osiemdziesiąt płyt z lat osiemdziesiątych — tak sobie to wymyśliłem; lista rozpoczęła się już tutaj: 80✕80:80 płyt z lat 80. — cz.1, ale można się też bez tego jak najbardziej obejść; jak zwykle jest to trochę próba pobawienia się w dziennikarza, a trochę pamiętnik — zgodnie z podtytułem: lista krążków, które uznałem za najbliższe mi (in life) i najciekawsze (in music)
40. |
janet jackson rhythm nation 1814 1989 |
był taki moment, że uznawałem rhythm nation za najlepszą płytę r&b w historii — bardziej za sprawą sumy jego składników niż ze względu na całościowe doświadczenie, które na trackliście rozpisało 12 kawałków na 20 pozycji, przez przerywające flow muzyki krótkie interludia (których na szczęście nie ma na wersji winylowej); i choć sama końcówka krążka wydaje się nieco przeciągnięta z trzema balladami back to back, to wciąż najlepsza płyta janet, fantastyczny moodsetter pełen popowej wirtuozerii, zarówno tej wielkoformatowej, jak i nieco skromniejszego kalibru, jak w na wskroś newjackswingowym, awangardowo pociętym na kawałeczki złożone w dźwiękową mozaikę wzdłuż rytmicznego wzorca „alright”; jakby tego było mało, choć nie jest to może drugie what’s going on, janet porusza na krążku rozmaite społeczne kwestie, które do dziś pozostają adekwatne. ♪ „alright, „miss you much”
39. |
tokyo gakuso takemitsu: shūteika ichigu (in an autumn garden) 1980 |
w jesiennym ogrodzie toru takemitsu mieszka wiatr; głaszcze długie trawy, targa gałęzie, pieści spadające z nich liście; wespół z nim czasem odzywa się deszcz i bębni, bębni, bębni, ile sił w chmurze, o dachy i parapety; utwór takemitsu to rzecz zupełnie niespotykana — utwór rozpisany bez wątpienia na kanwie tendencji w muzyce współczesnej drugiej połowy xx wieku, ale instrumentarium i stylistyczne subtelności pożyczający wprost z tradycji japońskiej muzyki dworskiej gagaku; takemitsu skupia się w swoich kompozycjach na długich wybrzmieniach to harmonizujących, to dysharmonizujących ze sobą fletów hichiriki i ryūteki, które dają życie jesiennemu bogu wiatru; nie jest o jednak muzyka żadnej grupy rekonstrukcyjnej otwarzającej tradycji ery heian, ale odcień współczesności — takiej, której albo nie dane było nam poznać, albo nauczyliśmy się jej nie widzieć ♪ „in an autumn garden”, „melisma”
38. |
violent femmes violent femmes 1983 |
klimat tego krążka jest absolutnie niepodrabialny; jednocześnie punkowy i akustyczny; zawadiacko bałaganiarski, wręcz niechlujny, ale tylko pozornie, bo to wszystko pięknie trzyma się najsroższych matematycznych reguł, jeśli chodzi o receptę na przebojowe granie; z jednej strony nie da się zanegować jego rockowej energii, z drugiej zaś w ogóle i w szczególe kręgosłup tej płyty to esencja fantastycznego popu; rzadko wracam do tego krążka w całości, ale zawsze czuję wielką satysfakcję z jego towarzystwa. ♪ „kiss off”, „blister in the sun”
37. |
the smiths strangeways, here we come 1987 |
w czasie mojej największej fascynacji smithsami jakoś na początku studiów, a później jeszcze przez wiele lat, jakimś dziwnym trafem ignorowałem strangeways, here we come; może przez to niezręczne zbliżenie na twarz, jak wówczas myślałem, morrisseya, później podejrzewałem elvisa, a ostatecznie okazało się, że aktor richard davalos patrzący na jamesa deana w filmie na wschód od edenu; morrissey oczywiście pozostaje tu nonszalancko morrisseyem, jego poetyka jest na wskroś wisielcza, ale dość paradoksalnie, może nawet sarkastycznie, zestawiona zostaje z najbardziej upbeatową i słoneczną muzyką w całym katalogu smithsów; a ja lubię zarówno paradoksy, jak i upbeatową, i słoneczną muzykę; trudno strangeways zestawić i porównywać bezpośrednio z the queen is dead, które jest inną płytą pod każdym względem — ale w ostatnich latach strangeways całościowo chyba lepiej wyraża to, co wydaje mi się, że wyraża mnie w muzyce the smiths. ♪ „stop me if you think you’ve heard this one before”, „last night i dreamt somebody loved me”
36. |
the gun club miami 1982 |
po raz pierwszy włączyłem tę płytę, bo spodobała mi się paleta kolorów na okładce; ponoć debiut grupy wydany rok wcześniej odbił się szerszym echem; miami jest trochę jak garażowo-bluesowe joy division; zamiast przenikliwego zimna, jest tu przenikliwe ciepło oddawane nocą przez nagrzany w ciągu upalnego dnia asfalt; ale czy w upale nie można poetycko cierpieć? ależ można; można też frenetycznie, niemal konwulsyjnie podrygiwać, tańczyć, w rytm tego poetyckiego cierpienia; i taka to jest właśnie płyta; podoba mi się w niej bardzo estetycznie to, jak co rusz ociera się o cowpunk i gotyckie country, do tego stopnia, że gdyby nie ten znaczący niuans, pewnie zupełnie bym ją zignorował, nawet pomimo palety kolorów, którą urzekła mnie jej okładka. ♪ „mother of earth”, „the fire of love”
35. |
tatsuro yamashita for you 1982 |
chociaż w latach 80; ojciec chrzestny city popu tatsuro yamashita ustrzelił albumowy hat-trick, najpełniejszą manifestacją jego stylu (i city popu jako takiego) wciąż pozostaje for you, które doskonale równoważy soft rock spod znaku steely dan z bujającym syntezatorowym funkiem; ten krążek to w każdym calu idealna emanacja dojrzałego lata, ten sam sen o złotym wybrzeżu pacyfiku, który z drugiej strony oceanu, dwadzieścia lat wcześniej opowiedzieli nam beach boysi przy pomocy nieco innych środków, ale korzystając z tych samych atrybutów i wyrażając podobną wrażliwość. ♪ „sparkle”, „music book”
