Opublikowano

80✕80:80 płyt z lat 80. — cz.2

And then one more decade in life and music

osiemdziesiąt płyt z lat osiemdziesiątych — tak sobie to wymyśliłem; lista rozpoczęła się już tutaj: 80✕80:80 płyt z lat 80. — cz.1, ale można się też bez tego jak najbardziej obejść; jak zwykle jest to trochę próba pobawienia się w dziennikarza, a trochę pamiętnik — zgodnie z podtytułem: lista krążków, które uznałem za najbliższe mi (in life) i najciekawsze (in music)


And then one more decade in life and music

40.

janet jackson rhythm nation 1814 1989

był taki moment, że uznawałem rhythm nation za najlepszą płytę r&b w historii — bardziej za sprawą sumy jego składników niż ze względu na całościowe doświadczenie, które na trackliście rozpisało 12 kawałków na 20 pozycji, przez przerywające flow muzyki krótkie interludia (których na szczęście nie ma na wersji winylowej); i choć sama końcówka krążka wydaje się nieco przeciągnięta z trzema balladami back to back, to wciąż najlepsza płyta janet, fantastyczny moodsetter pełen popowej wirtuozerii, zarówno tej wielkoformatowej, jak i nieco skromniejszego kalibru, jak w na wskroś newjackswingowym, awangardowo pociętym na kawałeczki złożone w dźwiękową mozaikę wzdłuż rytmicznego wzorca „alright”; jakby tego było mało, choć nie jest to może drugie what’s going on, janet porusza na krążku rozmaite społeczne kwestie, które do dziś pozostają adekwatne. ♪ „alright, „miss you much”


And then one more decade in life and music

39.

tokyo gakuso takemitsu: shūteika ichigu (in an autumn garden) 1980

w jesiennym ogrodzie toru takemitsu mieszka wiatr; głaszcze długie trawy, targa gałęzie, pieści spadające z nich liście; wespół z nim czasem odzywa się deszcz i bębni, bębni, bębni, ile sił w chmurze, o dachy i parapety; utwór takemitsu to rzecz zupełnie niespotykana — utwór rozpisany bez wątpienia na kanwie tendencji w muzyce współczesnej drugiej połowy xx wieku, ale instrumentarium i stylistyczne subtelności pożyczający wprost z tradycji japońskiej muzyki dworskiej gagaku; takemitsu skupia się w swoich kompozycjach na długich wybrzmieniach to harmonizujących, to dysharmonizujących ze sobą fletów hichiriki i ryūteki, które dają życie jesiennemu bogu wiatru; nie jest o jednak muzyka żadnej grupy rekonstrukcyjnej otwarzającej tradycji ery heian, ale odcień współczesności — takiej, której albo nie dane było nam poznać, albo nauczyliśmy się jej nie widzieć ♪ „in an autumn garden”, „melisma”


And then one more decade in life and music

38.

violent femmes violent femmes 1983

klimat tego krążka jest absolutnie niepodrabialny; jednocześnie punkowy i akustyczny; zawadiacko bałaganiarski, wręcz niechlujny, ale tylko pozornie, bo to wszystko pięknie trzyma się najsroższych matematycznych reguł, jeśli chodzi o receptę na przebojowe granie; z jednej strony nie da się zanegować jego rockowej energii, z drugiej zaś w ogóle i w szczególe kręgosłup tej płyty to esencja fantastycznego popu; rzadko wracam do tego krążka w całości, ale zawsze czuję wielką satysfakcję z jego towarzystwa. ♪ „kiss off”, „blister in the sun”


And then one more decade in life and music

37.

the smiths strangeways, here we come 1987

w czasie mojej największej fascynacji smithsami jakoś na początku studiów, a później jeszcze przez wiele lat, jakimś dziwnym trafem ignorowałem strangeways, here we come; może przez to niezręczne zbliżenie na twarz, jak wówczas myślałem, morrisseya, później podejrzewałem elvisa, a ostatecznie okazało się, że aktor richard davalos patrzący na jamesa deana w filmie na wschód od edenu; morrissey oczywiście pozostaje tu nonszalancko morrisseyem, jego poetyka jest na wskroś wisielcza, ale dość paradoksalnie, może nawet sarkastycznie, zestawiona zostaje z najbardziej upbeatową i słoneczną muzyką w całym katalogu smithsów; a ja lubię zarówno paradoksy, jak i upbeatową, i słoneczną muzykę; trudno strangeways zestawić i porównywać bezpośrednio z the queen is dead, które jest inną płytą pod każdym względem — ale w ostatnich latach strangeways całościowo chyba lepiej wyraża to, co wydaje mi się, że wyraża mnie w muzyce the smiths. ♪ „stop me if you think you’ve heard this one before”, „last night i dreamt somebody loved me”


And then one more decade in life and music

36.

the gun club miami 1982

po raz pierwszy włączyłem tę płytę, bo spodobała mi się paleta kolorów na okładce; ponoć debiut grupy wydany rok wcześniej odbił się szerszym echem; miami jest trochę jak garażowo-bluesowe joy division; zamiast przenikliwego zimna, jest tu przenikliwe ciepło oddawane nocą przez nagrzany w ciągu upalnego dnia asfalt; ale czy w upale nie można poetycko cierpieć? ależ można; można też frenetycznie, niemal konwulsyjnie podrygiwać, tańczyć, w rytm tego poetyckiego cierpienia; i taka to jest właśnie płyta; podoba mi się w niej bardzo estetycznie to, jak co rusz ociera się o cowpunk i gotyckie country, do tego stopnia, że gdyby nie ten znaczący niuans, pewnie zupełnie bym ją zignorował, nawet pomimo palety kolorów, którą urzekła mnie jej okładka. ♪ „mother of earth”, „the fire of love”


And then one more decade in life and music

35.

tatsuro yamashita for you 1982

chociaż w latach 80; ojciec chrzestny city popu tatsuro yamashita ustrzelił albumowy hat-trick, najpełniejszą manifestacją jego stylu (i city popu jako takiego) wciąż pozostaje for you, które doskonale równoważy soft rock spod znaku steely dan z bujającym syntezatorowym funkiem; ten krążek to w każdym calu idealna emanacja dojrzałego lata, ten sam sen o złotym wybrzeżu pacyfiku, który z drugiej strony oceanu, dwadzieścia lat wcześniej opowiedzieli nam beach boysi przy pomocy nieco innych środków, ale korzystając z tych samych atrybutów i wyrażając podobną wrażliwość. ♪ „sparkle”, „music book”


And then one more decade in life and music

34.

bill evans you must believe in spring 1981

wydany pośmiertnie krążek jednego z najwspanialszych jazzowych pianistów wszech czasów to być może najbardziej kompletna długogrająca emanacja jego muzyki; sięgnąłem po tę płytę wiele lat wcześniej w szczycie zimowej szarugi zachęcony profetycznym tytułem — chciałem, musiałem wierzyć, że wiosna nadejdzie; miałem nadzieję, że znajdę ją na płycie, ale wyobraziłem ją sobie chyba nieco inaczej niż evans; tytuł jednak został we mnie i każdej podłej zimy kiełkował we mnie bardziej, tak że co rusz mimowolnie włączałem you must believe in spring, coraz mniej oczekując, że zbliży mnie do wiosny; aż wreszcie to zbliżenie, nie wiadomo kiedy, samo z siebie, nastąpiło; nie jest to jednak wiosna ujęta prostolinijnie, stąd moja wcześniejsza konfuzja; evans chce wierzyć, ale sam wiem, że nie doczeka już wiosny, którą, wydaje mu się, że pamięta; czy ją pamięta, czy tylko ją sobie wyobraża, to drugorzędne; jego wiosna jest piękna, choć zawieszona nad przepaścią, która w każdej chwili może ją pochłonąć już na zawsze. ♪ „you must believe in spring”, „gary’s theme”


And then one more decade in life and music

33.

nasza basia kochana nasza basia kochana 1980

odkryłem tę płytę przypadkiem i bez pokładania w niej żadnej nadziei przed dwoma laty i momentalnie przepadłem — po jednym odsłuchu już jechała do mnie winylowa kopia, bo musiałem się z tą muzyką spotkać intymnie, bez komputera; cóż to jest za niewiarygodnie funkująca bossa nova znad wisły! kto to widział takie cuda na tym szarym łez padole! a w tym niecodziennym anturażu plączą się w równej mierze ścieżki jazzowe, folkowe i bluesowe, jak gdyby nigdy nic; dębski zrobił tu fantastyczną robotę w kwestii aranżacji, które naturalnie dopełniają te wypełnione życiem, splecione z codziennością utwory. ♪ „gniewna piosenka muminka o lecie”, „sen znaleziony w lesie”


And then one more decade in life and music

32.

klaus mitffoch klaus mitffoch 1985

nie wracam do tej płyty zbyt często, ale jeśli już wracam, to na pełnej, bez kompromisów — ja jestem nią, a ona jest mną; ależ oczywiście, że historia podwodna janerki też jest wspaniała, jest dużo bardziej prawowitą kontynuacją tej estetyczno-społecznej myśli niż bezjanerkowy mordoplan; natomiast ten krążek jest dla mnie całościowym doświadczeniem, wejściem w rzeczywistość pod pewnymi względami bliźniaczą tej, którą znaliśmy, ale naciągniętej jak proca i strzelającej co rusz kolejnymi pociskami; jak gdyby całe miasto zamienić w wielki betonowy cyrk, nie trzeba by nawet nic zmieniać, miasto sprawdzi się w tej roli doskonale, trzeba tylko unaocznić każdy drobny absurd, na którym je zbudowano, a kuglarska treść — małpy żonglujące płonącymi kręglami i tego typu sprawy — wypełni je sama; takie to doświadczenie; uwielbiam je; to też moje ulubiona odziedziczona płyta winylowa; któregoś dnia mój ojciec w tajemnicy przede mną pojechał do swojego rodzinnego domu, żeby wydobyć z piwnicy stosy starych polskich winyli z czasów jego młodości; niektóre nadawały się tylko na śmietnik (rip opryskany farbą nowy rozdział kombi, ale nic tam, tej płyty u mnie na pewno nie będzie), a inne, jak ten klaus, najwyraźniej nie były lubiane i grane, bo wyglądały, jakby ktoś je właśnie wyciągnął z folii; taka historia. ♪ „wiązanka cz. iv”, „nie jestem z nikim”, „klus mitroh”


And then one more decade in life and music

31.

david sylvian secrets of the beehive 1987

długo mi zajęło znalezienie w sobie potrzeby obcowania z solową muzyką sylviana, niewątpliwie kunsztownie wykoncypowaną i wykonaną, ale jakoś z początku zupełnie odległą; od zawsze byłem niezmiennie wielkim miłośnikiem jego wokalu, ale nie wiem, czy tyle wystarczyło, by secrets of the beehive rozpaliło serce; nie wiem też, czy to może virginia astley, japan, ryuichi sakamoto czy steve jansen wreszcie wskazali mi do niego drogę, ale ostatecznie ta otworzyła się przede mną szeroko; sylvian jest poetą na wielu płaszczyznach i jako poetę, cechuje go pewna niejednoznaczność; plasuje się ze swoją wizją gdzieś między scottem walkerem a talk talk, a w tle tego wszystkiego pobrzmiewają jeszcze echa sentymentalnego sakamoto; zamilkły już za to niemal zupełnie echa jego potyczek z grupą japan; mimo, że secrets of the beehive jest zaskakująco progresywne w swoich eksploracjach, a sylvian jest charyzmatycznym wokalistą, cała płyta pogrążona jest jakby w letargu — by rzeczywiście ją odnaleźć, trzeba przekroczyć granicę snu; to nie zima, ale paralelne do niej ogniowo pomiędzy jesienią a wiosną; co więc jeśli sylvian jest nie poetą, ale czarodziejem? ♪ „let the happiness in”, „september”


And then one more decade in life and music

30.

shiho yabuki karada wa uchū no messēji (the body is a message of the universe) 1987

a co gdyby ten sam gęsty, skąpany w mroku i niepokoju las, który otaczał lynchowskie twins peaks istniał już gdzieś indziej, a jego tajemnice wciąż czekały na odkrycie? pierwszy krok w tym celu uczyniła w 2018 roku oficyna subliminal sounds, która po raz pierwszy reedytowała transcendentalny debiut japońskiej artystki newage’owej shiho yabuki, która ten las w 1987 roku powołała do życia; the body is a message of the universe to album nurtu kankyō ongaku w równych proporcjach łączący to mistyczne i surrealistyczne z kojącym i podnoszącym na duchu, w podobny sposób jak kilka lat później zrobili to lynch z badalamentim ♪ „samadhi”, „tomoshibi”


And then one more decade in life and music

29.

