyjście z październikowej matnii jest jednocześnie wejściem głębiej w nią. Jak bezdomny umierający na mrozie z zimna odczuwający nagłą pulsującą błogość, tak i mnie październikowy krajobraz miał uwięzić po drugiej stronie lustra.


Melanż

Georgia O’Keeffe, Nowy Jork nocą, 1929

30.

David Bowie „Heroes” 1977 [♪]

To miasto dziś nie zaśnie. Ja nie zasnę, a dziś ja jestem tym miastem. Jestem światłem ulicznych latarni migających przed oczyma pasażerom sportowego coupe sunącego drogą donikąd. Jestem niekończącą się linią poprzecznie ułożonych podłużnych betonowych kostek, krawężnikiem, o który potknęła się laska w szpilkach i rozdarła z jednej strony kusą cekinową kieckę. Jestem hydrantem, o który opierał się porobiony koleś, gdy po raz trzeci po drodze na przystanek pozbywał się w wielkich męczarniach soków żołądkowych. Jestem gęstym dymem trawy unoszącym się na ledwie podświetlonych klatkach schodowych i za obskurnymi drzwiami z dykty tysiąca i jednego mieszkań. Jestem snem o śnie w jeszcze innym śnie. Spełniam się, pozostając niespełniony.


Melanż

Henri de Toulouse-Lautrec, Wiejska przejażdżka, 1897

29.

Vashti Bunyan „Swallow Song” 1970 [♪]

Wczesny wrześniowy poranek. Na polnej drodze w objęciach rzednącej mgły i bulgoczącego pod kołami błota zjawia się wóz konny. Woźnicą jest młoda kobieta ciepło otulona wielobarwną chustą w kwieciste wzory. Obok niej spokojnie leży mały biały pies ze sterczącymi zawadiacko uszami w brązowe łaty, trochę jeszcze śpiący, ale czujnie obserwujący przelatujące w oddali jaskółki. To będzie ładny, choć chłodny dzień. Lada chwila znowu przyjdzie zima. Gdzie podzieją się wtedy jaskółki?


Melanż

L.S Lowry, W drodze do pracy, 1943

28.

Harry Nilsson „Gotta Get Up” 1971 [♪]

Gdzieś na przedmieściu dużego amerykańskiego miasta naszkicowano czarną kreską typowy dom z przedmieścia dużego amerykańskiego miasta. Obrys wypełniono farbami plakatowymi — trawnik na zielono, niebo na niebiesko, słońce na żółto. Gdy wrysowano w środek ludzi, ci najpierw głównie tańczyli, jedli i pili. Zapraszali innych ludzi, z którymi tańczyli, jedli i pili, ale któregoś dnia znudzeni być może tańcem, jedzeniem i piciem, sami dorysowali sobie szare garsonki i garnitury, i rozeszli się gdzieś poza szkic, wracając do rysunkowego domu coraz rzadziej, a w końcu już wcale.


Melanż

Edvard Munch, Stary kościół Aker, 1881

27.

Virginia Astley „A Summer Long Since Passed” 1983 [♪]

Akcja utworu rozgrywa się dawno temu, albo najlepiej gdzieś poza czasem, w małej miejscowości gdzieś na angielskiej albo francuskiej prowincji, z porośniętymi szacownym bluszczem kamiennymi murami i zadbanymi ukwieconymi gankami. Jest późna jesień, wczesna wiosna albo Boże Narodzenie, a z dużym prawdopodobieństwem wszystkie one jednocześnie. Miejscowość pogrążona jest w nadal porannej mgle, dlatego nie można tego ocenić. Panuje cokolwiek uroczysta atmosfera. Mieszkańcy gwarno wylegają na ulice, by wspólnie udać się na poranne nabożeństwo do niewielkiego białego kościółka nieznanego wyznania górującego nad mieściną z niewielkiego wzniesienia. Kobiety, dzieci i starcy zmierzają we wspólnym kierunku przy akompaniamencie kościelnych dzwonów. W tej miejscowości nie ma mężczyzn, którzy wyjechali, by polec na darmo na cudzej wojnie. Kadr przepełnia nieprzenikniona mieszanka smutku i radości. Wkrótce przez mgłę przedziera się słońce i obraz przykrywa biel światła.


Melanż

Bracia Stenberg, plakat do filmu Berlin: Symfonia wielkkiego miasta, 1927

26.

Sufjan Stevens „Come On! Feel the Illinoise!” 2005 [♪]

Symfonia wielkiego miasta, które żyje i daje życie. Amerykańska fantasmagoria, sen na jawie. Niemy film, dynamiczne zdjęcia ruchu ulicznego kręcone to z perspektywy przechodnia, to z lotu ptaka, czarno-białe jedynie na pierwszy rzut oka, a gdy się w nie wpatrzeć, kolorujące same siebie w barwach żywych, optymistycznych, nowoczesnych, przyszłościowych. Pośród tego gąszczu spaceruje poeta — Carl Sandburg. Wkrótce wszystko to, co widział, spisze z miłością na papierze i zatraci się w tym love story cała Ameryka. Będzie pisał, siedząc przy swoim przepastnym dębowym biurku na osiemnastym piętrze imponującego wieżowca z widokiem na panoramę miasta, wieżowca zrodzonego ze zrozumienia dla rytmu miasta i transcendencji tej niezwykłej więzi. Sto lat później jego duch będzie nawiedzał kolejne pokolenia poetów, którzy rozumieją miasta.


Melanż

Odilon Redon, Święty Sebastian, przed 1910

25.

Ryuichi Sakamoto & David Sylvain „Forbidden Colours” 1983 [♪]

To młodość pragnąca żyć, ale spleciona ze śmiercią. Witalna cielesność mająca nigdy się nie spełnić. Skręcona w wewnętrznej sprzeczności. Urzeczywistniona jedynie podniesieniem ręki na siebie samą. To bezkresna otchłań krzycząca o wypełnienie jej, niezdolna jednak by wyszeptać choćby słowo. Leworęczny sen o różach. Ostatnie tchnienie świętego Sebastiana. Wolność i więzienie. Zbrodnia i kara. Miłość i śmierć.


Melanż

Yayoi Kusama, Galaktyka, 1991

24.

10cc „I’m Not in Love” 1975 [♪]

Na jasnym rozmazanym tle, jakby mikrofragmentu monochromatycznego kalejdoskopu oglądanego pod mikroskopem, istnieje pewne życie. Życie całkiem poważne, a przynajmniej biorące siebie zupełnie na poważnie, tak samo jak my tutaj. Świetliste drobinki tańczą tam ze sobą jedne z drugimi. Łączą się pary, by chwilę później się rozdzielić, wirując beztrosko w kierunku innych drobinek równie wirujących. Potem skupiają się w grupach, migocząc przyjaźnie, do siebie nawzajem i oglądającego je ludzkiego oka, którego nie są świadome. Ta formacja nie trwa jednak długo, kolejne manewry powtarzają się, układając w coś na kształt pulsujących, mieniących się wzorów. To życie całkiem poważne, tak samo jak my tutaj.


Melanż

David Hockney, Większa fala, 1989

23.

Dennis Wilson „Pacific Ocean Blues” 1977 [♪]

W majowy, a może w sierpniowy dzień, zupełnie pochmurny tak, że szarość nieba spotyka się z granatem niespokojnego oceanu, nad krajobrazem góruje zielony klif, gdzie długie trawy wybrzeża falują na wietrze. Niestrudzenie falują pośrodku niczego w sąsiedztwie samego tylko kłębiastego nieba, niepokornego wiatru i wzburzonego morza. Gdy wiatr się wzmaga, niby w synchronicznym układzie tanecznym kłaniają się falą rzędy żółtych i zielonych liści. Jedne zaraz po drugich. Skłon i wyprost, skłon i wyprost, trwa nieme odliczanie. Niebo tymczasem powoli zalewa się granatem, na horyzoncie gromadzą się już burzowe chmury, a powietrze z pewnością byłoby ciężkie, gdyby nie dmący ile sił sztormowy wiatr. Między falami gdzieś w oddali kołysze się rybacka łódź. Czy to spóźnieni widzowie na ten trwający już dłuższą chwilę spektakl? A może to właśnie główny bohater wkracza na scenę, by walczyć o życie wśród fal przy spektakularnym aplauzie szalejących nieopodal traw.


Melanż

Michaił Wrubel, Bzy, 1900

22.

Bob Dylan „Don’t Think Twice, It’s All Right” 1963 [♪]

Kiedy obezwładniające poczucie tęsknoty za tym, czego nie da się odbudować, łamie nam nogi w kolanach, bywa, że w plecy wieje nam wtedy ciepły, przyjazny wiatr wskazujący kierunek marszu. Czasem niewielka, z początku niezauważalna różnica zmienia wewnętrzną pluchę w kojący balsam. To „Nie ma powrotu” Thomasa Wolfe’a albo przyjaciel czekający na nas na stacji, gdy wysiadamy zapłakani z dalekobieżnego autobusu nie dłużej jak dzień po tym, jak nasze dotychczasowe życie legło w gruzach.


Melanż

Jean-Michel Basquiat, Jeżdżąc ze Śmiercią, 1988

21.

Can „Vitamin C” 1972 [♪]

Jeśli w Europie wschodniej kiedykolwiek jeździły cadillaki na resorach, to właśnie wtedy. W analogowej dystopijnej przyszłości, w której mieszały się epoki i kierunki. Tam gdzie w szarych obdrapanych blokach z wielkiej płyty mieszkała somalijska arystokracja w wysokich perukach i podartych jeansach. Gdzie w na wpół opuszczonych miastach gniazdowały flamingi, a Hoffman ze Skórzewskim chcieli kręcić „Prawo i pięść”. Gdzie wszystko musiało zacząć nieodwracalnie wirować i z tego wiru nie było żadnej ucieczki, ale po co uciekać — w tym wirze, nigdzie indziej, spełnia się nasze życie. Ten wir jest naszym życiem. Po co uciekać. Po co.


Melanż

Georgia O’Keeffe, Miejska noc, 1926

20.

Brigitte Fontaine & Art Ensemble of Chicago „Comme à la radio” 1970 [♪]

W mieście drapiących chmury kamiennych wież i czarnych kotów skaczących z najwyższych balkonów zapanowała zima. Zapanowała niepodzielnie i przed wieloma laty tak, że niejednokrotnie wyskakujący z okna kot, jeszcze nim uderzył o zmarzniętą ziemię, sam zdążył zamarznąć na kość — w zależności od piętra. Nie roztrzaskiwał się jednak z hukiem. Spadał miękko na wielometrową śnieżną poduchę, która rosła każdej nocy wraz z kolejną śnieżycą. A wspólnie z nią rosły i kamienne wieże, sięgając powoli już nawet nie chmur, ale gwiazd. A ludzie zamknięci w wieżach słuchali starego radia, w którym nieprzerwanie rozbrzmiewał arktyczny jazz. Jeśli kiedyś przyjdzie odwilż, myśleli, co będzie z odmarzniętymi ciałkami wypadniętych z okien kotów. Ale nikt nie wierzył, że odwilż przyjdzie i faktycznie jak dotąd nie przyszła.


Melanż

Theodor Kittelsen, Sorgen, 1894-95

19.

Joy Division „Love Will Tear Us Apart” 1980 [♪]

Prawdziwa śnieżyca, taka, która zasypuje drogi w miastach i między miastami, prawdziwa grypa, taka, która kładzie człowieka do łóżka w bólach, jakich nie pamięta, prawdziwa rezygnacja, taka, która zrównuje z ziemią wieloletnie przyjaźnie i związane przysięgami miłości. Prawdziwa śnieżyca może przydać pewnej transcendencji szaremu zimnemu dniu, jednemu z wielu takich samych, które nie mogą niczego zmienić. I wtedy, gdy człowiek przesuwa się mimowolnie zupełnie na skraj, sam, brodząc w wysokim śniegu, z gorączką, w ciemności, wtedy ta transcendencja zyskuje namacalny wymiar. Z bajki o padającym śniegu staje się doświadczeniem, które wyprowadza z matni i otwiera oczy.


Melanż

Ferdinand Hodler, Widok na Fromberg z Reichenbachu, 1903

18.

The Beach Boys „Cabin Essence” 1967 [♪]

Bezwietrzne popołudnie upalnego letniego dnia, bezchmurne nienaturalnie niebieskie niebo odcina od złotych kłosów dojrzałego pola pszenicy ostra krawędź horyzontu; dwóch chłopców nieskażonych jeszcze wojną, dojrzewaniem ani technologią włóczy się beztrosko dla zabicia czasu. To gonią się, to płoszą wrony obsiadujące pobliskiego stracha na wróble. Wtem ustają w niemym podziwie — na horyzoncie widać zbliżającą się lokomotywę; wielkie żeliwne cielsko sapie i gwiżdże w mechanicznym tętencie, budząc szacunek i marzenia, o wielkim świecie, który jest gdzieś tam hen, za horyzontem, za którym za chwilę bezpowrotnie zniknie.


Melanż

Diego Rivera, Banan, 1927

17.

Mighty Sparrow „Shango Man” 1967 [♪]

Nowe nie wyrosło na starym samo z siebie, nie zastąpiło go bezczelnie, choćby bezczelnie mu się przeciwstawiało, wyrosło z niego. To wstęp do historii, która dzieje się jednocześnie w trzech różnych światach, które jednak stanowią jedną wspólnotę. Oto Szango, potężny orisza burzy i sprawiedliwości, w okresie handlu niewolnikami przybywa z odległego Kongo na wyspy Trinidad i Tobago w postaci drewnianej figurki ze swoją podobizną. Złupił go i pochwycił jeden z pomagierów na statku w ramach egzotycznego podarunku dla narzeczonej. Ta jednak nie podzieliła zachwytu posążkiem, który wkrótce miał na blisko sto lat spocząć w kącie zagraconej komórki gospodarczej. Dopiero w 1949 roku, gdy budynek rozbierano, zainteresował się figurką bosy chłopak z małej wioski na Grendzie, który wygrzebał ją nielegalnie, błądząc po rumowisku pod osłoną nocy w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Wizerunek dawnego bóstwa zafascynował go i postanowił ukryć go w swojej izbie pod posłaniem. Wkrótce duch Szango wstąpił w ciało chłopca i w ciągu zaledwie kilku lat, dzięki sprytowi, urokowi, charyzmie oraz ponadprzeciętnemu talentowi wokalnemu i tanecznemu uczynił z niego Króla muzyki Calypso całego archipelagu. Dzięki temu otworzył pradawnym duchom ludu Joruba drogę do całego Zachodniego Świata. Nie da się ocenić ich wpływu na kształt dzisiejszej polityki większości europejskich mocarstw. Niech o ich sile zaświadczy następująca historia. W 1966 roku podczas jednego z występów Króla Calypso w hotelu Hilton na wyspie Barbados, duch Szango dzięki słowom zaklęcia wplecionego w refren jednego z wykonywanych utworów i frenetycznemu odtworzeniu świętego tańca Oba Koso, wprowadził publiczność w absolutny trans. Zupełnym przypadkiem świadkiem recitalu stał się dziesięcioletni Michel Houellebecq przebywający akurat na wyspie wraz z ojcem. Wkrótce chłopiec zaczął wykazywać się niezwykłą przenikliwością i stawiać swoje pierwsze kroki w karierze literata.


Melanż

Piero Fornasetti, Wazon z twarzą Liny Cavalieri, c. 1952

16.

Nara Leão „Lindonéia” 1968 [♪]

Pewnego zupełnie zwyczajnego wtorkowego popołudnia zupełnie zwyczajna panna zniknęła bez śladu. Zupełnie. Wyszła, jak zwykle na targ po warzywa, ale nigdy nie wróciła. Zostało po niej jedynie jedno małe czarno-białe zdjęcie, na którym wyglądała zupełnie przeciętnie — ani ładnie, ani brzydko. Szukali jej krewni, u których mieszkała. Bezowocnie. Szukali sąsiedzi. Bez skutku. Wywdzwoniono więc policję. Daremnie. Gdy śledztwo wreszcie zamknięto, jeden z komisarzy rzucił żartobliwie, że przepadła gdzieś po drugiej stronie lustra. Nie spodziewałby się. Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedziano, że tak właśnie było.


Melanż

Wilhelmina Barns-Graham, Morze i łódź, 1988

15.

Caetano Veloso „Os Argonautas” 1969 [♪]

Mgła przydaje tajemnicy, tworzy klimat historii, nawet jeśli ostatecznie do niczego nie dochodzi, a tym samym nic się nie wyjaśnia. Ale czy mgła jako taka potrzebuje wyjaśnienia? Czy trzeba ją motywować meteorologicznie? Jest więc mgła. I morze. Może być z tych ciepłych, choć nie wiadomo, czy wówczas poszukujący geografowie nie zakwestionują naszej mgły. Dzień i tak jest szary, zupełnie żaden, a morze spokojne, lekko ledwie falujące. Na morzu wśród mgły tratwa. Niewielka, ale solidna. Robota kogoś kto wie, jak buduje się tratwę. Nie chcielibyśmy bowiem naszego bohatera, poety, zatopić przedwcześnie. Bo na tratwie jest poeta. Ubrany, jak to poeci, w byle co, choć z pewną ekstrawagancją. Nie ma jeszcze wioseł, ani żagla, płynie na swej tratwie zgodnie z ruchami morskimi. Ale już niedługo spróbuje im się sprzeniewieżyć, zawalczyć o swoje, pokierować jakoś losem, choćby pozornie, nawet jeśli niekoniecznie swoim. W końcu jest przecież poetą!


Melanż

Nieznany artysta, Autoportret Otto Dixa po 1912 roku

14.

Colin Blunstone „Say You Don’t Mind” 1971 [♪]

To historia starej parkowej karuzeli przez pryzmat jej wszystkich zębatek, trybików i mechanizmów. Karuzelę dawno temu wymyślił stary majster jako emanację natury żywota, który wcale nie jest, jak chcą byśmy myśleli, naprzód, naprzód, ale karuzela, karuzela! Wychodząc z opresji, potykając się i podnosząc, wychodząc na prostą po kolejnym ponurym zakręcie, wciąż skazani jesteśmy na tę samą ścieżkę. Jak inaczej można tę filozofię wyrazić, zwłaszcza jeśli jest się majstrem, jeśli nie konstruując mechaniczną karuzelę z konikami to podnoszonymi, to opuszczanymi niestrudzoną siłą mechanizmu. By to unaocznić lądujemy w samym jego sercu — widzimy jedną nieśmiałą obracającą się w sobie tylko znanym kierunku zębatkę, napędzaną przez metalicznie połyskujący układ, coraz bardziej i bardziej skomplikowany. Podążamy za kolejnymi elementami — tłokami i przekładniami wpisanymi w stalową ramę aż docieramy do olbrzymiego koła stanowiącego podstawę misternej konstrukcji.


Melanż

Egon Schiele, Stare domy w Krumau, 1914

13.

Joanna Newsom „Does Not Suffice” 2010 [♪]

Kiedyś te mury wypełniała miłość. Śmiech dzieci? Niekoniecznie. Ale żyło tu dwoje ludzi, którzy w pewnej chwili naprawdę bez siebie nie mogli. Ile to trwało? Trudno ocenić, czas zatarł już ślady ich wspólnego losu, nie mówiąc nawet o szczęściu. Epizodycznie szczęśliwi — mógłby skwitować rzeczoznawca, patrząc na całokształt, gdyby tylko tym właśnie się zajmował. Ale nawet przyzwyczajenie, które zastąpiło głód, ekstazę, ciekawość, nawet humor, nie oparło się najstarszemu ze wszystkich nadzorców. W tej jasnej sypialni z balkonem widzimy przepastne łoże małżeńskie, tam jest szafa, ruch przesuwanych drzwi czasem sprawia, że drewniane wieszaki na ubrania uderzają o siebie, lekko stukając. Za tymi drzwiami jest łazienka, a tędy, kawałek dalej w korytarzu, do salonu. Tu musiała być kiedyś bogata biblioteczka — całą wschodnią ścianę zaaranżowano w drewnie na półki. Dawno nikt nie zaglądał do ogrodu, a o tej porze roku opadły już prawie wszystkie liście. Może kolejni właściciele uprzątną to wiosną.


Melanż

Katsushika Hokusai, Duch Oiwa, 1831-1832

12.

Brian Eno „Some of Them Are Old” 1974 [♪]

W pewnym starym domu na poddaszu mieszkał zaklęty w dawno zapomniane, kiepsko podrobione Jajko Fabergé duch harmonijnego wypoczynku okazjonalnie przybierający formę fioletowej żaby. Duch ten ponad wszystko nienawidził górnego światła i przez wiele lat szczęśliwie nie musiał mieć z nim do czynienia, aż do czasu gdy po wojnie nie zelektryzowano wsi, a w każdej z izb chaty przy suficie zawisła żarówka. Nie oszczędzono i poddasza, które jednak wciąż spełniało wyłącznie rolę gospodarczą i z rzadka ktokolwiek na nie zaglądał. Duch jednak, choć znajdował się we wnętrzu drewnianej komody, nie potrafił drzemać w swoim jajku, ilekroć któryś z domowników zaświecił górne światło w którejkolwiek z izb. Przeistaczał się wtedy pradawnym zwyczajem w fioletową żabę, której niezwykły rechot był w stanie sprawić, że żarówki w całym domu momentalnie pękały. Za pierwszym razem gospodarze stali się lękliwi wobec nowego wynalazku, zawsze jednak po jakimś czasie wybierali się do miasta i instalowali nowe.


Melanż

Diego Rivera, Nago z liliami Calla, 1944

11.

Dinah Washington „Mad About the Boy” 1961 [♪]

Wiedziała, co ją czeka, gdy zostanie przyłapana. Nie stracą jej na gilotynie. Gorzej. Upokorzą przed całym miasteczkiem tak, aby już nigdy żaden poczciwy mężczyzna nie ucałował jej dłoni, żadna dobra kobieta nie wymieniła z nią serdeczności w drodze na targ. Wywloką ją w nocy w samej bieliźnie na plac centralny, podniosą wrzawę, psy zaczną ujadać, zaraz rozświetlą się wszystkie okna, wyjrzą przez nie niezliczone ciekawskie twarze, na których mieszać się będzie w niejasnych proporcjach podniecenie i oburzenie. Jemu nic nie zrobią, jeszcze razem z nimi będzie ją opluwał, że go — młodego męża i ojca zwiodła z prostej drogi. Może będzie miał tyle godności, że odejdzie pod osłoną nocy, może porwie ją ze sobą, zanim to się stanie. Za każdym razem, gdy opierała nocą głowę na jego piersi, niby do snu, w rzeczywistości wyobrażała sobie nieuchronny moment, kiedy przyjdzie im się rozstać. Nie umiała oddychać inaczej niż przez niego, nie wiedziała, co pocznie, gdy ta skrywana przed światem idylla dobiegnie wreszcie końca. Wiedziała za to, że to nastąpi. Być może jeszcze tej nocy.


Melanż

Pierwszy obraz zarejestrowany przez Kosmiczny Teleskop Webba, 2022

10.

Isaac Hayes „Walk On By” 1968 [♪]

Czasem częściej, czasem rzadziej, ale zwykle raz w życiu zdarza się taki wieczór, kiedy człowiek, zmęczony, przytłoczony codziennością, niezdolny już spojrzeć w niebo, wychodzi zupełnie prozaicznie do pracy na nocną zmianę, do delikatesów całodobowych po mleko, na szybki spacer z psem, a nad jego głową rozlewa się droga mleczna w całym swoim majestacie. Setki, tysiące, miliony gwiazd tworzą niezwykłe układy kolorowych mgławic, planety prężą pierścienie i pulsują, jakby na znak, że im zależy, dziesiątki komet wirują w niepojętym podniebnym tańcu. Ale człowiek, dla którego całe to melodramatyczne i skalą niewspółmierne do sedna rzeczy widowisko się odbywa, nie zauważa nic z tego spod opuszczonego kaptura. Pogrążony w wewnętrznej rozterce, zrezygnowany zamyka za sobą drzwi budynku. Niebieski lament cichnie.


Melanż

José Guadalupe Posada, Artystyczny czyściec, 1904

9.