34. |
bill evans you must believe in spring 1981 |
wydany pośmiertnie krążek jednego z najwspanialszych jazzowych pianistów wszech czasów to być może najbardziej kompletna długogrająca emanacja jego muzyki; sięgnąłem po tę płytę wiele lat wcześniej w szczycie zimowej szarugi zachęcony profetycznym tytułem — chciałem, musiałem wierzyć, że wiosna nadejdzie; miałem nadzieję, że znajdę ją na płycie, ale wyobraziłem ją sobie chyba nieco inaczej niż evans; tytuł jednak został we mnie i każdej podłej zimy kiełkował we mnie bardziej, tak że co rusz mimowolnie włączałem you must believe in spring, coraz mniej oczekując, że zbliży mnie do wiosny; aż wreszcie to zbliżenie, nie wiadomo kiedy, samo z siebie, nastąpiło; nie jest to jednak wiosna ujęta prostolinijnie, stąd moja wcześniejsza konfuzja; evans chce wierzyć, ale sam wiem, że nie doczeka już wiosny, którą, wydaje mu się, że pamięta; czy ją pamięta, czy tylko ją sobie wyobraża, to drugorzędne; jego wiosna jest piękna, choć zawieszona nad przepaścią, która w każdej chwili może ją pochłonąć już na zawsze. ♪ „you must believe in spring”, „gary’s theme”
33. |
nasza basia kochana nasza basia kochana 1980 |
odkryłem tę płytę przypadkiem i bez pokładania w niej żadnej nadziei przed dwoma laty i momentalnie przepadłem — po jednym odsłuchu już jechała do mnie winylowa kopia, bo musiałem się z tą muzyką spotkać intymnie, bez komputera; cóż to jest za niewiarygodnie funkująca bossa nova znad wisły! kto to widział takie cuda na tym szarym łez padole! a w tym niecodziennym anturażu plączą się w równej mierze ścieżki jazzowe, folkowe i bluesowe, jak gdyby nigdy nic; dębski zrobił tu fantastyczną robotę w kwestii aranżacji, które naturalnie dopełniają te wypełnione życiem, splecione z codziennością utwory. ♪ „gniewna piosenka muminka o lecie”, „sen znaleziony w lesie”
32. |
klaus mitffoch klaus mitffoch 1985 |
nie wracam do tej płyty zbyt często, ale jeśli już wracam, to na pełnej, bez kompromisów — ja jestem nią, a ona jest mną; ależ oczywiście, że historia podwodna janerki też jest wspaniała, jest dużo bardziej prawowitą kontynuacją tej estetyczno-społecznej myśli niż bezjanerkowy mordoplan; natomiast ten krążek jest dla mnie całościowym doświadczeniem, wejściem w rzeczywistość pod pewnymi względami bliźniaczą tej, którą znaliśmy, ale naciągniętej jak proca i strzelającej co rusz kolejnymi pociskami; jak gdyby całe miasto zamienić w wielki betonowy cyrk, nie trzeba by nawet nic zmieniać, miasto sprawdzi się w tej roli doskonale, trzeba tylko unaocznić każdy drobny absurd, na którym je zbudowano, a kuglarska treść — małpy żonglujące płonącymi kręglami i tego typu sprawy — wypełni je sama; takie to doświadczenie; uwielbiam je; to też moje ulubiona odziedziczona płyta winylowa; któregoś dnia mój ojciec w tajemnicy przede mną pojechał do swojego rodzinnego domu, żeby wydobyć z piwnicy stosy starych polskich winyli z czasów jego młodości; niektóre nadawały się tylko na śmietnik (rip opryskany farbą nowy rozdział kombi, ale nic tam, tej płyty u mnie na pewno nie będzie), a inne, jak ten klaus, najwyraźniej nie były lubiane i grane, bo wyglądały, jakby ktoś je właśnie wyciągnął z folii; taka historia. ♪ „wiązanka cz. iv”, „nie jestem z nikim”, „klus mitroh”
31. |
david sylvian secrets of the beehive 1987 |
długo mi zajęło znalezienie w sobie potrzeby obcowania z solową muzyką sylviana, niewątpliwie kunsztownie wykoncypowaną i wykonaną, ale jakoś z początku zupełnie odległą; od zawsze byłem niezmiennie wielkim miłośnikiem jego wokalu, ale nie wiem, czy tyle wystarczyło, by secrets of the beehive rozpaliło serce; nie wiem też, czy to może virginia astley, japan, ryuichi sakamoto czy steve jansen wreszcie wskazali mi do niego drogę, ale ostatecznie ta otworzyła się przede mną szeroko; sylvian jest poetą na wielu płaszczyznach i jako poetę, cechuje go pewna niejednoznaczność; plasuje się ze swoją wizją gdzieś między scottem walkerem a talk talk, a w tle tego wszystkiego pobrzmiewają jeszcze echa sentymentalnego sakamoto; zamilkły już za to niemal zupełnie echa jego potyczek z grupą japan; mimo, że secrets of the beehive jest zaskakująco progresywne w swoich eksploracjach, a sylvian jest charyzmatycznym wokalistą, cała płyta pogrążona jest jakby w letargu — by rzeczywiście ją odnaleźć, trzeba przekroczyć granicę snu; to nie zima, ale paralelne do niej ogniowo pomiędzy jesienią a wiosną; co więc jeśli sylvian jest nie poetą, ale czarodziejem? ♪ „let the happiness in”, „september”
30. |
shiho yabuki karada wa uchū no messēji (the body is a message of the universe) 1987 |