paul simon graceland 1986

moja słabość do graceland jest dość paradoksalna, bo to płyta, którą swego czasu opisywano niesławnym tagiem world music, na który zawsze byłem uczulony; myślę, że to zręczny songwriting simona i jakiś taki heartrockowy sznyt produkcyjny, którym podszyty jest album, przekonały mnie do niego; zaskakująco dobrze wyszła zresztą simonowi ta afrykańska przygoda — była, owszem, odrobinę postkolonialna, ale efektowna i niepozbawiona wcale meritum; strona b jest niestety zdecydowanie słabsza niż perfekcyjna strona a, której mogę słuchać bez końca, o ile tylko jest za oknem trochę słońca. ♪ „graceland”, „the boy in the bubble”, „i know what i know”


And then one more decade in life and music

28.

meat puppets up on the sun 1985

meat puppets to ciekawa grupa; zaczynali od punk rocka, po czym przez cowpunk przeszli w stronę alt-country (co najlepiej czuć na tej płycie), aż wreszcie w latach 90. skręcili w stronę alt-rocka przechodzącego momentami w hard rock — ot, cały wachlarz stylistyczny — kupiłem kiedyś na wyprzedaży ich składankę największych przebojów, więc mam pojęcie; próbowałem zresztą słuchać innych krążków w całości, ale nic z nich nie siadło; a up on the sun, który widziałem wyłącznie w wersji cyfrowej, jakoś tak zlał się ze mną przez lata, że gdy z pamięci zacząłem tworzyć listę płyt do rychłego odsłuchania do topu, to była jedna z pierwszych rzeczy, jakie dodałem do plejlisty; nic dziwnego — jest fantastycznie zbalansowana i przynajmniej o dekadę wyprzedza brzmieniem swoje czasy; kto tak grał w połowie lat 80.? jacyś offowi szaleńcy chyba? wszystko się zgadza; to melodyjna płyta, trochę laidbackowa, ale jednak pędząca śmiało do przodu; swimming ground to od lat moja topka utworów wszech czasów. ♪ „swimming ground”, „maiden’s milk”


And then one more decade in life and music

27.

shelleyan orphan helleborine 1987

gdzieś w niedalekim sąsiedztwie rustykalnej chatki na wzgórzu virginii astley, na trasie do kuglarskiej komuny ze skylarking xtc, za murami posępnego zamczyska dead can dance, jest zaklęta łąka obsiana kolorowymi ciemiernikami, na której trwa wieczna wiosna; to helleborine, debiut angielskiego folkowego duetu shelleyan orphan, urzeczywistniające oniryczną fantazję o barokowym folku w samym sercu pędzących lat 80; nie jest to jednak płyta zupełnie oderwana od brzmienia dekady — mimo klasycznego instrumentarium można dość łatwo odnaleźć tropy prowadzące od muzyki duetu do gwiazd wielkoformatowego popu, zarówno osobowe jak i stylistyczne, m.in. kate bush czy the cure. ♪ „midsummer pearls and plumes”, „southern bess (a field holler)”


And then one more decade in life and music

26.

tom waits rain dogs 1985

waits nigdy nie był do końca moją parą kaloszy, ale był czas, że odkrywałem go z niekrytą fascynacją; począwszy od bardziej konwencjonalnie pianobluesowych płyt z lat 70., po bardzo charakterystyczny dla waitsa (i być może dla nikogo innego) styl, który na wydanym rain dogs z 1985 był już zupełnie uformowany; przyznaję, nie poświęciłem waitsowi, poza kilkoma konkretnymi krążkami, wystarczająco dużo uwagi, by móc świadomie przedłożyć jakąkolwiek inną jego płytę nad to kultowe rain dogs; słyszałem jednak wystarczająco dużo, by mieć pewność, że w tym przypadku, tego kultowego statusu nie muszę nijak kontrować, że nie tylko go rozumiem czy doceniam, ale że za każdym razem, gdy krążek ląduje w głośnikach, przenoszę się do innej rzeczywistości i trwam w niej z satysfakcją do ostatnich taktów; nie jestem zresztą do końca pewien, czy umiem to miejsce opisać — to raczej rodzaj wyobrażenia bazującego na poczuciu niż na konkretnej wizji; pewnie też dlatego, że z każdym kolejnym numerem otoczenie ewoluuje, rain dogs jest niesamowicie różnorodne, biorąc pod uwagę, że wszystkie te kawałki składają się na jedną układankę, kreatywnie łączącą to, co romantyczne z tym, co plugawe, trochę tak, jak the pogues w „fairytale of new york” (z 1987, wybaczcie więc porównanie); co jednak ważne, a czego zbyt często brakuje współczesnym singerom-songwriterom, to to, że do poetyki i aranżu, mamy też do pary melodie i rytmikę, które tę płytę niosą, aż miło, tak że dociera nawet pod strzechy takich kurtków jak ja. ♪ „singapore”, „clap hands”


And then one more decade in life and music

25.

miharu koshi echo de miharu 1987

przeczytałem kiedyś, że ten album jest trochę jak filmy miyazakiego, które przedstawiają japońskie marzenie o starej europie, której od dawna już nie ma, ale w jakiejś fantastycznej formie żyje w wyobraźni twórców studia ghibli; to odkrycie zmieniło moje podejście zarówno do tej absolutnie dziwacznej płyty, jak i do samej europy, której przez dużą część mojego życia, delikatnie mówiąc, nie doceniałem, a tymczasem odsłuch echo de miharu, lektura podróżnego i światła księżyca i ponowny seans ruchomego zamku hauru czy opowieści z ziemiomorza sprawiły, że znalazłem magię i czar tam, gdzie dotychczas ich nie dostrzegałem; to jednak też inna opowieść; ta płyta bowiem należy do jeszcze innego świata — to kuriozalny showcase starych, głównie zachodnich melodii w bombastycznych syntezatorowych reinterpretacjach haruomiego hosono; mamy tu „la canción de marcelino” z marcelino pan y vino, „la traviati brindisi” verdiego czy „alleluja” mozarta zestawione z protorapową japońską sambą w „l’acqua sonora” czy amerykańskim hymnem marynarskim z lat 30. w „beyond the blue horizon”; o ile sama transpozycja standardów poprzednich epok na syntezatory w 1987 roku nie była już niczym szczególnie szokującym czy nowatorskim, w przypadku miharu koshi wyznaczała pewien horyzont — z jednej strony była to jej ostatnia płyta wydana oryginalnie w formacie płyty winylowej, z drugiej wszystko to, co wydarzyło się na echo rezonuje w jej twórczości na każdym kolejnym krążku aż do dzisiaj. ♪ „beyond the blue horizon”, „l’acqua sonora”


And then one more decade in life and music

24.

van dyke parks jump! 1984

jump! brzmi być może jak ścieżka do niezrealizowanego filmu disneya; w rzeczywistości podąża śladem królika z opowieści xix-wiecznego amerykańskiego pisarza joela chandlera harrisa; jak zwykle w przypadku vana dyke’a parksa jest dziwacznie i jakby nierzeczywiście; parks bywa w swoich aranżacyjnych nonszalancjach dość karkołomny i nawet te nieco kampowe, dziecięce melodie wykrzywia w jakimś psychodelicznym grymasie; jest do bólu synkretyczny — wraz z królikiem podskakują u niego teatralność, orkiestrowość, kameralność i folklor; w swoim stylu ożywia opowieści ze świata tin pan alley, który zawsze odgrywał w jego twórczości wiodącą rolę i sus za susem, ramię w ramię, wciąga w tę mityczną krainę nieskończonego blichtru niczemu niewinnego słuchacza; jeśli chodzi o potencjał piosenkowy, to być może zresztą najlepsza płyta parksa; ostatecznie można ją pokochać lub znienawidzić; ja jako samozwańczy wholesomeness ambasador oczywiście polecam uwadze. ♪ „come along”, „opportunity for two”


And then one more decade in life and music

23.

flipper’s guitar three cheers for our side 1989

niemal zapomniałem o tej płycie, chociaż nigdy się z nią nie poróżniłem; choć wydana w 1989 roku, zawsze była dla mnie emanacją brzmienia wczesnych lat 90. — zapewne przez akustyczne, słoneczne brzmienie inspirowane popem drugiej połowy lat 60. wraz z jego znakomitymi lokalnymi wariantami z brazylii (samba pop, mpb, bossa nova) czy francji (yé-yé); to, co na three cheers for our side nie ma jeszcze do końca formy, którą można by nazwać, wkrótce przekształci się w shibuya-kei, nurt, który choć nie zrewolucjonizował 90sowego j-popu, do dziś pozostaje źródłem inspiracji i punktem odniesienia dla muzyków krajowych i międzynarodowych; three cheers to dziwna płyta, zaśpiewana w całości łamanym angielskim, którego momentami niemal nie da się zrozumieć, ale jednocześnie bardzo symptomatyczna i na wskroś japońska w swojej pseudozachodniej ekspresji; ma to bardzo specyficzny urok, którego ja sam nie potrafię zanegować; mógłbym nawet pewnie użyć słowa słabość w tym kontekście, ale boję się, że można byłoby wtedy odczytać to jako skrót do jakiegoś mojego fetyszu, aniżeli właściwość tego krążka, która dla mnie jest niezmiennie tożsama z nim, nie ze mną samym; nadrzędną wartością three cheers (wydanego oryginalnie bardzo adekwatnie w drugiej połowie sierpnia) są jednak świetne melodie; to one, wraz z młodzieńczą energią grupy, niosą ten materiał i sprawiają, że chce się do niego wracać. ♪ „hello”, „coffeemilk crazy”, „happy like a honeybee”


And then one more decade in life and music

22.

magda umer magda umer 1985

ostatecznie polubiłem magdę umer w na wskroś 80sowym akompaniamencie w „na wesoło”; brzmi to jak czołówka z telenoweli, ale przewrotnej, na granicy bezczelności; cieszę się jednak, że na płycie są też aranże i jazzowe, i kameralne, choć paradoksalnie długo się nie potrafiłem do tego krążka przekonać, mając poczucie, że utwory są z różnych światów i że mają się nijak do siebie — a tego problemu nie miałem z jej pięknym o dekadę starszym debiutem; dopiero sama końcówka (cztery ostatnie utwory) tworzą coś w rodzaju cyklu, dzięki czemu jeśli płyty słucham w całości (a zdarza mi się), pozostawia jak najlepsze wrażenie; jeśli zaś słucham we fragmentach, to prawie każdy utwór jest tu hajlajtem; umer jak zawsze świadomie dobrała sobie repertuar — to w dużej mierze bardzo błyskotliwe utwory (głównie osieckiej, przybory i innych poetów) w znakomitych interpretacjach wokalnych bez zadęcia, chyba że trzeba. ♪ „szpetni czterdziestoletni”, „panienka z temperamentem”, „faux pas”


And then one more decade in life and music

21.

jun fukamachi nicole (86 spring and summer collection) 1986

zupełnie bezbronne wydały mi się te nagrania, gdy próbowałem wyciągnąć je z kontekstu tej płyty w poszukiwaniu hajlajtów; to o tyle ciekawe, że nie jest to ani album w stylu song cycle, ani płyta szczególnie konceptualna — raczej, zgodnie ze swoim podtytułem zbiór obrazków muzycznych związanych z wiosną i latem; a jednak w całości nie da się tego krążka zakwestionować — kolejne obrazki stopniowo okalają słuchacza zewsząd tak, że choćby pośród najsroższej zimy, na moment nastanie prawdziwa wiosna, a to właściwość wręcz magiczna; fukamachi tworzy synkretycznie w stylu epoki, maluje tę wiosnę przy pomocy rześkich, ale ożywczo pulsujących syntezatorów; ktoś mógłby powiedzieć erzac!, ale wiosna stoi jak żywa, a to nawet większa sztuka. ♪ „morning glow”, „early summer roses”


And then one more decade in life and music

20.

kate bush hounds of love 1985

strona a jest bajeczna, strona b — kryptyczna; i chociaż każda z nich jest w swojej kategorii znakomicie zrealizowana, to zawsze miałem problem, by obie strony hounds of love połączyć w jedno doświadczenie; to zresztą mój problem z kate bush w ogóle — narracja jej długogrających płyt jest bezkompromisowo autorska, a ja nie zawsze jestem wystarczająco oddany jej pomysłom; to jednak w przypadku hounds of love łatwiej niż przy innych projektach piosenkarki można obrócić w zaletę — strona a z czterema rozpoznawalnymi singlami to w dużej mierze bush piosenkowa i przebojowa, strona b z newage’owym soundtrackiem do polowania na czarownice to bush koncepcyjna i progresywna; tym samym płyty można słuchać po połowie w zależności od potrzeby i nastroju; w takim kontekście trudno już bush wyczerpać lub zbyć; jest złożona, eklektyczna i zaskakująca i nie traci żadnej z tych cech nawet po wielokrotnych odsłuchach. ♪ „cloudbusting”, „hounds of love”


And then one more decade in life and music

19.