Duke Ellington „Caravan” 1963 [♪]

Wyobraź sobie, że gonisz kogoś przez miasto wieczorową porą. Tajemniczego jegomościa ubranego jakby odświętnie w coś na kształt czarnego garnituru, ale zakrywającego twarz czymś podobnym do kaptura, ekspresyjnie ewoluującego w stronę peleryny, by chwilę później złudnie zredukować się znów do klasycznej marynarki. Ten jegomość, którego twarzy ani tożsamości nie znasz, sunie przez miasto tanecznym krokiem — zrywnym, pewnym siebie, nastrajającym twoje własne kroki do jednakiej ekspresji, jakby post-musicalowej, ale jednak skoncentrowanej nie tylko na formie, lecz i na celu. On wie, że za nim zdążasz. Musi wiedzieć. Robi to celowo. To przyśpiesza, to zwalnia, a wraz z nim ty, jakby przyciągany i odpychany jakimś zaklętym magnesem. Światła nocnego miasta wirują jak w filmach dadaistów, mrok zakłócają neonowe szyldy, migające z rzadka niecierpliwe latarnie i semafory skrzyżowań. Nie zauważasz, że coraz śmielej pęcznieją czerwienią niekończących się świateł stopu uwięzionych w gęstym ulicznym korku limuzyn. W środku nocy? Co też mogło się wydarzyć? Jakie licho zatrzymało tych biednych ludzi w takim miejscu o tej późnej porze? Tymczasem sam suniesz dziarsko między zderzakami zatrzymanych nagle, wciąż przyjemnie ciepłych pośród chłodu nocy samochodów. Nie zważasz ani trochę na dziwnie jednakowy kształt mijanych aut. Na lśniącą czerń ich karoserii, na wydatne kufry ich bagażników. Na trupio blade twarze kierowców niezliczonych karawanów tkwiących w nocnym korku u bram piekieł.


Melanż

Andy Warhol, Po przyjęciu, 1979

8.

The Velvet Underground „Sister Ray” 1969 [♪]

Tylko dym, brud, tłok i hałas. Po co wy w ogóle tam chodzicie? Jak to, czy to nie oczywiste? Dla dymu, brudu, tłoku i hałasu. Podłoga klubowej piwnicy lepi się wzdłuż i wszerz od niefortunnie niedopitego piwa, a zbyt niski sufit czerni się śladami niedopałków. Powietrze jest gęste od dymu i parującego potu. Tłum jest tak zwarty, że nie sposób przedrzeć się suchą stopą w stronę sceny obudowanej zresztą trudną do przeniknięcia ścianą gitar. Tam na zapleczu jak co sobotę rozkraczona drag queen obrabia fiuta jakiemuś zalanemu w sztok dupkowi, któremu nadal wydaje się, że ktoś uwierzy, że jest hetero. To doskonałe miejsce na najgorszy zjazd narkotykowy twojego życia, nie sądzisz? Doskonałe miejsce, by któregoś razu już nigdy z niego nie wyjść. Do zobaczenia za tydzień, szmato, krzyczysz beztrosko do przyjaciółki ledwie żywa, gdy jej starszy brat podwozi cię pod drzwi rodzinnego bliźniaka z ogródkiem o czwartej nad ranem. Matka rano przy śniadaniu uda, że nie czuje, jak zioniesz szlugami i wódą. Co chcesz na śniadanie, kochanie, zapyta. Pół suchego tosta zapijesz nonszalancko kubkiem czarnej kawy, ogłaszając, że nie jesteś głodna. To doskonałe miejsce, nie sądzisz?


Melanż

Henri Matisse, Bluszcz w kwiatach, 1953

7.

Flipper’s Guitar „Groove Tube” 1993 [♪]

Wir. Wielobarwny, świetlisty, zdający obracać się szybciej i szybciej, i szybciej. Jak księżyc na bezchmurnym niebie, który tym bardziej wydaje się przybliżać, im bardziej się w niego wpatrujesz. W rzeczywistości wir obraca się w swoim własnym tempie, nie zwalnia, ani nie przyśpiesza. Mami oczy wpatrujących kalejdoskopem barwnych wzorów, ustawicznie ewoluujących, jakby w każdej chwili mogły eksplodować, naruszając przestrzeń między wirem a widzem. Nie dzieje się tak jednak. Wir tworzy kolejne iluzje samym swoim istnieniem w umysłach patrzących. Dopiero tam abstrakcyjne świetlne barwy przybierają konkretne kształty, zmieniają się w przedmioty, w postaci, zawiązuje się akcja, pojawiają się emocje i oczekiwania, to tam wir wymyka się spod kontroli, by faktycznie eksplodować.


Melanż

Wassily Kandinsky, Krajobraz zimowy, 1909

6.

Curtis Mayfield „The Makings of You” 1970 [♪]

Jest mroźny dzień. Podmiejska połać opuszczonego parkingu wzdłuż nasypu kolejowego, całkiem zasypana stwardniałym przedwczorajszym śniegiem. Na powierzchni odcisnęły się ślady opon i ptasich stóp. Pordzewiałą siatkę ochronną z wielką dziurą, przez którą w letnie wieczory przechodzą grupy dzieciaków, by swobodnie pić i palić, pokrywa imponująco gruba warstwa szronu. Podobnie jak łodygi rosnących po jej obu stronach długich łąkowych traw. Jakby na tę chwilę przyroda unieważniła ludzkie przeznaczenie tego miejsca. Gdy przyjdzie lato, sytuacja się powtórzy, siatkę obrośnie gęsty bluszcz, którego suche pozostałości można by dostrzec i dziś, gdyby nie szron. Jest po piętnastej, zaraz zajdzie słońce i wszystko na kilkanaście godzin spowije ciemność i cisza. Ale teraz nad horyzontem tkwi wciąż wielka czerwona kula, soczysty grejpfrut zimowego nieba, otulająca je troskliwie odcieniami pomarańczu, różu i fioletu, niby ciepłym płaszczem.


Melanż

Benny Andrews, Nadciąga wiatr, 1980

5.

Townes Van Zandt „Fare Thee Well, Miss Carousel” 1969 [♪]

Każdego dnia przyglądam ci się, gdy myjesz rano twarz, łapczywie połykasz kolejne kęsy skromnego śniadania, zaczepiasz obcych ludzi, którzy nie chcą spojrzeć ci w oczy, czy co tam wypełnia ci dzień, wreszcie upijasz się po cichutku w tanim pubie, szukając odrobiny zainteresowania, które nie przychodzi, aż w końcu niechybnie zasypiasz. Tam gdzie akurat cię zmorzy. A ja czekam. Czekając, łapię się tych małych chwil, kiedy krztusisz się suchym chlebem, pijany upadasz na śnieg, z trudem wstajesz, ale jednak idziesz dalej. One przypominają mi, że kiedyś sam do mnie przyjdziesz, ale inaczej niż kiedyś, gdy z podniesioną głową wykrzykiwałeś, bym cię wziął. Wtedy nie mogłem, wiedziałeś o tym doskonale. Inaczej nie zrobiłbyś tego, co zrobiłeś. Ale teraz? Wystarczająco zrujnowałeś siebie i wszystko wkoło. To już niedługo, przecież wiesz.


Melanż

Otto Dix, Matka z dzieckiem, 1921

4.

Chico Buarque „Construção” 1971 [♪]

To historia, która nie wydarzyła się tak po prostu. Nie przytrafiła się komuś gdzieś. Działa się setki, tysiące, miliony razy, zawsze inaczej i zawsze tak samo. On — zwykły robotnik, wielki poeta, prowincjonalny kochanek, zmęczony ojciec trójki dzieci, murarz i magik, pijaczek i erudyta, mający dwie ręce i dwie nogi, stworzony do wyższych celów i zupełnie do niczego — dokonał żywota, próbując uczciwie związać koniec z końcem. Któregoś upalnego sierpniowego dnia wprowadzając auto do garażu, upadł i już nigdy nie wstał. Przygniótł go betonowy blok na budowie, gdzie pracował na czarno. Nie udało się wydobyć go żywego. Wyskoczył tylko po papierosy, przebiegł jak zawsze przez ruchliwą czteropasmówkę. Na nielegalu, nie miał czasu, stać na światłach. W ostatniej chwili zauważył wielkie cielsko cysterny. Za późno. Rano wypił jeszcze łyk czarnej kawy, ucałował żonę przed wyjściem i rozpłynął się na zawsze.


Melanż

Wayne Thiebaud, Grzbiet ulicy Ripley, 1976

3.

Joni Mitchell „California” 1971 [♪]

To historia bezchmurnego nieba, które zamyka sceny małe i duże, dobre i złe. Towarzyszy Joni Mitchell tęskniącej za domem w wakacyjnej podróży wzdłuż europejskiego wybrzeża Morza Śródziemnego. Ale towarzyszy też kryzysom, wojnom, ponad wszystko katastrofie klimatycznej. To historia beztroskiej ludzkiej tęsknoty podszytej zupełnie realnym lękiem. To historia kolorów. Wielkiego błękitu, głębokiego granatu, kłębiącej, łopoczącej na wietrze bieli, promiennego złota, piaszczystego beżu, nieśmiało pulsującej, gdzieniegdzie wybuchającej zieleni.


Melanż

Mikalojus Konstantinas Čiurlionis, Morze nocą, 1906

2.

The Beach Boys „Surf’s Up” 1971 [♪]

Morze krzyczy. Przez całą noc nie było słychać nic, tylko te fale! Z nieba, zasnutego ciężkimi ciemnymi chmurami jeszcze przez zmierzchem, wciąż nie spadła jednak ani kropla. Gdyby nie wiatr, to byłaby kolejna upalna noc. Już prawie świta, ale to nie będzie jeden z tych namiętnie świetlistych wschodów słońca, którymi reklamują to wybrzeże na pocztówkach. Turyści przyjeżdżają tu i przeklinają to miejsce. Nie śpią po nocach w obawie, że całą wioskę pochłonie wielka fala, jak w legendzie, a na klifach, ale i na dole pod nimi gromadzą się hipisi. Starsi mówią, że to jakiś kult, ale ja myślę, że są po prostu żądni wrażeń. Poza tymi falami niczego tu przecież nie ma.


Melanż

Hurvin Anderson, Scena na plaży, 2003

1.

The Beach Boys „God Only Knows” 1966 [♪]

To ja, wreszcie ja, wracam do domu dziarskim krokiem w słoneczny wiosenny dzień. Na nosie mam okulary w czarnych oprawkach z żółtymi szybkami, jakby pożyczone dwa pokolenia wstecz. Lubię je, nie są różowe, ale przez nie świat wygląda lepiej — trochę jakby nałożyć na niego efekt ze starych zżłókniętych zdjęć, ale tu i teraz. W ręce trzymam swój egzemplarz „Pet Sounds”, niepodobny na pierwszy rzut oka do oryginalnej płyty, w gładkiej zamszowej obwolucie. To specjalna edycja na czterdziestolecie z dodatkowym materiałem wideo, który jeszcze tego wieczoru obejrzę. To moment, który symbolicznie został mi w pamięci w tym melanżu wątpliwych wyborów i niezręcznych sytuacji okresu dorastania jako początek jakiejś nowo odkrytej wrażliwości, która dopiero wtedy zaczęła dochodzić do głosu, a otworzyła dla mnie coś niespotykanie pięknego, a jednocześnie zupełnie prostego, nieco sentymentalnego i naiwnego — talizman niezbędny do przetrwania wśród cyników, którzy zawsze wiedzą lepiej. Niedługo później w melanżu pojawi się kolejny motyw — to znów ja, całkiem spalony leżę błogo na plaży przy akompaniamencie zachodzącego słońca, morskich fal i tej muzyki. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że dotykam absolutu. Ani że, za nic mając wiedzę o naturze rzeczy, wielokrotnie będę próbował do tego wieczoru wrócić choć na chwilę przez kolejne lata. Bezskutecznie.


Opublikowano

Another decade in life and music: 2000s

Another decade in life and music

to historia coming of age, bez scenariusza i chronologii, ale za to z pokaźnym soundtrackiem; opowieść o dzieciaku, który odkrył kablówkę w ’99, a przez całą swoją nastoletniość wszystkie zaoszczędzone pieniądze wydawał na płyty, nawet wtedy, gdy era internetu odebrała jego fizycznym nabytkom charakterystyczny dreszcz pierwszego odsłuchu; ale ile dała w zamian! dzięki temu dzieciak (dzisiaj już mężczyzna — choć sam rzadko myśli o sobie przez pryzmat znaczenia tego właśnie słowa) dokonał stosownej korekty ścieżki dźwiękowej — nie cenzury, korekty; i nie po to, by poczuć się fajniej (idiotyczna, choć konieczna faza muzycznego elityzmu musiała zakończyć się wraz z nabyciem jako takiej wrażliwości), z pewnością nie po to, by poczuć się młodziej — ta lista to konfesjonał z dziadkowej kości; nie muzyczny pamiętnik (a przynajmniej nie tylko), ale całkiem ruchawa opowieść o życiu, które dwanaście lat po zamknięciu tej pierwszej przeżytej w całości z muzyką w uszach dekady, wciąż sobie płynie i pięknie fermentuje to, co zostało ze wspomnień i znaczeń na niechlujnie opisanej własnoręcznie zgranej z radia kasecie (tak było)


Another decade in life and music

50.

aaron dilloway modern jester 2008

ta płyta to czysta rozkosz dla amatora glitchowych pętelek i przetworzonego kreatywnie hałasu; nie żaden noise dla ludzi z lasu; nie jakiś tam post-industrialny bełkot, ale solidna dekonstrukcja; to zresztą esencja tego, co zwykłem określać panoramą dźwięku, rzecz totalnie bliska mojej filozofii ekologii i recyklingu dźwiękowego ♪ „eight cut scars (for robert turman)”


Another decade in life and music

49.

brad mehldau largo 2002

brada mehldau poznałem już w kolejnej dekadzie, ale jego przejrzysty styl gry, lekko sentymentalny, ale wciąż bardzo współczesny, poniósł mnie w rozmaite zakątki jego dyskografii; largo przylgnęło najbliżej jako most między tym co jazzowe, a tym co popowe zrealizowany w nieszablonowy i zajmujący sposób ♪ „when it rains”


Another decade in life and music

48.

amy winehouse back to black 2006

pamiętam jedno takie lato, gdy włóczyłem się po nocy po osiedlu, a back to black grało back to back na mojej empetrójce, a ja doznawałem i tego lata, i wszystkiego tego, o czym i jak śpiewała mi amy; przyznaję, od kiedy kupiłem przed kilkoma laty okazyjnie tę płytę na winylu, nie zdarzyło mi się włączyć jej z wypiekami na twarzy, ale to jedna z najlepszych okołosoulowych płyt naszych czasów — zrealizowana w oparciu o soulowy kanon, ale na własnych zasadach, z niedającymi się zakwestionować charakterem i melodyką; no i rzeczywisty kawałek moich muzycznych fascynacji w tamtym czasie ♪ „love is a losing game”


Another decade in life and music

47.

perfume game 2008

przez lata nie traktowałem tej płyty poważnie — to zawsze był ten poprzedni album; a tymczasem do dzisiaj wracam do niego regularnie we fragmentach obejmujących większość tracklisty — wtedy w 2008 roku to była totalnie nowa jakość światowego popu zarówno dla perfume, jak i dla ich producenta yasutaki nakaty; co mnie jednak do tych utworów do dzisiaj przyciąga to nie jedynie perfekcyjna popowa produkcja, ale totalnie nieszablonowy sposób, w jaki tę muzykę przepełnia duch czasu — mieszająca się z tęsknotą nadzieja, może nawet młodzieńcza naiwność ♪ „macaroni”, „game”


Another decade in life and music

46.

loretta lynn van lear rose 2004

jakoś w okolicy premiery van lear rose trafiłem w telewizji na film o życiu loretty lynn z sissy spacek w roli piosenkarki i zaprzyjaźniłem się z jej dyskografią; wyprodukowany przez jacka white’a krążek z 2004 roku to było jednak totalnie nowe otwarcie, absolutnie nowa jakość; i white, i lynn mają w sobie taką organiczną szorstkość, którą tutaj bezkompromisowo wyeksponowali; są w tej muzyce emocje, prawda o czasach i ludziach, ale jest też sporo funu z muzykowania ♪ „high on a mountain top”


Another decade in life and music

45.

sibylle baier colour green 2006

ta płyta to wielkie cudowne oszustwo; piosenki nagrano na początku lat 70. i dzięki splotowi wydarzeń skompilowano i wydano po raz pierwszy jako colour green w 2006 roku; to prosty akustyczny folk, taki, jakiego najwyraźniej nie dało się już nagrywać w 2006 roku, bo odkrycie baier wzbudziło sensację, co jest słowem najmniej odpowiednim do opisania czegokolwiek związanego z tym subtelnym zbiorem ♪ „wim”


Another decade in life and music

44.

sufjan stevens seven swans 2004

ta płyta jest jak ocean — jednocześnie fascynuje mnie i boję się jej; sufjan jest tu kimś w rodzaju proroka przepisującego biblijne historie na swoje życie i nasze własne; jest przy tym niesamowicie natchniony, jak postać z opowiadania flannery o’connor; nie da się nie ulec jego niezgłębionemu urokowi, ale trudno się później otrząsnąć ♪ „seven swans”


Another decade in life and music

43.

beck modern guilt 2008

znałem becka wcześniej, ale dopiero, gdy usłyszałem w 2008 roku modern guilt postanowiłem, że chcę być jak on — zblazowany i fajny, trochę retro, ale w sumie modern, w wytartych dżinsach i pijanym krokiem lekko wskakujący na krawężnik; beck nigdy nie wydawał najrówniejszych płyt (może poza tymi smutnymi, ale to akurat nie mój beck, sorry sea change), ta też taka nie jest, nie jest nawet w kontekście jego wcześniejszej dyskografii niczym szczególnym, ale już na zawsze pozostanie moją ulubioną ♪ „gamma ray”, „modern guilt”


Another decade in life and music

42.

brian wilson that lucky old sun 2008

brian wilson był geniuszem popu, ale naodcinał się też kuponów; that lucky old sun to jeden z nielicznych późnych przebłysków tego pierwszego — projekt, który z jednej strony czerpie ze słonecznej kalifornii i dziedzictwa beach boysów, a z drugiej na swój kampowy, uroczy sposób opowiada historię zupełnie odrębną; to jak spin-off ulubionego serialu, który nie tylko jakimś cudem się udał, ale w dodatku mimo upływu czasu wraca się do niego z nie mniejszym rozrzewnieniem ♪ „midnight’s another day”


Another decade in life and music

41.

susumu hirasawa paprika 2006

satoshi kon (reżyser „papriki”) i susumu hirasawa (kompozytor ścieżki dźwiękowej) to jedno z najwspanialszych połączeń kreatywnych w historii popkultury; nikt inny nie dopełniłby wizji psychodelicznej mechadystopii w sposób równie zniuansowany co hirasawa; poza kontekstem filmowym to także kolejny fascynujący krążek w jego wyjątkowej dyskografii, łączącej orkiestrowe marsze z syntezatorowymi aranżami i hymnicznymi wokalami ♪ „parade”


Another decade in life and music

40.

kelis tasty 2003

był rok 2003, a ja, dzieciak bez internetu, jakimś cudem usłyszałem „milkshake” kelis; skończyło się tak, że za ponad 70 złotych (wszystkie posiadane na własność pieniądze w tamtej chwili mojego życia) wyłożyłem, żeby w jednym sklepie muzycznym w moim mieście sprowadzono mi ją na zamówienie; czekałem zresztą kilka tygodni, ale nigdy nie zapomnę dnia, w którym poszedłem ją odebrać i momentu, kiedy pierwszy raz ją włączyłem; bywało, że kupowałem lub dostawałem w tamtym czasie płyty nijakie lub złe, ale ta okazała się ekstraklasą r&b — łączącą koktajlowy soul produkcji raphaela saadiqa i zniuansowany przebojowy rhythm & blues spod ręki the neptunes; znam każdą nutę tego krążka i gdy do niego wracam, zawsze mi mało ♪ „sugar honey iced tea”, „protect my heart”


Another decade in life and music

39.

grm persepolis + remixes edition 1 2002

kolejna płyta-doznanie, ale też płyta-pomnik i płyta-requiem; xenakis, ojciec muzyki stochastycznej, zmarł w 2001 roku, a ten album to hołd dla jego spuścizny i wkładu w muzykę elektroakustyczną; połowa to nowe wykonanie mitycznego „persepolis” skomponowanego w latach 70. na zlecenie szacha ówczesnego iraku z okazji 2500-lecia scalenia perskiego imperium; to nie jest mój ulubiony xenakis; uwielbiam natomiast to, co stało się z tym utworem na drugiej płycie, a mianowicie został pocięty, a z jego sampli rozmaici współcześni twórcy m.in. merzbow, ryoji ikeda, otomo yoshihide, zbiegniew karkowski, ulf langheinrich czy francisco lópez zrobili swoje własne utwory; to jest kultura remiksu w najlepszym wydaniu i panorama dźwięku w pełnej krasie; na zawsze już te numery będą mi przywodziły na myśl epokę końca audycji; już do nich nie wracam, ale był czas, że sam chętnie wykorzystywałem je we fragmentach w rozmaitych nieszablonowych radiowych miksach ♪ „untitled” (yoshihide)


Another decade in life and music

38.

common be 2005

jestem szczęśliwy zawsze, ilekroć usłyszę pierwsze takty „be”; gdyby common nie nauczył mnie kochać hip-hopu tym afirmacyjnym, korzennym krążkiem, czy na mojej mapie emocjonalno-estetycznej znalazłoby się miejsce dla noname? pod okiem kanyego westa, j dilli, jamesa poysera i karriema rigginsa common zrobił płytę ciepłą, intymną i kameralną, która ujęła mnie jak nic innego w jego dyskografii i otworzyła przede mną zupełnie nowy korytarz ♪ „be (intro)”


Another decade in life and music

37.

fiona apple extraordinary machine 2005

zdążyłem się już przekonać, że nie jest to niczyja ulubiona fiona apple, a tymczasem ja, choć owszem przyciąłbym ją o trzy piosenki, nie jestem w stanie przejść obojętnie obok tego, jak fiona tu brzmi i o czym śpiewa; jej szczerość w jazzującym post-kabaretowym anturażu za każdym razem maluje mi w głowie ruchome obrazy, całe sceny — nie każda płyta to potrafi, nawet spośród moich ulubionych ♪ „waltz (better than fine)”, „extraordinary machine”


Another decade in life and music

36.

jamey johnson that lonesome song 2008

jamey johnson to jeden z tych współczesnych piosenkarzy country, którym udało się osiągnąć sukces i zachować twarz; więcej, to fantastyczny songwriter i pierwszorzędny wykonawca, który nawet śpiewając cudzesy, czyni je swoimi własnymi; that lonesome song to płyta-historia, która towarzyszyła mi pewnej pamiętnej śnieżnej zimy w styczniu 2009, gdy stawiałem pierwsze kroki w świecie, którego nie znałem; było wtedy tej muzyki ze mną więcej, pamiętam ją całą, ale nie było wśród niej krążka tak jakościowego jak ten; gdy myślę o dobrym country, równie dobrze mogę myśleć o that lonesome song ♪ „dreaming my dreams with you”


Another decade in life and music

35.

mastodon crack the skye 2009

od kiedy zakochałem się w crack the skye w 2009 roku, wszystkie kolejne i poprzednie płyty mastodona były dla mnie mniejszym lub większym rozczarowaniem; może przez lata dokonałem małej fetyszyzacji początku naszej znajomości, bo nie byłem przecież wtedy nawet targetem tej muzyki — jakieś koncepcyjne historie fantasy, lochy i smoki; ale nie sama historia, a sposób w jaki ją odpowiedziano — melodie, artykulacja i oczywiście riffy — psychodelicznie poskręcane; mam słabość do muzyki, której słuchając, czuję jakbym wpadał do matni i ta płyta zapewnia mi takie wrażenia, ilekroć ją włączę ♪ „crack the skye”


Another decade in life and music

34.

aaliyah aaliyah 2001

na kilka miesięcy przed swoją tragiczną śmiercią aaliyah wydała płytę, która stała się wzorem dla sceny r&b jeśli chodzi o brzmienie i koherencję; to ponadczasowa wizytówka gatunku w jednym z jego najlepszych momentów w historii z fenomenalną produkcją timbalanda i anielskimi wokalami aaliyah; dla mnie to też płyta legenda, bo musiało minąć kilka dobrych lat, zanim miałem możliwość usłyszeć ją w pełnej krasie i płyta historia, bo piosenki i śmierć aaliyah odcisnęły na mnie wtedy swój ślad ♪ „read between the lines”, „more than a woman”


Another decade in life and music

33.

electric wizard dopethrone 2000

lordowie doom metalu w ich najbardziej mocarnej odsłonie; psychodelicznie świdrujące gitary, hipnotyzujący bas, posępne zabawy w okultyzm; to jak black sabbath do sześcianu, na kwasie; riffy tak gęste, że człowiek w nich brodzi, tak głośne, że gdy zacznie się w nich topić, pomoc nie nadejdzie znikąd ♪ „funeralopolis”


Another decade in life and music

32.

erykah badu worldwide underground 2003

ta najmniej lubiana pozycja w dyskografii badu była jednocześnie moją wprawką w twórczość królowej neo-soulu — lekko surrealistyczną progresywną karuzelą bawiącą się funkiem, hip-hopem, rockiem czy jazzem; było w tym wszystkim sporo artystycznego zadęcia, które jednak dało się oswoić świetnymi aranżami i dominującym odczuciem, że badu i jej świta doskonale się przy tym bawią; to też jedna z tych płyt, które kupiłem zupełnie w ciemno zanim nastała w moim życiu era internetu; i chyba jedna po którą szedłem do empiku przez pół miasta po kolana w śniegu ♪ „danger”, „i want you”