a co gdyby ten sam gęsty, skąpany w mroku i niepokoju las, który otaczał lynchowskie twins peaks istniał już gdzieś indziej, a jego tajemnice wciąż czekały na odkrycie? pierwszy krok w tym celu uczyniła w 2018 roku oficyna subliminal sounds, która po raz pierwszy reedytowała transcendentalny debiut japońskiej artystki newage’owej shiho yabuki, która ten las w 1987 roku powołała do życia; the body is a message of the universe to album nurtu kankyō ongaku w równych proporcjach łączący to mistyczne i surrealistyczne z kojącym i podnoszącym na duchu, w podobny sposób jak kilka lat później zrobili to lynch z badalamentim ♪ „samadhi”, „tomoshibi”
29. |
paul simon graceland 1986 |
moja słabość do graceland jest dość paradoksalna, bo to płyta, którą swego czasu opisywano niesławnym tagiem world music, na który zawsze byłem uczulony; myślę, że to zręczny songwriting simona i jakiś taki heartrockowy sznyt produkcyjny, którym podszyty jest album, przekonały mnie do niego; zaskakująco dobrze wyszła zresztą simonowi ta afrykańska przygoda — była, owszem, odrobinę postkolonialna, ale efektowna i niepozbawiona wcale meritum; strona b jest niestety zdecydowanie słabsza niż perfekcyjna strona a, której mogę słuchać bez końca, o ile tylko jest za oknem trochę słońca. ♪ „graceland”, „the boy in the bubble”, „i know what i know”
28. |
meat puppets up on the sun 1985 |
meat puppets to ciekawa grupa; zaczynali od punk rocka, po czym przez cowpunk przeszli w stronę alt-country (co najlepiej czuć na tej płycie), aż wreszcie w latach 90. skręcili w stronę alt-rocka przechodzącego momentami w hard rock — ot, cały wachlarz stylistyczny — kupiłem kiedyś na wyprzedaży ich składankę największych przebojów, więc mam pojęcie; próbowałem zresztą słuchać innych krążków w całości, ale nic z nich nie siadło; a up on the sun, który widziałem wyłącznie w wersji cyfrowej, jakoś tak zlał się ze mną przez lata, że gdy z pamięci zacząłem tworzyć listę płyt do rychłego odsłuchania do topu, to była jedna z pierwszych rzeczy, jakie dodałem do plejlisty; nic dziwnego — jest fantastycznie zbalansowana i przynajmniej o dekadę wyprzedza brzmieniem swoje czasy; kto tak grał w połowie lat 80.? jacyś offowi szaleńcy chyba? wszystko się zgadza; to melodyjna płyta, trochę laidbackowa, ale jednak pędząca śmiało do przodu; swimming ground to od lat moja topka utworów wszech czasów. ♪ „swimming ground”, „maiden’s milk”
27. |
shelleyan orphan helleborine 1987 |
gdzieś w niedalekim sąsiedztwie rustykalnej chatki na wzgórzu virginii astley, na trasie do kuglarskiej komuny ze skylarking xtc, za murami posępnego zamczyska dead can dance, jest zaklęta łąka obsiana kolorowymi ciemiernikami, na której trwa wieczna wiosna; to helleborine, debiut angielskiego folkowego duetu shelleyan orphan, urzeczywistniające oniryczną fantazję o barokowym folku w samym sercu pędzących lat 80; nie jest to jednak płyta zupełnie oderwana od brzmienia dekady — mimo klasycznego instrumentarium można dość łatwo odnaleźć tropy prowadzące od muzyki duetu do gwiazd wielkoformatowego popu, zarówno osobowe jak i stylistyczne, m.in. kate bush czy the cure. ♪ „midsummer pearls and plumes”, „southern bess (a field holler)”
26. |
tom waits rain dogs 1985 |
waits nigdy nie był do końca moją parą kaloszy, ale był czas, że odkrywałem go z niekrytą fascynacją; począwszy od bardziej konwencjonalnie pianobluesowych płyt z lat 70., po bardzo charakterystyczny dla waitsa (i być może dla nikogo innego) styl, który na wydanym rain dogs z 1985 był już zupełnie uformowany; przyznaję, nie poświęciłem waitsowi, poza kilkoma konkretnymi krążkami, wystarczająco dużo uwagi, by móc świadomie przedłożyć jakąkolwiek inną jego płytę nad to kultowe rain dogs; słyszałem jednak wystarczająco dużo, by mieć pewność, że w tym przypadku, tego kultowego statusu nie muszę nijak kontrować, że nie tylko go rozumiem czy doceniam, ale że za każdym razem, gdy krążek ląduje w głośnikach, przenoszę się do innej rzeczywistości i trwam w niej z satysfakcją do ostatnich taktów; nie jestem zresztą do końca pewien, czy umiem to miejsce opisać — to raczej rodzaj wyobrażenia bazującego na poczuciu niż na konkretnej wizji; pewnie też dlatego, że z każdym kolejnym numerem otoczenie ewoluuje, rain dogs jest niesamowicie różnorodne, biorąc pod uwagę, że wszystkie te kawałki składają się na jedną układankę, kreatywnie łączącą to, co romantyczne z tym, co plugawe, trochę tak, jak the pogues w „fairytale of new york” (z 1987, wybaczcie więc porównanie); co jednak ważne, a czego zbyt często brakuje współczesnym singerom-songwriterom, to to, że do poetyki i aranżu, mamy też do pary melodie i rytmikę, które tę płytę niosą, aż miło, tak że dociera nawet pod strzechy takich kurtków jak ja. ♪ „singapore”, „clap hands”
25. |
miharu koshi echo de miharu 1987 |