electric light orchestra time 1981

nie słuchałem tej płyty od lat, ale słyszałem ją przez lata dziesiątki razy, bo lubi ją bardzo mój tata; kto wie, to być może najdoskonalsza postać brzmienia elo — syntezatorowa rewolucja dopełniła ukształtowanej w połowie lat 70. popowej formuły; no i nie ma co ukrywać, to jednocześnie zestaw naprawdę mocnych numerów, doskonale ze sobą zestawionych i połączonych w synth-pop-operowy cykl. ♪ „yours truly, 2095”, „twilight”


And then one more decade in life and music

18.

elvis costello get happy!! 1980

rekomendowałem już soulujące punch the clock, ale najlepszy costello to jednak ten nowofalowy przyjemniaczek z końcówki lat 70., w co wpisuje się oczywiście także get happy!! z 1980 roku; przez wiele lat costello z tego okresu pozostawał dla mnie synonimem wszystkiego, co fajne; umiarkowanie intelektualne, ale jednak przebojowe, stylowe, może trochę nieuczesane i niepokorne, ale znające swoją wartość i świadomie prące do przodu; nie wnikałem nigdy zbyt głęboko w meandry tekstów costello — oceniałem go wrażeniowo, tyle i aż tyle; i chociaż zawsze miałem poczucie, że get happy!! jest na swój sposób frankensteinem (to dwadzieścia krótkich, zwykle około dwuminutowych numerów, ciasno upchniętych po dwóch stronach pojedynczej płyty), gdy dzisiaj wróciłem do tej muzyki wszystko to, o czym piszę, a co było dla mnie kiedyś tak namacalne, stanęło mi naraz przed oczami; zresztą byłaby to niechybna klęska, gdyby utwory były niemrawe albo pokraczne — tymczasem to jest costello najwyższej próby, po swojemu, z właściwą sobie charyzmą reinterpretujący jednocześnie new wave, power pop, pub rock, mod, ska, pop soul, a nawet rock & roll; szaleństwo! ♪ „the imposter”, „new amsterdam”, „opportunity”


And then one more decade in life and music

17.

the english concert / trevor pinnock bach: 6 brandenburgische konzerte 1982

trafiłem kiedyś na ten album na wyprzedaży — pomyślałem, że bachowskie kameralne koncerty mogą ładnie dialogować z niedzielnym rosołem; wyobraziłem sobie słoneczne niedzielne popołudnie, plumkanie zręcznego klawesynisty i ten rosół; sytuacja wymknęła się jednak spod kontroli; okazało się, że moja mama go nie znosi, ja w sumie nigdy nie przepadałem za rosołem; wyszło więc tak, że się z tym bachem kryłem po kątach, jak nastolatek, któremu rodzice zabraniają słuchać rapsów, bo są tam bluzgi i sam będzie potem brzydko mówił; bach wlał się w moje życie do tego stopnia, że potem sobie te koncerty sprawiłem jeszcze na winylu i w tej formie obezwładniły mnie nawet bardziej; początkowo traktowałem je trochę jak muzykę tła, ale wielokrotnie zdarzało mi się, że wrzucałem je sobie na mieście i jakoś tak naturalnie po ich wpływem z uczuciem wpatrywałem się w zabytkowe gzymsy u szczytów odrapanych kamienic (ale gzymsy ładne); bach ma świetne wyczucie jeśli chodzi o melodykę, ale też ten barokowy przepych, którym wycieramy sobie mordę, ilekroć chcemy coś czy kogoś zbesztać, że przedobrzył; a te koncerty brandenburskie okazują się jednak dobrze wyważone — złote a skromne; można przy nich naprawdę odpocząć, ale można się też totalnie pobujać i pomyśleć, że ten bach to jednak był przekotem — jeśli ktoś nie wierzy, polecam pierwszą część czwartego koncertu, gdzie przez ostatnie cztery minuty (a zwłaszcza między 8:50 a 9:20) wspomniany już zręczny klawesynista tak wywija w swojej solówce, że nie pozostaje nic, tylko czekać, aż jakiś kumaty rapowy producent potnie to kreatywnie na sample; jsb represent ♪ „bwv 1050: i. allegro”, „bwv 1051: iii. allegro”


And then one more decade in life and music

16.

ryuichi sakamoto hidari ude no yume 1981

tak japońsko sakamoto nie brzmiał chyba nigdzie indziej; hidari ude no yume (znane też po angielskim tytułem left handed dream) to płyta trochę z peryferii kanonu mistrza, być może dlatego, że syntezatorowe brzmienie kojarzone z yellow magic orchestra zamienił tu na plemienne bębny — nie zrezygnował oczywiście z elektroniki zupełnie, raczej potraktował ją jako element dużo bardziej progresywnej, choć jednocześnie minimalistycznej mieszanki; ta zmiana podejścia, dość niespodziewana i być może przez to przez wielu na wejściu odtrącona, przynosi świeżą i nietuzinkową płytę — mocarną zarówno aranżacyjnie, jak i kompozycyjnie; i niewątpliwie skrywającą jakąś tajemnicę; skwapliwie łączącą w jakimś onirycznym dziwacznym sensie dziedzictwo klasycznej japonii (z bambusowymi żywopłotami i tarasami do podziwiania księżyca) z liminal spaces opustoszałych nad ranem przedmieść metropolii ze stali i szkła; to awangardowa muzyczna baśń, letargiczna opowieść klucząca być może bez celu, ale za to jak! ♪ „venezia”, „kachakucha nee”, „boku no kakera”


And then one more decade in life and music

15.

harold budd / brian eno ambient 2: the plateaux of mirror 1980

harold budd, ten sam który w 1986 nagrał the moon and the melodies wraz z cocteau twins, był w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych jednym z bliższych współpracowników briana eno i wraz z nim zainspirowany minimalistycznymi kompozycjami mortona feldmana dał początek muzyce ambientalnej; choć każda z czterech płyt w serii ambient zasługuje na uwagę, to kolaboracja z buddem na the plateaux of mirror jest być może szczytowym osiągnięciem zachodniego ambientu tamtego okresu; to eteryczna i przestrzenna muzyka, niepozbawiona jednak pewnej swoistości, którą ja jestem skłonny przypisać raczej grającemu na fortepianie buddowi niż produkującemu te dźwiękowe pejzaże eno; to z pewnością zasługa tej post-impresjonistycznej elegancji — bardziej sypialnianej, ewentualnie balkonowej, niż salonowej, choć przyznaję, że bez synergii twórczej nie byłoby tego efektu, który w ostatnim półroczu kazał mi wracać do tej płyty przynajmniej tuzin razy. ♪ „not yet remembered”, „the plateaux of mirror”


And then one more decade in life and music

14.

inoyama land danzindan-pojidan 1983

ta płyta bardziej chyba niż jakakolwiek inna z wielu udanych egzemplifikacji kankyō ongaku stoi dla mnie w centrum tego japońskiego nurtu; to soniczna podróż do morskich głębin, urokliwa syntezatorowa emulacja naturalnego krajobrazu; duet (wcześniej związany z popularną rockową grupą hikashu) zafascynowany szkołą berlińską przepisuje tu niemieckie progresywne myślenie o elektronice na coś bardziej intymnego, ciepłego, może nawet odrobinę infantylnego, by stworzyć kojący i lekki, ale trójwymiarowy i pulsujący soundscape; w przeciwieństwie do mistrzów ambientu z zachodu inoyama land pod produkcyjną pieczą haruomiego hosono w każdym z dziesięciu krótkich nagrań budują i rozwijają struktury melodyczne, a ich muzyczne wholesome ciepełko nigdy nie przekracza granicy taniej pompatyczności czy nowalijkowego efekciarstwa, za którą zbyt często imprezowali w latach 80. twórcy z europy. ♪ „apple star”, „shuffer”


And then one more decade in life and music

13.

yukihiro takahashi neuromantic 1981

moje pierwsze spotkanie z yukihiro takahashim w czasach, gdy jeszcze nie potrafiłem na jednym oddechu wypowiedzieć jego nazwiska; odkrycie, że w uniwersum yellow magic orchestra poza projektami ryuichiego sakamoto jest więcej substancji niż kiedykolwiek wcześniej mogłem przypuszczać; takahashi — samozwańczy neuro-romantyk, jest tu w równych proporcjach robotyczny co emotywny; wyrażając się w kategoriach zachodnich — gary numan spotyka roxy music; to być może najdoskonalsza muzyczna wizytówka japońskiego techno kayō; być może — tylko i aż. ♪ „drip dry eyes”, „extra-ordinary”


And then one more decade in life and music

12.

alban berg quartett debussy / ravel: quatuors à cordes 1986

debussy i ravel stopieni razem niemal w monolit od lat w tysiącach propozycji repertuarowych ensembli, wspólnie po dwóch stronach płyty w tej kameralnej odsłonie faktycznie doskonale dopełniają się wzajemnie; zawsze było mi blisko do wrażliwości francuskich impresjonistów, ale wielokrotnie miałem też wrażenie, że forma orkiestrowa, nawet w utworach skromniejszych rozmiarów, bywała zbyt obezwładniająca; tymczasem jedyne kwartety smyczkowe w dorobku obu kompozytorów w brawurowym wykonaniu kwartetu albana berga zachowują doskonałe proporcje formy i treści, która choć dość abstrakcyjna, jest tutaj jak najbardziej namacalna dzięki niekwestionowanej ilustracyjności; te utwory napisane przecież na przełomie xix i xx wieku wpisują się w szersze pojęcie poromantycznej wrażliwości, zdradzając subtelnie zmiany jakie niechybnie zajdą w muzyce poważnej już niebawem; i chyba te właśnie awangardowe subtelności okalające momenty szczerego piękna sprawiają, że sto lat później wciąż można słuchać tej muzyki, jakby opowiadała o czymś, co mamy przed oczyma tu i teraz — zakładając oczywiście, że nie przenoszą nas gdzieś daleko; jawa i sen przeplatają się tutaj nieustannie, co rusz to wybudzając słuchacza, to zatapiając go w marzeniach; gimnastyka dla zmysłów i wyobraźni, tak to widzę; nie umiem też wybrać, czy debussy, czy ravel; ten pierwszy wydaje się nieco bardziej prostolinijnie marzycielski, ale sielskość utworu burzy trochę rozchełstana końcówka; ravel wydaje się bardziej metodyczny, ale jego utwór śmielej przybiera nowe formy, ochoczo negując proste uogólnienia. ♪ „animé et très décidé”, „assez vif – très rythmé”


And then one more decade in life and music

11.

eiichi ohtaki a long vacation 1981

pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałem rozpoczynające tę płytę „kimi wa ten’nenshoku” i pomyślałem, że tak właśnie powinni byli brzmieć beach boysi w tych trudnych dla nich latach 80.; sam ohtaki, który dekadę wcześniej współtworzył kultową grupę happy end, na wyjątkowo słonecznym solowym krążku a long vacation łączy oldschoolowy surfpopowy dancing z syntezatorowym city popem, balansując na granicy plażowego banału z niezwykłą zręcznością; to jedna z najwdzięczniejszych i najbardziej słonecznych płyt lat 80. w ogóle, a był to czas, gdy wdzięczono się do słuchacza dużo i bez skrupułów; na dokładkę polecam niewiele gorsze each time z 1984 roku, stylistycznego spadkobiercę vacation. ♪ „kimi wa tennenshoku”, „kanariya shotō ni te”


And then one more decade in life and music

10.

new order substance 1987

to piękny dokument dźwiękowy tego, jak z cienia monochromatycznego joy division new order ewoluowało w kolorowego ptaka brytyjskiej sceny — mainstreamowej i alternatywnej; jak ich formy ekspresji wielokrotnie wyprzedziły wszystko to, czym joy division nie mogłoby się stać za życia iana curtisa (rest in peace, beautiful soul); co więcej, gdyby new order z taką konsekwencją nie unikali wstawiania swoich najbardziej chwytliwych numerów na albumy studyjne, być może w ich substance nie zawierałoby się aż tyle faktycznej substancji; byłaby to kolejna składanka już słyszanego i już posiadanego, a nie święty graal tanecznej nowej fali lat 80.; 12-calowe rozszerzone miksy to czyste złoto, a bonusowy krążek z bisajdami to prawowite upside down 80sowego popu. ♪ „the perfect kiss”, „sub-culture”, „bizarre love triangle”


And then one more decade in life and music

9.

the blue nile hats 1989

ta niepozorna, choć zupełnie słusznie absolutnie kultowa, płyta jest w stanie zmienić najpospolitszy wieczór po nudnym i męczącym dniu w coś na kształt filmowego doświadczenia; to z jednej strony rzecz niesamowicie kunsztownie i drobiazgowo zaaranżowana w klimacie naprawdę szeroko pojętego sophistipopu; z drugiej zaś stonowany, naznaczony biegiem czasu wokal paula buchanana, mnie osobiście kojarzący się raczej z markiem knopflerem z dire strais i pozornie do tej żywej (choć niekoniecznie szczególnie energetycznej) muzyki niepasujący, umiejscawia go mocno w rzeczywistości i otwiera tę płytę na wpół śpiącego mnie opartego o szybę w zatłoczonym autobusie wracającym na przedmieścia zdecydowanie zbyt późno; codzienne i romantyczne splecione razem. ♪ „the downtown lights”, „headlights on the parade”