Another decade in life and music

31.

outkast speakerboxxx / the love below 2003

gdybym wpisał ten krążek na moją własną listę spod znaku pół perfekcyjnej płyty, tak naprawdę byłby to cały album the love below andré 3000; ale byłoby to nieporozumienie, bo po stronie big boia na speakerboxxxie też w dalszym ciągu doznaję przynajmniej kilku mocarnych bangerów; i tak jak wtedy w 2003 zachwycały mnie wielkie bity big boia, teraz to andré bierze mnie emocjonalnie z swoim post-jazzowym neo-soulem, w każdym calu doskonale wykonanym i przyprawionym całkiem urokliwym humorem ♪ „spread”, „ghettomusick”


Another decade in life and music

30.

timber timbre timber timbre 2009

definicja posępnej americany; gitara akustyczna jako atrybut żałoby; jedna z najpełniejszych współczesnych (coraz mniej w sumie, bo jednak 2009 rok był już chwilę temu) inkarnacji konceptu murder ballads; nie znałem tej płyty w 2009 roku, usłyszałem ją pierwszy raz już po tym, jak timber timbre wreszcie przekonało mnie swoim podejściem do synthpopu na sincerely, future pollution — wyminąłem wtedy instynktownie dwa krążki, które w dyskografii grupy dzieliły 2007 i 2009 i sięgnąłem po ten; prędko okazało się, że zawiera wszystko, czego na niej szukałem ♪ „i get low”


Another decade in life and music

29.

lauryn hill mtv unplugged no. 2.0 2002

to kontrowersyjna płyta nawet dla mnie, ale nie byłem w stanie zupełnie jej pominąć, bo w pewnych momentach mojego życia rozrzuconych na przestrzeni lat to była dla mnie rzecz totalnie niezbędna; nie potrafię do dzisiaj ocenić szaleństwa hill, którego dokumentem jest bezsprzecznie ten krążek — z jednej strony obłęd miesza się tu z fałszywymi proroctwami, z drugiej to niedający się podrobić i zastąpić emocjonalny reset, instrukcja, jak mimo wszystko nie zwariować w świecie, który sposób zupełnie bezpośredni prowadzi nas wszystkich ku szaleństwu i śmierci; niezależnie od tego, co kto ma do powiedzenia na temat muzyki tu zawartej i stanu umysłu hill, to mocna rzecz, która, choć wiele rzeczy się zmieniło we mnie i poza mną, wciąż pozostaje ważną częścią mojej higieny umysłu i mnie w ogóle ♪ „mystery of iniquity”, „so much things to say”


Another decade in life and music

28.

dixie chicks taking the long way 2006

na taking the long way dixie chicks pod skrzydłami ricka rubina mierzą się ze skandalem, który niemal zakończył ich karierę; to krążek pełen słodko-gorzkich historii, które na błędy przeszłości patrzą raczej ze zrozumieniem niż z żalem; ja odkryłem tę płytę wraz z całym jej kontekstem w połowie 2008 roku, gdy przypadkiem trafiłem na nią na wyprzedaży w supermarkecie i zwróciła moją uwagę okładką; dzisiaj znam ją na pamięć — bardziej niż lekcją metastylistycznej ogłady stała się dla mnie mimowolnym przewodnikiem akceptacji i empatii; i myślę, że to nawet bardziej niż na wskroś amerykańskie brzmienie krążka (które swego czasu było dla mnie wyznacznikiem muzycznej jakości) sprawiło, że krążek przetrwał dla mnie próbę czasu, choć o jego oryginalnym kontekście wszyscy zdążyli już dawno zapomnieć ♪ „bitter end”, „the long way around”


Another decade in life and music

27.

erykah badu new amerykah part one: 4th world war 2008

pierwsza część nowej ameryki badu to psychodeliczny neo-soul zbudowany na fundamencie świadomego hip-hopu; badu jest profetyczna, polityczna, uduchowiona i filozoficzna, a za sprzymierzeńców ma ekstraklasę hip-hopu: madliba, shafiqa husayna, karriema rigginsa, 9th wondera i oczywiście ducha j dilli; przez ciężar emocjonalno-brzmieniowy dawno nie słuchałem tego krążka w całości, ale we fragmentach co rusza ożywa w mnie, gdy wyglądam za okno, włączam telewizję, scrolluję twittera ♪ „the healer”


Another decade in life and music

26.

sheena ringo kalk samen kuri no hana 2003

sheena ringo miała na koncie już dwa znakomite krążki, ale dopiero na tym rozwinęła w pełni swoje kreatywne skrzydła; ja sam, żeby naprawdę dać się tej muzyce oczarować potrzebowałem przeszło dekady, bo moje pierwsze spotkania z ringo kończyły się raczej dysonansem poznawczym niż czymkolwiek innym; ringo jest na swój sposób cholernie ekspresyjna i jeśli się tej ekspresji nie oswoi, trudno poradzić sobie z resztą — powykręcanymi, progpopowymi aranżami niejednokrotnie zwieńczonymi jawnie hałaśliwymi elementami oraz melodyką, czasem tylko niedaleką tego, do czego przyzwyczaili nas amerykanie ♪ „kuki”, „shūkyō”


Another decade in life and music

25.

pj harvey white chalk 2007

to płyta, która zawiązała nic porozumienia między mną a pj harvey, która pozbyła się rocka alternatywnego, a ja pozbyłem się uprzedzeń względem jej słuchania; w tym nowym kameralnym folkowym anturażu wreszcie miałem szansę wsłuchać się w jej głos, nowe kolory naprawdę się jej przysłużyły; to dość smutna płyta, ale raczej posępna i mroczna niż trudna do przetrawienia; folkowa oprawa i lekko patetyczne zacięcie sprawiają, że to raczej udane wejście w konwencję, aniżeli zapis epizodu depresyjnego; u mnie na półce z murder ballads obok cave’a i timber timbre ♪ „dear darkness”


Another decade in life and music

24.

the dirtbombs ultraglide in black 2001

poznałem tę płytę srogo po jej premierze jako jedną z wielu, a jako jedna z niewielu zaczęła mnie prześladować; to garażowy punk w najlepszym wydaniu, surowy, organiczny, energetyczny, z urokiem akcentujący międzygatunkowe niuanse, co zresztą, żeby rzecz mogła się udać, musiało zostać wpisane w jego istotę, bo to krążek niemal w większości coverujący klasykę soulu i funku; collins śpiewa więc sly’a stone’a, marvina gaye’a, steviego wondera czy the o’jays, z przekonaniem dając wcale nie zawsze hitowym numerom nowe życie; uzależniająco dobre ♪ „livin’ for the city”, „livin’ for the weekend”


Another decade in life and music

23.

sleep dopesmoker 2003

święta góra miłośników zarówno stoner, jak i doom metalu; obiekt kultu i miejsce pielgrzymek na haju; gitarowy monolit; album-doświadczenie, płyta potwór; ekstaza i agonia; żar i trans; nieustająca fatamorgana; a pośród tego wszystkiego taki mały ja błąkający się w odmętach tego sonicznego uniwersum, tyleż rozkosznego, ile okrutnego ♪ „dopesmoker”


Another decade in life and music

22.

joanna newsom ys 2006

jakie wspaniałe historie opowiada nam joanna przy akompaniamencie swojej harfy i sekcji smyczkowej pod wodzą niezrównanego vana dyke’a parksa; a do tego pokrętna melodyka, nielinearna struktura pięciu niekrótkich utworów, 29-cioosobowa orkiestra, w pełni analogowe nagranie i miks jima o’rourke’a; podsumowując, ys to ulubiona gimnastyka dla mojego mózgu, przynajmniej spośród płyt z popowego korzenia ♪ „monkey & bear”


Another decade in life and music

21.

kapela brodów kolędy i inne pieśni 2002

adam strug i jego kapela dokonali dzieła, o którym sam ukradkiem marzyłem, odkąd zacząłem na poważnie marzyć o muzyce — nieraz zresztą, bo cała dyskografia kapeli brodów to wytrawna etnomuzykologiczna uczta w totalnie nieakademickim sensie, ale to ich płyta z kolędami, dlatego, że pojawiła się w moim życiu realna potrzeba tej muzyki zajęła stałe miejsce podczas moich zimowych spacerów i naszych świątecznych kolacji; te piosenki, także za sprawą zmyślnych, minimalistycznych aranży, opowiadają więcej niż historie w nich zawarte, opowiadają historie tych, którzy przez lata przekazywali je ustnie kolejnym pokoleniom; mistyczne doznanie ♪ „stała nam się nowina miła”


Another decade in life and music

20.

vashti bunyan lookaftering 2005

pomiędzy efemerycznym debiutem vashti w 1970 a wydaniem jej drugiej płyty minęło aż 35 lat; stało się to na fali zainteresowania twórczością i osobą piosenkarki w internecie, dzięki grupie związanej z nurtem new weird america pod wodzą devendry banharta; ale producentem i aranżerem lookafterning został max richter, który nie tyle odtworzył brzmienie debiutu, co przeniósł je na inny poziom kameralnej subtelności; sama vashti natomiast pomimo upływu lat zaczęła dokładnie tam, gdzie skończyła na just another diamond day może w nawet odrobinę bardziej kołysankowym anturażu; żadna z tych płyt zresztą nie przystaje do świata krytyki muzycznej — profesjonalnej i amatorskiej; to płyta do słuchania i obcowania z nią — na wsi i w mieście, w dni pogodne i zupełnie szare, gdy jesteśmy zestresowani i gdy morzy nas błogi sen; dzięki niej wszystko to staje się odrobinę lepsze ♪ „lately”, „feet of clay”


Another decade in life and music

19.

benjamin biolay la superbe 2009

nie spodziewałem się, że ta płyta przetrwa ze mną tę dekadę; to było moje pierwsze spotkanie z biolayem, dzięki któremu wkrótce stał się jednym z moich ulubionych głosów piosenki francuskiej; słyszałem w nim wtedy prawowitego dziedzica artystycznej spuścizny gainsbourga i ten nostalgiczny anturaż totalnie mnie wtedy ujął — wreszcie wałęsając się po mieście, mogłem się czuć jak w filmach truffaut, ale bez poczucia, że dokonuję jakiegoś emocjonalnego wykopaliska; dziś już tego nie potrzebuję, ale la superbe kupuję nadal w trwającej ponad siedem kwadransów całości; biolay żongluje pomysłami i aranżami, wspierając je każdorazowo znakomitymi piosenkami ♪ „lyon prequ’île”, „buenos aires”


Another decade in life and music

18.

the white stripes elephant 2003

the white stripes stało się przypadkiem moim oknem do świat muzyki, o której istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia; moją pierwszą kopię elephant za cenę pięciu złotych ściągnął mi z internetu i wypalił na cedeku (który ja opatrzyłem pieczołowicie rozpisaną tracklistą) kolega z ławki; było tych transakcji więcej, ale tylko ten krążek został ze mną do dziś; gdyby nie ci stripesi, jak mógłbym pokochać the velvet underground? to bezsprzecznie płyta, która nauczyła mnie milości do gitarowego brudu, rzecz dla moich nastoletnich uszu wówczas totalnie niezwykła, ale od samego początku absolutnie naturalna i na swoim miejscu ♪ „littles acorns”, „well it’s true that we love one another”


Another decade in life and music

17.

junior boys begone dull care 2009

junior boys mieli wcześniej dwie lepiej przyjęte płyty i lubię do nich wracać, ale to begone dull care zabarwiło kiedyś moje lato i to te, a nie tamte piosenki przywołują we mnie obrazy — głównie kolorów nieba; perfekcyjnie niebieskiego w „hazel” i różowego zachodzącego słońca w „dull to pause” ♪ „dull to pause”, „bits and pieces”


Another decade in life and music

16.

glen hansard & marketa irglova the swell season 2006

pamiętam moment, kiedy zobaczyłem okładkę the swell season z przeszywającym na wskroś wzrokiem hansarda; nie miałem pojęcia o głośnym filmie, a przynajmniej połączyłem kropki dopiero sporo później; to była wyjątkowo ciemna i zimna jesień i ten krążek, oparty przecież na zupełnie oczywistych folkowych patentach aranżacyjnych, dał mi odrobinę ciepełka; aranże choć proste, są świetnie zrealizowane, ale to doskonałe bliskie harmonie hansarda i irglovej oraz napisane i wykonane od serca numery stanowią o prawdziwej sile tego krążka — stąd też, mimo minorowej wymowy części kompozycji, do dziś płynie do mnie to samo ciepełko; wydałem zresztą wtedy na niego ostatnie pieniądze — najwyraźniej potrzebowałem go w moim życiu zupełnie namacalnie ♪ „lies”, „leave”


Another decade in life and music

15.

the little willies the little willies 2006

to wina nory jones, że zasłuchuję się w starym hanku williamsie, lirycznym townesie van zandcie i znalazłem serce dla williego nelsona; choć w 2006 roku przeżyłem małe zauroczenie muzyką jones, to pewnie jej wspólny krążek z coverami zakurzonych nieco klasyków country z grupą the little willies, umknąłby mi zupełnie, gdybym nie trafił na niego w koszu wyprzedażowym; co myśmy przeszli wspólnie od tego czasu! nie twierdzę, że aranże czy interpretacje jones i spółki są wyjątkowe, kunsztowne, że zrewolucjonizowały myślenie o country, ale otworzyły mi głowę na zupełnie inny świat; przez lata dotarłem do sedna każdego z dwunastu coverów na krążku, to nie tak, że znam je na pamięć; one są mną, a ja nimi — gdy tylko wybrzmią pierwsze takty, wskakuję na stół i wyję ♪ „it’s not you, it’s me”, „night life”


Another decade in life and music

14.

animal collective merriweather post pavilion 2009

ta płyta to dokument mojej autoterapii konwersyjnej na indie muzyczkę; ja abnegat, miłośnik radiowego r&b dosłownie stanąłem wówczas z wizją popu animal collective w szranki; wtedy nie słyszałem jak ten neopsychodeliczny post-minimalizm może się łączyć z kalifornijskim sunshine popem beach boysów; nie potrafiłem też wyobrazić sobie pomostu pomiędzy tym krążkiem a resztą muzyki; i słusznie, bo takowy nie istnieje — trzeba wsiąść w bańkę-kapsułę, która zabierze nas na wyspę-planetę, gdzie wybrzmiewa żywa magia ♪ „in the flowers”, „also frightened”


Another decade in life and music

13.

frances-marie uitti, münchener kammerorchester, christoph poppen natura renovatur 2006

scelsi to definicja ekscentryczności, fascynująca historia szaleństwa, która doczekałby się już z pewnością nagradzanej na festiwalach adaptacji filmowej, gdyby tylko jego muzyka nie stawała okoniem; ta płyta to dla mnie trochę totem, trochę mem, a trochę filozofia życia; na płycie ecm inaczej niż na wcześniejszym wydawnictwie kairos pożeniono tytułową kompozycję nie tylko z innymi kompozycjami na orkiestrę kameralną, ale także na wiolonczelę solo, co potęguje doświadczenia obcowania z minimalistyczną, dysonantyczną i złowrogą muzyką, której miejsce nie jest jednak w tle filmowego kadru, ale w tle naszej codzienności ♪ „natura renovatur”


Another decade in life and music

12.

david thomas broughton the complete guide to insufficiency 2005

zagapiłem się trochę z muzyką broughtona — poznałem go przy okazji odsłuchów do podsumowania roku w 2014, ale potrzebowałem jeszcze kilku lat, żeby podejść jakkolwiek do jego wcześniejszej twórczości; to awangardowy autorski folk silnie skoncentrowany wokół uczuć i przeżyć, i sposobu ich wyrażenia; w swojej własnej kategorii muzycznej to na wskroś przeszywające estetyczno-emocjonalne doświadczenie, które trudno rozbić na mniejsze fragmenty lub precyzyjnie opisać ♪ „ever rotating sky”, „unmarked grave”


Another decade in life and music

11.

bill callahan sometimes i wish we were an eagle 2009

to był mój pierwszy callahan; pojechał ze mną wtedy na weekend do babci na wieś i totalnie mną wstrząsnął w sposób wcześniej mi nieznany; zaklął tamten moment w siebie i do teraz, już pewnie na zawsze ta płyta i tamte chwile będą dla mnie zupełnie tożsame; na poziomie muzycznym już sama wokalna artykulacja callahana mnie onieśmielała, a artykułował przecież pięknie rozpisane na głos męski i wyobraźnię słuchacza historie; całości dopełniał sielski anturaż z pogranicza amerykańskiego folku i muzyki kameralnej ♪ „too many birds”, „all thoughts are prey to some beast”


Another decade in life and music

10.

perfume 2009

nie jestem pewien, czy na pewno to technopopowe, post-dyskotekowe triangle perfume najpełniej oddaje producencko-kompozytorski geniusz yasutaki nakaty, ale to bezsprzecznie jego najlepiej zbilansowana, a być może także ponadczasowa płyta; pomiędzy syntezatorowymi riffami, bitpopowymi pasażami i sprasowanymi w unisonie wokalami tli się w głosach dziewcząt coś bardzo organicznego, szczerego, optymistycznego, co stanowi serce tej muzyki i sprawia, że choć kolejne wielkie popowe single pojawiają się i znikają, te piosenki wciąż wracają do mnie z nową siłą ♪ „i still love u”, „edge”


Another decade in life and music

9.

robert plant | alison krauss rasing sand 2007

robert plant i alison krauss pod skrzydłami t bone’a burnetta, mistrza w swoim fachu, nagrali płytę, która wyciągnęła oboje przed nawias ich dotychczasowych karier; zrealizowana w duchu bliskich harmonii i post-rockandrollowej kameralnej americany płyta złożona wyłącznie z reinterpretacji zapomnianych klasyków spoza amerykańskich śpiewników odkryła zupełnie nową jakość; wszystko za sprawą niebywałej synergii na poziomie dalece wykraczającym poza wokalną kompatybilność; to dbałość o niuanse na każdym etapie powstawania krążka i szczególna artystyczna wrażliwość sprawiły, że jak wpadłem w ten krążek niczym w studnię przed piętnastoma laty, tak wciąż się w tej studni z rozkoszą zanurzam ♪ „sister rosetta goes before us”, „gone, gone, gone (done moved on)”


Another decade in life and music

8.

kremerata baltica, gidon kremer octet / quintet 2002

mam słabość do muzyki kameralnej późnych romantyków — jest w niej coś rozdzierająco bliskiego duszy, pochodzące z miejsca w równej mierze pomiędzy tym co dawne i wielkie, a tym, co tu i teraz, w danej chwili rzadko kiedy jakkolwiek zauważalnym; wszystkie te niepokoje burzliwej pierwszej połowy xx wieku osadziły się w porywczości enescu balansującego nieustannie na granicy sielanki i zawieruchy, które w znajomym splocie współzależnej egzystencji oddają się tańcu życia i śmierci; gidon kremer i jego zespół oddają nagraniom enescu sprawiedliwość być może bardziej niż ktokolwiek wcześniej ♪ „string octet”


Another decade in life and music

7.

grizzly bear veckatimest 2009

beach boysi byli już w samym środku mojego muzycznego uniwersum, gdy trafiłem na veckatimest grizzly bear, które wówczas zabrzmiało mi jak indiefolkowy hołd dla pet sounds; to płyta, której rzeczywiście wtedy doznałem w ten sam sposób, w który doznawałem beach boysów; grizzly bear korzystali z podobnych środków, śmielej nawet odpływając w kierunku organicznej psychodelii, która wówczas jawiła mi się jako święty graal wszelkiego popu; dziś veckatimest to dla mnie bardziej wehikuł czasu do tamtej chwili aniżeli jakikolwiek pomost do lat 60.; to przepięknie napisana, zaaranżowana i wykonana ponadczasowa płyta, swoja własna muzyczna kraina, której nie trzeba do niczego już odnosić ♪ „two weeks”, „while you wait for the others”, „southern point”


Another decade in life and music

6.

fleet foxes fleet foxes 2008

to fleet foxes głosem robina pecknolda ogłosiło mi, że skończyło się moje dzieciństwo; tak to pamiętam, jako wejście w dorosłość, przejście przez bramę do innego wymiaru pod każdym możliwym względem; debiut fleet foxes to była muzyka osadzona do tego stopnia poza współczesnym światem, że gdy tylko po nią sięgałem, malowała w mojej głowie obrazy z dawnych baśni i legend; w równej mierze rozsmakowana w tradycji amerykańskiego folku z appalachów, barokowym songwriterstwie angielskiej prowincji porośniętej wysokimi trawami i opowieściami z serca dawnej europy nieznającej jeszcze ani baroku, ani appalachów; nie traktuję tego niezwykłego splotu wydarzeń jako przeznaczenia, które musiało wypełnić się akurat w taki i nie żaden inny sposób — ale rozkosznie się złożyło, sam to przed sobą przyznaję ♪ „tiger mountain peasant song”, „your protector”


Another decade in life and music

5.

the-dream love v/s money 2009

produkcje the-dreama z lat 2008-2010 to absolutna ekstraklasa r&b, gatunku, który wkrótce miał dopiero eksplodować artystycznie; cała miłosna trylogia dreama to istota jego muzycznego dziedzictwa, ale środkową część love v/s money wyróżnia dodatkowo tytułowy dylemat moralny, motyw przewodni całego krążka, wirtuozersko rozpisanego na intensywne, progresywnie ewoluujące syntezatorowe riffy i męski falset; dream, podobnie jak jego rówieśnicy, żyje chwilą, ubierając swoją drugą płytę w szaty wystawnej hedonistycznej uczty, ale gdzieś w między wierszami intensywnie szuka tego, co nieuchwytne i ponadczasowe, a jego neo-barokowy dźwiękowy anturaż doskonale to uwypukla ♪ „love vs. money: parts 1+2”, „right side of my brain”


Another decade in life and music

4.

sufjan stevens invites you to come of feel the illinoise 2005

nie jestem chyba jednym naiwnym, który gdzieś tam w głębi swojego złamanego na pięćdziesiąt części serduszka liczy, że sufjan stevens przyzna jednak, że tak naprawdę w sekrecie od lat pracował nad brakującymi 48-mioma częściami the 50 states project; po illinois, historii tak żywej, złożonej, kompletnej, nie ma czemu się dziwić; lata mijają, a ja, gdy tylko wiosenne słońca przygrzeje wystarczająco, a trawy wyrosną wystarczająco, by delikatnie kiwać się na wietrze, zawsze uciekam do tego świata, przynajmniej na krótką chwilę, i już nie jestem we wrocławiu czy w bydgoszczy, lecz w dalekim chicago; te minimalistyczne pasaże ukradzione glassowi i reichowi wykorzystane jako budulec pierwszorzędnych pełnowartościowych folkowych piosenek idealnie oddają ducha wielkiego amerykańskiego miasta ze wszystkimi jego problemami, nadziejami i marzeniami ♪ „come on! feel the illinoise!”, „casimir pulaski day”


Another decade in life and music

3.

d’angelo voodoo 2000

gdy wiele lat temu jako dzieciak zakładałem konto na rateyourmusic, to była jedna z dwóch ocenionych przeze mnie na maksymalną notę płyt, a w pewnym momencie mojego życia najpełniejsze estetyczno-duchowe doznanie; ale zanim spiłem z d’angelo brudzia, musiałem tę płytę ogarnąć — pierwsze spotkanie było wyjściem poza strefę komfortu nowoczesnego (w ówczesnym rozumieniu) r&b i słonecznego rytmicznego soulu lat 70. w gęsty mikroklimat ciemnego, zadymionego klubu z grubo naszkicowanymi, mistrzowsko rozmytymi wokalami, uwielbieniem dla bezkompromisowo hiphopowych bitów i ekspozycją jazzowej sekcji dętnej; był czas, że ta płyta była tylko moja, tak myślałem, później niemal wyślizgnęła mi się z rąk ♪ „africa”, „feel like makin’ love”, „spanish joint”


Another decade in life and music

2.

gillian welch time (the revelator) 2001

nie chcę pisać o tej muzyce tak, jakby mnie nie dotyczyła — musi mnie dotyczyć albo przynajmniej dotykać i to chcę uwydatnić; trudno jednak zupełnie bezpośrednio odnieść mi się do płyty eksplorującej tematykę amerykańskiej żałoby — zabójstwa lincolna, śmierci elvisa, zatonięcia titanica — wydanego w przededniu 9/11; a mimo tego to fragment twórczości welch, który rezonuje ze mną najsilniej; może ze względu na doszczętnie dojmujący sposób, w jaki welch połączyła przeszłość z teraźniejszością, niczym dawni prowincjonalni pastorzy, szukając dosłownej paraleli między przypowieściami z wersetów pisma i wydarzeniami z wczorajszego dziennika; to emanacja prozy flannery o’connor z całą jej surową i mroczną poetyką zaklęta w niezwykle zręczny folkowy album ♪ „revelator”, „dear someone”, „elvis presley blues”


Another decade in life and music

1.

sheena ringo x neko satō heisei fūzoku 2007

w przeciągu ostatniego roku moją największą muzyczną radością były te fragmenty piosenek sheeny ringo, w których piosenkarka wpadała w niewielką ekstazę, lekką histerię — jej głos drżał, wykraczał poza ramy i tak rozpisanej już niezbyt konwencjonalnie piosenki; syntezą i emanacją tej mojej małej radości, kolejnych prób uchwycenia tego stanu umiejscowionego nieco ponad właściwą piosenką jest w dyskografii sheeny zrealizowany wespół z maestro neko saitō krążek heisei fūzoku — zaprzeczenie wszystkiego tego, o czym myślimy, gdy myślimy o płytach z autocoverami z towarzyszeniem orkiestry; bo sheena te piosenki w większości przypadków dopiero tutaj zabiła — zaciukała nożem, topiąc w morzu krwi, potu i łez — przy współudziale saitō i jego ludzi, ma się rozumieć; to dla mnie (niedającego się nawrócić pararomantyka, który bez wahania zamieniłby jakiekolwiek prawdziwe życie na jakikolwiek musical, byle by akompaniowała mu dobra orkiestra), ostateczna synteza i emanacja popowej wirutozerii w ogóle, którą sheena swoim ponadpiosenkowym rejestrem dodatkowo akcentuje; kurtyna! ♪ „meisai”, „sakuran”, „ishiki”


Opublikowano

Jesienne beachboysowanie

Beach Boysi czy The Beach Boys®

Ze „Smiley Smile” zawsze najbardziej lubiłem okładkę i tu pożyczam ją jako całkiem adekwatnie jesienne tło


Gdy zacząłem pracę w radiu, szybko dostałem komentarz zwrotny, żeby nie mówić „Beach Boysów”, zostać przy nieodmiennej wersji „The Beach Boys”, bo ta pierwsza brzmi dziwnie, niechlujnie, nawet wulgarnie. Trzymałem się więc tej zasady dopóty, dopóki musiałem, a do teraz przezimowała ona w czeluściach mnie i co jakiś czas usiłuje związać mi ręce albo usta. Gdy jednak myślę dziś o tej estetyzacji anturażu grupy, procesie oderwanej od sedna sprawy pocztówkofikacji, widzę pewną paralelę między pocztówkową niewyczerpywalną franczyzą a literkami układającymi się w idealnie pałające plażową energią logo The Beach Boys®. Nie powiem, jako nastolatek lubiłem ten doskonale wyglazurowany produkt. Ale myślę, że prawdziwi Beach Boysi, choć dystrybuowani przez tę samą niemającą ani wyrzutów, ani dosyć franczyzę, to jednak te niekompletne fragmenty z sesji nagraniowych, odrzuty rozpoczynające się od komendy faceta z reżyserki, że już można, przerwane wpół pozbawione masteringu wokalne pasaże.