przeczytałem kiedyś, że ten album jest trochę jak filmy miyazakiego, które przedstawiają japońskie marzenie o starej europie, której od dawna już nie ma, ale w jakiejś fantastycznej formie żyje w wyobraźni twórców studia ghibli; to odkrycie zmieniło moje podejście zarówno do tej absolutnie dziwacznej płyty, jak i do samej europy, której przez dużą część mojego życia, delikatnie mówiąc, nie doceniałem, a tymczasem odsłuch echo de miharu, lektura podróżnego i światła księżyca i ponowny seans ruchomego zamku hauru czy opowieści z ziemiomorza sprawiły, że znalazłem magię i czar tam, gdzie dotychczas ich nie dostrzegałem; to jednak też inna opowieść; ta płyta bowiem należy do jeszcze innego świata — to kuriozalny showcase starych, głównie zachodnich melodii w bombastycznych syntezatorowych reinterpretacjach haruomiego hosono; mamy tu „la canción de marcelino” z marcelino pan y vino, „la traviati brindisi” verdiego czy „alleluja” mozarta zestawione z protorapową japońską sambą w „l’acqua sonora” czy amerykańskim hymnem marynarskim z lat 30. w „beyond the blue horizon”; o ile sama transpozycja standardów poprzednich epok na syntezatory w 1987 roku nie była już niczym szczególnie szokującym czy nowatorskim, w przypadku miharu koshi wyznaczała pewien horyzont — z jednej strony była to jej ostatnia płyta wydana oryginalnie w formacie płyty winylowej, z drugiej wszystko to, co wydarzyło się na echo rezonuje w jej twórczości na każdym kolejnym krążku aż do dzisiaj. ♪ „beyond the blue horizon”, „l’acqua sonora”
24. |
van dyke parks jump! 1984 |
jump! brzmi być może jak ścieżka do niezrealizowanego filmu disneya; w rzeczywistości podąża śladem królika z opowieści xix-wiecznego amerykańskiego pisarza joela chandlera harrisa; jak zwykle w przypadku vana dyke’a parksa jest dziwacznie i jakby nierzeczywiście; parks bywa w swoich aranżacyjnych nonszalancjach dość karkołomny i nawet te nieco kampowe, dziecięce melodie wykrzywia w jakimś psychodelicznym grymasie; jest do bólu synkretyczny — wraz z królikiem podskakują u niego teatralność, orkiestrowość, kameralność i folklor; w swoim stylu ożywia opowieści ze świata tin pan alley, który zawsze odgrywał w jego twórczości wiodącą rolę i sus za susem, ramię w ramię, wciąga w tę mityczną krainę nieskończonego blichtru niczemu niewinnego słuchacza; jeśli chodzi o potencjał piosenkowy, to być może zresztą najlepsza płyta parksa; ostatecznie można ją pokochać lub znienawidzić; ja jako samozwańczy wholesomeness ambasador oczywiście polecam uwadze. ♪ „come along”, „opportunity for two”
23. |
flipper’s guitar three cheers for our side 1989 |
niemal zapomniałem o tej płycie, chociaż nigdy się z nią nie poróżniłem; choć wydana w 1989 roku, zawsze była dla mnie emanacją brzmienia wczesnych lat 90. — zapewne przez akustyczne, słoneczne brzmienie inspirowane popem drugiej połowy lat 60. wraz z jego znakomitymi lokalnymi wariantami z brazylii (samba pop, mpb, bossa nova) czy francji (yé-yé); to, co na three cheers for our side nie ma jeszcze do końca formy, którą można by nazwać, wkrótce przekształci się w shibuya-kei, nurt, który choć nie zrewolucjonizował 90sowego j-popu, do dziś pozostaje źródłem inspiracji i punktem odniesienia dla muzyków krajowych i międzynarodowych; three cheers to dziwna płyta, zaśpiewana w całości łamanym angielskim, którego momentami niemal nie da się zrozumieć, ale jednocześnie bardzo symptomatyczna i na wskroś japońska w swojej pseudozachodniej ekspresji; ma to bardzo specyficzny urok, którego ja sam nie potrafię zanegować; mógłbym nawet pewnie użyć słowa słabość w tym kontekście, ale boję się, że można byłoby wtedy odczytać to jako skrót do jakiegoś mojego fetyszu, aniżeli właściwość tego krążka, która dla mnie jest niezmiennie tożsama z nim, nie ze mną samym; nadrzędną wartością three cheers (wydanego oryginalnie bardzo adekwatnie w drugiej połowie sierpnia) są jednak świetne melodie; to one, wraz z młodzieńczą energią grupy, niosą ten materiał i sprawiają, że chce się do niego wracać. ♪ „hello”, „coffeemilk crazy”, „happy like a honeybee”
22. |
magda umer magda umer 1985 |
ostatecznie polubiłem magdę umer w na wskroś 80sowym akompaniamencie w „na wesoło”; brzmi to jak czołówka z telenoweli, ale przewrotnej, na granicy bezczelności; cieszę się jednak, że na płycie są też aranże i jazzowe, i kameralne, choć paradoksalnie długo się nie potrafiłem do tego krążka przekonać, mając poczucie, że utwory są z różnych światów i że mają się nijak do siebie — a tego problemu nie miałem z jej pięknym o dekadę starszym debiutem; dopiero sama końcówka (cztery ostatnie utwory) tworzą coś w rodzaju cyklu, dzięki czemu jeśli płyty słucham w całości (a zdarza mi się), pozostawia jak najlepsze wrażenie; jeśli zaś słucham we fragmentach, to prawie każdy utwór jest tu hajlajtem; umer jak zawsze świadomie dobrała sobie repertuar — to w dużej mierze bardzo błyskotliwe utwory (głównie osieckiej, przybory i innych poetów) w znakomitych interpretacjach wokalnych bez zadęcia, chyba że trzeba. ♪ „szpetni czterdziestoletni”, „panienka z temperamentem”, „faux pas”
21. |
jun fukamachi nicole (86 spring and summer collection) 1986 |
zupełnie bezbronne wydały mi się te nagrania, gdy próbowałem wyciągnąć je z kontekstu tej płyty w poszukiwaniu hajlajtów; to o tyle ciekawe, że nie jest to ani album w stylu song cycle, ani płyta szczególnie konceptualna — raczej, zgodnie ze swoim podtytułem zbiór obrazków muzycznych związanych z wiosną i latem; a jednak w całości nie da się tego krążka zakwestionować — kolejne obrazki stopniowo okalają słuchacza zewsząd tak, że choćby pośród najsroższej zimy, na moment nastanie prawdziwa wiosna, a to właściwość wręcz magiczna; fukamachi tworzy synkretycznie w stylu epoki, maluje tę wiosnę przy pomocy rześkich, ale ożywczo pulsujących syntezatorów; ktoś mógłby powiedzieć erzac!, ale wiosna stoi jak żywa, a to nawet większa sztuka. ♪ „morning glow”, „early summer roses”