And then one more decade in life and music

8.

taeko ohnuki aventure 1981

moja pierwsza taeko ohnuki do dzisiaj pozostaje moją ulubioną, choć to jej inkarnacja z końcówki lat 70. zwykle darzona jest przez wielbicieli city popu największą estymą; tamto słoneczne organiczne brzmienie przekłada się też pięknie na aventure, choć wszechobecne tu syntezatory, na których co rusz wygrywane są maleńkie solówki w stylu cokolwiek klawesynowych, sprawiają, że w porównaniu z (niebezpośrednio wspomnianym) sunshower, to doświadczenie dużo bardziej odrealnione; najlepszym przykładem może być „samba de mar”, która z jakimś krzywym, imitującym akordeon syntezatorem i refrenem zaśpiewanym chóralnie po portugalsku nie przynależy zupełnie nigdzie, nad żadnym znanym morzem ani europejskim, ani japońskim, ani amerykańskim, co tylko potwierdza się bezwzględnie, gdy w końcówce czterokrotnie przyśpiesza rytm i zmienia się w obłąkańczą batucadę; i właśnie absolutnie mój ulubiony mood taeko ohnuki to ta surrealistyczność zestawiona z dość tradycyjną popową melodyką i prostolinijną emocjonalnością podkradzioną jakiejś bohaterce z oldschoolowego zapomnianego anime. ♪ „aventurier”, samba de mar”, „ai no ikikata”


And then one more decade in life and music

7.

virginia astley hope in a darkened heart 1986

musiałem szukać barokowego popu w stylu pet sounds, gdy dawno temu trafiłem na virginię astley, która przez te lata wrosła we mnie i stała się najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem; to oczywiście złudzenie, może nawet omam, bo astley pozostaje najbardziej na skraju muzyki lat 80., jak się tylko da; hope in a darkened heart było zresztą obietnicą bez pokrycia, bo mogła wykiełkować z niego potężna kariera, a tymczasem artystkę zmarginalizowano, a dostęp do jej muzyki de facto wygaszono aż do nastania ery cyfrowej (nie znam tej historii, nie wiem, jak to się stało); ja zresztą przy pierwszym spotkaniu z astley nie znalazłem zupełnie tego, czego szukałem; kameralnej astley było bliżej do cocteau twins niż do beach boysów i przez kilka lat zupełnie o niej zapomniałem, aż nie trafiłem przypadkiem na tę płytę w jednym ze sklepów płytowych w dziale z produkcjami ryuichiego sakamoto; gdy uzbrojono mnie w ten nowy kontekst, tym razem udało mi się usłyszeć hope in a darkened heart inaczej; to płyta-pastorałka, ujmująca prostolinijnością równoważoną tu i tam pewną ornamentyką, której jednak absolutnie nie nazwałbym barokową; mimo pewnej sielankowości tego materiału, syntezatory sakamoto wnoszą doń wyczuwalne napięcie, przez co jest to zdecydowanie album wieczorowy, może nawet jesiennie wieczorowy; jest w tym na pewno coś nierzeczywistego, nadprzyrodzonego nawet; wszystko to jest baśnią albo wizją, albo snem. ♪ „some small hope”, „a summer long since passed”, „a father”


And then one more decade in life and music

6.

the sound from the lions mouth 1981

lubiłem tę płytę na studiach, później trochę o niej zapomniałem, ale teraz czuję, że włączyłem ją w dobrym momencie; the sound zawsze jawiło mi się trochę jak brytyjski ekwiwalent naszej zimnofalowej siekiery — to oczywiście uproszczenie — ten syntezatorowy chłód nie jest tak przenikliwy jak nasz rodzimy, ale jednak from the lions mouth podszyte jest jakąś wariacją na temat tego samego zimna; krajobraz, mniej dojmujący, ale również przepełniony poetycką pustką, odpowiada wewnątrz mnie na te same potrzeby, które w pełni zaspokaja nowa aleksandria; the sound są bardziej melodyjni niż ich koledzy po fachu z joy division i może dlatego daję im priorytet przed kolejnym odsłuchem closer. ♪ „winning”, „the fire”, „skeletons”


And then one more decade in life and music

5.

xtc skylarking 1986

był taki moment, że oskarżałem 80sowe syntezatory o zabicie organicznego brzmienia lat 60. i 70. i nie bardzo się lubiliśmy; oczywiście z czasem zrozumiałem, że nowe środki wyrazu to nowe możliwości, ale zanim to się stało, pokrzepiła mnie ta płyta; skylarking to wyspa klasycznego kameralnego popu na nowofalowym morzu — klasycznego, ale nie tradycyjnego, bo xtc, o czym miałem przekonać się później, są wpisani w definicję muzycznych 80sów i to wyrażają też ich kompozycje, mimo odbiegających od standardowych dla epoki aranży; strona b jest niestety nieco słabsza, ale całości słucha się jak marzenie. ♪ „ballet for a rainy day”, „1000 umbrellas”, „summer’s cauldron”


And then one more decade in life and music

4.

donald fagen the nightfly 1982

wyciągnąłem tego solowego fagena nie wiadomo skąd, zanim jeszcze po raz pierwszy usłyszałem o steely dan; nie znałem ani jednego numeru z tego krążka i wchłonąłem go w całości całym sobą; to z jednej strony lekka (czyt. chilloutowa) popowa płyta, z drugiej zaaranżowana z niezrównanym smakiem i elegancją, zrealizowana z mnóstwem melodycznych i stylistycznych niuansów, które wynoszą ją wysoko ponad zwykłe radiowe granie z epoki; do dzisiaj w ciemno dorzucam tego fagena do moich wakacyjnych plejlist, bo to muzyka, przy której odpocznę, ale nie będę się nudził. ♪ „i.g.y.”, „the goodbye look”, „the nightfly”


And then one more decade in life and music

3.

yukihiro takahashi tomorrow’s just another day 1983

z takahashim miałem może najtrudniej, bo każda z jego siedmiu solowych płyt wydanych między 1980 a 1985 dawała mi powody, by włączyć ją do zestawu; nieodżałowany wspaniały wokalista yellow magic orchestra stworzył jako kompozytor i producent swój własny muzyczno-emocjonalny świat, gdzie w dźwiękach chłodnych syntezatorów neurotyczne spotykało romantyczne; tomorrow’s just another day to chyba najbardziej fascynująca mnie płyta w jego dorobku, pozostająca gdzieś na drugim planie i najbardziej złożona strukturalnie; bardziej jednak niż o struktury chodzi tu o pewien niedający się podrobić słodkogorzki feeling, coś co było dla takahashiego immanentne, a tu zostało możliwie najpełniej uzewnętrznione. można to wyczytać z tytułu – w tomorrow’s just another day są i smutek, i nadzieja; można to dostrzec na okładce – ten szczeniaczek lada chwila miał zmienić się w dorosłe psisko, a dekadę później mieliśmy zakopać go pod dębem w ogrodzie; ale takahashiemu nie są potrzebne tytuły i zdjęcia, czasem nawet słowa — doskonale wyraża to wszystko dźwiękiem. ♪ „my bright tomorrow”, „maebure”, „rokugatsu no tenshi”


And then one more decade in life and music

2.

miharu koshi parallelisme 1984

miharu koshi, kojarzona w rodzimej japonii głównie jako propagatorka francuskiego chanson, w latach 80. trafiła pod skrzydła haruomiego hosono, czego efektem była seria płyt jednorako futurystycznych co anachronicznych; koshi, podobnie jak twórcy studia ghibli, choć w innym wymiarze, miała słabość do motywów z przedwojennej europy, które już wkrótce miała zacząć obficie w swojej twórczości eksploatować i nadawać im nowe, groteskowe, ale niewątpliwie na wskroś artystyczne życie; na paralellisme z 1984 roku w jej twórczości dominował jednak wciąż krajobraz wywodzący się stylistycznie z klasycznej japońskiej piosenki kayōkyoku w syntezatorowym, robotycznym anturażu znanym jako techno-kayō, w którym specjalizował się hosono; aksamitny wokal koshi doskonale oplótł zresztą te pulsujące metronomicznie kompozycje, które czasem futurystyczne okazywały się jedynie w kwestii aranżu i rytmiki, melodycznie często przyjmując formy zgoła romantyczne; parallelisme jest uosobieniem estetyki, którą pod przewodnictwem prekursorów z yellow magic orchestra japończycy opanowali w latach 80. do perfekcji — równie chłodnej i robotycznej, co melancholijnej i angażującej słuchacza emocjonalnie. ♪ „ryūgūjō no koibito”, „decadence 120”, „image”


And then one more decade in life and music

1.

siekiera nowa aleksandria 1986

niewiele jest w moim życiu takich krążków; to zupełnie wyjątkowa płyta zarówno w kontekście polskim, jak i światowym; siekiera zupełnie niezależnie od swojej jarocińskiej garażowej przeszłości, ale też od zimnofalowych kolegów z francji, łączy w tych dziesięciu utworach uliczną poezję, punkową ekspresję i przestrzenne lodowe syntezatorowe pejzaże; to płyta wyrosła z niezgody na to, co dookoła, a jednocześnie zbudowana z tego właśnie — z czarnego smogu zalegającego nad szarymi brudnymi blokowiskami i czerwonej poświaty, która to wszystko spowija; płyta totalna. ♪ „nowa aleksandria”, „czerwony pejzaż”, „bez końca”


Opublikowano

80✕80:80 płyt z lat 80. — cz.1

And then one more decade in life and music

kolejny rok, kolejne muzyczne podsumowanie dekady — zastanawiałem się, czy tym razem przysługuje mi jeszcze prawo do używania podtytułu, że to jeszcze jedna dekada w muzyce i w życiu; potem pomyślałem, że nawet przecież jeśli nie chodzi o życie wtedy, w latach 80., to przecież to życie, które trwa wciąż przetwarza i korzysta z dorobku tamtego dziesięciolecia — wcale nie zawisło w próżni 35 lat temu; choćby przez to, że internet otworzył szeroko drzwi i oczy na płyty i konteksty, które nie były wcześniej w zasięgu dla takiego przeciętnego kurtka jak ja czy kogoś trochę podobnego; moja osobista historia z latami 80. jest taka, że gdy jako młody chłopak zakochałem się w muzyce beach boysów, a później szeroko pojętej rockowej i popowej psychodelii, miałem z latami 80. duży problem — syntezatory i automaty perkusyjne nie pasowały do organicznej wizji muzyki, jaką wówczas miałem; od tamtej pory wielokrotnie miałem okazję weryfikować swoje zdanie, poznając setki kapitalnych projektów i stylów w nurcie (szeroko pojętej) 80sowej nowej fali; z trudem udało mi się wybrać 80 krążków, które uznałem za najbliższe mi (in life) i najciekawsze (in music)


And then one more decade in life and music

80.

metallica master of puppets 1986

master of puppets dla dzieciaka, który kojarzył grupę głównie z „nothing else matters” i niefortunnego st; anger, było jak odkrycie ameryki; czy może raczej — jak odkrycie ameryki przed kolumbem; choć jak powszechnie wiadomo, metallica skończyła się na kill ’em all, swoje kroki skierowałem w pierwszej kolejności ku płycie o najbardziej kultowym statusie; na przestrzeni lat zresztą dość skrupulatnie zweryfikowałem swoje zdanie i opinię o master, które w swojej nieskruszonej dynamice rozwala w pył wszystko stojące na jej drodze; mój problem z tym bombastycznym materiałem jest natomiast taki, że nie mam do metalliki ani odrobiny sympatii, że pomimo, że doceniam ten materiał całym sobą, gdy wybrzmiewa, nie udało mi się znaleźć z nim jakiejś osobistej więzi, która pomagałaby mi za nim zatęsknić; mimo wszystko nie umiałem znaleźć bardziej adekwatnego sposobu na otwarcie tego zestawienia niż umieszczenie go na jego czele. ♪ „master of puppets”


And then one more decade in life and music

79.