W piątek przymuszony zmienionym prawem autorskim w USA Capitol Records opublikował kolejny boksset-klucz do antologii grupy. Tym razem upubliczniono 133 utworów z sesji nagraniowych z lat 1969-1971 do płyt „Sunflower” i „Surf’s Up”, które wówczas sprzedały się bardzo tak sobie, a single nie trafiły na listy przebojów, ale dzisiaj dla odmiany uznaje się je za drugi złoty okres działalności zespołu (po pierwszym przypadającym na 1966-1967, czyli „Pet Sounds” i „Smile”). Na płytach umieszczono nowe remastery oryginalnych krążków (które, jak narzekają fani, za bardzo syczą, a nawet ponoć sprawiają fizyczny ból), nagrania na żywo z tego okresu, bebechy, czyli wersje instrumentalne, a cappella, alternatywne miksy, wersje demo, fragmenty sesji nagraniowych oraz garść niepublikowanych oficjalnie nowych utworów na tyle pokaźną, że wypełnić mogłaby swoją własną składankę — może odrobinę uczciwszą, jeśli chodzi o dobór utworów niż chociażby sprzedawane po sto euro limitowane wydanie winylowe tego wydawnictwa (którego nie kupię, bo trzeba się jakkolwiek szanować, nawet jeśli uprawia się daleko idące beachboysowanie — jak ja).

Nie chodzi tu jednak o żadną walkę prawdy z nieprawdą, uczuć z kapitalizmem czy sztuki z popkulturą. Ludzie lubią to tak przedstawiać przy rozmaitych okazjach i dramatycznie antagonizować — wtedy wydaje im się, że bardziej gdzieś stoją, a przez to są bardziej jacyś, ale rzeczywistość jest nieco bardziej zniuansowana. I pomiędzy Beach Boysami a The Beach Boys® jest jakieś zupełnie namacalne doświadczenie, które w opozycji do kiczowatego summer dreama, którego The Beach Boys® próbują nam od ponad pół wieku sprzedać (i czasem im się udaje, no bo hej), nazwałem tyle roboczo, co swojsko jesiennym beachboysowaniem. A to dlatego, że późne lato budzi we mnie uczucia, które w innych okolicznościach przyrody pozostają uśpione. Gdy dni stają się chłodniejsze i krótsze, zachody słońca haratają serca, we mnie rodzi się poczucie straty, którego szkoda byłoby nie wykorzystać. To zupełnie znany schemat, mam tak od dziecka. Nie żebym, gdyby mi się to lato znowu przytrafiło, zebrał się w sobie i zrobił z niego lepszy użytek. Alergie i upały w lipcowe dni robią ze mnie wrak człowieka niezdolny do opuszczenia klimatyzowanej klitki. Mimo tego ochoczo opłakuję to lato, które na moich oczach umiera, przemija, odchodzi w niebyt i więcej go nie będzie. Wtedy nawiedzają mnie wielkie patetyczne perwersje, że wiosna nigdy nie nadejdzie, że wczorajszy dzień był ostatnim słonecznym dniem w ogóle, i tym podobne brednie. W oswojeniu i przeżyciu tego stanu pozwala mi coroczne beachboysowanie, a tym razem będzie ono tym bardziej upojne, że Capitol Records zrobili mi prezent najlepszy od 2011 roku, kiedy oficjalnie po 44 latach od premiery wydano cały ten wielki boks z sesjami nagraniowymi do „Smile”.

Mój stały zestaw do beachboysowania zacząłem oczywiście zbierać od „Pet Sounds” i był taki moment, że w zupełności skupiało moją uwagę na sobie. Wkrótce odkryłem, że jesienne barwy na okładce „Holland” przekładają się na dziwacznie wczesnojesienną wymowę całości. Że cała druga strona „Surf’s Up” to rodzaj pokrętnej surferskiej elegii. Że „Carl and the Passions” tkwiące w jakimś dziwacznym country-soulowym uścisku, który nijak się ma do barokowych aranży „Pet Sounds”, jest wytrawną ucztą jesieniary. I tak każdego roku odkrywam kolejny utwór, w którym wokale brzmią jak w najlepsze dmący za oknem wiatr albo pędzący pociąg, albo odkopują jakieś nieznane sentymenty, a ja, uzależniony od dramatyzmu wczesnojesiennej żałoby, wszystko przyjmuję i w małej, ale bardzo wydajnej fabryce, gdzieś wewnątrz Kurtka przerabiam na stany emocjonalne we wszystkich barwach jesieni — od słonecznego babiego lata po październikowy zjazd w mroczne czeluści, w otoczeniu drzew nagich jak je Pan Bóg stworzył.

I tak jakoś z tego całego beachboysowania zebrałem się w sobie i stworzyłem na Spotify coś w rodzaju antologii utworów, które nie znalazły się na albumach studyjnych — pojedynczych singli, odrzutów, czasem demówek, które nie doczekały się finalnych wersji, czasem nagrań na żywo, których nie zarejestrowano w studiu, zwykle wydawanych wiele lat później. Z pewnością projekt upubliczniania archiwów grupy będzie kontynuowany i w kolejnych latach światło dzienne ujrzy sporo bootlegowanych przez fanów nagrań w oficjalnych, nierzadko zremasterowanych wersjach. Na tę chwilę wyszło mi tego ponad 130 numerów i naturalnie nie uważam, że lista jest kompletna. Jest tu sporo złota, trochę chłamu, kilka absolutnie perfekcyjnych momentów i dość dużo brudu. Słowem — gdzieś pomiędzy Beach Boysami a The Beach Boys®. Bo puenta należy do was, wiecie?

Opublikowano

もう一度シティーポップの世界へ ‧ Selekcja Citypopowa

もう一度シティーポップの世界へ ‧ Selekcja City Popu

Kolejna wycieczka w głąb popowych rozkoszy muzyki japońskiej

Mam cały folder na Spotify poświęcony tylko muzyce japońskiej i już od dawna nosiłem się, żeby dołączyć do niego wakacyjną selekcję city popowych singielków z lat 80. Kiedyś bardziej sympatyzowałem z 90sowym Shibuya-kei, później zakochałem się w motorycznym techno kayō (tu nie ma linka, bo ostatecznie nigdy nie wrzuciłem swojej trzygodzinnej bardzo pieczołowicie wyselekcjonowanej składanki na żadne streamy, a biblioteka Spotify w tym kontekście okazała się kpiną), ale ostatecznie uległem magii słonecznego j-popu na funkowo-soulowo-jazzowo-aorowym (w zależności od wykonawcy i nagrania) fundamencie. City pop musiał mnie zdobyć, to była wyłącznie kwestia czasu.

Wiecie, dla mnie odkrywanie nowych muzycznych bytów, całych muzycznych rzeczywistości to jedna z najlepszych rzeczy w życiu! W szczególności te momenty, gdy słucha się z wypiekami na twarzy kolejnych nieznanych wcześniej nagrań i płyt, gdy drzwi dopiero się uchylają, nie są już zamknięte, ale jeszcze nie otwarte na oścież. Ten ulotny moment pierwszej fascynacji, który musi w końcu ustąpić spowszednieniu i zatopić się w codzienności i rutynie. Dlatego najbardziej lubię te ze swoich plejlist, które także i dla mnie są na wpół uchylonymi drzwiami — rzeczy znane zestawiam kreatywnie z zupełnie dla mnie nowymi o podobnym potencjale. Wtedy mam poczucie, że mam teraz czego słuchać. Choć akurat ta citypopowa selekcja jest totalnie uniwersalna. To taki kawałek nieco oldschoolowego słoneczka z japońskim twistem.

Inne moje japońskie selekcje muzyczne:
渋谷系 ‧ Shibuya-kei
椎名林檎 ‧ Sheena Ringo
環境音楽 ‧ Kankyō Ongaku
邦楽 ‧ Hōgaku: japońska muzyka tradycyjna

Opublikowano

Nie wiem, cóżem uczynił, ale zacząłem zmieniać się w demona

Nie wiem, cóżem uczynił

Pieter Bruegel (starszy), Myśliwi na śniegu, 1565

Lubię wracać do zimy 2008 roku z kilku powodów. Ten najbardziej prozaiczny jest taki, że była to ostatnia (do tego roku) archetypowa zima, która zachowała się w mojej pamięci. Chrzęst grubo leżącego śniegu po stopami. Sinorude wieczorne nieba skrzące się nad miejską panoramą milionem spadających z gracją drobinek. Z pewnym rozrzewnieniem, choć niepozbawionym rzecz jasna ironii, wspominam wielogodzinne opóźnienia kolejowe i sparaliżowany ruch miejski. Ta nieśmiała reminiscencja, to nieśmiałe déjà vu zatrzymało nas zresztą wszystkich choć na chwilę przed tygodniem, gdy po dziesięciu latach musieliśmy odpomnieć niespotykany już przecież fakt, że śnieg może przetrwać w przestrzeni miejskiej więcej niż dobę, że może się gromadzić i że trudno cokolwiek naprędce na to zaradzić.

Rok 2008 był też jednak dla mnie rokiem nowego. Przyjechałem na studia do wielkiego miasta i byłem w tym tak rozkosznie zielony. Nie miałem pojęcia ani o tym mieście, ani o sobie, ani o mieście, z którego przyjechałem, ani o tym, dlaczego to zrobiłem. Ale ta symboliczna zmiana wdarła się w moje życie jak burza, rozsierdzona i złowroga, a w kącie ja wciąż niemający pojęcia dlaczego. Wiem jedno — dzięki niej moja zima 2008/09 brzmiała zgoła inaczej niż wszystkie poprzednie. Już wtedy rozumiałem zmianę, która we mnie zaszła, która przynajmniej na tym jednym polu kazała mi zerwać dotychczasowy jałowy ścieg i pognać za nowym, świeżym, nieznanym! Moodog, Fleet Foxes, T-Bone Burnett i Beck otoczyli mnie tamtej zimy i wędrowałem, nie mając za przyjaciół nikogo innego przez ośnieżone pola na skraju miasta, jakbym właśnie przeżywał największą w życiu przygodę, choć tak naprawdę nie spotkało mnie przecież nic nadzwyczajnego. To we mnie się działo, we mnie była przygoda, a dźwięki, które mnie spętały, były ich akuratną emanacją! Samotne wieczorne wędrówki były częścią tego przymierza, zawartego jakby poza mną, ale bezsprzecznie ze mną i przeze mnie. Nowy wszechświat otworzył przede mną swe wrota, mnie samemu szeroko otwierając oczy i uszy.

Zima 2008 roku zaklęła mnie, przeklęła może nawet. Nigdy już nie miałem wrócić do swej pierwotnej formy, jak Nago, knurze bóstwo zmienione mimowolnie w demona po postrzale z łuku w Mononoke-hime. „I don’t know what I have done but I’m turning myself into a demon” — śpiewał mi do ucha Robin Pecknold w bezwarunkowo zimowo-górskiej morderczej folkowej balladzie „Tiger Mountain Peasant Song”. Nawet nie wiedziałem, że to o mnie. W piosence Pecknold opowiada historię przyjaciela (lub kochanka), który napadnięty w lesie przez zbójców przedwcześnie traci życie. Narrator przybiera żałobę i pod wpływem bólu i braku, które jej towarzyszą zmienia się w demona. To akurat niezupełnie o mnie, a przynajmniej wszystko, co sam wiem o żałobie z własnego życia, wskazuje na jej nieodzowność w ludzkim cyklu oswajania śmierci. Sama historia jest jednak fascynująca i na tyle enigmatyczna, że można interpretacyjnie poukładać ją sobie zgoła inaczej. Trochę jak w prozie japońskiej — na pierwszym planie: zmiany zachodzące w człowieku i zmiany zachodzące w naturze. Bo czyż to nie jedno i to samo? Czy ten śnieg nie jest wystarczającym uzasadnieniem i jednocześnie wystarczającym dowodem istnienia we mnie tego demona, którego po dwunastu latach wybudził z letargu?

Rekonstrukcji demona drzemiącego we wspomnianej myśli, w tej nieświadomości, którą się pożywił, w tym śniegu, który zasypał drogi i pola, w tej muzyce, która wyważyła drzwi, w tej burzy, która dotąd grzmi, spróbowałem dokonać w najbardziej adekwatnej formie plejlisty.

Opublikowano

渋谷系選曲 ‧ Selekcje z Shibuya-kei

渋谷系選曲 ‧ Selekcje z Shibuya-kei

Wycieczka krajoznawcza śladami dziedzictwa Flipper’s Guitar

Mam gdzieś zapisane jeszcze archiwum nigdy niezrealizowanych pomysłów. Jednym z nich było przygotowanie internetowej anglojęzycznej monografii o Shibuya-kei, mikrogatunku tokijskiego popu, który w latach 90. łączył wpływy brytyjskiego madchesteru, francuskiego yé-yé, brazylijskiej bossa novy, chiptune’a, shoegaze’u, drum & bassu, hip-hopu, technopopu i innych mniej lub bardziej lokalnych, mniej lub bardziej niszowych, mniej lub bardziej retro stylów w formule, której nie ograniczała żadna formalna fasada — mikrogatunek jest w istocie makrogatunkiem. Jest muzyką żywą i plastyczną, lepiącą z retro, ale wyciągającą łapki ku przyszłości. Koniec końców pomysł przepadł, także dlatego, że trudno było do tej muzyki dotrzeć (i dotrzeć do źródeł — także ze względu na barierę językową). Tymczasem coraz więcej płyt, także takich, o których usłyszeniu w całości wówczas mogłem tylko pomarzyć — patrzę na was, Les 5-4-3-2-1 — trafia na międzynarodowy streaming. Zebrałem się w sobie i pozbierałem nagrania Corneliusa, Flipper’s Guitar, Pizzicato Five, Takako Minekawy, Kahimi Karie i spółki w jednym miejscu w postaci kolejnej otwartej i ewoluującej plejlisty.

Opublikowano

A decade in life and music (²⁄₂)

A decade in life and music

A decade in life and music: pozycje 100-51.

*

obiecałem sobie, że przed końcem września zamknę wiszący nade mną przez niemal rok temat osobistego płytowego podsumowania dekady, którym ostatecznie odfiltruję to, co miało znaczenie największe od tego, co tylko wydawało się je mieć, ale jeszcze przed sfinalizowaniem listy zdążyłem poróżnić się sam ze sobą — to naiwne sądzić, że cokolwiek jest definitywne; „boją się ludzie przemiany? a co może dziać się bez przemiany?” — pyta retorycznie marek aureliusz; te same prawidła, które odnoszą się do całości rzeczy, doskonale opisują też to, jak zachowują się dzieła muzyczne i nasze mniemanie o nich; koniec końców ważniejszy niż wartościowanie ich jest pretekst, by móc z nimi jak najpełniej obcować i to jest bezsprzecznie największym moim pożytkiem z tworzenia tej listy; koniec końców, cytując po wtóre aureliusza, „to co chwalimy, nie staje się przez to ani gorsze, ani lepsze”; a że wydaje nam się inaczej?

oddaję zatem do waszej dyspozycji drugą część mojej muzycznej listy wspomnień, wrażeń i wyobrażeń z lat 2010-2019; bon appétit et bon voyage!


A decade in life and music

50.

rosalía el mal querer 2018

rosalía po wydaniu el mal querer stała się jednoosobową hiszpańską instytucją muzyczną; zanim jednak się to stało, zachwyciła świat kreacją, której wcześniej nie było; wspólnie z el guincho śmiało przekroczyła granice flamenco, popu i r&b; świadomie sięgnęła po auto tune, wykorzystała odgłosy otoczenia i fragmenty utworu justina timberlake’a; wszystko to wplotła we własną ikonografię na granicy bluźnierstwa, w której religijne symbole przypisuje bardzo ludzkim doświadczeniom, na czele z tytułową złą miłością — miłością, która prowadzi do zguby; to tutaj wybrzmiał nieznany od dziesięcioleci u anglosasów wokalny kunszt diwy flamenco, bez wahania wpisany tu w szeroko pojęty tropikalny pop; i w tej sferze poniekąd zmieszało się sacrum i profanum, ale przede wszystkim jednak zgodnie z duchem oryginalnego flamenco rosalía stworzyła muzykę, która dociera do ludzi, momentami sięgając też absolutu ♪ „malamente”, „de aquí no sales”


A decade in life and music

49.

charli xcx number 1 angel / pop 2 2017

muzyka pop ma zwykle dwa oblicza — to prawdziwie popularne, bijące rekordy sprzedaży i rozpoznawalności oraz to, które świadomie wykorzystuje popularne patenty, aby tworzyć nową jakość; w tej drugiej kategorii już od kilku lat brylują tuzi bubblegum bassu a.g cook i sophie, którzy w 2015 zmaterializowali się na muzycznym horyzoncie charli xcx i pop zamigotał tysiącem barw; charli nie tylko odnalazła na tym podwójnym mikstejpie swoje brzmienie, ale apgrejdowała pop do wersji 2.0; na tym samym fundamencie (choć nieco bardziej zachowawczo) ufundowała dwa swoje kolejne krążki, które mimo braku ostentacyjnych przebojów okazały się triumfem jakościowego popu; charli jest tu przebojowa, ale nie prostolinijna, czerpiąca z jednej strony Z elektronicznego hip hopu, z drugiej z klasycznej piosenkowej melodyki, niegrzeczna i ironiczna, ale nie na tyle, by grać na kontrowersje ♪ „track10”, „emotional”


A decade in life and music

48.

luzmila carpio yuyay jap’ina tapes 2014

kiedyś zacząłem spisywać listę płyt, które moim zdaniem są jedyne w swoim rodzaju, tzn. nic innego mi znanego nie jest w stanie pod kątem brzmienia, charakteru, klimatu stworzyć z nimi w prostym zestawieniu w miarę tożsamościowego zbioru; gdyby nadal gdzieś tę listę miał, z pewnością dopisałbym do niej muzykę luzmily carpio — trochę dlatego, że nie znam się na muzyce wysokich andów, a trochę dlatego, że gdy próbowałem, pod wpływem carpio, się poznać, nic z tego, do czego dotarłem nie było w stanie w jakimkolwiek stopniu równać się z nagraniami na tej płycie; yuyay jap’ina tapes to kwintesencja muzycznych odkrytek — na krążku wraz z obszernymi komentarzami (których nie miałem jeszcze okazji zgłębić) i tłumaczeniami tekstów znalazło się siedemnaście utworów nagranych na początku lat 90. w ramach realizowanego pod okiem unicefu projektu promocji liternictwa wśród ludności quechua; efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania i wyobrażenia o tradycyjnej muzyce andyjskiej; słuchanie tych barwnych, plastycznych, w dużej mierze podnoszących na duchu utworów to jak oglądanie galaktyk przez teleskop hubble’a — fascynujące i jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, którego nie da się ani niczym zastąpić, ani właściwie opisać ♪ „riqsiqa kasunchik”, „warmip kawsaynin”


A decade in life and music

47.

tzusing dōngfāng bùbài 2017

jedna z tych płyt, które nawiedzają mnie jak duchy, nie tylko ze względu na wspólną stylistykę z upiornym kwaidanem kobayashiego, ale przede wszystkim dlatego, że fizyczna kopia po premierze wyślizgnęła mi się z ręki o włos; to azjatyckie techno inspirowane tradycyjną chińską melodyką; dzięki temu musiało wypłynąć i wypłynęło na wierzch w morzu bezkształtnej motoryki, choćby finezyjnej, podobnie jak wypłynęło to zespolone z brazylijską batucadą u ninos du brasil; tzusing jest wybredny, świadomy i konkretny — doskonale wie, jak skonstruować kompletny i samowystarczalny industrialny pejzaż z amalgamatu miniaturowych, w pełni przetworzonych replik elementów chińskiej muzyki dworskiej ♪ „rì chū dōngfāng wéi wǒ bùbài”


A decade in life and music

46.

ryuichi sakamoto async 2017

po latach moczenia stóp w ambiencie na async sakamoto wreszcie powinął nogawki i przemyślał swoje stopy; znalazł równowagę między ambientową wodą od wieloletniego moczenia stóp, urzekającym fortepianowym obliczem, echem dawnego popowego mistrzostwa a żyłką awangardzisty; async to sakamoto pulsujący, sprzeniewierzający się zastanemu porządkowi, puszczający oko w stronę akademickiej współczechy, ale zachowujący bezpieczny dystans, w zakresie dźwięków słyszalnych ♪ „andata”, „stakra”


A decade in life and music

45.

john maus we must become the pitiless censors of ourselves 2011

to z jednej strony idealna muzyka do prześladowania kogoś (jako soundtrack — do podążania za kimś ciemnymi krętymi uliczkami z gazetą z wyciętymi otworami na oczy), z drugiej zaś idealna płyta do prześladowania tego, kto jej słucha (jako płyta-prześladowca); maus jest kompletnym kosmitą — te piosenki są niemożliwie wręcz przebojowe, niemożliwie prostolinijnie czerpią z 80sowego synthpopu, uosabiając coś w rodzaju pastiszowego wcielenia depeche mode, ale teatralne wykonanie i dziwaczna produkcja, brudna i odległa zarazem, sprawiają, że twórczość mausa staje się sama dla siebie najlepszym kontekstem ♪ „keep pushing on”, „quantum leap”


A decade in life and music

44.

uncle acid & the deadbeats blood lust 2011

na grobie electric wizard zatańczył w 2011 roku uncle acid, który wykradł ze skansenu wszystko to, co najlepsze w muzyce black sabbath i tchnął w to, przy pomocy jakichś czarnoksięskich rytuałów, nową energię; psychodeliczne, świdrujące, brudne granie wyrosłe na fascynacji tak latami 60. jak i okultyzmem — to musi działać na wyobraźnię i działa; dzięki blood lust doom metal w 2011 nabrał jakiegoś dziwnego nowego kształtu wyrosłego z kształtów doskonale przecież znanych; słuchałem tego wówczas w niemałą ekscytacją i wciąż z ekscytacją wspominam to dziś ♪ „i’ll cut you down”