20. |
kate bush hounds of love 1985 |
strona a jest bajeczna, strona b — kryptyczna; i chociaż każda z nich jest w swojej kategorii znakomicie zrealizowana, to zawsze miałem problem, by obie strony hounds of love połączyć w jedno doświadczenie; to zresztą mój problem z kate bush w ogóle — narracja jej długogrających płyt jest bezkompromisowo autorska, a ja nie zawsze jestem wystarczająco oddany jej pomysłom; to jednak w przypadku hounds of love łatwiej niż przy innych projektach piosenkarki można obrócić w zaletę — strona a z czterema rozpoznawalnymi singlami to w dużej mierze bush piosenkowa i przebojowa, strona b z newage’owym soundtrackiem do polowania na czarownice to bush koncepcyjna i progresywna; tym samym płyty można słuchać po połowie w zależności od potrzeby i nastroju; w takim kontekście trudno już bush wyczerpać lub zbyć; jest złożona, eklektyczna i zaskakująca i nie traci żadnej z tych cech nawet po wielokrotnych odsłuchach. ♪ „cloudbusting”, „hounds of love”
19. |
electric light orchestra time 1981 |
nie słuchałem tej płyty od lat, ale słyszałem ją przez lata dziesiątki razy, bo lubi ją bardzo mój tata; kto wie, to być może najdoskonalsza postać brzmienia elo — syntezatorowa rewolucja dopełniła ukształtowanej w połowie lat 70. popowej formuły; no i nie ma co ukrywać, to jednocześnie zestaw naprawdę mocnych numerów, doskonale ze sobą zestawionych i połączonych w synth-pop-operowy cykl. ♪ „yours truly, 2095”, „twilight”
18. |
elvis costello get happy!! 1980 |
rekomendowałem już soulujące punch the clock, ale najlepszy costello to jednak ten nowofalowy przyjemniaczek z końcówki lat 70., w co wpisuje się oczywiście także get happy!! z 1980 roku; przez wiele lat costello z tego okresu pozostawał dla mnie synonimem wszystkiego, co fajne; umiarkowanie intelektualne, ale jednak przebojowe, stylowe, może trochę nieuczesane i niepokorne, ale znające swoją wartość i świadomie prące do przodu; nie wnikałem nigdy zbyt głęboko w meandry tekstów costello — oceniałem go wrażeniowo, tyle i aż tyle; i chociaż zawsze miałem poczucie, że get happy!! jest na swój sposób frankensteinem (to dwadzieścia krótkich, zwykle około dwuminutowych numerów, ciasno upchniętych po dwóch stronach pojedynczej płyty), gdy dzisiaj wróciłem do tej muzyki wszystko to, o czym piszę, a co było dla mnie kiedyś tak namacalne, stanęło mi naraz przed oczami; zresztą byłaby to niechybna klęska, gdyby utwory były niemrawe albo pokraczne — tymczasem to jest costello najwyższej próby, po swojemu, z właściwą sobie charyzmą reinterpretujący jednocześnie new wave, power pop, pub rock, mod, ska, pop soul, a nawet rock & roll; szaleństwo! ♪ „the imposter”, „new amsterdam”, „opportunity”
17. |
the english concert / trevor pinnock bach: 6 brandenburgische konzerte 1982 |
trafiłem kiedyś na ten album na wyprzedaży — pomyślałem, że bachowskie kameralne koncerty mogą ładnie dialogować z niedzielnym rosołem; wyobraziłem sobie słoneczne niedzielne popołudnie, plumkanie zręcznego klawesynisty i ten rosół; sytuacja wymknęła się jednak spod kontroli; okazało się, że moja mama go nie znosi, ja w sumie nigdy nie przepadałem za rosołem; wyszło więc tak, że się z tym bachem kryłem po kątach, jak nastolatek, któremu rodzice zabraniają słuchać rapsów, bo są tam bluzgi i sam będzie potem brzydko mówił; bach wlał się w moje życie do tego stopnia, że potem sobie te koncerty sprawiłem jeszcze na winylu i w tej formie obezwładniły mnie nawet bardziej; początkowo traktowałem je trochę jak muzykę tła, ale wielokrotnie zdarzało mi się, że wrzucałem je sobie na mieście i jakoś tak naturalnie po ich wpływem z uczuciem wpatrywałem się w zabytkowe gzymsy u szczytów odrapanych kamienic (ale gzymsy ładne); bach ma świetne wyczucie jeśli chodzi o melodykę, ale też ten barokowy przepych, którym wycieramy sobie mordę, ilekroć chcemy coś czy kogoś zbesztać, że przedobrzył; a te koncerty brandenburskie okazują się jednak dobrze wyważone — złote a skromne; można przy nich naprawdę odpocząć, ale można się też totalnie pobujać i pomyśleć, że ten bach to jednak był przekotem — jeśli ktoś nie wierzy, polecam pierwszą część czwartego koncertu, gdzie przez ostatnie cztery minuty (a zwłaszcza między 8:50 a 9:20) wspomniany już zręczny klawesynista tak wywija w swojej solówce, że nie pozostaje nic, tylko czekać, aż jakiś kumaty rapowy producent potnie to kreatywnie na sample; jsb represent ♪ „bwv 1050: i. allegro”, „bwv 1051: iii. allegro”
16. |
ryuichi sakamoto hidari ude no yume 1981 |