eric b. & rakim paid in full 1987

80sowe rapsy to trudny temat — nie żebym ich nie lubił, ale to bardzo specyficzny styl, który bardziej niż rock tamtego okresu zestarzał się w stosunku do naszych współczesnych definicji gatunkowych; wróciłem do wielu kultowych hiphopowych płyt z tej dekady pod kątem tej listy — zacząłem od raising hell, przypomniałem sobie 3 feet high and risingstraight outta compton; wiem, istnieją jeszcze public enemy i beastie boysi, ale już dawno postanowiłem zostawić tę muzykę za sobą jako ciekawą, ale totalnie przebodźcowującą; gdzieś w centrum tego wszystkiego trafiłem jednak na paid in full erica b; i rakima — potężną kopalnię sampli dla kolejnych pokoleń twórców, nie tylko hiphopowych, wpadającą co prawda, nie przeczę, w pułapkę z mojego wprowadzenia, ale też może przez bardziej boombapowy charakter tego materiału (do czego zawsze miałem słabość) całościowo uchodzi mu to na sucho; no i „i know you got soul” towarzyszy mi przeszło od dekady jako fragment intra i swoisty manifest audycji soulbowl, a to już niezbywalna część mojej tożsamości. ♪ „I know you got soul”


And then one more decade in life and music

78.

tom petty full moon fever 1989

nigdy nie byłem wyznawcą petty’ego, co jest w sumie dość dziwaczne, jeśli się weźmie pod uwagę moją słabość to współczesnego heartland rocka; „i won’t back down” stanowi zresztą od lat jeden z filarów wielu moich ukochanych plejlist i jego wpływ na moje postrzeganie rocka jest nie do przecenienia; full moon fever w całości nie słuchałem z kolei od lat (i miałem swoje powody), ale koniecznie chciałem przy tej okazji do niego wrócić, by przekonać się, na ile moje wcześniejsze wrażenia się potwierdzą; o ile bowiem podoba mi się bardziej radiowy kierunek, jaki petty obrał na swoim solowym debiucie, a ogólny koloryt tego projektu zahaczającego momentami o folk i country, całkiem mi się widzi, to jednak album ma lepsze i gorsze momenty, i w zasadzie nie udaje mu się już dotknąć absolutu mojego „i won’t back down” (najbliżej jest pędzące rock&rollową międzystanówką „runnin’ down a dream”); mimo tego płyta zawsze będzie mi się kojarzyć dobrze i jeśli kiedyś uda mi się trafić na egzemplarz w dobrym stanie i rozsądnej cenie, to chętnie go przygarnę, bo to muzyka, która potrafi pięknie człowiekowi towarzyszyć. ♪ „I won’t back down”, „runnin’ down a dream”


And then one more decade in life and music

77.

bill fontana landscape sculpture with fog horns 1982

bill fontana, pionier sound artu i field recordingu, w 1981 podczas festiwalu postanowił nagrać krajobraz dźwiękowy zatoki san francisco, w centralnym punkcie, zgodnie zresztą z tytułem, umieszczając nautofony; nautofony, traktowane raczej jako urządzenia niż instrumenty, używane są na statkach do nadania sygnałów nawigacyjnych w czasie mgły; to bardzo charakterystyczny dźwięk z miejsca wywołujący określone skojarzenia i przenoszący nas przynajmniej do portu, a być może i na pełne morze; to też dźwięk, który my, szczury lądowe, znamy raczej z filmów niż z życia; i być może dlatego od czasu, gdy przed wieloma laty trafiłem na nagranie tej zrealizowanej z rozmachem instalacji, nie chcę i nie mogę o niej zapomnieć; podchodząc do tematu od nieco innej strony landscape sculpture with fog horns to coś jakby proto-drony, co więcej, uwolnione z okowów sali koncertowej czy studia, co nawet bardziej przemawia do wyobraźni. landscape sculpture with fog horns (1981 installation version)


And then one more decade in life and music

76.

zespół reprezentacyjny śmierć za idee 1986

nigdy bym nie sięgnął pewnie po oryginalnego brassensa z przyjemnością, gdyby nie ta nie tyle nawet płyta, co kaseta wydana przez grupę studentów-iberystów z filipem łobodzińskim i jarosławem gugałą na pokładzie, którzy muzykę francuskiego barda ze swadą przetłumaczyli i wykonali po naszemu; siedem lat później materiał nagrano ponownie pod nowym tytułem, ze zmianami w tekstach i samej selekcji utworów, ale tamtej wersji, zaaranżowanej mniej kameralnie i zaśpiewanej nieco bardziej po aktorsku, dalej do ducha muzyki brassensa i stąd, przez te wszystkie lata trzymam się swojego empetrójkowego ripu, w jakości, siłą rzeczy takiej sobie, co tłumaczy też dlaczego zamiast reedycji zdecydowano się na rerecording; to coś jakby po części antybiblia, po części bibelot. ♪ „zła opinia”, „dzielna margot”


And then one more decade in life and music

75.

francis bebey akwaaba: music for sanza 1985

psychodeliczne afrykańskie bębny z kamerunu; na zachodzie ometkowalibyśmy je jako tribal ambient, ale źródła tego brzmienia tkwią w odmianie muzyki folkowej z afryki środkowej — bikutsi; to totalnie odjechana rzecz przenosząca europejczyków w zupełnie inne miejsce; nagrania są z lat 80., ale to w tym kontekście zupełnie bezużyteczny timestamp, bo ich miejsce jest poza czasem, w rzeczywistości rytuałów ludowych; duża część krążka akwaaba wchodzi w skład francuskiej kompilacji psychedelic sansa 1982-1984, która zadaje się stanowić bardziej kompleksowe doświadczenie tej stylistyki ♪ „bissau”


And then one more decade in life and music

74.

the hilliard ensemble tallis: the lamentations of jeremiah 1986

hilliard ensemble jest chyba najbardziej kojarzone z muzyką garbarka i pärta, choć w repertuarze mają cały przekrój chóralnej muzyki dawnej; nie będę próbował kreować się na eksperta, nie mam o niej pojęcia, nie sięgnam też po nią zbyt często, choć, mam wrażenie, bywają takie momenty, kiedy to ona dosięga mnie; nie potrafię jej się wtedy oprzeć; jedną z płyt, które jako pierwsze przychodzą wtedy do mnie jest the lamentations of jeremiah z muzyką thomasa tallisa (o którym słyszałem na lekcjach muzyki, ale dopiero dzięki hilliard przestał być na mnie nazwiskiem w książce i stał się bardziej zmysłowy); jestem przekonany, że zanim zaczęła działać na mnie ta muzyka, zadziałał na mnie tytuł — kryptyczny, biblijny i nawet w oderwaniu od oryginalnego kontekstu epatujący jakąś przedwieczną mistyką unieśmiertelnioną dla potomnych w nowej kunsztownej formie przez renesansowego kompozytora; muzyka oddaje charakter tekstu — przez ból i cierpienie, ostatecznie przebija się nadzieja; tak myślę o tej muzyce i tak ją czuję. lamentations of jeremiah i


And then one more decade in life and music

73.

yellow magic orchestra technodelic 1981

nie ma lat 80. bez yellow magic orchestra; i choć technodelic nie dorównuje pod kątem przebojowości solid state survivor z 1979, eksploruje obszary muzyki elektronicznej, które śmiało można by określić jako proto-techno, skupiając się podobnie jak solowy krążek sakamoto z tego samego roku, left handed dream, na rytmice; na szczęście technodelic nie pozbawiono zupełnie refrenów takahashiego, które zawsze dodawały muzyce ymo emocjonalnej głębi, ale pełnią tutaj rolę raczej pomocniczą; miąższem tej płyty jest jej struktura ukryta w dynamice bębnów z syntezatorowymi refrenami; rzecz jest gęsta i pomimo tego, że kolejne kompozycje odznaczają się jedna od drugiej, w klasyczny sposób, technodelic stworzono, by raczyć się nim w całości i w takiej formie zawsze wypada doskonale. ♪ „epilogue”


And then one more decade in life and music

72.

aya rl aya rl 1986

gdy zacząłem odsłuchy do tego podsumowania, sprawiłem sobie wreszcie tę płytę, ostatecznie rozwiązując niedającą się wcześniej rozwiązać zagadkę, czy ten album ostatecznie bierze mnie, czy nie; zawsze patrzyłem na ayę rl jako łącznik pomiędzy stanowiącą ostateczny cel wędrówki betonową antyutopią nowej aleksandrii, a rzeczywistością, nie dość betonową i nie dość zimną; to z jednej strony stanowiło dla mnie argument przeciwko (w kontraście do krążka siekiery), z drugiej uzasadniało egzystencję tego projektu na tyle, że nie dało się z tym dyskutować; zdecydowanie najbardziej lubię te fragmenty, gdy grupa pozwala wybrzmieć syntezatorowym riffom jak w „księżycowym kroku”, transcendentnym otwarciu czegoś całkiem jednak plugawego; zajmujące są też minimalistyczne awangardowe aranże, które to szepczą, to krzyczą, wikłając słuchacza w surrealistyczny bieg tej fascynującej, choć wciąż na jakimś poziomie nieco obcej dla mnie płyty. ♪ „księżycowy krok”


And then one more decade in life and music

71.

prefab sprout steve mcqueen 1985

jangle pop bez teatralności smithsów czy szorstkości r.e.m; w bardziej wysmakowanym aranżacyjnie sophistipopowym wydaniu, ale z naciskiem na melodykę; nie umiem do końca opisać wszystkiego tego, co słyszę — to złożony krajobraz, w równej części popowy i rockowy, ale nie w formie prostolinijnego pop rocka; raczej umiem bardziej go sobie wyobrazić niż opisać; strona a, co zdaje się potwierdzać konsensus recenzencki, to czysta magia, strona b pozostaje gdzieś nieco w tyle, wciąż trzymając pion i poziom ♪ „when love breaks down”, „faron young”


And then one more decade in life and music

70.

juicy fruits drink! 1980

nic mnie nie łączyło z tą muzyką, zanim wygrzebałem tę płytę z kosza wszystko za pięćset jenów w tokijskim hmv; a wygrzebałem ją w pierwszej kolejności dlatego, że to tutaj znalazła się oryginalna wersja kultowego „jenny wa gokigen naname”, które później wykonywali hi-posi i perfume, a z którym połączyła mnie już wcześniej jakaś cokolwiek niezdrowa relacja; dopiero po wielu odsłuchach okazało się, że na tym krążku w zasadzie nie ma złych momentów; są jedynie trochę dziwne — cały album jest czymś pomiędzy zachodnim rockiem nowej fali, japońskim idol bandem a nabierającym z początkiem syntezatorowych lat 80. rozpędu techno kayō — rearanżacją klasycznej melodyki kayōkyoku w nowej formule; drink! jest dzięki temu dość nietuzinkowe — w zasadzie nie ma tutaj progu wejścia, to kwestia akceptacji tej pojebanej (to najlepsze słowo, uwierzcie) stylistyki — jednocześnie ostrej na krawędziach i słodkiej do bólu; na poziomie filozofii juicy fruits mają coś z kyary pamyu pamyu — kawaii miesza się z kowai, a rezultat jest okashii; strona a jest okejkowa, ale to na stronie b jest prawdziwy szał — z kulminacją w postaci urokliwego coveru serowego „the night has a thousand eyes” i post-dancingowym rockabilly w „rhythm kimareba”. ♪ „rhythm kimareba”, „otome no count down”


And then one more decade in life and music

69.

talking heads stop making sense 1984

dopiero zeszłego lata doświadczyłem stop making sense tak, jak należy tzn; na wielkim ekranie; wcześniej widziałem tylko fragmenty, a odsłuch płyty bez obrazu początkowo nieszczególnie mnie przekonał; i nadal nie jestem pewien, czy to jest definitywna formuła dla talking heads — cholernie kreatywnej grupy, która jednak na każdej płycie miała lepsze i gorsze momenty; stop zbiera w dużej mierze te lepsze i ożywia jest funkową energią, której headsom zawsze brakowało trochę w nagraniach studyjnych; to na pewno absolutne doświadczenie koncertowe, nie jestem jednak wciąż pewien, na ile także w formie bez obrazu. ♪ „found a job”, „take me to the river”


And then one more decade in life and music

68.

elvis costello punch the clock 1983

był taki moment, że aspirowałem do bycia kompletystą w kwestii fizycznych dyskografii moich ulubieńców, do ulubieńców należał wówczas także costello (nadal się lubimy, ale trochę rzadziej mamy ze sobą kontakt) i tam punch the clock — ta prawie że sophistipopowa odsłona króla nowofalowego rock & rolla, wtedy wydawała mi się zupełnym kuriozum, ale teraz spośród jego 80sowego repertuaru jest mi do niej całkiem blisko; jest tu wiele ładnych melodii, charyzmatyczna sekcja dęta i soulujący feeling — to duża dawka pozytywnej energii i wykwintnego popu najwyższej próby (może nie wszystkie numery dowożą, ale stoję w opozycji do wyborów rym-owiczów pod tym kątem). ♪ „love went mad”, „let them all talk”


And then one more decade in life and music

67.

akina nakamori crimson 1986

akinę nakamori łatwo zbagatelizować — zaczynała jako idolka nastolatek, wydając każdego roku po dwie-trzy płyty, i dopiero w połowie lat 80. dojrzała do czegoś poważniejszego; w 1986 roku najpierw w sierpniu wydała hipnotyczny koncepcyjny krążek post-apo fushigi, a później w wigilię bożego narodzenia — crimson, gdzie we wciąż mocno newwave’owym anturażu zbliżyła się jak najbardziej mogła do citypopowej wrażliwości, czy operując kryteriami zachodnimi — r&b; ogólnie nie jestem miłośnikiem wokalu akiny, która potrafi prześpiewywać utwory na modłę klasycznego kayōkyoku, ale jednocześnie mógłbym podać crimson za wzór wokalnej subtelności — ktoś, kto akinę wymyślił na potrzeby tego krążka, zrobił to perfekcyjnie; nakamori jest niewątpliwie w centrum tego albumu, ale stapia się w jedno z tematem miejskiej melancholii, który zdominował ten materiał. ♪ „aka no enamel”, „oh no, oh yes!”