A decade in life and music

43.

gil scott-heron i’m new here 2010

i’m new here to jedna z tych płyt, które przeszły do historii w momencie premiery; po szesnastu latach milczenia ojciec chrzestny rapu wrócił z krążkiem produkcji richarda russella — retrospektywnym i introspektywnym, ale brzmieniem śmiało spoglądającym w przyszłość — łączącym blues z klaustrofobiczną elektroniką, a kanyego westa z folkowymi i jazzowymi tradycjami spoken word; to także płyta trzech wymownych coverów — elektryzującej reinterpretacji klasycznego bluesa delty roberta johnsona w „me and the devil”, ekstatycznego remiksu napisanej przez brooka bentona dla bobby’ego blanda soulowej ballady „i’ll take care of you” i akuratnej reimaginacji tytułowego „i’m new here” uszytego dla herona jakby na miarę przez folkowego oryginała billa callahana; to płyta, o której nie udało mi się zapomnieć, choć wcale nie stała się z miejsca moją ulubioną — nieokiełznany magnetyzm tych nagrań, profetyzm ich brzmienia sprawił, że gdzieś zupełnie poza tą płytą zacząłem gila scotta-herona postrzegać jako część mnie, ducha może, co bezwiednie za mną krąży ♪ „new york is killing me”, „where did the night go”


A decade in life and music

42.

owen pallett heartland 2010

mój związek z owenem pallettem (piszę „mój”, bo biedaczek nic o tym nie wie) to opowieść o pozornym odtrąceniu i odtrąceniu faktycznym; gdy pallett bitą dekadę temu wypuścił swój heartland nic nie wiedziałem o jego przeszłości jako final fantasy — prędko się to zmieniło, co prawda, ale nie zaimponował mi zupełnie; i heartlandem, tak się sam przynajmniej zapewniałem, nie zaimponował mi też; aż do czasu kolejnego krążka in conflict, który gdy okazał się prawdziwym rozczarowaniem, otworzył mi oczy na moją nieustającą miłość do heartland; ta objawiła się raz jeszcze, gdzieś w zeszłym roku, gdy ni stąd, ni zowąd wróciłem do tej fantastycznej muzycznej historii zilustrowanej kosmicznie pulsującym kameralnym folkiem — stworzyłem nawet w przypływie chwili mikroplejlistę, gdzie zestawiłem palletta z the age of adz sufjana stevensa; tak go też kładę na półce z płytami; mam nadzieję, że jest im razem dobrze ♪ „keep the dog quiet”, „lewis takes off his shirt”


A decade in life and music

41.

joanna newsom divers 2015

spotify od jakiegoś czasu odmawia mi prawa do odtworzenia choćby jednego krótkiego fragmentu tej płyty — nie ma jej oczywiście na streamach, ale mam ją zapisaną w lokalnej bibliotece; ta przeszkoda zrodziła przygodę, wlała sens w album, który, choć piękny, był dla mnie do tej pory mimo wszystko jednak pustym kształtem; dopiero pięć lat po premierze, gdy ekscytacja już dawno opadła, a znużenie ekscytacją minęło, jestem w stanie usłyszeć divers tak, jak chciałem słuchać go od samego początku; to, co wcześniej opisywałem strojnymi epitetami, teraz nie potrzebuje opisu — newsom wyczarowała tu świat zupełnie odrębny od jej poprzednich światów, choć przy pomocy pozornie podobnych środków — harfy, melotronu i klawesynu, prostych melodii i zawiłych tekstów, umiejętnym operowaniu tajemnicą, tradycji folku z appalachów ♪ „waltz of the 101st lightborne”, „you will not take my heart alive”


A decade in life and music

40.

women public strain 2010

to moja ulubiona okładka tych dziesięciu lat i główny powód, dla którego w ogóle po tę płytę sięgnąłem; dziatki brudnego noise’owego post-punku, wnuki rockowych koncepcji the velvet underground i my bloody valentine w jednym, ojcowie założyciele viet cong, później przezwanego preoccupations, bo wiadomo — polityka; pamiętam doskonale, że dopiero gdy tamten skład stał się kultowy, tej płycie oddano należne honory, a tymczasem od samego początku trafiała w sam środek mojego brudnego noise’owego serduszka; tak jest i dziś ♪ „narrow with the hall”


A decade in life and music

39.

mighty sparrow sparromania! wit, wisdom and soul from the king of calypso, 1962-1974 2012

nie było na odkrywanie dziedzictwa króla calypso lepszego momentu niż premiera tej przekrojowej kompilacji od czasu ukazania się wyprodukowanego przez vana dyke’a parksa hot and sweet w 1974 roku; zanim londyńska oficyna strut wzięła pod lupę najbardziej płodny okres karaibskiego pieśniarza punkt zaczepienia do wejścia w obszerną dyskografię sparrowa zwyczajnie nie istniał; skoro tylko wagonik podjechał, siłą rzeczy i ja postanowiłem wskoczyć i powiem wprost — moje życie przez sparrowem było znacznie gorsze: źle spałem, łamało mnie w krzyżu, nie dojadałem; i tylko porcja zremasterowanego dansingowego calypso z jego tropikalnym kolorytem i gorącą krwią, ale pod krawatem i w cekinowej marynarce, mogła postawić i postawiła mnie na nogi! sparrow nadal czeka, by zostać odkrytym przez zachodnie masy i być może nigdy się nie doczeka, ale tym samym nadal będziemy nie dojadać i źle sypiać ♪ „shango man”, „ah diggin’ horrors”


A decade in life and music

38.

dram big baby dram 2016

według eryki badu gdyby george clinton, ol’ dirty bastard i d’angelo mieli dziecko, to nazywałoby się dram; trudno zaprzeczyć — dram to największy słodziak trapu, który zadebiutował płytą doskonale równoważącą to co poważne i zupełnie bzdurne, to co wesołe i urocze i konkretny uliczny swag; koleś z naturalną lekkością tworzy pierwszorzędny neo-soul na trapowych bitach czy też trap rap z neo-soulowymi refrenami — to zupełnie bez znaczenia; łączenie nowoczesnego hip hopu ze śpiewanymi refrenami przychodzi mu łatwiej niż westowi, chance’owi the rapperowi i drake’owi razem wziętym; bez pomocy autotune’a znakomicie syntezuje od lat dążące do połączenia totalnego rap i r&b ♪ „cash machine”, „outta sight”


A decade in life and music

37.

the-dream love king 2010

the-dream w 2010 roku naprawdę wciąż był królem r&b — jego kariera miała posypać się chwilę później; po love vs money, w mojej opinii najbardziej finezyjnym krążku r&b w długiej historii gatunku, zamknięcie jego miłosnej trylogii nie mogło okazać się rozczarowaniem; love king zbudowany na tym samym produkcyjnym i melodycznym fundamencie jest hołdem dla prince’owskiej energii, staranności i seksualności; słychać to najlepiej w syntezatorowym sercu krążka „yamaha”, ale ten etos w mniej lub bardziej swagowej formie jest obecny we wszystkich nagraniach na krążku; jak zwykle dream funduje słuchaczom emocjonalny i brzmieniowy rollercoaster — jego refreny mogą nie być idealne, ale jego produkcje nigdy nie zawodzą; fenomenalny przykład rhythm&bluesowego pietyzmu ♪ „february love”, „yamaha”


A decade in life and music

36.

timber timbre sincerely, future pollution 2017

choć fani i krytycy kręcili nosem wokół konwersji organicznego brzmienia timber timbre na syntezatory, ich dyskografia zyskała na tym niebanalny fabularny twist — wciąż dogłębnie noirowy, wciąż na swój sposób anachroniczny i freakowy, ale uderzający raczej w klimat neo-noir niż secesyjnego antywesternu; nie spodziewałem się, że zatopię się w ten świat i przepadnę, ale któregoś dnia, zobaczyłem nad miastem wieczorne niebo tak piękne, że aż przystanąłem; i na tę chwilę, zupełnie niespodzianie, musiałem usłyszeć „floating catherdral” — choć minęło już wiele miesięcy od mojego ostatniego spotkania z timber timbre; to objawienie ujęło mnie nie tyle swoją akuratnością, co tanim melodramatyzmem, którym od tej chwili podszyta jest dla mnie ta wspaniała płyta ♪ „floating catherdral”, „sewer blues”


A decade in life and music

35.

natalia lafourcade musas vol. 1 + 2 2017-2018

kiedy już prawie miałem natalię lafourcade za kogoś w rodzaju meksykańskiej brodki, na złość moim marnym skojarzeniom nie nagrała zachowawczej inspirowanej rockiem z artystycznymi zapędami płyty, ale wprowadziła mnie w magiczny świat spuścizny piosenki latynoamerykańskiej; z niespotykaną dzisiaj dbałością o aranżacyjne niuanse, niekłamanym przejęciem i autentyczną bandą (w tej roli los macorinos) odkurzyła całą paletę barw tradycyjnego sudamerykańskiego folku od meksyku i kubę po szczyty andów ♪ „tu sí sabes quererme”, „danza de gardenias”


A decade in life and music

34.

pc music volume 1 + volume 2 2015-2016

tak powinna brzmieć muzyka pop — z wyobraźnią i bez stylistycznych kompromisów; istota pc music leży w świadomości artystycznej — akcie przetworzenia wielu inspiracji, od eurodance’u po glitch hop, na perfekcyjnie przebojową muzykę taneczną; i choć robili to przez lata w wielu rozmaitych odsłonach, ta podwójna kompilacja jest z jednej strony zapisem rodzącego się, nie bez potknięć i wątpliwości, bubblegum bassu, z drugiej perfekcyjnym zapisem pewnego lata, którego już nigdy nie będzie ♪ „don’t wanna / let’s do it”, „only you”


A decade in life and music

33.

perfume level3 2014

łabędzi świat ulubionego technopopowego tria z hiroszimy; na level3, w całości wyprodukowanym, napisanym i skomponowanym przez yasutakę nakatę, producent odleciał z krainy japońskiego post-electro-disco w stronę europejskiego edm-u i cięższego house’u; level3 to trochę album-poligon, na którym, zgodnie z tym, które porównanie bardziej do was trafia, albo udaje mu się bezpiecznie ominąć wszystkie potencjalne miny, albo wręcz przeciwnie wszystko wybucha często i gęsto; oba twierdzenia są zresztą na swój sposób prawdziwe; nakata balansuje na krawędzi, odważnie wplatając w struktury popowych piosenek hardą elektronikę rozdzierającą doskonale radiowe single „spending all my time” czy „spring of life”; bardziej niż wcześniej stawia na doświadczenie wynikające z obcowania z całym krążkiem; fenomenalna popowa produkcja ♪ „spending all my time”, „1mm”


A decade in life and music

32.

arnaud rebotini someone gave me religion 2011

someone gave me religion to płyta, na której uczyłem się, o co chodzi w progresywnej elektronice; to z jednej strony zupełnie sprośny kolaż gatunkowy mieszający techno z elektro house’m, a szkołę berlińską z paryskim funkiem, z drugiej zaś wszystko to ma ręce i nogi — od trzynastu pierwszych minut miłości po chór martwych kochanków; to chłodna i kanciasta płyta, efekciarska, a jakże, ale wcale nie mniej efektowna i efektywna ♪ „extreme conditions demand extreme responses”


A decade in life and music

31.

mono no aware 2017

podróż w nieznane; czyjeś ulotne spojrzenie wyczute na własnym barku; niepokój stopniowo przechodzący w podniecenie; kryształowa róża; napięcie narastające powoli, ale sukcesywnie od urodzenia do śmierci; glitch; rozbity ekran telefonu zaklejony półprzezroczystą tasiemką; zmarszczona, zmęczona twarz odbijająca się w szybie pustego wagoniku metra; głęboki oddech; zaparowane szkła okularów; patos rzeczy i melancholia przemijania ♪ „second mistake”


A decade in life and music

30.

andy stott passed me by + we stay together 2011

podwójny debiut andy’ego stotta, już wówczas opiewany przez wszystkie modne technomordki w moim otoczeniu, sprawił, że sam uwierzyłem, że mam czego szukać w techno i że jest w tej muzyce brzmienie i styl, które mogę uznać za bliskie; jeszcze przed premierą bardziej kultowego jednak luxury problems stott przyjechał do katowic na off festival i na zakończenie któregoś z lineupów zagrał w festiwalowym namiocie wyborny dubowy set, który dosłownie dał słaniającemu się ze zmęczenia na nogach mnie nowe taneczne życie — obudził się we mnie, jak przypuszczam nigdy wcześniej i nigdy później, duch dzikiego rejwera i na tej trawie, we własnym zakątku zatłoczonego całkiem namiotu poznałem życie, o jakim w ogóle nie wiedziałem, że jest; od tamtej pory bywa, że w moich żyłach w piątkowe wieczory płynie hipnotyczne dub techno ♪ „intermittent”, „stitch house”


A decade in life and music

29.

gas narkopop 2017

kiedyś na open’erze zagospodarowywano na sety didżejskie taką półokrągłą betonową tubę — czy też dziwaczny cyberpunkowy hangar na małe śmieszne samolociki — wydrążoną w zielonym pagórku — choć pewnie po prostu przysypaną ziemią z krzakami; gdyby to ode mnie zależało, to podczas tegorocznej edycji wynająłbym tę tubę i na ripicie przez całe cztery dni grał tam narkopop gasa ♪ „narkopop 10”


A decade in life and music

28.

whitney forever turned around 2019

forever turned around to, w kontekście raczej chłodnego przyjęcia drugiej płyty whitney, tytuł podwójnie adekwatny, by nie napisać — niemalże proroczy; panowie wypuścili płytę, której nie spodziewał się ich własny fanbejs — leniwie podbijającą kameralną americanę soulowym poszyciem i dalece wykraczającą poza zwyczajowe kategorie estetyczne indie folku; to prostolinijne, wyciszone granie zbierające w jedną całość kilka sposobów myślenia o muzyce — wychodzące z indiefolkowego korzenia, ale zaaranżowane i wykonane w konwencji blue-eyed-soulu, posiłkujące się gitarami, niestroniące od kameralnych aranży, ale w centrum stawiające specyficzny miejski groove — podobnie jak czynili to wcześniej natalie prass czy sufjan stevens, ale jednak inaczej; whitney w niemal każdej z nowych piosenek lirycznie trafiają na emocjonalne przepaści, ale ogrywają je tak kojącym, ciepłym i empatycznym wokalno-instrumentalnym anturażem, pieczołowicie utkanym z wielości organicznych muzycznych nici, że nie sposób postrzegać forever w kategoriach traumy i zgryzoty; przeciwnie, to podnoszący na duchu, ujmujący szczerością i prostotą perfekcyjny jesienny krążek — dla mnie jesieniarza, i dla ciebie, jesieniaro! ♪ „giving up”, „forever turned around”


A decade in life and music

27.

sufjan stevens the age of adz 2010

the age of adz bez wątpienia wprowadziło nową jakość nie tylko do twórczości sufjana stevensa, już wówczas bogatej, żywej, różnorodnej, ale także do kanonu nowego popu w ogóle; rolling stone być może nie dostrzegł tego przy okazji swojej rewizji zestawienia najlepszych płyt wszech czasów, ale to się stało — sufjan stevens nagrał krążek potężny, bogaty i eklektyczny, zarówno jeśli chodzi o feerię zaadaptowanych brzmień, jak i bezlik kontekstów i małych adaptacji, z których ulepił swój nowy świat — futurystycznie utopijny, stapiający ze sobą orkiestrę symfoniczną i glitchową elektronikę, jakby od zawsze były sobie pisane (a nie były); taki album larger than life, a to wcale nie jego pierwszy, bo przecież wszyscy zwiedziliśmy z nim stan illinois; kto tak jak on potrafi w xxi wieku łączyć nowatorskie autorskie muzyczne formaty z przeszywającą emocjonalną otwartością? ♪ „impossible soul”, „all for myself”


A decade in life and music

26.

frank ocean channel orange 2012

channel orange to pierwszy świadomy album nowej fali r&b i jeden z nielicznych w soulu od czasów świetności marvina gaye’a czy curtisa mayfielda; ocean, z mijających się wzajemnie historii, przy pomocy słonecznego klasycznego soulu spod znaku steviego wondera i minimalistycznych funkujących syntezatorów, w bezliku najdrobniejszych detali zaprojektował zupełnie odrębny świat — wyrazisty i prawdziwy; zręcznie zademonstrował, że we współczesnym r&b było i wciąż jest jeszcze bardzo wiele do osiągnięcia, jeśli chodzi o formę i treść; do zdominowanego przez puste teksty i generyczne bity gatunku, z naturalną lekkością wprowadził nową świeżość — natchnienie i substancję, jakich brakowało tam od lat; to szczery i zaangażowany album — skrupulatny zapis myśli współczesnego człowieka czującego i poszukującego — pełen świadomie postawionych pytań, na które nie ma łatwych i jednoznacznych odpowiedzi ♪ „thinkin bout you”, „pink matter”


A decade in life and music

25.

nightingale string quartet langgaard: the string quartets 2012-2014

przez trzy lata z rzędu na początku minionej dekady duński kwartet nightingale w częściach wydobywał na światło dzienne esencję jednego ze najbardziej niedocenionych narodowych kompozytorów danii rueda langgaarda — magicznie zawieszonego między duchowością późnego romantyzmu a modernistyczną nieoczywistością; jest w tej muzyce ta sama przejmująca siła, która oczarowała europę utworami george’a enescu, ale wciąż, pomimo fantastycznej serii wydawniczej oficyny dacapo, na granicy anonimowości; kiedyś w dyskusji ze znajomym o problemach z muzyką współczesną padł argument, który wówczas strywializowałem, ale dźwięczy mi on nadal w głowie, a własne doświadczenie potwierdziło mi niejako zawartą w nim rację — muzyka romantyczna swoją harmonią jest znacznie bliżej emocjonalności słuchacza — koniec końców langgaard, romantyk zagubiony w czasie, nieuleczony porwał mnie za rękę właśnie w imię tej zasady ♪ „bortdragende stormskyer”, „sommerdage: scherzoso”


A decade in life and music

24.

friedrich cerha und du… 2011

w swoim czasie bałem się napisać choć słowo o friedrichu cerze; zdarzyło mi się opowiadać o nim w radiu, ale odważyłem się na choćby drobny komentarz pisany — chłonąłem natomiast jak gąbka nieliczne opinie innych i przyswajałem jako swoje własne — cóż bowiem sam mogłem wiedzieć o trzeciej szkole wiedeńskiej? słuchałem owszem schoenberga, berga, weberna, ale minęło tyle lat, serializm stał się festiwalowym monstrum wdzierającym się w życie nielicznych, głównie skupionych wokół tychże festiwali; piszący dla jakiegoś glissanda, mogli kompozytora pochwalić za nowatorską myśl i pieczołowitą realizację albo wyśmiać i obsmarować, ale koniec końców nie miało to znaczenia — publiczność festiwalowa z lęku przed monstrum zawsze oklaskiwała, nierzadko na stojąco; piszę o tym dlatego, że inaczej było dla mnie z tą płytą i stąd, zwijając pozostałości po dodekafonicznej karawanie, z tym jednym artefaktem muzyki nowej poczułem rzadką więź; tytułowy utwór „und du…” to w zasadzie słuchowisko traktujące o zrzuceniu bomby atomowej na hiroszimę — temat w muzyce współczesnej podejmowany niejednokrotnie, choćby w najsłynniejszym utworze naszego pendereckiego — ale jednak tutaj, a rzecz odbieram wyłącznie wrażeniowo, bo niemieckiego nie znam, nieuciekający się wyłącznie do abstrakcyjnej formy, rezonujący z słuchaczem na wielu poziomach, przeszywający i fascynujący — pomimo okowów serialistycznego monstrum ♪ „verzeichnis”


A decade in life and music

23.

bill callahan apocalypse 2011

sometimes i wish we were an eagle było płytą do tego stopnia trafioną — i jeśli chodzi o timing, i treść, i brzmienie, że musiało minąć kilka długich lat, zanim zdołałem wydobyć apocalypse z jego cienia; musiało ukazać się kolejne dream river wraz z jego dubową inkarnacją, żebym zaczął szukać callahana prawdziwszego, którego ku własnemu zdziwieniu znalazłem m.in. na apocalypse; to nie jest płyta, którą mogę sprzedać one-linerem; callahan niczego nie dowodzi, niczego nie odkrywa, niczego nie robi najlepiej czy bez precedensu; po prostu zręcznie robi siebie, billa callahana kontestującego rzeczywistość do tego stopnia, że decydującego się na kolejny podły landschaft w ramach okładki, ale nie na tyle, żeby przestać trafiać w sedno, ujmować i kąsać — tak aranżacyjnie (w spektrum post-progresywnego alt-country), jak tekstowo — niechybnie nadciąga apokalipsa; żaden to falstart, tylko rozbieg dłuższy ♪ „riding for the feeling”, „america”


A decade in life and music

22.

my bloody valentine m b v 2013

przynajmniej formalnie — 22 lata dzielą wydanie m b v i beznadziejnie przełomowego loveless; nie dało się po raz kolejny wymyślić prochu, toteż wielu, zarówno przygodnych jak i natchnionych miłośników shoegaze’owania szczękało zębami i wiło się w gniewie — rozczarowaniu samym sobą, bym powiedział; m b v to jeden z pierwszych przykładów pękającej hajpowej bańki ery internetu, popmowanej bez ograniczeń na obskurnych forach muzycznych przeglądanych w adekwatnie zatęchłych piwnicach i na zakurzonych poddaszach; tymczasem tych dziewięć kompozycji rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie grupa skończyła w 1991 roku; album stopniowo ewoluuje w kierunku, jaki niewielu sobie chyba wyobrażało, przekształcając do tej pory senne brzmienie w elektroniczne, upbeatowe szaleństwo; definitywne tchnienie życia w dawny kanon przywracające choć na chwilę światu — my bloody valentine, a statycznej scenie — echa dawnej dynamiki ♪ „new you”, „in another way”


A decade in life and music

21.

william ryan fritch birkitshi: eagle hunters in a new world 2017

gopro o ścieżce dźwiękowej fritcha do własnego filmu napisało, że jeden człowiek brzmi tu jak 40-osobowa orkiestra i chociaż to fragment tekstu promującego projekt przez wydawcę, więc trzeba podzielić jego zawartość przez 3, w dalszym ciągu na samego fritcha przypadnie wówczas 13 i ¼ osoby, a to i tak nie lada wyczyn; fritch zebrał folkowe nagrania tradycyjnej mongolskiej społeczności birkitshi i zrobił z nich piękny przestrzenny dźwiękowy pejzaż z pogranicza plemiennego ambientu i urokliwego post-minimalu; rzecz jest prosta, może nawet momentami ckliwa, od czasu do czasu nawet odrobinę miałka, ale niesamowicie zręczna, a przy tym całkiem efektowna, przez co koniec końców chwyta za serce i rozpieszcza tych wrażliwców, którzy mają ochotę na odrobinę światła w swojej płytotece ♪ „qusbegi”


A decade in life and music

20.

heinz holliger / anita leuzinger / anton kernjak schumann: aschenmusik 2014

nie będę udawał, że uważnie śledzę nowości wydawnicze z kręgu muzyki klasycznej — musiałbym poświęcić się im bez reszty, ale bywa, że któraś zwróci z jakiegoś powodu moją uwagę i czasem zostanie ze mną na dłużej; tak było w tym przypadku — nazwisko holligera, logo ecm new series, forma tria fortepianowego i okładka, która od pierwszej spojrzenia wciągnęła mnie w ten świat, którego muzycznie jeszcze nie poznałem — schumanna zresztą także wyłącznie powierzchownie z kinderszenen; tu tymczasem zrodziło się we mnie wrażenie, że obcuję, z czymś nie do końca wyeksploatowanym, pieczołowicie przechowanym i na nowo wydobytym — sam dobór utworów i zatytułowanie tej małej kolekcji aschenmusik, zestawienie jej z tym osnutym tajemnicą ascetycznym pejzażem stworzyło pewne wrażenie, któremu nie mogłem się oprzeć; a być może to nie aschenmusik mnie zjednało, ale od samego początku (gdziekolwiek on jest) miałem prędzej czy później odkryć piękno romantycznej muzyki kameralnej i traf chciał, że akurat zaczęło się od aschenmusik; niezależnie od przyczyny — od tamtej pory rozkochałem się w romantycznych triach fortepianowych bez reszty i mniemam, że tak pozostanie ♪ „sechs stücke in kanonischer form. i”, „sonate nr. 1 für pianoforte und violine in a-moll. i”


A decade in life and music

19.