tak japońsko sakamoto nie brzmiał chyba nigdzie indziej; hidari ude no yume (znane też po angielskim tytułem left handed dream) to płyta trochę z peryferii kanonu mistrza, być może dlatego, że syntezatorowe brzmienie kojarzone z yellow magic orchestra zamienił tu na plemienne bębny — nie zrezygnował oczywiście z elektroniki zupełnie, raczej potraktował ją jako element dużo bardziej progresywnej, choć jednocześnie minimalistycznej mieszanki; ta zmiana podejścia, dość niespodziewana i być może przez to przez wielu na wejściu odtrącona, przynosi świeżą i nietuzinkową płytę — mocarną zarówno aranżacyjnie, jak i kompozycyjnie; i niewątpliwie skrywającą jakąś tajemnicę; skwapliwie łączącą w jakimś onirycznym dziwacznym sensie dziedzictwo klasycznej japonii (z bambusowymi żywopłotami i tarasami do podziwiania księżyca) z liminal spaces opustoszałych nad ranem przedmieść metropolii ze stali i szkła; to awangardowa muzyczna baśń, letargiczna opowieść klucząca być może bez celu, ale za to jak! ♪ „venezia”, „kachakucha nee”, „boku no kakera”
15. |
harold budd / brian eno ambient 2: the plateaux of mirror 1980 |
harold budd, ten sam który w 1986 nagrał the moon and the melodies wraz z cocteau twins, był w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych jednym z bliższych współpracowników briana eno i wraz z nim zainspirowany minimalistycznymi kompozycjami mortona feldmana dał początek muzyce ambientalnej; choć każda z czterech płyt w serii ambient zasługuje na uwagę, to kolaboracja z buddem na the plateaux of mirror jest być może szczytowym osiągnięciem zachodniego ambientu tamtego okresu; to eteryczna i przestrzenna muzyka, niepozbawiona jednak pewnej swoistości, którą ja jestem skłonny przypisać raczej grającemu na fortepianie buddowi niż produkującemu te dźwiękowe pejzaże eno; to z pewnością zasługa tej post-impresjonistycznej elegancji — bardziej sypialnianej, ewentualnie balkonowej, niż salonowej, choć przyznaję, że bez synergii twórczej nie byłoby tego efektu, który w ostatnim półroczu kazał mi wracać do tej płyty przynajmniej tuzin razy. ♪ „not yet remembered”, „the plateaux of mirror”
14. |
inoyama land danzindan-pojidan 1983 |
ta płyta bardziej chyba niż jakakolwiek inna z wielu udanych egzemplifikacji kankyō ongaku stoi dla mnie w centrum tego japońskiego nurtu; to soniczna podróż do morskich głębin, urokliwa syntezatorowa emulacja naturalnego krajobrazu; duet (wcześniej związany z popularną rockową grupą hikashu) zafascynowany szkołą berlińską przepisuje tu niemieckie progresywne myślenie o elektronice na coś bardziej intymnego, ciepłego, może nawet odrobinę infantylnego, by stworzyć kojący i lekki, ale trójwymiarowy i pulsujący soundscape; w przeciwieństwie do mistrzów ambientu z zachodu inoyama land pod produkcyjną pieczą haruomiego hosono w każdym z dziesięciu krótkich nagrań budują i rozwijają struktury melodyczne, a ich muzyczne wholesome ciepełko nigdy nie przekracza granicy taniej pompatyczności czy nowalijkowego efekciarstwa, za którą zbyt często imprezowali w latach 80. twórcy z europy. ♪ „apple star”, „shuffer”
13. |
yukihiro takahashi neuromantic 1981 |
moje pierwsze spotkanie z yukihiro takahashim w czasach, gdy jeszcze nie potrafiłem na jednym oddechu wypowiedzieć jego nazwiska; odkrycie, że w uniwersum yellow magic orchestra poza projektami ryuichiego sakamoto jest więcej substancji niż kiedykolwiek wcześniej mogłem przypuszczać; takahashi — samozwańczy neuro-romantyk, jest tu w równych proporcjach robotyczny co emotywny; wyrażając się w kategoriach zachodnich — gary numan spotyka roxy music; to być może najdoskonalsza muzyczna wizytówka japońskiego techno kayō; być może — tylko i aż. ♪ „drip dry eyes”, „extra-ordinary”
12. |
alban berg quartett debussy / ravel: quatuors à cordes 1986 |
debussy i ravel stopieni razem niemal w monolit od lat w tysiącach propozycji repertuarowych ensembli, wspólnie po dwóch stronach płyty w tej kameralnej odsłonie faktycznie doskonale dopełniają się wzajemnie; zawsze było mi blisko do wrażliwości francuskich impresjonistów, ale wielokrotnie miałem też wrażenie, że forma orkiestrowa, nawet w utworach skromniejszych rozmiarów, bywała zbyt obezwładniająca; tymczasem jedyne kwartety smyczkowe w dorobku obu kompozytorów w brawurowym wykonaniu kwartetu albana berga zachowują doskonałe proporcje formy i treści, która choć dość abstrakcyjna, jest tutaj jak najbardziej namacalna dzięki niekwestionowanej ilustracyjności; te utwory napisane przecież na przełomie xix i xx wieku wpisują się w szersze pojęcie poromantycznej wrażliwości, zdradzając subtelnie zmiany jakie niechybnie zajdą w muzyce poważnej już niebawem; i chyba te właśnie awangardowe subtelności okalające momenty szczerego piękna sprawiają, że sto lat później wciąż można słuchać tej muzyki, jakby opowiadała o czymś, co mamy przed oczyma tu i teraz — zakładając oczywiście, że nie przenoszą nas gdzieś daleko; jawa i sen przeplatają się tutaj nieustannie, co rusz to wybudzając słuchacza, to zatapiając go w marzeniach; gimnastyka dla zmysłów i wyobraźni, tak to widzę; nie umiem też wybrać, czy debussy, czy ravel; ten pierwszy wydaje się nieco bardziej prostolinijnie marzycielski, ale sielskość utworu burzy trochę rozchełstana końcówka; ravel wydaje się bardziej metodyczny, ale jego utwór śmielej przybiera nowe formy, ochoczo negując proste uogólnienia. ♪ „animé et très décidé”, „assez vif – très rythmé”
11. |
eiichi ohtaki a long vacation 1981 |
pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałem rozpoczynające tę płytę „kimi wa ten’nenshoku” i pomyślałem, że tak właśnie powinni byli brzmieć beach boysi w tych trudnych dla nich latach 80.; sam ohtaki, który dekadę wcześniej współtworzył kultową grupę happy end, na wyjątkowo słonecznym solowym krążku a long vacation łączy oldschoolowy surfpopowy dancing z syntezatorowym city popem, balansując na granicy plażowego banału z niezwykłą zręcznością; to jedna z najwdzięczniejszych i najbardziej słonecznych płyt lat 80. w ogóle, a był to czas, gdy wdzięczono się do słuchacza dużo i bez skrupułów; na dokładkę polecam niewiele gorsze each time z 1984 roku, stylistycznego spadkobiercę vacation. ♪ „kimi wa tennenshoku”, „kanariya shotō ni te”
10. |
new order substance 1987 |
to piękny dokument dźwiękowy tego, jak z cienia monochromatycznego joy division new order ewoluowało w kolorowego ptaka brytyjskiej sceny — mainstreamowej i alternatywnej; jak ich formy ekspresji wielokrotnie wyprzedziły wszystko to, czym joy division nie mogłoby się stać za życia iana curtisa (rest in peace, beautiful soul); co więcej, gdyby new order z taką konsekwencją nie unikali wstawiania swoich najbardziej chwytliwych numerów na albumy studyjne, być może w ich substance nie zawierałoby się aż tyle faktycznej substancji; byłaby to kolejna składanka już słyszanego i już posiadanego, a nie święty graal tanecznej nowej fali lat 80.; 12-calowe rozszerzone miksy to czyste złoto, a bonusowy krążek z bisajdami to prawowite upside down 80sowego popu. ♪ „the perfect kiss”, „sub-culture”, „bizarre love triangle”
9. |
the blue nile hats 1989 |
ta niepozorna, choć zupełnie słusznie absolutnie kultowa, płyta jest w stanie zmienić najpospolitszy wieczór po nudnym i męczącym dniu w coś na kształt filmowego doświadczenia; to z jednej strony rzecz niesamowicie kunsztownie i drobiazgowo zaaranżowana w klimacie naprawdę szeroko pojętego sophistipopu; z drugiej zaś stonowany, naznaczony biegiem czasu wokal paula buchanana, mnie osobiście kojarzący się raczej z markiem knopflerem z dire strais i pozornie do tej żywej (choć niekoniecznie szczególnie energetycznej) muzyki niepasujący, umiejscawia go mocno w rzeczywistości i otwiera tę płytę na wpół śpiącego mnie opartego o szybę w zatłoczonym autobusie wracającym na przedmieścia zdecydowanie zbyt późno; codzienne i romantyczne splecione razem. ♪ „the downtown lights”, „headlights on the parade”
8. |
taeko ohnuki aventure 1981 |
moja pierwsza taeko ohnuki do dzisiaj pozostaje moją ulubioną, choć to jej inkarnacja z końcówki lat 70. zwykle darzona jest przez wielbicieli city popu największą estymą; tamto słoneczne organiczne brzmienie przekłada się też pięknie na aventure, choć wszechobecne tu syntezatory, na których co rusz wygrywane są maleńkie solówki w stylu cokolwiek klawesynowych, sprawiają, że w porównaniu z (niebezpośrednio wspomnianym) sunshower, to doświadczenie dużo bardziej odrealnione; najlepszym przykładem może być „samba de mar”, która z jakimś krzywym, imitującym akordeon syntezatorem i refrenem zaśpiewanym chóralnie po portugalsku nie przynależy zupełnie nigdzie, nad żadnym znanym morzem ani europejskim, ani japońskim, ani amerykańskim, co tylko potwierdza się bezwzględnie, gdy w końcówce czterokrotnie przyśpiesza rytm i zmienia się w obłąkańczą batucadę; i właśnie absolutnie mój ulubiony mood taeko ohnuki to ta surrealistyczność zestawiona z dość tradycyjną popową melodyką i prostolinijną emocjonalnością podkradzioną jakiejś bohaterce z oldschoolowego zapomnianego anime. ♪ „aventurier”, samba de mar”, „ai no ikikata”
7. |
virginia astley hope in a darkened heart 1986 |
musiałem szukać barokowego popu w stylu pet sounds, gdy dawno temu trafiłem na virginię astley, która przez te lata wrosła we mnie i stała się najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem; to oczywiście złudzenie, może nawet omam, bo astley pozostaje najbardziej na skraju muzyki lat 80., jak się tylko da; hope in a darkened heart było zresztą obietnicą bez pokrycia, bo mogła wykiełkować z niego potężna kariera, a tymczasem artystkę zmarginalizowano, a dostęp do jej muzyki de facto wygaszono aż do nastania ery cyfrowej (nie znam tej historii, nie wiem, jak to się stało); ja zresztą przy pierwszym spotkaniu z astley nie znalazłem zupełnie tego, czego szukałem; kameralnej astley było bliżej do cocteau twins niż do beach boysów i przez kilka lat zupełnie o niej zapomniałem, aż nie trafiłem przypadkiem na tę płytę w jednym ze sklepów płytowych w dziale z produkcjami ryuichiego sakamoto; gdy uzbrojono mnie w ten nowy kontekst, tym razem udało mi się usłyszeć hope in a darkened heart inaczej; to płyta-pastorałka, ujmująca prostolinijnością równoważoną tu i tam pewną ornamentyką, której jednak absolutnie nie nazwałbym barokową; mimo pewnej sielankowości tego materiału, syntezatory sakamoto wnoszą doń wyczuwalne napięcie, przez co jest to zdecydowanie album wieczorowy, może nawet jesiennie wieczorowy; jest w tym na pewno coś nierzeczywistego, nadprzyrodzonego nawet; wszystko to jest baśnią albo wizją, albo snem. ♪ „some small hope”, „a summer long since passed”, „a father”
6. |
the sound from the lions mouth 1981 |