And then one more decade in life and music

66.

randy travis always & forever 1987

country lat 80. było, ogólnie rzeczy biorąc, w nadzwyczaj nędznej kondycji; w drugiej połowie dekady m.in; właśnie randy travis przyczynił się do odbudowy klasycznego brzmienia gatunku; od lat zamierzałem pochylić się nad jego dyskografią z większą uwagą, ale dopiero to zestawienie dało mi niezbędną motywację; pierwsze trzy płyty były nie tylko wielkimi komercyjnymi przebojami w amerykańskim radiu, ale zostały też przyjęte entuzjastycznie przez krytykę; mnie z tej trójki od samego początku najbardziej uwiodła środkowa — always & forever, i to pomimo serowej okładki i quasitytułowego utworu „forever and ever, amen”, który do dzisiaj pozostaje największym hitem travisa, a mnie osobiście trochę żenuje swoją naiwnością; dość prostolinijny songwriting pozostaje jednak mocną stroną krążka (i wczesnej dyskografii travisa ogólnie), w dużej mierze dzięki temu, że artysta potrafi przekonująco je zinterpretować; mimo tego, że to muzyka kierowana do szerokiej publiczności i wydawana przez ogromną wytwórnię, nie przypominam sobie bardziej jakościowego country z lat 80. ♪ „too gone, too long”


And then one more decade in life and music

65.

the waterboys this is the sea 1985

gdy słuchałem tej płyty po raz pierwszy lata temu w kontekście, który już zupełnie zapomniałem, nie sądziłem, że przyjdzie mi do niej wrócić i zrewidować swoje odczucia zupełnie diametralnie; może podobnie jak przy tango in the night fleetwood mac dojrzewałem do tej muzyki, nie słuchając jej, a wszystko nagle stało się jasne, gdy nasze drogi znów się przecięły? gdybym nie odkrył, że to stąd wzięło się „the whole of the moon”, które urosło we mnie w ostatnich latach nie wiadomo skąd jako jeden z tych transcendentnych momentów w muzyce popularnej, być może do tego pojednania by nie doszło; a jednak — to niesamowicie autorskie, ściśle splecione połączenie jangle popu, post-punku, folku i heartland rocka pożenione z jakąś trudną do opisania, ale zawartą w sercu tego materiału wspaniałością chwili; pędem, który jest możliwy do uchwycenia tylko w konkretnym punkcie, który daje nadzieję zmian, wolę walki i chęć życia; to płyta, która intryguje mnie na wielu poziomach i jestem przekonany, że od teraz będzie między nami tylko lepiej. ♪ „the whole of the moon”, „old england”


And then one more decade in life and music

64.

satoshi ashikawa wave notation 2: still way 1982

w równych proporcjach łączy klasycznie japońską melodykę, post-minimalistyczną pejzażowość, ducha kankyō ongaku i zuchwałość współczesnej kompozycji; rzecz, której bezskutecznie szukałem od lat, gdzie dysonanse i harmonie mieszają się w quasi-tanecznym ujęciu; to muzyka tyleż odprężająca co frapująca, zawsze jednak bliska w jakimś zaskakująco post-romantycznym (choć nie dosłownie) ujęciu emocjonalności; dla mnie, który naturalnie chłonę muzykę wrażeniowo, to istny raj; proste i złożone to część tej samej formy, zawsze niestrudzenie szczerej i bliskiej. ♪ „still park – piano solo”


And then one more decade in life and music

63.

hiroshi yoshimura wave notation 1: music for nine post cards 1982

od kilku lat trwa na zachodzie festiwal hiroshiego yoshimury — co rusz jakaś oficyna oficjalnie reedytuje jakieś z jego dawnych nagrań; wszystko zaczęło się w 2017 roku od music for nine post cards, pierwszej części enigmatycznej trylogii wave notation, które najpierw wypuściło empire of signs, a później przechwyciło light in the attic; z jednej strony można ten album potraktować jako wizytówkę japońskiego ambientu nurtu kankyō ongaku, czyli pożenionego w równych proporcjach z new age’m, impresjonizmem i awangardą; z drugiej zaś — jest to rzecz mimo wszystko dość odrębna — bardziej niż większość kankyō ongaku wycofana i minimalistyczna; bliższa sztuce wystawowej niż przestrzeni codzienności, co nie jest zarzutem, ale dystansuje mnie od niej skutecznie; gdy kilka lat temu nabyłem egzemplarz, wydawało mi się, że będę po ten krążek sięgał na co dzień, a tymczasem zachowuję go na chwilę szczególnej potrzeby i wzmożonej uważności; taka to muzyka. ♪ „blink”, „soto wa ame”


And then one more decade in life and music

62.

the pussywillows spring fever! 1988

przez wiele lat, najpierw jako dzieciak, potem student i młody dorosły, miałem problem z latami 80. chłodna produkcja, syntezatory i automaty perkusyjne to nie było coś, co mnie brało; w tamtym czasie najbardziej brało mnie organiczne i dość surowe brzmienie lat 60. i ten dość kompaktowy (choć niewydany nigdy na cd) krążek jest pamiątką tamtej epoki; dziewczyńskie trio the pussywillows nie było nawet one hit wonder, nagrało tę niepozorną epkę wypełnioną bardzo trueschoolowo brzmiącym surfrockiem jakoś na fali stylistycznych powrotów do lat 60. w drugiej połowie lat 80. i faktycznie można by ten krążek umieścić gdzieś pomiędzy the ronettes a surfin’ usa beach boysów i nie byłoby zgrzytu; materiał jest tu w dużej mierze pożyczony, ale tak, żeby nie dało się łatwo poznać, a dziewczyny dowożą — mają charyzmę wokalną, gitary i sekcję rytmiczną zupełnie jak trzeba; spring fever! pędzi przed siebie z zadziwiającą siłą i pewnością siebie, pomimo świata, który był wtedy już zupełnie gdzie indziej i niewątpliwie wątłego budżetu; to jedna z tych pozycji, które definiują dla mnie beztroskę; i może dlatego wciąż nie potrafię jej się oprzeć. ♪ „don’t say he’s gone”, „hold my hand”


And then one more decade in life and music

61.

the jesus and mary chain psychocandy 1985

psychocandy, hałaśliwy proto-shoegaze ze słabością do popu lat 60. spod znaku phila spectora, gdy tylko został uważniej przeze mnie odsłuchany, ujawnił moją słabość do tej jakże oryginalnej, na wskroś awangardowej wówczas i odważniej mieszanki stylistycznej; nawet jeśli jesus and mary chain nie dowożą tu melodyki na miarę my bloody valentine, z dumą można położyć ten krążek na półce zaraz obok mistrzów shoegaze’u, co już niedługo mam nadzieję przedsięwziąć zupełnie fizycznie. ♪ „just like honey”


And then one more decade in life and music

60.

steve monite only you 1984

to jeden z tych fascynujących przypadków krążka odkrytego przez szerszą zachodnią publikę dopiero po wielu latach; steve monite to nigeryjski piosenkarz boogie i disco, a only you, wydane oryginalnie w 1984 roku, to jego jedyny longplay; dopiero po premierze składanki doing it in lagos: boogie, pop & disco in 1980s nigeria w 2016 roku nakładem brytyjskiego soundway records zachodni słuchacze dostrzegli tytułowe „only you” — 6 lat później, by popular demand, reedytowano więc cały krążek monite’a o tym samym tytule; rzecz z jednej strony wykorzystuje najbardziej kiczowe syntezatory jakie można sobie wyobrazić, z drugiej — ma w sobie jakiś nieodparty urok, charyzmę i oczywiście melodie; brzmi to trochę tak, jakby monite wraz z zespołem śpiewał teraz na żywo zaraz obok nas — jakby materiał był tylko w cżęści wyreżyserowany, a cała reszta była wynikiem charyzmatycznej improwizacji. ♪ „only you”


And then one more decade in life and music

59.

edyta geppert och, życie kocham cię nad życie 1987

to jedna z muzycznych pocztówek mojego wczesnego dzieciństwa; babcia miała ten album na kasecie i siłą rzeczy często go słyszałem; dla babci i mamy geppert uchodziła wtedy za wzorzec scenicznej klasy i elegancji — myślę, że zresztą w tym względzie po stronie artystki wiele się nie zmieniło, poza może tym, że wypadła z obiegu medialnego; zostały piosenki — zaśpiewane dość tradycyjnie w inspiracji chanson, zaaranżowane dość kosmicznie w stylu epoki; paradoksalnie moje ulubione momenty tutaj to te najmniej znane — „nocny dyżur”, „mój człowiek”, „poésie” — jest w nich jakaś ponadczasowa tęsknota mieszająca z rozmysłem słodycz z goryczą. ♪ „nocny dyżur”, „mój człowiek”


And then one more decade in life and music

58.

anri timely!! 1983

śmiałem się ostatnio, że anri w latach 80. wydała chyba z dziesięć płyt; touché! wydała jedenaście; słuchałem kilku kultowych z okresu 1982-1984, ale tylko timely!!, słusznie zresztą stawiana na citypopowym piedestale, zaczarowała mnie w całości i bez konieczności zawierania z muzyką na krążku jakichkolwiek kompromisów (prawie spełnia ten warunek także heaven beach z 82) — może dlatego, że w niemal w całości (poza dyskotekowym openerem) trzyma się konsekwentnie tematu letniej beztroski zwieńczonej jakimś słodko-gorzkim finałem, gdy trzeba już pożegnać słońce; anri jest świetną piosenkarką, której trochę brakuje charakteru, co timely!! pięknie nadrabia spójnym brzmieniem i dobrymi melodiami. ♪ „windy summer”


And then one more decade in life and music

57.

miharu koshi boy soprano 1985

rok po kultowym parallelisme miharu koshi zjednoczyła siły z haruomim hosono po raz kolejny, ale tym razem nawet bardziej na własnych regułach — na pierwszy plan wysunęły się inspiracje koshi europejską muzyką klasyczną, a hosono po swojemu zaaranżował to wszystko na syntezatory; są tu więc dwie reinterpretacje utworów schuberta, w tym jedna wyjątkowo dziwaczna — kosmiczna synthpopowa wersja tego „ave maria”; jest proto-glitchpopowy rap okraszony niemieckojęzycznym tytułem „lip shütz”, a kilka pozostałych numerów w taki czy inny sposób, mimo technopopowej powierzchowności, melodycznie śmiało nawiązuje do muzycznych tradycji starej europy; to płyta, która przy pierwszym kontakcie raczej odstręcza niż fascynuje, co jednak łatwo daje się odwrócić, bo w tym szaleństwie jest metoda, a miharu koshi to jedna z najciekawszych piosenkarek swojej generacji, z łatwością dająca radę niejednej anri czy akinie, niezależnie od repertuaru; jest w tej muzyce historia na wielu poziomach i nie potrafię już o niej zapomnieć. ♪ „hashire usagi”


And then one more decade in life and music

56.

james brown in the jungle groove 1986

nie szukajcie dalej, to jest ten james brown, którego chcecie i potrzebujecie! to dość paradoksalne, bo w 86 brown był już absolutnie poza soulowym czy funkowym nawiasem i ten quasi-album-quasi-składak został przyjęty jako ciekawostka dla muzycznych geeków; na płytę złożyła się selekcja tanecznych numerów browna z lat 1969-71, w tym jeden wcześniej niepublikowany i kilka remiksów (wiernych naturze i oryginalnemu brzmieniu browna), a klucz do krążka stanowił beat; w połowie lat 80. brown stał się kopalnią sampli dla rodzącej się sceny hip-hopowej i in the jungle groove było odpowiedzią na rosnące zainteresowanie oryginalnymi nagraniami funkowego mistrza w tym nowym kontekście; moje wcześniejsze doświadczenia z brownem były raczej mieszane — podziwiałem jego energię, która przepełniała poszczególne numery, ale w kontekście płytowym, brown rzadko kiedy potrafił to dowieźć; udało się to dopiero w retrospekcji na in the jungle groove, którego centralnymi punktami są groove i energia; to bardziej doświadczenie niż płyta sensu stricto, kolejne numery układają się w coś na kształt funkowego jam session, gdzie motywy i refreny są tylko punktem wyjścia do synergetycznej improwizacji — w tym przypadku pod dyktando pulsującego bitu i pod przewodnictwem najbardziej charyzmatycznego soulowego wodzireja. ♪ „funky drummer – pt. 1 & 2”