sufjan stevens carrie & lowell 2015

gdy pierwotnie polecałem carrie & lowell, zrobiłem to przy pomocy suchego jednozdaniowego opisu wyrażającego moje powierzchowne zrozumienie dla materiału, ale i brak emocjonalnego przywiązania: stevens nagrywa zaginiony krążek elliotta smitha — tworzy wyciszoną, kameralną płytę przywołującą duchy przeszłości, po raz kolejny łącząc osobiste historie z artystyczną fikcją; musiały minąć bite dwa lata, ja musiałem znaleźć się na rozdrożu, żeby w pełni docenić siłę intymności tej płyty z kojącym wokalem sufjana, z wyciszonymi aranżami, z pełnymi tęsknoty i smutku historiami; musiałem tę płytę przeżyć na serio — w innym wypadku mogłem ją jedynie na chłodno, zaocznie docenić; choć wycofane brzmienie mogłoby sugerować inaczej — to kolejna po age of adzillinoise totalna płyta stevensa ♪ „fourth of july”, „all of me wants all of you”


A decade in life and music

18.

arca arca 2017

„quítame la piel de ayer” — niepewnie rozpoczyna łamiącym falsetem arca w „piel” otwierającym jej przełomowy album — intymną opowieść o rozpaczliwym pragnieniu miłości mającej wypełnić wewnętrzną otchłań dojmującej samotności; arca rozbiera się przed słuchaczem — dosłownie i w przenośni — swoje uczucia, doznania i myśli wyrażając emocjami, zarówno na poziomie brzmienia, tekstów, jak i — w znaczącej mierze — nieoszlifowanego, na wpół amatorskiego paraoperowego wokalu; dzięki temu arca jest w stanie przenieść swój mroczny, do tamtej pory zazwyczaj dość chaotyczny i surrealistyczny sznyt producencki w nową sferę, gdzie tkanka muzyczna musi stanowić dopełnienie pozamuzycznej substancji — całkiem już realnej i namacalnej ♪ „desafío”, „piel”


A decade in life and music

17.

kacey musgraves golden hour 2018

czasem, jeśli nie spisze się myśli na gorąco, człowiek na tyle oswaja się z płytą, że staje się częścią jego codzienności, trudną do uchwycenia jako coś autonomicznego; wtedy pozostaje mu pisać o sobie i w ten sposób może mieć poczucie, że w jakiś pośredni sposób pisze też o muzyce, która się z nim zespoliła; był moment, że miałem w garści istotę golden hour, potrafiłem przekonująco rozprawiać o tym, jak przecedzenie countrypopowej tkanki i błyskotliwego, ale nienachalnego songwritingu musgraves (wywodzącego się z nashville, ale od samego początku jej kariery wykraczającego poza jego mury) przez 90sową softrockowo-dreampopową produkcję sprawiło, że oddałem się tej muzyce bez reszty; wyłuskiwałem ze spójnej międzygatunkowej tkanki kolejne składowe i nierzadko szeroko otwierałem oczy ze zdumienia; ale nie było rady — prędzej czy później musiałem zatopić się w tej ciepłej, bezpretensjonalnej, ale zrobionej z wyobraźnią płycie; często mówi się, że to negatywne doświadczenia są tymi bardziej pobudzającymi kreatywnie; tym bardziej cieszę się, że musgraves potrafiła tak adekwatnie przekuć na swoją muzykę te pozytywne ♪ „golden hour”, „butterflies”


A decade in life and music

16.

tyler, the creator scum fuck flower boy 2017

na scum fuck flower boy tyler, the creator ze wszystkimi kreatywnymi przymiotami i konsekwencjami własnej persony, na poczet kolejnej artystycznej kreacji, wychylił wreszcie własną twarz zza maski goblina. to jednocześnie jego najbardziej koherentny tematycznie i brzmieniowo album w karierze, oparty w dużej mierze na przytulnych neo-soulowych hookach, ale nierozwadniający zawartości tylera w tylerze — nieszukający kompromisów, ale świadomie poświęcający część istoty goblina, by zrobić miejsce dla części tylera; nie ma tu jednak miejsca na stylistyczną i przedmiotową schizofrenię — potencjalne luki skutecznie wypełniają fantazja i absurd, ale przesłanie, i w tym sensie flower boy można uznać za bardzo swoisty manifest, pozostaje czytelne; w jego centrum znajdziemy istotę wszelkiego humanizmu — odwieczną udrękę człowieka wynikającą z nieustannego mierzenia się samotnością, którą zupełnie naturalnie zazwyczaj próbuje się zagłuszyć poprzez wpisanie własnej egzystencji w ramy społeczne, odnalezienie siebie pośród ludzi przez upodobnienie się do nich; ale tyler idzie o krok dalej — nie tyle, a może nie tylko, zdaje się mówić „koniec końców jestem taki jak wy”, ale ten nieoczekiwany przypływ szczerości równoważy własnym ego; to, że nie ukrywa się już za maską, w żaden sposób nie czyni go nagim, bezbronnym; potwierdza to zresztą jednoznacznie, nie szykując się do pojedynku na gołe pięści; nie rezygnuje z siebie — wyraża siebie; i robi to, świadomie burząc resztki gatunkowych murów, które kiedyś od popowej metropolii oddzielały hiphopowe ghetto ♪ „garden shed”, „glitter”, „boredom”


A decade in life and music

15.

josh t. pearson last of the country gentlemen 2011

josh t. pearson — jeden z tych ludzi-kameleonów rocka bryluje w swojej najbardziej awangardowej kreacji; zanim skończyłem się zastanawiać na ile last of the country gentlemen — 60-minutowy zbiór siedmiu zaledwie ascentycznych singer-songwriterskich wyziewów przesuwających do granic absurdu rozumienie słowa „kontemplacyjny” — jest pozerską prowokacją, a na ile szczerym wyrazem myśli twórczej, zostałem w ten świat wciągnięty; nikt tak pięknie nie łączył w historii współczesnego folku i americany pastoralnej prostoty brzmienia, post-dylanowskiej piosenkowości i faheyowskiego amerykańskiego prymitywizmu, nikt! to jedna z tych płyt, które są jedyne w swoim rodzaju — i żadne inne nie mogą w pełni im akompaniować, bo zawsze gubią któryś element-klucz; pearson wykorzystuje tę przedziwną formę, by zmierzyć się z własnymi demonami; całości towarzyszy poczucie rozdzierającego żalu; to bez wątpienia płyta żałobna i tak też jej słucham ♪ „country dumb”, „sorry with a song”


A decade in life and music

14.

hontatedori hontatedori 2013

taku unami, moe kamura i tetuzi akiyama, na co dzień związani z japońską sceną onkyo-kei, grają ze sobą już od kilku dobrych lat i wreszcie postanowili zwieńczyć tę współpracę krążkiem; cały projekt nazwali hontatedori (co w tłumaczeniu na polski znaczy tyle, co podpórki do książek, ale to nieważne) — ważna jest muzyka, która wynosi onkyo na zupełnie nowy poziom, a w zasadzie trochę mu daje, a trochę zabiera; ciche, eksperymentalne, zazwyczaj improwizowane kompozycje tracą tu swoją ulotną strukturę jedynie połowicznie, w drugiej części zamieniając się w regularne piosenki; śpiewa, a w zasadzie szepcze, oczywiście kamura, która odpowiedzialna jest też za teksty; płyta jest przemyślana i pieczołowicie zamknięta w sensownej formie, w żadnym razie nie jest dziełem przypadku, co czasem bywa przy onkyo problematyczne; przede wszystkim jednak brzmi niesamowicie bajkowo, eksponując zadziwiające pokłady niedzisiejszej wrażliwości ♪ „sail and step”


A decade in life and music

13.

kanye west my beautiful dark twisted fantasy 2010

pamiętam, że pierwszy raz my beautiful dark twisted fantasy usłyszałem w drodze do budapesztu, gdzie odwiedzałem znajomą na weekend; od tego czasu, zawsze gdy wybrzmiewa „dark fantasy”, „gorgeous” lub „all of the lights” mimo woli widzę kręte czeskie drogi, jesienne pola i siebie na tylnym siedzeniu bmw 5, a wraz z tym obrazem wraca wrażenie, które wówczas ten krążek zrobił — nie było wtedy wcale pewne, że west dowiezie, zwłaszcza że jego ego zaczęło dawać się już wtedy we znaki, a poprzednie 808s & heartbreak (z którym wspomnienia także mam motoryzacyjno-podróżnicze) pozostawiło po sobie mieszane wrażenie; i w zasadzie wrażenie, jest to słowem-kluczem, bo w przypadku tego krążka nigdy nie potrafiłem do końca dowieść jego doskonałości w sposób zupełnie logiczny; nie imponowały mi związki popkultury i okultyzmu, ale popowe hooki i rozbuchana, wypieszczona produkcja; west nie brzmiał jak dupek, bo jego słynnego ego równoważyła tutaj dbałość o detale i progresywny sznyt; słowem — za słowami szły czyny, przechwałki poparto muzyką; spoglądając teraz wstecz na dyskografię westa, jestem przekonany, że artystą był od samego początku, ale dopiero po premierze fantasy stało się to oczywiste ♪ „runaway”, „hell of a life”


A decade in life and music

12.

kankyō ongaku: japanese ambient, environmental & new age music 1980–1990 2019

zeszły rok był dla mnie czasem kankyō ongaku, czy też muzyki otoczenia, środowiska — tak podobnej muzyce do windy czy biblioteki, a zarazem tak różnej; pieczołowita kompilacja light in the attic z japońską muzyką ambientową i new age’ową z lat 80. otworzyła mi oczy i uszy na obszar muzyki, który zaniedbywałem od lat; udawałem, że słucham, słuchałem, ale nigdy nie słyszałem — tym większy był to dla mnie impuls, by na dobre zanurzyć się w archiwaliach — na szali, miałem wrażenie, jest nie tylko moje odbierane kolejnych generacji ambientowych i elektronicznych twórców, ale także moje rozumienie znaczenia dźwięku i moje przekonanie o komplementarności wszechrzeczy; kankyō ongaku stało się na długi czas moją dźwiękową codziennością — namacalnym instrumentem w poszukiwaniach doczesnej harmonii z otoczeniem; przez pryzmat utworów ojimy, yoshimury, miyashity czy inoyamaland byłem w stanie inaczej niż dotąd odbierać znane mi miejsca, przedmioty i sytuacje — stać się niejako zewnętrznym obserwatorem świata, zafascynowanym jego niezgłębioną różnorodnością — zupełnie jak widz filmu dokumentalnego o rzeczach czy czasach, których nigdy wcześniej nie doświadczył; to trwający eksperyment międzyzmysłowy o żywym organizmie ♪ „still space”, „see the light”, „original bgm”


A decade in life and music

11.

ninos du brasil novos mistérios 2014

gdy poznałem nino du brasil i ich błyskotliwy debiut novos mistérios cały winylowy nakład płyty był już wyprzedany, a ja zaklęty pomiędzy dojmującą frustracją i pulsującą fascynacją zapętlałem krążek na youtubie i spotify z nadzieją na reedycję; tak jak andy stott stworzył dla mnie dub techno, tak ten włoski duet objawił mi się jako brakujące ogniowo między berlinem a rio de janeiro; zanim jeszcze latynoska elektronika zawojowała parkiety ninos du brasil z wielką wprawą oprawili swojsko brzmiącą mi brazylijską batucadę w przymioty nowoczesnego techno, efektem czego jest ten niepowtarzalny i wysmakowany krążek ♪ „sombra da lua”


A decade in life and music

10.

idles joy as an act of resistance 2018

joy as an act of resistance to nie tylko piekielnie dobra punkowa płyta pełna znakomitych refrenów i niesamowitej energii potrafiącej jednoczyć ludzi, przekraczać granice, obalać mury, skrojona zarówno pod względem brzmienia, jak i poruszanej tematyki pod słuchacza z krwi i kości w drugiej dekadzie xxi wieku z obecnymi problemami i wrażliwością — nie żaden idealistyczny historiofilski bełt puszczony z tęsknoty za tym, że kiedyś to młodzi walczyli, umieli się postawić, a dziś marnują wieczory na play station, zamiast nadstawiać karku w imię ideałów swoich ojców; joy as an act of resistance to przede wszystkim piekielnie dobra punkowa płyta zespołu, któremu na mnie zależy, który nie jest obcy i daleki, który nie występuje z pozycji wielkiego artysty, który wie lepiej; to płyta, której słuchając, czuję się częścią idles, czuję, że to ja sam śpiewam o sobie i dla siebie, ale i o was i dla was, o nas i dla nas ♪ „samaritans”, „colossus”


A decade in life and music

9.

fiona apple the idler wheel… 2012

moje spotkanie z tym krążkiem miało rozpocząć moją wieloletnią fascynację twórczością apple, ale nie wyszło; pomimo tego, że to mocna płyta, która jak żadna inna łączy musicalową melodykę z szeroko pojętym alt popem i nie brzmi w tym ani infantylnie, ani anachronicznie; i faktycznie po premierze przez kilka miesięcy ze mną rozkwitała, a ja przy niej, ale wkrótce potem porzuciłem fionę, by przypadkiem potknąć się o nią na ostatniej prostej składania tej listy w zeszłym roku; wessało mnie na dobre, na kilka miesięcy zatraciłem się w muzyce fiony apple wszelkich odmian, a zwieńczeniem tego wywoływania duchów był powrót samej apple z nowym krążkiem; the idler wheel wciąż pozostaje dla mnie jej magnum opus, ale na tym piedestale nie jest już odosobniony ♪ „hot knife”, „valentine”


A decade in life and music

8.

kadhja bonet childqueen 2018

powab minnie riperton, artyzm kate bush i gatunkowa żonglerka godna esperanzy spalding — oto kadhja bonet w krzywdzącym jej indywidualizm, wirtuozerię i talent uproszczeniu; jej wydana w połowie 2018 roku druga studyjna płyta childqueen jest bowiem podróżą do zupełnie innego wymiaru muzyki soul — inspirowanej na różnych poziomach mistyczną kosmogonią i psychodelicznym popem późnych lat 60; songwritersko bywa odrobinę ekscentryczna, ale jest jej znacznie bliżej do artpopowych kanonów przebojowości niż większości wydawnictw z nurtu alternatywnego r&b, którym tę łatkę doczepiono; to uniwersalna płyta osadzona poza czasem, w dużej mierze sama kreująca swój kontekst i dająca się różnorako czytać — z jednej strony wciągająca słuchacza głęboko w swoje meandry, z drugiej — współistniejąca z nim, jego tęsknotami, potrzebami i refleksjami i dająca mu się do pewnego stopnia modelować; childqueen kadhji bonet to wielowarstwowy, harmonijnie zaaranżowany, autonomiczny artystyczny byt ♪ „mother maybe”, „joy”


A decade in life and music

7.

the war on drugs lost in the dream 2014

znacie to uczucie, gdy na jedną krótką chwilę przez niewiarygodny splot pozornie nieistotnych detali przenosicie się, gdzieś pomiędzy snem a jawą, w zupełnie inny czas i miejsce? w taki stan niejednokrotnie wprowadzało mnie właśnie lost in the dream; the war on drugs pod kierunkiem adama granduciela w wielowarstwowo oniryczne indie popowe aranże wpisało archetypowe brzmienie heartland rocka, mocno osadzone w stylistyce amerykańskiej prowincji połowy lat 80; jednocześnie udało im się osiągnąć budujący kompromis między współczesnymi środkami a klasycznym podejściem do rocka, co zaowocowało niesamowicie satysfakcjonującą płytą, która z jednej strony jako całość kompetentnie wyraża ideę muzyki pop jako sztuki, a z drugiej momentami cechuje się nieskrępowaną przebojowością, co znalazło odzwierciedlenie między innymi w brzmieniu pierwszego singla „red eyes” czy w na wskroś springsteenowskim „burning” ♪ „red eyes”, „burning”, „disappearing”


A decade in life and music

6.

d’angelo and the vanguard black messiah 2014

w 2014 roku po 14-letniej przerwie d’angelo pokazał, że nadal ma pomysł na swoją muzykę i jednoznacznie udowodnił niedowiarkom, że warto było na niego czekać; black messiah niewątpliwie opiera się w dużej mierze na stylu, który artysta wypracował z kolektywem soulquarians dwie dekady temu — nie ma jednak mowy o próbie odtworzenia koncepcji voodoo, które, choć podobne brzmieniowo, było albumem zdecydowanie odmiennym charakterologicznie — raczej funkrockowa aniżeli hip-hopowa energia, aranże podszyte psychodelią i niepokojem oraz zauważalne raz po raz zamiłowanie do szeroko pojętego eksperymentatorstwa plasują album gdzieś pomiędzy new amerykah part one (4th world war) eryki badu a in the jungle groove jamesa browna; rzeczą niewątpliwie charakterystyczną dla black messiah jest z jednej strony zbudowanie przestrzennego brzmienia skrzącego się wielością żywych instrumentów, nakładających się na siebie wokali i psychodelicznych efektów, a z drugiej — zachowania surowego, momentami wręcz pierwotnego, a przez to naturalnego i paradoksalnie na swój sposób harmonijnego, charakteru materiału; to jambandowy, osadzony głęboko w funkrockowych i neo-soulowych fundamentach komentarz społeczno-politycznej kondycji dzisiejszego świata i długo wyczekiwany revival świadomego soulu ♪ „ain’t that easy”, „1000 deaths”, „another life”


A decade in life and music

5.

travis scott rodeo 2015

debiut travisa scotta to kosmos — niedościgniony wzór, jak tworzyć płyty kompletne i świeże; kamień milowy trapowego uniwersum, na który nie zasłużyliśmy; za kilka lat okaże się pewnie na bazie tej konkretnej opinii, że jestem trapowym trueschoolem, niech się dzieje! dzieje się bowiem i tutaj, na tym pojebanym, progresywnym, psychodelicznym i psychotycznym, imprezowo-badtripowym, surrealistycznym rodeo; nawet jeśli to podróż po wertepach, to warto ją odbyć, bo w każdym zakątku tego krążka jest szafa, w której znajdziemy jakiegoś trupa — sen zamienia się w koszmar, ale impreza nadal trwa, scott ma więcej asów w rękawie niż kart w talii; nawet jeśli jego bad trip nie jest tak ekstatycznie niezrównoważony jak atrocity exhibition danny’ego browna, potrafi rozłożyć na łopatki, choćby 8-minitowym prog-trapowym opisem „3500” wykorzystującym w ramach bitu mocarny świdrujący burdon, albo upiornym autotune’owym midtempo r&b „90210”, które sprawia, że wszystkie śpiewane refreny kanyego westa zaczynają brzmieć jak żarty ♪ „3500”, „90210”, „nightcrawler”


A decade in life and music

4.

the beach boys the smile sessions 2011

legenda, która ciałem się stała; nim to jednak smile beach boysów, przez 45 lat, od niesfinalizowanego nigdy nagrania w 1967 roku aż do wydania najbardziej możliwej kompletnej wersji projektu w listopadzie 2011 roku, był powszechnie uznawany za najsłynniejszy niewydany album w historii rock & rolla; ja sam przez kilka dobrych lat chłonąłem fanowskie rekonstrukcje i karmiłem się marzeniami o tej muzyce; ale po kolei — po wydaniu pet sounds w 1966 roku brian wilson podjął się niemożliwego — postanowił stworzyć wielotematyczną koncepcyjną płytę w równych proporcjach łączącą pop i awangardę, stosując przy nagraniach złożone, czasochłonne i kosztowne metody inżynieryjne; pierwsze owoce nieukończonego nigdy projektu — wydane na singlach good vibrationsheroes and villans demonstrowały ambicje twórcze i kierunek kreatywnych poszukiwań wilsona; wydanie krążka realizowanego przez wilsona właściwie bez udziału kolegów z zespołu we współpracy z abstrakcyjnym tekściarzem vanem dyke’m parksem ostatecznie zostało zawieszone, a złożyło się na wiele czynników; perfekcjonizm wilsona został wystawiony na ciężką próbę w zderzeniu z niedoskonałą rzeczywistością — problemy prawne z wytwórnią, postępujące uzależnienie od środków odurzających i brak aprobaty pozostałych beach boysów dokonały brutalnej rewizji ambitnych planów briana; smile określany także jako „nastoletnia symfonia do boga” przez lata krążył w nieoficjalnym obiegu; w w 2004 roku wilson postanowił nagrać krążek od zera, a siedem lat później na bazie nowej wersji ze starych nagrań zrekonstruowano the smile sessions w wersji możliwej najbliższej pierwotnym założeniom; to muzyka, która wciąż żyje, nie tylko dzięki produkcyjnemu kunsztowi, ale przede wszystkim jeśli chodzi o koncepcję, wielowymiarowe teksty, bogactwo aranżacyjne i najważniejsze — umiejętność stworzenia prawdziwego doznania, projekcji całkowicie nowego stanu świadomości wyłącznie przy pomocy dźwięku; ta „nastoletnia symfonia do boga” dobitnie akcentuje wszystkie najpiękniejsze emocje, uczucia i stany ludzkie ♪ „surf’s up”, „cabin essence”, „wind chimes”


A decade in life and music

3.

frank ocean blonde 2016

gdy recenzowałem blonde po premierze w 2016 roku, nie mogłem spodziewać się, że szkicowa, intymna forma krążka stanie się dla mnie czymś w rodzaju kojca wymoszczonego empatią i troską, że nałożę ją jak ciepłe kapcie i przez kolejnych kilka lat zatopię się w niej na dobre; nie mogłem też przewidzieć, że moje doświadczenie, czy raczej doświadczenie blonde stanie się na swój sposób doświadczeniem pokoleniowym, indywidualnym, ale jednak zbiorowym; to jak ta płyta przemknęła przez mainstream, jak otarła się o wielki pop, a jednocześnie pozostała w andergrandzie pod każdym możliwym względem jest fenomenem samo w sobie; na blonde frank ocean napisał się zupełnie od nowa, serwując słuchaczom nieprzewidywalną godzinną podróż z nurtem własnego strumienia świadomości — nawet bardziej intymną i kameralną niż channel orange — trochę na wzór płyt elliotta smitha, choć rzecz jasna przy wykorzystaniu zupełnie innych środków; tym samym ocean po raz kolejny wprowadził r&b na inny poziom — z wielu pozornie chaotycznych półpiosenek i interludiów zbuduował wstrząsający psychotyczny trip; ocean mógłby co prawda pisać piękne klasyczne, bezpośrednie r&b, ale z jakiegoś powodu nie chce lub nie potrafi; w tym nagięciu schematu, groteskowym wykrzywieniu subtelnie przecież zaaranżowanych melodii, upstrzeniu ich rozlicznymi ozdobnikami, odtworzeniu kreatywnego i życiowego sztormu tkwi największa siła blonde — paradoksalna, to prawda, ale ujmująca skrytą w głębi niewinnością, może nawet bezradnością wobec nawet nie tyle przytłaczającego świata zewnętrznego, co siebie samego ♪ „ivy”, „self control”, „nights”


A decade in life and music

2.

noname telefone 2016

to jest w gruncie rzeczy zupełnie zwykła, ale wciąż niesamowita dla mnie historia i muszę opowiedzieć ją raz jeszcze; pamiętam, że gdy przed czterema laty podczas rutynowego przesłuchiwania polecanych premier płytowych rutynowo sięgnąłem po telefone (było na liście hajpowanych krążków roku) i od samego początku poczułem od tej płyty magnetyczny vibe, który, możecie mi nie wierzyć, w tej czy innej formie towarzyszy mi do dziś na co dzień; a stało się to w momencie, kiedy pod wrażeniem pewnej świadomości swoich gustów i tego, co aktualnie dzieje się w muzyce, oddzielałem hip hop od soulu coraz grubszą kreską; była to zresztą pewna kalkulacja — wydawało mi się bowiem wówczas, że już nic w muzyce nie jest w stanie mnie nawet nie tyle zaskoczyć, co zająć i zafascynować tak, jak za szczenięcych lat; ale wtedy właśnie, jeszcze zupełnie nieświadomy co czynię, włączyłem telefone i z czasem całe to moje błędne postrzeganie własnej dojrzałości w kategoriach romantycznego wyczerpania rozeszło się po kościach; telefone nienachalną mieszanką miejskiej poezji i soulowej wrażliwości, którą podszyty jest cały album, uratowało mnie przed znieczulicą; noname pod skrzydłami phoelixa i cam o’biego wraz z sabą i smino w rolach sekundantów zupełnie mimochodem, naturalnie, bez presji i pretensji tchnęła nową jakość w kobiecy rap i rap w ogóle, a przy okazji w moje życie, które wcale nie stało kobiecym rapem czy rapem w ogóle; pamiętam, jak na początku 2017 roku przyszedłem do radia wrocław, by zaprezentować co najlepsze zdarzyło się w soulu minionych 12 miesięcy i opowiedziałem maćkowi przestalskiemu tę moją historię nowoodkrytej naprędce last minute miłości do noname, ale miłości, jak zapewniałem, prawdziwej, na wieki wieków amen, a zapewniałem niemal w amoku tak, że miał prawo zupełnie w to nie uwierzyć, uznać, że to przejściowa sprawa, zajawka niemal do zignorowania, bo skąd taka noname, tak znikąd miałaby takiego franka oceana wziąć za bary i zepchnąć z należnej mu przecież słusznie pozycji lidera — cóż, cztery lata później rzecz wygląa zupełnie tak samo; telefone to płyta, gdzie wszystko jest na swoim miejscu — więcej, zdaje się, że każdy z elementów trafił na swoje miejsce ot tak, bez wysiłku, spięć, falstartów, nieudanych prób, konfliktów czy przepychanek; dzięki temu, ot tak, mimochodem, telefone stało się moją bezpieczną przystanią, ku której zwracam się, ilekroć nie potrafię znaleźć sobie miejsca — trochę podobnie jak z blonde, ale jednak inaczej ♪ „yesterday”, „diddy bop”, „forever”