lubiłem tę płytę na studiach, później trochę o niej zapomniałem, ale teraz czuję, że włączyłem ją w dobrym momencie; the sound zawsze jawiło mi się trochę jak brytyjski ekwiwalent naszej zimnofalowej siekiery — to oczywiście uproszczenie — ten syntezatorowy chłód nie jest tak przenikliwy jak nasz rodzimy, ale jednak from the lions mouth podszyte jest jakąś wariacją na temat tego samego zimna; krajobraz, mniej dojmujący, ale również przepełniony poetycką pustką, odpowiada wewnątrz mnie na te same potrzeby, które w pełni zaspokaja nowa aleksandria; the sound są bardziej melodyjni niż ich koledzy po fachu z joy division i może dlatego daję im priorytet przed kolejnym odsłuchem closer. ♪ „winning”, „the fire”, „skeletons”
5. |
xtc skylarking 1986 |
był taki moment, że oskarżałem 80sowe syntezatory o zabicie organicznego brzmienia lat 60. i 70. i nie bardzo się lubiliśmy; oczywiście z czasem zrozumiałem, że nowe środki wyrazu to nowe możliwości, ale zanim to się stało, pokrzepiła mnie ta płyta; skylarking to wyspa klasycznego kameralnego popu na nowofalowym morzu — klasycznego, ale nie tradycyjnego, bo xtc, o czym miałem przekonać się później, są wpisani w definicję muzycznych 80sów i to wyrażają też ich kompozycje, mimo odbiegających od standardowych dla epoki aranży; strona b jest niestety nieco słabsza, ale całości słucha się jak marzenie. ♪ „ballet for a rainy day”, „1000 umbrellas”, „summer’s cauldron”
4. |
donald fagen the nightfly 1982 |
wyciągnąłem tego solowego fagena nie wiadomo skąd, zanim jeszcze po raz pierwszy usłyszałem o steely dan; nie znałem ani jednego numeru z tego krążka i wchłonąłem go w całości całym sobą; to z jednej strony lekka (czyt. chilloutowa) popowa płyta, z drugiej zaaranżowana z niezrównanym smakiem i elegancją, zrealizowana z mnóstwem melodycznych i stylistycznych niuansów, które wynoszą ją wysoko ponad zwykłe radiowe granie z epoki; do dzisiaj w ciemno dorzucam tego fagena do moich wakacyjnych plejlist, bo to muzyka, przy której odpocznę, ale nie będę się nudził. ♪ „i.g.y.”, „the goodbye look”, „the nightfly”
3. |
yukihiro takahashi tomorrow’s just another day 1983 |
z takahashim miałem może najtrudniej, bo każda z jego siedmiu solowych płyt wydanych między 1980 a 1985 dawała mi powody, by włączyć ją do zestawu; nieodżałowany wspaniały wokalista yellow magic orchestra stworzył jako kompozytor i producent swój własny muzyczno-emocjonalny świat, gdzie w dźwiękach chłodnych syntezatorów neurotyczne spotykało romantyczne; tomorrow’s just another day to chyba najbardziej fascynująca mnie płyta w jego dorobku, pozostająca gdzieś na drugim planie i najbardziej złożona strukturalnie; bardziej jednak niż o struktury chodzi tu o pewien niedający się podrobić słodkogorzki feeling, coś co było dla takahashiego immanentne, a tu zostało możliwie najpełniej uzewnętrznione. można to wyczytać z tytułu – w tomorrow’s just another day są i smutek, i nadzieja; można to dostrzec na okładce – ten szczeniaczek lada chwila miał zmienić się w dorosłe psisko, a dekadę później mieliśmy zakopać go pod dębem w ogrodzie; ale takahashiemu nie są potrzebne tytuły i zdjęcia, czasem nawet słowa — doskonale wyraża to wszystko dźwiękiem. ♪ „my bright tomorrow”, „maebure”, „rokugatsu no tenshi”
2. |
miharu koshi parallelisme 1984 |
miharu koshi, kojarzona w rodzimej japonii głównie jako propagatorka francuskiego chanson, w latach 80. trafiła pod skrzydła haruomiego hosono, czego efektem była seria płyt jednorako futurystycznych co anachronicznych; koshi, podobnie jak twórcy studia ghibli, choć w innym wymiarze, miała słabość do motywów z przedwojennej europy, które już wkrótce miała zacząć obficie w swojej twórczości eksploatować i nadawać im nowe, groteskowe, ale niewątpliwie na wskroś artystyczne życie; na paralellisme z 1984 roku w jej twórczości dominował jednak wciąż krajobraz wywodzący się stylistycznie z klasycznej japońskiej piosenki kayōkyoku w syntezatorowym, robotycznym anturażu znanym jako techno-kayō, w którym specjalizował się hosono; aksamitny wokal koshi doskonale oplótł zresztą te pulsujące metronomicznie kompozycje, które czasem futurystyczne okazywały się jedynie w kwestii aranżu i rytmiki, melodycznie często przyjmując formy zgoła romantyczne; parallelisme jest uosobieniem estetyki, którą pod przewodnictwem prekursorów z yellow magic orchestra japończycy opanowali w latach 80. do perfekcji — równie chłodnej i robotycznej, co melancholijnej i angażującej słuchacza emocjonalnie. ♪ „ryūgūjō no koibito”, „decadence 120”, „image”
1. |
siekiera nowa aleksandria 1986 |
niewiele jest w moim życiu takich krążków; to zupełnie wyjątkowa płyta zarówno w kontekście polskim, jak i światowym; siekiera zupełnie niezależnie od swojej jarocińskiej garażowej przeszłości, ale też od zimnofalowych kolegów z francji, łączy w tych dziesięciu utworach uliczną poezję, punkową ekspresję i przestrzenne lodowe syntezatorowe pejzaże; to płyta wyrosła z niezgody na to, co dookoła, a jednocześnie zbudowana z tego właśnie — z czarnego smogu zalegającego nad szarymi brudnymi blokowiskami i czerwonej poświaty, która to wszystko spowija; płyta totalna. ♪ „nowa aleksandria”, „czerwony pejzaż”, „bez końca”