And then one more decade in life and music

55.

steve reich octet · music for large ensemble · violin phase 1980

w cieniu przesławnego music for 18 musicians, tak długim i gęstym, że nie sposób dojrzeć niczego innego, jest wydana dwa lata później płyta z trzema mniejszymi kompozycjami: octet, music for a large ensembleviolin phase; każda z nich jest na swój sposób znakomita i ma własną tożsamość, choćby ze względu na odmienne instrumentarium; to główna przewaga tej płyty nad słynniejszym poprzednikiem — każdy z trzech utworów trwa mniej więcej ćwierć długości music for 18 musicians — wystarczająco, by zainstalować się wygodnie w dźwiękowej przestrzeni, ale nie tyle, by stracić nią zainteresowanie i bezwiednie zająć głowę czym innym; choć to octet służy tu za danie główne, moim ulubionym momentem zawsze było rozpoczynające music for a large ensemble — pozornie bezpośrednia kontynuacja wcześniejszego projektu, jednak różniąca się diametralnie energią i wymową; to naturalnie bardzo jasne i medytacyjne granie utkane w formie dźwiękowych sieci, których rozplątywanie daje przejmującą satysfakcję. ♪ „music for large ensemble”


And then one more decade in life and music

54.

saeko suzuki the law of the green 1985

lata 80. to był ten czas, gdy twórcy chętnie ścigali się przez płotki na to, kto nagra płytę dziwniejszą — nawet w głównym nurcie; nie ukrywajmy, ja lubię dziwne płyty; novelty ponad rzemiosłem to moje sekretne motto; i tu właśnie do akcji wkracza saeko suzuki, cała na zielono, ze swoim zielonym ładem — dźwiękowym kodeksem rozpisanym na dzwonki od rowerów, synetezatorowe marimby i żaby; suzuki w niezbornym rozkroku między popowymi refrenami, musicalowym sznytem, energią zolo a medytacyjnym kankyō ongaku tworzy album równie absurdalny, co rozkoszny; to czysta fantasmagoria, podróż do jakiejś odległej dziwacznej bajkowej krainy, do której worteks znajduje się w samym sercu lat 80. ♪ „good morning”, „mon biclo”


And then one more decade in life and music

53.

the smiths the queen is dead 1986

the smiths to styl życia, czy może raczej percepcji życia, a przynajmniej myślenia o życiu; poetyka morrisseya tańczącego na grobie oscara wilde’a z lekką manieryczną, ale fascynującą narracją, która podczas słuchania manifestuje się słuchaczowi w sposób niemal fizyczny; to trochę tak jakby ktoś bardzo samotny delikatnie przytulił kogoś drugiego, równie samotnego, a po wszystkim rozeszliby się — każdy z powrotem w swoją samotność; jest w tym miejsce na czułość, ale jest też przewrotność, którą można rozumieć jako poetycką zawadiackość, ale też ostentacyjne przewracanie oczami; tacy właśnie są the smiths, a the queen is dead wyraża ich charakter najpełniej ze wszystkich czterech studyjnych krążków zespołu; są i tacy, owszem, którym się wydaje, że to debiut, ale tam większość kompozycji była melodycznie nijaka, a tutaj mamy więcej muzycznej substancji (transcendencji nawet) niż na części kompilacji z singlami grupy; są, owszem, potknięcia; na szczęście album można (czyt; należy) zakończyć po „there is a light” i udawać, że ma tylko 9 utworów. ♪ „the boy with the thorn in his side”


And then one more decade in life and music

52.

pixies doolittle 1989

to zabawne — kupiłem tę płytę sto lat temu, przede wszystkim chyba ze względu na rozpoczynającego debasera, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jej w tym czasie słuchał; powodem, tyleż prozaicznym co znamiennym, starość; zbyt hałaśliwi zrobili się dla mnie starzy dobrzy pixies, choć może po prostu na wierzch wyszła cecha, którą tylko pozornie miałem kiedyś za zaletę, a w rzeczywistości zawsze był to znak jakiejś granicy; inaczej nie pożegnałbym się z nimi ot tak; ale właśnie to połączenie hałaśliwych gitar i niemal popowego songwritingu, który nigdy nie zaistniał na listach przebojów, robi robotę tak bardzo; bez pixies nie byłoby tych wszystkich weezerów, wavvesów, japandroidsów i setek innych grup, które mi zrobiły studiowanie i przez które sięgnąłem po pixies i zakochałem się w ich dwóch pierwszych płytach (pozdrawiam stąd surfer rosa z 1988, które też kupiłem i też go nie słucham); z drugiej strony słychać tu też jakąś zadziorność ramonesów, surferski vibe beach boysów, garażowość velvetów; doolittle jest w ten sposób zupełnie niezbędne. ♪ „wave of mutilation”, „debaser”


And then one more decade in life and music

51.

lech janerka historia podwodna 1986

ależ ten janerka był znakomity! chociaż mam silniejszą więź z debiutanckim klausem, muszę przyznać, że historia podwodna zachowała większość jego zalet (bezkompromisowy i niewiarygodnie przebojowy songwriting janerki oraz nieustającą skłonność do formalnych eksperymentów na punkowej kanwie), a pozbyła się największego mankamentu — jarmarcznej fragmentaryczności; janerka jest tu dużo bardziej skoncentrowany i wyraża siebie pełniej; i nawet jestem skłonny uwierzyć, że historia jest podwodna, pulsuje, klekoce, świdruje, brzęczy jak łódź podwodna między wiolonczelowymi falami i prądami, i w jej ramach też cały ten społeczny galimatias janerka musiał pomieścić; może tego nie jestem sobie w stanie do końca wyobrazić — debiut klausów zawsze był dla mnie jasną wizją, wszystkie składowe stawały mi tam przed oczyma, ilekroć usłyszałem fragment; w historii, choć niczego jej nie brakuje, a nawet ma więcej, niż by można było oczekiwać, to się jakoś nigdy nie składało; i to jest mój jedyny, największy i najmniejszy zarzut; poza tym świetna płyta. ♪ „lola (chce zmieniać świat”


And then one more decade in life and music

50.

hiroshi yoshimura green 1986

inaczej niż w przypadku music for nine post cards wydane cztery lata później (w dwóch wersjach) green to harmonijna podróż ku naturze i kanoniczny przykład medytacyjnego new age’u — zaskakująco melodyjnego i wcale nie serowego; kolejne utwory są poukładane post-minimalistycznie, tak żeby kolejne motywy intrygowały słuchacza, ale nie wybijały go z transu; organiczność tej muzyki jest celowo upozorowana — green nie próbuje zastąpić obcowania z naturą, raczej poszerzyć to doświadczenie, do czego, co zrozumiałe, wykorzystuje własne środki; technikalia tej muzyki są jednak drugorzędne, liczy się właśnie doświadczenie. ♪ „green”


And then one more decade in life and music

49.

japan gentlemen take polaroids 1980

david sylvian był dla mnie nieuchwytny całymi latami, a jednocześnie dokoła niego gromadziły się kolejne impulsy zwracające mnie co rusz w jego stronę; nie mam pewności, czy gentlemen take polaroids to definicja brzmienia japan — wciąż nie zgłębiłem należycie inspirowanego chińskim folklorem tin drum, ale na tę chwilę to chyba takie japan, do którego potrafię dosięgnąć; tajemnicze, zaskakująco poetyczne, ale wciąż melodyjne i popowe, choć nie bez aranżacyjnych twistów, gdzie noworomantyczną materię powykręcano hipnotycznie tak, że utwory, choć namacalne, są jednocześnie nierzeczywiste; gentlemen take polaroids to wykwintny muzyczny teatr, w równej mierze czerpiący z reguł zachodnich i wschodnich — nie tylko na papierze — muzyczny pomost między faktyczną japonią a europą, czego dowodem niech będzie być może najbardziej intrygujący, inspirowany fortepianowymi miniaturkami erika satie, numer na krążku — napisane przez ryuichiego sakamoto „nightporter”. ♪ „gentlemen take polaroids”, „nightporter”


And then one more decade in life and music

48.

fleetwood mac tango in the night 1985

czy można pokochać jakiś album, nie słuchając go? gdy świadomie poznałem fleetwood mac w ich późno70sowej odsłonie z lindseyem buckhinghamem i stevie nicks w rolach głównych, absolutnie zatraciłem się w ich idealnej mieszance popu i rocka — do dziś pamiętam, jak całym sobą chłonąłem rumours — jakże witalne było to doznanie; jednocześnie jednak dla zasady zacząłem kontestować ich najbardziej ograny radiowo krążek tango in the night, po który naturalnie sięgnąłem zaraz potem; nie spodobał mi się zwrot w stronę syntezatorów pozbawiający ich wcześniejsze brzmienie organiczności; lata mijały, a ja omijałem tango; jednocześnie jednak te znane mi przecież dobrze numery zaczęły dojrzewać wraz ze mną, dawne antagonizmy same zniknęły nie wiem kiedy, i gdy po latach wróciłem do tanga, okazało się, że to na swój własny sposób także znakomita płyta pokazująca inną stronę tego samego brzmienia, które przed laty tak mnie poruszyło. ♪ „you and i, pt. ii”


And then one more decade in life and music

47.

toshifumi hinata hitotsubu no umi (reality in love) 1986

to jedno z moich niedawnych odkryć, wydane zresztą w sercu lat 80. przez tę samą kultową oficynę alfa, którą znam z płyt yellow magic orchestra; i byłaby to może i rzecz zupełnie serowa, gdyby nie soundtracki do filmów studia ghibli joe hisaishiego, które niewątpliwie dzielą z tym wydawnictwem upodobanie do łączenia new age’owego ambientu z motywami impresjonistycznej muzyki kameralnej; różnica jest oczywiście zasadnicza, bo album hinaty nie jest ścieżką dźwiękową do filmu (choć mógłby być!), przez co jest to doświadczenie mniej nieobliczalne (bo soundtracki zwykle są niestety nieobliczalne); na osi czasu album hinaty zgrywa się zresztą niemal idealnie z początkami studia; sam hinata natomiast jest twórcą znacznie bardziej eklektycznym, a ta płyta nie jest najbardziej reprezentatywna dla jego stylu; angielski dziwaczny tytuł reality in love nijak ma się do oryginalnego hitotsubu no umi, które przetłumaczyć można jako morze w jednej kropli z niewydrukowanym na okładce (a jedynie na pasku obi) podtytułem krajobraz serca, które kiedyś odwiedziłem; hinata balansuje tu na granicy czegoś bardzo prawdziwego w post-romantycznym sensie i czegoś, co może zostać rozpoznane jako imitacja; gdy jednak pewne uproszczenia zaakceptujemy i damy tej muzyce wybrzmieć, może zrobić dla nas dużo dobrego; i tę opcję sam wybrałem. ♪ „reflections”, „hikari to mizu”


And then one more decade in life and music

46.

the stone roses the stone roses 1989

pamiętam, że gdy pierwszy raz sięgnąłem po stone roses jakoś na studiach skuszony kultowym statusem tego krążka (i śmiałą kompozycją z okładki, która zawsze wyglądała dla mnie trochę jak wiejski krajobraz widziany z lotu ptaka), była to zdecydowanie jedna z tych płyt, które początkowo stawiały mi opór; cóż wtedy wiedziałem o madchesterze — słonecznym, ale nieco chłodnym w ekspresji — mówimy jednak o ekspresji angielskiej; słuchałem jej wówczas całkiem sporo — zwłaszcza singlowego „i wanna be adored”, które z perspektywy, choć najbardziej ikoniczne tutaj, nie byłoby dzisiaj moim pierwszym wyborem na plejlistę, a później na wiele lat kontakt zupełnie się urwał; gdy wróciłem do płyty teraz, przesłuchałem ją czterokrotnie w ciągu dwóch dni, z poczuciem, że tego właśnie potrzebuję; może to skraj jesieni, wyjątkowo ekstremalny, gdy go porównać z tym, co znamy, ale jest też duże prawdopodobieństwo, że stęskniłem się za tą muzyką — tym jak nienachalnie, ale melodyjnie płynie i składa się w całość; to zresztą obok miami the gun club kolejna płyta, która w niesamowicie adekwatny sposób łączy to co przeszłe (psych-pop z lat 60. à la the kinks) z tym, co dopiero miało nastąpić później (blur); nie śmiałbym włączyć the stone roses w słoneczny dzień, ale jeśli deszczowego dnia potrzebuję odrobiny słońca, które jednocześnie nie wydaje się nie na miejscu — the stone roses sprawdzą się w tej roli najlepiej na świecie. ♪ „this is the one”, „i wanna be adored”