A decade in life and music

1.

joanna newsom have one on me 2010

ależ oczywiście — tutaj też mam historię, taką kompletnie bez puenty, jaka nie spodobałaby się szymborskiej, gdyby akurat tak się złożyło, że miałbym ją okazję poetce opowiedzieć; bez puenty jednak połowicznie, bo historia ta niejako nadal trwa i być może, że puenta sama przypałęta się po drodze — jest to bowiem ni mniej, ni więcej — historia mojego życia; have one on me ukazało się dokładnie w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin — wówczas nie była to wielka sprawa, bo i joanna newsom nie była dla mnie nikim ważnym; owszem, jej ys zrobiło na mnie pozytywne wrażenie, ale raczej powierzchownie, bo i na tyle tylko mu pozwoliłem — to zresztą nie uległo do dziś zasadniczej zmianie; pozwoliłem jej natomiast pod wpływem pewnej emocji spędzić ze mną te urodziny, choć jest zupełnie możliwe, że był to czas je poprzedzający — w czasach przedstreamingowych premiery płyt przychodziły bowiem nie wtedy, gdy je zaplanowano, a wtedy, gdy słuchacz potrafił na własną rękę do nich dotrzeć — w każdym razie pierwsze moje doświadczenie z have one on me miało miejsce w leciwym już i przeraźliwie głośnym pociągu osobowym relacji wrocław-kalisz, który, ze względu na przedłużający się remont torowiska i pokrętną trasę planowaną chyba przez samego diabła w siódmym kręgu piekła, pokonywał odcinek nieco ponad stu kilometrów w czasie dobijającym śmiało do czterech godzin; nie udało mi sie jednak przesłuchać na tym odcinku have one on me dwukrotnie; poddałem się gdzieś w połowie drugiego krążka — a tego, czego próbowałem słuchać i tak nie udało mi się usłyszeć; były to czasy, gdy w lutym na polach obficie zwykł leżeć śnieg i to jest właśnie krajobraz, wbrew wymownej okładkowej sugestii, który have one on me przede mną rozpościera, ilekroć dam się mu zwieść; a daję się regularnie od dekady i za każdym razem wynoszę z tego spotkania coś wartościowego; to jakiś znak, że nie jest ze mną jeszcze zupełnie tak najgorzej, skoro dwie bezpieczne przystani zaległy za krążkiem, który stwarza jednak pewne wyzwania, a przynajmniej perspektywy intelektualne; to moja opowieść bez puenty, bo nawet gdyby próbować połączyć taki traf, że premiera w istocie miała miejsce w moje urodziny i oto namaściłem tę potrójną płytę na mój ulubiony album (minionej dekady, ale zakulisowo zdradzę, że nie tylko), wyszedłby z tego banał, który można by przezwać intelektualnym wyzwaniem co najwyżej sarkastycznie; związałem się z tą płytą na dobre i złe — inspirowała moje próby poetyckie, tragedie i sukcesy życiowe, urągające godności człowieka koncerty samochodowe bez publiczności, słowem — samo życie; newsom odchudziła co prawda tutaj kompozycje z aranżacyjnego poloru vana dyke’a parksa (który patronował wszystkiemu temu, co we mnie pretensjonalne na długo, zanim związałem się z newsom), ale projekt w dalszym ciągu był bardzo ambitny; według niektórych aż za bardzo, zwłaszcza że tuż przed nagraniami piosenkarka w wyniku choroby krtani straciła głos na dwa miesiące; płytę, czy raczej płyty, bo są one aż trzy, udało się jednak szczęśliwie nagrać i zmiksować jeszcze przed końcem 2009 roku; oba procesy miały miejsce w tokio, co być może zainspirowało lub było inspirowane orientalnym, wyciszonym brzmieniem części aranży nie forma jedynie, ale także treść jest jednak kluczem do zrozumienia wizji artystycznej newsom, która z biegiem czasu skierowała się w stronę otwartej poetyckiej narracji, jednocześnie uciekając od refrenów, których pisanie tak dobrze wychodziło jej jeszcze kilka lat wcześniej; have one on me z racji monumentalnej formy upstrzonej rozmaitymi zawiłościami zostało stworzone z myślą o wielokrotnych i pogłębionych odsłuchach; jestem przekonany, że właśnie to spoiło nas razem na dobre ♪ „does not suffice”, „have one on me”, „baby birch”


Opublikowano

A decade in life and music (½)

A decade in life and music

mody się zmieniają, świeże brzmienie czerstwieje; czasem kontekst wydaje się wszystkim, a faktyczne wszystko cynicznie redukuje — w najlepszym wypadku pozytywną oceną jakości imitacji; tymczasem szukanie prawdziwej oryginalności to czerwony śledź, skupia uwagę, odwracając ją od meritum, i znika; czasem te fałszywe tropy doprowadzają nas okrężną drogą w nowe miejsce do odkrycia nowego meritum; o ile rok jest wystarczająco krótki, by dać się zwieść — jest wystarczająco krótki, by nie dać się nie zwieść! — o tyle dziesięć lat to czas, kiedy mimowolnie dopadają nas rozmaite refleksje, również te, których sobie wcale nie życzymy

wyróżniłem, często przez pryzmat aspiracji i wyobrażeń konstruktywnej krytyki, przez tę dekadę dziesiątki płyt, do których nigdy później nie wróciłem, które pamiętam jak przez mgłę; ale są też takie, które zupełnie zmieniły moje postrzeganie muzyki albo stały się niegasnącym soundtrackiem mojej codzienności — niezależnie od wszelkich wcześniejszych klasyfikacji; zawsze marzyłem o muzycznym podsumowaniu dekady, w którym nie pójdę skrótem; musiałem jednak uczciwie porzucić dawne aspiracje; postanowiłem tym razem kierować się przede wszystkim kontekstem emocjonalnym, w jakim umieściłem tę muzykę przez tych dziesięć lat, pierwszą pełną dekadę w moim życiu, gdy niestrudzenie rok po roku śledziłem świadomie bieg wydawniczy; to była świetna zabawa i świetna dekada; a ta lista poniżej to mój osobliwy pamiętnik, jakkolwiek lamersko to brzmi

jako że dłubałem przy tej liście w wolnym czasie od listopada i już zacząłem tracić nadzieję, że kiedykolwiek ją skończę, postanowiłem podzielić ją na dwa; to jest pierwsza część, a druga połowa z umownymi pozycjami 51-100


A decade in life and music

100.

vashti bunyan heartleap 2014

just another diamond day, wycofany debiut odkrytkowej angielskiej pieśniarki vashti bunyan, który przeżył swój renesans, gdy po latach wydiggowali go ludzie z new weird america, zmienił się dla mnie na przełomie minionego dziesięciolecia z osobliwości w życiową konieczność, dreamland, bezpieczną przystań, wspomnienie dzieciństwa widzianego przez pryzmat kwiecistych łąk i starych drzew, wyobrażenie starości z dala od pogoni za doczesnością; heartleap, płyta pożegnanie, to jednak nieco inna opowieść, nawet niż wydany dekadę wcześniej comeback lookaftering — baśniowość i beztroska tamtych płyt zastąpiła senna melancholia; hearleap to dźwięki jesieni; będzie jeszcze na to czas, prawda? ♪ „heartleap”, „across the water”


A decade in life and music

99.

brockhampton saturation boxset 2017

chociaż brockhampton jak dotąd nie udało w pełni odnaleźć się artystycznie w wielkolabelowym formacie, na głośnej trylogii saturation nie tylko nie bali się konfrontować własnych lęków, ale na ekscentrycznie outsiderskich post-dirty-southowych bitach zamieniali odmienność i wyobcowanie w atut, który uczynił ich brockhampton — pierwszym hiphopowym boysbandem ameryki; zreformowali tu hip-hop po swojemu — z jednej strony w pośpiechu i bez spójnej, jednoznacznej wizji, z drugiej — w sposób, który nie zna podziału na brudne południe, wschodnie czy zachodnie wybrzeże, pop rap, trap czy gangsta rap, hip-hop świadomy, polityczny czy eksperymentalny; nowa i stara szkoła to zatem w kontekście brockhampton poruszającego się momentami na skraju buntowniczego queerhopu pojęcia zupełnie bezużyteczne; wydane w 2017 roku trzyczęściowe saturation to zupełnie nowa mitologia; nawet z tym nie handlujcie ♪ „summer”, „lamb (extended)”


A decade in life and music

98.

antoha mc ot vsej duši 2011

hip house z moskiewskich blokowisk, wychillowana, uśmiechnięta pocztówka z kraju, którego synonimami są szarość, smutek i beton; ledwie 21-letni antoha całkiem świadomie postawił tu podwaliny pod swoje sygnaturowe brzmienie, łączące laidbackowy rap, acid jazz i outsiderski house, z którego w dalszym ciągu robi doskonały użytek ♪ „o muzyka”


A decade in life and music

97.

gillian welch the harrow & the harvest 2017

jeśli gillian welch wydaje płytę po ośmioletniej przerwie, musi stać się wydarzeniem; jeśli na kolejny krążek każe czekać kolejnych dziewięć, tamta chwila musi trwać; the harrow & the harvest było dla mnie preludium do dyskografii amerykanki, która w przeciągu ostatnich kilku lat wyznaczyła klimat moich wieczornych lektur i podróży za miasto ♪ „the way it goes”


A decade in life and music

96.

matt martians the drum chord theory 2017

debiutancki longplay matta martiansa spotkał się w najlepszym razie z umiarkowanie entuzjastycznym przyjęciem — w dużej mierze nie spotkał się bowiem z jakimkolwiek przyjęciem w ogóle; oczywiście w internecie zdominowanym plagą efektu owczego pędu eufemizowanego jako hajp takie przeoczenia to codzienność; the drum chord theory to klasyczny bitowy neo-soulowy album, bardziej chyba w klimacie produkcji thundercata aniżeli soulquarians złotego okresu, choć bez jazzowych inklinacji; bardziej szkicownik niż skończona płyta, co w erze coraz dalej posuniętej losowości w hip hopie i r&b, może być (i jest) wartością; showcase słodkich refrenów i szorstkich bitów; dość pokrętne, w żadnym wypadku koncepcyjne, ale nadrabiające spontanicznością, synergią i mieszczącą się w oznaczonych ramach nieprzewidywalnością jam session; wreszcie jeden z najprzyjemniejszych okołosoulowych albumów ostatnich lat ♪ „what love is”


A decade in life and music

95.

janelle monáe the archandroid 2010

że janelle monáe jako cindi mayweather zapoczątkowała w r&b koncepcyjną i progresywną rewolucję nie trzeba nikogo już przekonywać — jej nazwisko zapisało się na kartach najnowszej historii soulu; jej saga metropolis to, nawet mimo lepszych i gorszych momentów, kawałek ponadczasowo dobrej muzyki, której nawet pełniej można doświadczyć po (wcale nie niespodziewanym) coming oucie piosenkarki na dirty computer; na debiutancki longplay monáe czekałem jak dzieciak od czterech lat, do tej pory pamiętam dzień, gdy włączyłem go po raz pierwszy, jak po obfitej majowej ulewie krążyłem po nierzeczywiście zielonym osiedlu z „mushrooms & roses” w słuchawkach; nie wracam już do tej płyty w całości, ale to pierwsze wspomnienie zrobiło ją moją na zawsze ♪ „mushrooms & roses”, „dance or die”


A decade in life and music

94.

sheena ringo newton no ringo 2019

sheena ringo za sam tytuł kompilacji podsumowującej jej sceniczne dwudziestolecie („jabłko newtona”) powinna dostać pulitzera (gdyby przyznawano go w takiej kategorii); ringo to zjawisko, które od kilku dobrych lat z wielką przyjemnością próbuję okiełznać i ująć, ale wciąż mi umyka: wciąż jest jej więcj, wciąż jest inna; pewnie dlatego obcowanie z na wpół nieodgadnioną sceniczną superbohaterką ukrywającą się gdzieś pomiędzy jazzowym musicalem, połamanym po japońsku art rockiem a autotune’owym ekscentryzmem wciąż jest dla mnie tak atrakcyjne; gdy byłem dzieciakiem fani anime, których spotykałem, chórem twierdzili, że królową japońskiego popu jest ayumi hamasaki, gdy lata później odkryłem wikipedię, dane sprzedażowe podpowiadały utadę hikaru, ale teraz wreszcie nie mam wątpliwości, że musi chodzić o sheenę ringo ♪ „marunouchi sadistic (neetskills remix)”


A decade in life and music

93.

matmos ultimate care ii 2016

niewiele było w muzyce w ostatnich latach rzeczy koncepcyjnie i wrażeniowo fajniejszych niż matmosowa elektronika grana na nadgryzionej pralce; duet w procesie produkcyjnym ultimate care ii użył wyłącznie samplowanych odgłosów własnej maszyny piorącej i wyszedł z tego starcia z urzeczywistnieniem włosko-radzieckiej idei futuryzmu w muzyce, który nareszcie wypełzł z muzealnych sal, by rzucić się w wir budowy lepszego, czystego brzmienia ♪ „excerpt nine”


A decade in life and music

92.

sophie product 2016

zanim sophie wzięła się za dekonstrukcję muzyki klubowej, skutecznie zdekonstruowała pop, wraz z a. g. cookiem i danny’m l harle’m, wskrzeszając na mainstreamowym marginesie eurodance’owe maksymalistyczne przegięcie w nowej post-minimalistycznej formie dostosowanej do nowych cyfrowych czasów ♪ „bipp”


A decade in life and music

91.

benjamin biolay palermo hollywood 2016

późna rehabilitacja najdostojniejszego z głosów piosenki francuskiej pierwszej dekady xxi wieku; nawet jeśli palermo hollywood jest jedynie echem la superbetrash yéyé, jest to echo wybrzmiewające pewnie, dźwięcznie i długo; czekałem na ten krążek długich siedem lat, a gdy już we mnie wsiąkł, zaszczepiłem się przekonaniem, że na kolejny taki być może przyjdzie mi czekać kolejnych siedem ♪ „ressources humaines”


A decade in life and music

90.

the limiñanas costa blanca 2013

the limiñanas grają trochę wszystko na jedno kopyto, ale nie miałem tej świadomości, gdy po raz pierwszy usłyszałem costa blanca, chronologicznie ich trzecią płytę, taki trochę, jak się okazało sequel sequela; urzeczony fuzją brudnych garażowych gitar, hipnotycznej retro psychodelii i post-gainsbourgowskiego francuskiego yéyé (rzeczy, które wówczas brały mnie mocniej niż powinny, ale byłem wtedy trochę ojcem swego ojca czy też matką swojej matki, z zapałem chłonąłem truffaut i słuchałem the velvet underground na zmianę z françoise hardy) zatraciłem się w tej doskonale uważonej metagatunkowej miksturze; i koniec końców tej sequel sequela nadal na mnie działa — to jest płyta-jam session spoza czasu, w przeciwnym razie można by napisać, że trochę spóźniona, ale jednak spoza czasu ♪ „my black sabbath”


A decade in life and music

89.

kendrick lamar to pimp a butterfly 2015

rok 2015 należał jeśli nie do samego kendricka lamara, to z pewnością do skupionej wokół niego grupy muzyków z thundercatem, flying lotusem czy kamasi washingtonem w rolach głównych, która niczym soulquarians przed dwudziestoma laty stworzyła oryginalny i przemyślany splot hip-hopu, soulu i jazzu; ten z kolei leży u podstaw zrealizowanej z rozmachem, przemyślanej, szalenie intertekstualnej wizji kendricka lamara; dzięki temu mamy do czynienia nie tylko z albumem, którego słucha się z zapartym tchem od deski do deski, ale wciąż adekwatnym i brzmieniowo, i tematycznie ♪ „the blacker the berry”


A decade in life and music

88.

taku unami / takahiro kawaguchi teatro assente 2011

czasem fetyszyzujemy rzeczy i ta płyta z perspektywy czasu jest moim fetyszem; barierą wejścia do nieznanego wcześniej a wciąż niedostępnego świata, którą wziąłem zbyt dosłownie; bardziej symbolem muzyki niż muzyką jako taką; slow cinema dźwięku, doświadczenie teatru wyobraźni; być może przypadkowa płyta, której poświęciłem swego czasu zbyt wiele uwagi, być może ważne dźwiękowe przeżycie, które na zawsze zmieniło moje myślenie o muzyce — nie potrafię uczciwie ocenić ♪ „clockwork society transformed into tropical rainforest, however, nothing was changed”


A decade in life and music

87.

julianna barwick nepenthe 2013

juliannie barwick udało się swego czasu coś, co wcześniej nie wyszło jeszcze nikomu — szczerze zainteresowała mnie ambientem; musiały co prawda upłynąć lata, zanim powziąłem ten trop, ale może do tej pory by się to nie udało, gdyby nie ten fundament; już wtedy słusznie podejrzewałem, że to przez moją słabość do średniowiecznych kompozycji hildegardy z bingen, które nepenthe wydaje się momentami imitować przez zręczną grę zwielokrotnionymi wokalami i pogłosem; ale poza tym gdzieś w tę atmosferę harmonijnego wyciszenia wdzierają się bardziej konwencjonalne i wyraziste z popowego punktu widzenia fragmenty, których wówczas szukałem bezskutecznie u julii holter ♪ „labyrinthine”


A decade in life and music

86.

fleet foxes helplessness blues 2011

debiut fleet foxes to jedna z tych płyt, które na zawsze zredefiniowały moje muzyczne poszukiwania — skondensował americanę z niedoścignionym gawędziarskim sznytem i kameralny folk z barokową ornamentyką w sposób w tamtym czasie bezprecedensowy; wydane trzy lata później helplessness blues to trochę more of the same, a trochę rzecz zupełnie inna — bardziej kunsztowna formalnie, progresywna instrumentalnie, ale jednak niedająca się jednoznacznie sklasyfikować jako lepsza lub gorsza; nie mogę tego albumu nie docenić, ale też nie umiem odpowiednio go docenić; po tych wszystkich latach jestem jednocześnie nim urzeczony i skonsternowany; to chyba dobrze ♪ „blue spotted tail”


A decade in life and music

85.

solange a seat at the table 2016

a seat at the table to album, o którym zaraz po premierze pisałem w samych superlatywach, ale koniec końców potrzebowałem dużo więcej czasu, by dotarł do mnie emocjonalnie; brzmieniu (plasującym się pomiędzy sophistipopowym anturażem king, jazzującym ekscentryzmem wczesnych płyt eryki badu a delikatną aurą niezapomnianej minnie ripperton) nie można nic zarzucić — solange zredefiniowała się po raz kolejny — jako dojrzała artystka z pierwszej ligi świadomego soulu; dzięki produkcyjnej pieczy raphaela saadiqa (być może to właśnie jego zasługą jest klasyczny vibe płyty) krążek już w chwili premiery można było uczciwie położyć na półce w towarzystwie klasycznych neo-soulowych albumów; mimo tej świadomości, długo nie byłem w stanie położyć go na swojej półce, choć to opuszczenia występu solange na open’erze z materiałem z seat żałuję najbardziej w życiu ♪ „cranes in the sky”


A decade in life and music

84.

beyoncé lemonade 2016

najciekawszy w karierze beyoncé longplay, gdzie piosenkarka wreszcie w pełni wychodzi poza ramy, w które oprawili ją połowicznie słuchacze i media, a w drugiej części ona sama; dominantą wciąż pozostaje pierwszoligowy pop — bez diane warren na pokładzie, ale z gamechangerami — jackiem white’em i kendrickiem lamarem, którzy stymulują jedne z najbardziej organicznie zaaranżowanych kompozycji w karierze piosenkarki; niezależnie od przyjętej konwencji beyoncé wypada nie tylko wyraziście, ale i wiarygodnie — jest strojna, ale nie przebrana; główną siłą lemonade jest jednak doskonałe zrozumienie i opanowanie odwiecznych rock & rollowowych praw — umiejętności przełożenia własnych doświadczeń na muzykę i współdzielenia ich z słuchaczami, metodycznego operowania elementem zaskoczenia czy wreszcie muzycznej i tematycznej adekwatności; to efekt świadomej, koherentnej i jak najbardziej konsekwentnej autokreacji — wielowymiarowy fenomen, nieoczekiwane magnum opus królowej współczesnego r&b ♪ „formation”, „hold up”


A decade in life and music

83.

palmistry pagan 2016

marta malinowska powiedziała mi kiedyś, że moja recenzja pagan palmistry jest być może jedyną pozytywną opinią o tym krążku w polskojęzycznym internecie; a tymczasem wciąż uważam, że chłopak miał na siebie pomysł, jakiego nie miał (i nie ma) w branży nikt inny i potrafił skutecznie wprowadzić go w życie; z wyczuciem i lekkością przepisuje tu tropikalne wspomnienia lata 2005 (gdy na wakacyjnych playlistach królowały dancehall i reggaeton) na współczesny język minimalistycznego alternatywnego r&b; charakterystyczna południowa rytmika przepuszczona przez bubblegumbassowy filtr i subtelnie przeciągnięta noworomantycznymi syntezatorami wraz z pozostającym w centralnym punkcie kojącym wokalem uderza intymnością i kameralnością; gdzieś między słonecznym kingston, onirycznym toronto, basowym londynem, na skraju lat 80. ♪ „club aso”, „lifted”


A decade in life and music

82.

james blake james blake 2011

niby drugi krążek jamesa blake’a jawił mi się wówczas jako lepszy, ale o tamtym zapomniałem w przeciągu roku, a ten wciąż w jakiejś postaci nawiedza moje plejlisty; chyba nawet bardziej mam dzisiaj poczucie, słuchając tego materiału, że 23-letni wtedy blake, wiedział doskonale, czego chce i jak to osiągnąć; to nie tylko krążek, który polożył pomost między czymś, co nazywaliśmy wówczas post-dubstepem a r&b, co swoją drogą stało się fundamentem dla dzisiejszego popu; to przede wszystkim wyrazisty stylistyczny i emocjonalny manifest stworzony z potrzeby tworzenia i potrzeby serca ♪ „i never learnt to share”


A decade in life and music

81.

electric wizard black masses 2010

choć wcześniejsze płyty electric wizard są mocniejsze, a tę można z perspektywy czasu czytać jako początek końca fenomenalnego zespołu, nie mogę zignorować ani tego, że właśnie black masses było moim pierwszym spotkaniem z wizardami i ich koncepcją doom metalu, ani tego, że mnie to spotkanie wówczas rozerwało na drobne kawałki i długo nie mogłem się poskładać, ani tego, że do kilku momentów tej płyty wracam w miarę regularnie i ze sporą przyjemnością ♪ „black mass”


A decade in life and music

80.

waka flocka flame flockaveli 2010

czasem jestem gangsterem i wtedy włączam tę płytę ♪ „hard in da paint”


A decade in life and music

79.

marie möör / jack belsen / jac berrocal / joachim montessuis / gaspar claus / olivier mellano / laurent chambert les vers de la mort 2014

w dekadzie masowej fetyszyzacji śmierci ze wszystkich utworów billie eilish wybieram les vers de la mort marie möör melorecytującej wersety średniowiecznego poety i kronikarza helinanda z froidmont; to krańcowe, intensywne, ekstatyczne doświadczenie pieczołowicie udźwiękowione dla möör przez zaprzyjaźnionych instrumentalistów związanych z francuską sceną muzyki eksperymentalnej; płyta, do której wraca się pod wpływem pewnej perwersyjnej rządzy, by bez odrywania którejkolwiek ze stóp przez chwilę kroczyć po krawędzi


A decade in life and music

78.

graham lambkin amateur doubles 2011

kosmos, ale taki w którym się kaszle i oddycha, gdzie słychać odgłosy silnika i ludzkie kroki, czyli nie prawdziwa przestrzeń kosmiczna, a co najwyżej przerwa na lunch na ziemskiej stacji kosmicznej albo, niech będzie, marsjańskiej; ale to nie mars z wysokobudżetowego minimalistycznego parapsychologicznego sci-fi, a mars, na którego naprawdę dolecieliśmy, który zdążyliśmy zaśmiecić i zapierdzieć; to skutki uboczne człowieczeństwa, musimy z tym żyć, czasem możemy udawać, że tak nie jest, ale koniec końców rzeczywistość nas dopadnie; lambkin stworzył niezwykle przestrzenny i przede wszystkim niezwykle przyjemny kolaż dźwiękowy o niepodważalnej wartości kontempacyjnej; idealną muzykę tła, która z jednej strony nam towarzyszy, a z drugiej potrafi nas zająć; to muzyka, która oswaja słuchacza; a to tylko część faktycznego kosmosu lambkina; tuz muzyki konkretnej całość materiału na amateur doubles nagrał bowiem w samochodzie podczas podróży po ameryce — na tę okoliczność tiny mixtapes określiło gatunek muzyki zawartej na płycie jako the great american road trip; i tym samym wracamy w kosmos, po podłodze naszego pontiaca walają się co prawda resztki fast foodów, ale oto jesteśmy w drodze ku wielkiej kosmicznej przygodzie naszego życia przez bezkres amerykańskiej prerii; nie pytajcie mnie, jak ta przygoda się rozwija, bo tutaj płyta się kończy


A decade in life and music

77.

noname room 25 2018

room 25 to piękne przedłużenie debiutanckiego mikstejpu noname — tamtych myśli i tamtej stylistyki; o ile jednak telefone stanowiło zamknięty i uporządkowany zapis okresu wyrastania z młodzieńczości, o tyle drugi album noname jest dojrzalszy i bardziej otwarty, i formalnie, i tematycznie; w centrum w dalszym ciągu stoi sama noname i jej życie; punkt ciężkości płynnie przeniesiono jednak na room 25, tytułem jasno nawiązującym do kryzysu wieku młodego, z wyrastania z młodzieńczości na wchodzenie w dorosłość i poszukiwanie własnej tożsamości; najwyraźniejszą zmianą jest jednak okołohiphopowy produkcyjny anturaż — tam gdzie telefone rozpływało się w neo-soulu, room 25 zanurza się w jazzie; i czyni to równie wielowymiarowo; nie chodzi nawet o dobór odcieni jazzu, które stały się budulcem krążka, choć niewątpliwie też, ale o samą strukturę płyty zrealizowaną w zgodzie z regularnie przewijającym się w tekstach mottem artystki — „everything is everything”; ta muzyka żyje na wielu poziomach, wychodzi poza proste hiphopowe patenty, umyka linearnej narracji i pomimo tego, że bierze na warsztat sprawdzone, niekiedy wręcz klasyczne środki, zestawia je adekwatnie w świeżych konfiguracjach; nie ucieka od konwencji, ale nie popada w odtwórczość czy twórczy marazm; inspiruje się, by inspirować, czerpie z wielu konwencji, by naturalnie stworzyć własną ♪ „self”, „don’t forget about me”


A decade in life and music

76.

brad mehldau highway rider 2010

choć mehldau’owi zdarzyło się mnie zawieść raz czy drugi, lubię jego charkterystyczny styl gry na tyle, że przez minioną dekadę przesłuchałem każdą jedną sygnowaną jego nazwiskiem płytę; miałem szczęście, że highway rider, dostrzeżony bodaj w dziale z recenzjami polityki, był moim pierwszym kontaktem z muzyką pianisty, bo jak się miało później okazać, to obok kultowego largo z 2002 roku jego najbardziej wyrazisty i kompletny projekt; mehldau obezwładnił mnie tą (trwającą przeszło 100 minut) płytą — był progresywny i niepokorny z jednej strony, a z drugiej czuć było tu ducha gershwina (a ja wówczas wynosiłem third stream na ołtarze!) i tę nieskalaną europejską (ecm-ową!) elegancję; trochę jakby wyjść w pełnym garniturze, co prawda z parasolem, ale w największą zawieruchę i zostać przez tę burzę przetarganym, a jednocześnie dotrzeć na miejsce punktualnie i z fasonem; jeśli kiedyś was taka historia dopadnie, pamiętajcie o tej płycie ♪ „now you must climb alone”, „walking the peak”


A decade in life and music

75.

charles barabé cicatrice, scar, éclair 2015

pochodzący z quebecu charles barabé stał się w 2015 roku moją prywatną sensacją; barabé specjalizuje się w gęstych, psychodelicznych plądrofonicznych pejzażach dźwiękowych łączących w sobie szereg rozmaitości (od ośmiobitowej elektroniki po elementy spoken word) na wzór książkowego frankensteinowskiego monstrum; a ja takie nieskrępowane muzyczne kolaże uwielbiam i zatonąłem w tym kasetowym wydawnictwie (czy jego cyfrowym odpowiedniku, bo kaseta była już wtedy poza zasięgiem) bez reszty; mój zachwyt trwał rok z hakiem, pod koniec 2016 roku zdążyłem jeszcze opisać go jako „figlarne dziecko muzyki konkretnej spędzające wesołe dni swego dzieciństwa między szeroko rozpostartą na starym poddaszu siecią dawnej tajemnicy a wysoko zawieszoną gałęzią pobliskiej wierzby”, ale później urwał nam się kontakt, a ja zostałem z legendą o cicatrice, scar, éclair


A decade in life and music

74.

kieran hebden / steve reid / mats gustafsson live at the south bank 2011

dziwaczna to płyta i zupełnie przegapiona; prawdziwy fusion jazz na miarę drugiej dekady xxi wieku, nie jakieś festiwalowe eksperymenty z „nowymi brzmieniami”, ale projekt pełnokrwisty, ukierunkowany i satysfakcjonujący; oto steve reid, legenda amerykańskiego jazzu na pół roku przed jego śmiercią, spotyka się w londyńskim studiu ze szwedzkim wirtuozem free jazzowego saksofonu matsem gustafssonem i tuzem współczesnej elektroniki kieranem hebdenem, lepiej znanym jako four tet; i kurtyna w tym momencie nie opada — dopiero się podnosi, bo każdy z panów oddał projektowi coś własnego, ale wspólnie stworzyli płytę zupełnie wymykającą się dyskografii każdego z nich — awangardowy jazz został tu minimalistycznie uporządkowany loopami four teta; całość jest zupełnie synergetyczna i z gruntu jazzowa, ale na tyle żywa i niepokorna, że skutecznie nie daje się zamknąć w utartych schematach; wirtuozeria i przestrzeń — to dominanta tego niezwykłego krążka ♪ „the sun never sets”, „morning prayer”


A decade in life and music

73.

caribou swim 2010

gdy ukazało się swim, andorra była już kultowa, a ja nie miałem o tym pojęcia — zerkałem więc to na ten album, to na tamten i kiwałem głową; trudno nie kiwać — caribou doprowadził do perfekcji swój własny styl mieszający psychodeliczny indie pop z garażową gęstą od minimalistycznych pętelek elektroniką; to muzyka, która żyje i daje życie; nie jakieś tam indie, bo każdy takt wskazuje wiolinowym paluchem na dana snaitha; po latach odkurzam ten krążek i widzę, że jednak dziś to swim jest punktem odniesienia dla andorry; wyszło na moje; i co z tego? ♪ „odessa”


A decade in life and music

72.

chris watson el tren fantasma 2011

chris watson, fenomenalny field-recorder, w 2011 roku zainspirowany dźwiękami pędzącego pociągu, postanowił zainscenizować własną historię podróżną; el tren fantasma to opowieść dźwiękowa, której słucha się trochę tak, jak ogląda się film dokumentalny bez zewnętrznego komentarza; watson zorganizował rozmaite odgłosy otoczenia w fascynujący kolaż dźwiękowy — faktyczną podróż tytułowym pociągiem-duchem; dokąd? daleko stąd


A decade in life and music

71.

crystal castles ii 2010

okładka to jedynie wstęp do brzmienia tej płyty, faktyczna akcja krążka zaczyna się w miejscu, gdzie zrobiono tę kultową fotografię, zaczyna robić się ciemno; jedną z rzeczy, które lubię w elektropopie najbardziej, jest niełatwa do osiągnięcia równowaga między mrocznym, posępnym klimatem a popową przebojowością; łatwo bowiem sprawdzić, że albo to melodyka stanie się jednym z atrybutów klimatu, albo odwrotnie mrok wsiąknie w pop i całość będzie balansować na granicy kiczu (co samo w sobie nie jest niczym złym); crystal castles natomiast nie tylko są od tego dalecy, ale przede wszystkim rezonują (ze mną) emocjonalnie; to nie tylko muzyka do, ale faktyczny mood; kwintesencja pojęcia smutnej dyskoteki ♪ „not in love”, „intimate”


A decade in life and music

70.

swans to be kind 2014

nie jestem swansowy; powinienem być, ale koniec końców podskórna post-rockowość ich twórczości zawsze mimowolnie mnie odstręczała; z to be kind jest inaczej w dużej mierze dlatego, że wpisuje się w fascynującą dla mnie koncepcję płyty jako żywego organizmu i to na wielu płaszczyznach — samo, że muzyczno-kulturowy kontekst, którym na stałe zdążyli się okryć, można odbierać tutaj wyłącznie rozszerzająco, czyni z to be kind idealnego kandydata do tej roli; ale decydującą rolę ma jednak nie tyle ewolucja pojęcia muzyki w czasie, co to, jak gira i spółka z różności małych elementów budują w czasie dźwiękowy organizm — jak współistnieją w wewnętrznej przestrzeni w post-minimalistycznym rytmie, jak dialogują, łamią tę konwencję i wracają do niej; to prawdziwe doznanie, wobec którego użyte środki muszą pozostać drugorzędne ♪ „a little god in my hands”, „some things we do”


A decade in life and music

69.

leon vynehall music for the uninvited 2014

znacie leona? każdy go zna! on zawsze fajne pomysły ma! choć leon vynehall zazwyczaj buduje swoje na ewoluujących zamkniętych loopach, nie boi się też żywych instrumentów, które, otwierając jego długogrający debiut, stały się kluczem do zrozumienia zawartej tu muzycznej wizji; z niesamowitą lekkością i naturalnością przyszło vynehallowi skrzyżowanie rozmaitych muzycznych ścieżek pod banderą zaskakująco opływowego house’u; wszyscy wy, którzy nie spędzacie sobót na bibkach, czujcie się zaproszeni na domówkę u leona ♪ „goodthing”


A decade in life and music

68.

perfume jpn 2011

lata mijają, a ja w dalszym ciągu nie nadrukowałem sobie na koszulkę okładki jpn, choć skrzętnie planowałem to od lat; to chyba najlżejszy, najbardziej beztroski krążek perfume — fantasmagoria na przetworzonym przez autotune’owy picopop feelingu post-shibuya-kei; i choć popowe piosenki przychodzą i odchodzą, gdy przychodzą, przywołują ukryte głęboko pod faktycznymi tekstami znaczenia, kształty i uczucia ♪ „natural ni koishite”, „have a stroll”


A decade in life and music

67.

gesu no kiwami otome. ryōseibai 2016

u la la! gesu no kiwami otome. potrafią niezręczny dla europejczyków intensywnie gitarowy j-popowy splot gatunkowo-melodyczny przekuć na naprawdę kunsztowne i nieprzytłaczające piosenki; mathrockowy background, zabawy progresywnym jazzem i liczne zawirowania rytmiczno-melodyczne w jakiś magiczny sposób udaje im się zamknąć w fantastycznie przebojowym krążku; co prawda grupa konsekwentnie podąża tą drogą od ośmiu lat, czemu dała wyraz na aż pięciu wydanych od 2014 roku longplayach, ale nie sposób, po wielu godzinach (które można liczyć też w latach) obcowania z ich muzyką nie zauważyć brzmieniowo-koncepcyjnej wyższości ryōseibai nad resztą dyskografii, która albo do ryōseibai zmierza, albo próbuje je powtórzyć ♪ „watashi igai watashi janai no”, „ryōseibai de ii janai”


A decade in life and music

66.

sd laika that’s harakiri 2014

ach, słodkie glitche! to jedna z tych płyt, które naturalnie weszły mi w głowę jako synonimy, a przynajmniej składowe mojej koncepcji panoramy dźwięku; to zdekonstruowana elektronika z czasów, gdy jeszcze nie mówiło się o dekonstrukcji w kategoriach gatunkowych definicji; nigdy nie wiem, który numer jest który, ale rozpoznaję je po jednej nutce ♪ „meshes”, „gutter vibrations”


A decade in life and music

65.

oneohtrix point never garden of delete 2015

to nie tylko najpewniej najmocniejszy krążek w dotychczasowej dyskografii lopatina, ale także kompetentny głos w mimowolnej dyskusji o przyszłości muzyki pop; pomimo szeroko zakrojonego operowania glitchową elektroniką i ogólnego eksperymentalnego charakteru kompozycji lopatin w każdej z nich umieszcza melodie, a nawet refreny, co na swój wywrotowy sposób, czyni z nich pełnoprawne piosenki pop ♪ „mutant standard”, „i bite through it”


A decade in life and music

64.

girls’ generation the best 2014

mój wstępniak do k-popu był po japońsku — trochę dlatego, że akurat w 2011 roku, kiedy poznałem girls’ generation, na fali były japońskie wersje ich wcześniejszych koreańskich singli, a trochę dlatego, że była to mimo wszystko mniejsza bariera kulturowo-językowa; nie żeby język i kultura były barierą, by docenić walory dziewięciu prześlicznych dziewcząt tańczących perfekcyjnie synchroniczne układy do niesamowicie przebojowych refrenów — po prostu tak wyszło; później zresztą dziewczyny zaczęły wydawać na rynek japoński jakby lepsze piosenki niż te, które śpiewały w korei i mój kanon ich dyskografii zawarty jest w zasadzie w dwunastu pierwszych nagrań na wydanym w 2014 roku składaku podsumowującym zaledwie cztery lata ich japońskiej kariery, ale tak naprawdę wyczerpującym formułę ich trwającej w sumie dekadę scenicznej bytności; k-pop oczywiście poszedł do przodu i jeśli chodzi o brzmienie i zasięg, a to co nie udało się swego czasu girls’ generation — podbój ameryki — zrealizowało z nawiązką blackpink, ale nic by z tego nie wyszło, gdyby nie tamte znakomicie wyprodukowane i zrealizowane numery czerpiące bez kompleksów i baczenia na trendy i konwencje z całego wachlarza zachodniego popu od lat 70. aż do 00.; uczcijmy więc dyskografię girls’ generation minutą ciszy albo trzema minutami „gee” ♪ „gee”, „mr. taxi”, „the boys”


A decade in life and music

63.

mbongwana star from kinshasa 2015

z kinszasy prosto na księżyc — jedyny longplay mbongwana star to pierwszorzędna żonglerka kontekstami, remiks rozmaitych europejskich, amerykańskich i afrykańskich motywów; odpowiedź na pytanie, jak skonstruować krążek, który pod lupą będzie bardzo chaotyczny, a w szerszym kontekście zabrzmi na tyle konsekwentnie, że rzeczywiście okaże się rakietą, którą można na księżyc polecieć ♪ „suzanna”, „masobélé”


A decade in life and music

62.

justin hurwitz la la land: original motion picture soundtrack 2016

hurtwitz, na którą chwilę wskrzesił ducha wielkiego hollywoodzkiego musicalu; to ważne o tyle, że jestem przekonany, że życie byłoby lepsze, gdyby ludzie oglądali więcej musicali; można by choć na chwilę zamienić cynizm w banał, a na szarym niebie kredką świecową namalować sztuczne słonko; nie zdziwcie się, gdy spotkacie mnie tańczącego na mrożonkach w tesco; wam też polecam ♪ „another day of sun”


A decade in life and music

61.

mid-air thief crumbling 2018

k-pop trochę dla mnie umarł — amerykański sukces bts to jedynie potwierdzenie tego, że mainstream przejmuje niezalowe trendy w rozwodnionej formie i z ogromnym opóźnieniem; odsiecz przyszła niespodziewanie ze strony enigmatycznej jednoosobowej grupy co płytę zmieniającej aliasy — szybko okazało się, że pod innym płaszczem już w 2015 roku skroiła (wówczas zupełnie przegapiony) metafolkowy krążek; crumbling, które zapewniło artyście dotarcie do szerszej międzynarodowej publiczności to kontynuacja tamtych motywów i stylów, psychodeliczny folk najwyższej próby na miarę najlepszego okresu twórczości grizzly bear, ze względu na azjatyckie korzenie szeroko porównywany do kultowych fishmansów, przez równie rozmyte połączenia gatunkowe wymykające się utartym klasyfikacjom; aktualne, ale czerpiące swoją siłę rażenia z ponadczasowych wzorców estetycznych, złożone, ale nienachalne, mimo bariery językowej szczere i emocjonalne; wreszcie, wielokrotnie lepsze niż jakakolwiek k-popowa płyta, jakiej miałem okazję słuchać ♪ „gameun deut”


A decade in life and music

60.

bonnie ‚prince’ billy / bryce dessner / eighth blackbird when we are inhuman 2019

when we are inhuman spadło na mnie niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba — zakrzyknąłby przysłowiarz; trzy podmioty twórcze: samotny jeździec alternatywnego country — bonnie „prince” billy, kompozytor i multiinstrumentalista znany głównie z the national — bryce dessner oraz zespół specjalizujący się w wykonaniach muzyki steve’a reicha — eighth blackbird — zebrały się, by tchnąć w piosenki tego pierwszego nowe życie; efekt jest zupełnie niedzisiejszy, choć raczej pozostawiony poza czasem aniżeli anachroniczny — oto rozmyślne post-minimalistyczne aranże dessnera i kunsztowne wykonawstwo eighth blackbird wraz z intymnym, ale nie przygaszonym, billy’m na pierwszym froncie w akcie nieoczywistej wędrówki po archiwaliach songwriterskich płodnego twórcy otworzyły zupełnie nowe drzwi do jego dyskografii; ładne, proste piosenki w harmonijnej, swojskiej, kameralnej oprawie z eksperymentalnym finiszem, u których podłoża leży folk, ale których estetyczne macki sięgają hen, hen, hen ♪ „one with the birds”


A decade in life and music

59.

justin townes earle harlem river blues 2010

uwielbiam justina townesa earle’a i ta płyta jest pretekstem do tego, by dać temu wyraz; uwielbiam justina townesa earle’a, nie ze względu na to, że jego ojcem jest steve, a jego duchowym przewodnikiem — townes; uwielbiam justina townesa earle’a, bo choć zdarza się, że nagrywa słabsze rzeczy, zawsze wie gdzie stoi i co gra, a ja nawet jeśli stoję gdzieś indziej, drepczę gdzieś wokoło, doceniam jego konsekwencję, upajam się jego brzmieniem; uwielbiam justina townesa earle’a za jeden z moich ulubionych storytellingów w tytułowym utworze, testamencie topielca, który przegrał życie i pisana mu śmierć ♪ „harlem river blues”


A decade in life and music

58.

natalia lafourcade hasta la raíz 2015

płyta, której wypatrywałem przez lata, która urosła i dojrzała we mnie na długo, zanim jeszcze powstała; lafourcade jest znakomitą songwriterką i równie utalentowaną tekściarką — z prostych słów i melodii potrafi zbudować dojrzałe kompozycje dalece wykraczające poza etykietki współczesnego indie, ale niedające się jednoznacznie zaklasyfikować w szufladce z adult contemporary i doskonale potrafi tę wizję sprzedać słuchaczowi; chociaż lafourcade oczarowała mnie swoją rekonstrukcją meksykańskiej folkloru na kolejnych krążkach, nadal znam te piosenki na pamięć i grają we mnie, ilekroć o nich pomyślę ♪ „ya no te puedo querer”, „lo que construimos”


A decade in life and music

57.

she & him volume two 2010

to niby nie jest ponadprzeciętny indie pop, raptem trzynaście ładnych piosenek o wzlotach i upadkach; to też płyta, którą uczyniłem swoją codziennością przez przeszło dwa lata, bo jej motywy stanowiły doskonały soundtrack do wskakiwania na krawężnik, wsiadania na rower, nalewania herbaty do kubka; she & him mieli wtedy zresztą niesamowity magnetyzm — m. ward był świetnym producentem i instrumentalistą, a zooey deschanel miała jedyne w swoim rodzaju: urok i charyzmę, które objawiały się w jej śpiewie, tekstach, scenicznej i pozascenicznej prezencji; to wszystko grało doskonale na volume two zanim jeszcze zamienili twee pop i alt-country na bezkształtną retrofilię; to płyta pełna prostolinijnych linijek, w których można odnaleźć ukojenie, gdy powinie nam się noga ♪ „brand new shoes”, „me and you”


A decade in life and music

56.

kacey musgraves pageant material 2015

śledziłem kacey musgraves od początku jej kariery, ale aż do golden hour nie słuchałem jej uważnie; a to właśnie uwaga zamieniła dla mnie pageant material ze zrealizowanej bez produkcyjnych uproszczeń country popowej płyty krążek pełen trafnych puent i happy endów mimo wszystko; musgraves nie tylko udało się wyczuć doskonale klimat klasycznego countrowego songwritingu, ale udało się jej zawrzeć w nim substancję, której chronicznie na tej scenie brak; to bez wątpienia najbardziej empatyczny z albumów zawsze przecież empatycznej musgraves ♪ „fine”, „late to the party”


A decade in life and music

55.

richard dawson peasant 2017

mając w pamięci wspólną historię joanny newsom i billa callahana, byłoby niedelikatne z mojej strony, gdybym wtrącił pomiędzy nich richarda dawsona; a jednak peasant, na którym żongluje przyjmowanymi rolami i punktami widzenia, leży właśnie gdzieś wpół drogi między ornamentami newsom a (wciąż intelektualną oczywiście) prostotą callahana — zarówno aranżacyjnie, melodycznie, jak i storytellingowo; dawson lubi swoją prostą americanę w tym samym stopniu, co niekoniecznie idealnie linearną budowę swoich piosenek wieńczonych jednak raz po raz czymś w rodzaju średniowiecznej hymniczności; tym samym peasant jest dla mnie jednocześnie fascynująco nieodgadniony, jak i fascynująco znajomy ♪ „beggar”, „ogre”


A decade in life and music

54.

chris stapleton traveller 2015

nie kupiłbym nigdy tej płyty, gdyby nie to, że akurat była solidnie przeceniona, a tam, gdzie byłem, mogłem równie dobrze wydać dokładnie tyle na piwo w barze; ale gdyby się to nie stało, być może zawsze miałbym stapletona z tyłu głowy, tak jak mam z tyłu główy jameya johnsona; chris stapleton to jedna z tych postaci współczesnego country, która wyciągnęła radiową odmianę gatunku za uszy z okowów banalnych tekstów, melodii i aranżacji; traveller jest oczywiście na swój sposób jedną z tych płyt, których łatwo się słucha, ale nigdy za łatwo; to 14 organicznie zaaranżowanych prostych piosenek podszytych żalem i rezygnacją w emocjonalnej, ale wyważonej interpretacji stapletona ♪ „tennessee whiskey”


A decade in life and music

53.

deafheaven sunbather 2013

my bloody valentine zrzucili kamień, ale lawina spadła dopiero wraz z tym krążkiem; deafheaven eksplorują gitarowe ekstrema, łącząc dwie głośne stylistyki — black metal i shoegaze, a jednocześnie jest w tej hałaśliwej, mocnej mieszance pewna niekłamana subtelność; sunbather jest ekstatyczny i wzniosły, ale nie popada przy tym w banał; przez całą godzinę, gdzieś pomiędzy wierszami mieni się muzyczną doskonałością ♪ „dream house”


A decade in life and music

52.

étienne daho les chansons de l’innocence retrouvée 2013

étienne, ty playboyu, królowo czarnej dyskoteki, przestań mnie podrywać, przecież masz żonę! daho od początku lat 80. konsekwentnie łączy w swojej muzyce elementy klasycznego francuskiego chanson z wpływami muzyki nowofalowej i konsekwentnie jest w tym znakomity; les chansons to być może jego najlepszy krążek od czasu paris ailleurs z 1991 roku (być może, bo znam tę część jego dyskografii raczej przekrojowo niż na pamięć); nie słychać po nim upływu czasu — jego głos brzmi równie ekspresyjnie i witalnie, co dwadzieścia lat wcześniej, a on sam bez trudu żongluje stylami, mieszając disco i orkiestrowe aranżacje — niby nic nowego, ale zachowuje przy tym nienaganną elegancję i, co nawet ważniejsze, znakomite wyczucie melodii — wracam do tych piosenek do dziś ♪ „en surface”, „les chansons de l’innocence”


A decade in life and music

51.

deepchord presents echospace liumin 2010

fascynujący krajobraz nocnego miasta, niezrównane arcydzieło dubowego techno; czasem udaję, że umiem pisać o elektronice, ale każdy kto mnie zna, wie, że to ściema i że nie umiem; ale odbieram tę płytę całym sobą, żyje we mnie swoim pulsującym rytmem, ilekroć ją włączę ♪ „summer haze”