And then one more decade in life and music

45.

wojciech młynarski młynarski w ateneum: recital ’86 1987

kupiłem tę płytę kiedyś od ulicznego handlarza i chociaż w tamtym czasie nieszczególnie było mi po drodze z młynarskim jako wykonawcą własnych utworów (głównie na bazie jego repertuaru z lat 60.), ten recital z 86 okazał się szalenie zajmujący — młynarski jest charyzmatyczny, elokwentny i dowcipy, zarówno gdy wykonuje kolejne utwory, jak i gdy opowiada między nimi rozmaite anegdotki; program jest doskonale wyselekcjonowany, a formuła kameralnego recitalu znakomicie mu służy. ♪ „róbmy swoje”, „po co babcię denerwować”


And then one more decade in life and music

44.

akiko yano tadaima. 1981

akiko yano przy okazji reedycji jej dyskografii w poprzedniej dekadzie przez paryską oficynę wewantsounds okrzyknięto japońską kate bush; to oczywiście marketingowo-recenzenckie uproszczenie, ale wcale nie krzywdzące, choć obie panie tworzyły paralelne rzeczy w podobnym okresie, z dużym prawdopodobieństwem w oderwaniu, choć być może wcale nie zupełnym, od wzajemnych wpływów i powiązań; yano, przynajmniej na błyskotliwym tadaima., związana z kreatywną stajnią yellow magic orchestra w nurcie techno kayō, jest uosobieniem muzycznego oryginała; to, jak w przypadku bush, bardzo autorska mieszanka mieszająca w równych proporcjach dość szalony, ale jednak melodyjny pop z szeroko pojmowaną awangardą; płyta jest zresztą dość specyficznie ułożona, inaczej niż np. the hounds of love, gdzie na jedną stronę wciśnięto wszystkie przeboje, a drugą spowito eksperymentami — u yano pierwsze dwa i ostatnie dwa utwory złożyłyby się na absolutnie perfekcyjną prog-techno-popową epkę, z kolei materia pomiędzy nimi, to rzecz innej gęstości, artystowski głąb, który jednak nie przekracza pewnej dość istotnej granicy, za którą słuchacz mógłby poczuć dyskomfort i zacząć zadawać te same tendencyjne pytania o zasadność sztuki współczesnej. ♪ „harusaki kobe”, „tadaima.”, „rose garden”


And then one more decade in life and music

43.

prince dirty mind 1980

nie byłoby lat 80. bez purpurowego księcia; choć niewątpliwie centrum jego kariery już na zawsze w percepcji ogółu pozostanie purple rain, ja dość szybko przelałem swoje uczucia względem tego, co uznawałem za esencję prince’a, czyli syntezatorowego funku, na płytę, od której wszystko de facto się zaczęło — dirty mind z 1980 roku; formalnie był to trzeci album artysty, ale pierwszy, na którym naprawdę poszedł na całość — począwszy od przegiętej majtkowo-apaszkowej okładki, przez obezwładniający, naładowany seksualnie klimat funkowego minneapolis — w szczycie ery disco wyszarpujący szalejącą na parkietach publikę w zgoła innym kierunku; lubię tę płytę nie tylko dzięki niesamowitemu wyczuciu melodyjno-produkcyjnemu księcia, ale też dlatego, że od początku do końca opowiada mi historię; no i uwodzi mnie ta buzująca po stokroć na wielu poziomach synthfunkowa stylistyka — kolejne płyty też opowiadały historie, ale albo robiły to niekonsekwentnie (1999, around the world in a day), albo nie była to do końca historia, która przypadła mi gustu estetycznie (purple rain), albo nie byłem w stanie wczuć się w nią od a do z (parade); tak czy inaczej, podtrzymuję opinię, że lata 80. bez prince’a się nie liczą. ♪ „dirty mind”


And then one more decade in life and music

42.

van dyke parks tokyo rose 1989

biednych istotach z emmą stone sceny jej podróży statkiem zrealizowano w jednocześnie surrealistyczny, kiczowaty i majestatyczny sposób; słuchając tego krążka, wizualizuję go sobie w takim właśnie stylu; niebezpodstawnie zresztą, bo przecież żeby niegdyś dostać się z usa do japonii, trzeba było przepłynąć pacyfik; tokyo rose z początku drażniło mnie swoją staromodnie zawadiacką amerykańskością próbującą połknąć japońskie subtelności, niewiele z nich rozumiejąc; wiele lat później, gdy udało mi się wreszcie polubić ameryką i europę, zrobiłem to japońskimi oczami, a to otworzyło mi drzwi także do tej płyty, którą traktowałem wcześniej raczej jako kuriozum; van dyke parks ma do zaoferowania połamaną melodykę, kunsztowne aranże (miejscami przedobrzone dla efektu dramatycznego — tak ma być, to forma quasi-teatralna) i dziwaczne teksty opisujące zawiłe relacje osobiste, polityczne i handlowe; tokyo rose jest reliktem, na który nie było miejsca ani w codzienności lat 80., ani tym bardziej dziś; z tego też powodu jest to mój album podróżny — zabieram go ze sobą, niekoniecznie płynąc przez pacyfik, gdy mam chęć podróżować w jeszcze innym wymiarze — między epokami i rzeczywistościami; pod tym względem tokyo rose jest trochę bardziej jak książka albo jak film. ♪ „trade war”, „yankee go home”


And then one more decade in life and music

41.

duran duran rio 1982

nie jestem duranowcem, jeszcze nie tak dawno rio było jedyną płytą zespołu, której słuchałem w całości; trochę to dziwne, biorąc pod uwagę, że to jedna z tych wielkich perfekcyjnych popowych płyt lat 80., gdzie wszystko jest na swoim miejscu, a każdy kolejny numer dorównuje poprzedniemu jakością i chociaż zmienia się ich ogólny wajb, to wszystko zgrywa się w całość; swoją drogą to chyba najbardziej emblematycznie 80sowa płyta w tym zestawie, czerpiąca bez skrępowania z całego wachlarza stylistycznych atrybutów ♪ „hold back the rain”


Opublikowano

Yet another decade in life and music: 1990s

Yet another decade in life and music

miałem kilka lat, gdy w sercu lat 90. zacząłem nabierać jakiejś pierwszej świadomości muzycznej; chciałem napisać wrażliwości, ale ta ukształtowała się dużo wcześniej — repertuar piosenki dziecięcej miałem w małym palcu, gdy zacząłem odkrywać muzykę dorosłych; najpierw przez teledyski, które swego czasu zamiast reklam między programami wyświetlała telewizja, później przez kasety rodziców i dziadków, coweekendowe emisje 30 ton, wreszcie płyty z targowiska i (od święta!) z empiku oraz plejlisty telewizji muzycznych i stacji radiowych — to już w okolicach przełomu milenialnego; to nic nadzwyczajnego, wiem, ot doświadczenie pokoleniowe; chodzi mi raczej o to, że pomimo tego nigdy nie uważałem lat 90. w muzyce za moją dekadę; owszem, bywało, że jakieś wczesne wspomnienia wracały z nową siłą pod wpływem niesłyszanych dawno utworów, ale nie miałem potrzeby, by spróbować te lata 90. uczynić moimi własnymi; zmiana następowała we mnie powoli, aż wreszcie przed pięcioma miesiącami zebrałem na jednej plejliście wszystkie płyty z lat 90., jakie kiedykolwiek otagowałem sobie do odsłuchu, a także wróciłem do wielu znanych mi, by skonfrontować się z nimi na nowo; z tych odsłuchiwanych po raz pierwszy w maju tylko dwie znalazły miejsce w poniższym zestawieniu, pozostałe posłużyły za kontekst; jako że moją tylną furtkę do poznania lat 90. na nowo stanowiła muzyka japońska, to ona po anglosaskiej stanowi tutaj drugą siłę; wreszcie — jak zawsze u mnie — bywa, że piszę wprost o płytach i muzyce na nich, a czasem bardziej o sobie przez jej pryzmat; to raczej emocjonalna mapa dekady niż cokolwiek innego; być może wskaże komuś jakąś ścieżkę, ale w sumie nic pewnego


Yet another decade in life and music

50.

aqua aquarium 1997

mógłbym udawać, że to nigdy nie miało miejsca, ale byłoby to tuszowanie faktów; otóż aqua w okresie przełomu milenialnego stała się siłą rozpędu moją pierwszą ulubioną grupą muzyczną; nie ma się co czarować — w tamtym czasie dla ośmiolatka, który ten bajkowy świat, gdzie akcję swoich piosenek osadził zespół, traktował bardzo poważnie, musiało być to pierwsze istotne przymierze z popkulturą; i choć już wtedy dużo bardziej ceniłem sobie ich drugi krążek aquarius, który nie tracił nic z plastyczności debiutu, a orkiestrowe aranżacje dodawały mu disneyowskiego splendoru, do dziś żywe pozostają we mnie emocje jakie budziło we mnie aquarium; paradoksalnie jednak nigdy nie chodziło mi o „barbie girl”, które niewątpliwie wycisnęło do cna na rozmaitych frontach swój nowalijkowy urok — zarówno dzięki szalonej intertekstualności, jak i absurdalnym środkom ekspresji — hi-pitchowym wokalom w refrenie i eurodance’owej aranżacji; ja jednak w tamtym czasie jak objawienie traktowałem odsłuchy całej płyty i piosenka o barbie nie była wcale moim highlightem; pamiętam jak „doctor jones” w osadzonym w dziewiczej dżungli teledyskiem rezonowało we mnie w kontekście ulubionych zestawów lego i jakim dziwacznym doświadczeniem były odsłuchy „roses are red” zaaranżowanego bardzo prostolinijnie (żeby nie napisać — tanio), ale z wyraźnym psychodelicznym twistem; dziś raczej nie wracam do tej płyty, chociaż wciąż dumnie pręży się na półce; to raczej artefakt mojej własnej drogi przez meandry muzyki popowej i niepopowej, którą przed laty rozpocząłem jako dzieciak właśnie od tej zabawnej płyty ♪ „my oh my”


Yet another decade in life and music

49.

vanessa paradis vanessa paradis 1992

zanim pomyślicie o vanessie paradis, być może w kontekście prześladującego ją do dziś „joe le taxi”, pomyślcie o „it’s not over ’til it’s over” lenny’ego kravitza, bo to właśnie kravitz zrobił paradis tę płytę i zrobił ją w stylu być może największego kilera swojej własnej dyskografii; pomyślcie o skąpanym w słońcu pomoście między kolorowym optymizmem początku lat 90. a żywymi aranżami popu o artystowskim zacięciu drugiej połowy lat 60. — baroque popie, sunshine popie, popie psychodelicznym; tego pomostu naturalnie nie wybudowali zresztą kravitz z paradis — to był w owym czasie jeden z muzycznych trendów i chyba mój pierwszy punkt zaczepienia w muzyce lat 90., gdy byłem już dorosły; nic dziwnego, że debiut paradis tak ujął mnie przed laty; było w nim coś beztroskiego i szczerego, ale produkcyjnie całość cechowała konsekwencja stylistyczna, a większość utworów — pierwszorzędna melodyka; kravitz zresztą przyprawił tę mieszankę po swojemu bossa novą i funkiem, a młodziutka paradis z dojrzałym umiarem zaczarowała słuchaczy wokalnie, nawet w ryzykownym coverze „i’m waiting for the man” lou reeda, który tylko na pierwszy rzut oka wydaje się przypadkowy — w rzeczywistości doskonale dopełnia album, a może nawet definiuje stylistycznie jego kierunek ♪ „be my baby”


Yet another decade in life and music

48.

beck odelay 1996

becka poznałem w kolejnej dekadzie, a dopiero w jeszcze kolejnej poczułem imperatyw, żeby zanurkować w jego dyskografii i tam znalazłem odelay, które odstręczyło mnie i zafascynowało jednocześnie; na tle orkiestrowych refleksji sea change i tanecznych pląsów midnite vultures, jego szalona poćwiartowana stylistycznie i zupełnie dosłownie struktura (mieszająca brudną alternatywę, psychodeliczny vibe, hiphopowe bity, rapowane wstawki, elektroniczne riffy, folkowo-countrujące laidoutowe aranże) była czymś, co wydawało mi się odważne i szczere; z tej samej przyczyny musiałem jednak tę płytę na jakimś poziomie odrzucić; te estetyczne wolty były całkowicie nie do przyjęcia, a jednocześnie niosły ten krążek w nieprzewidywalny, ale konsekwentnie wysoko-energetyczny sposób; słuchanie go jest trochę jak bujanie się na gałęzi, która w każdej chwili może runąć na ziemię; ale może też być fajnie; albo fajnie do czasu; nie zawsze jestem w nastroju by spędzić niemal godzinę bujając się z beckiem po tych jego stylistycznych wertepach, ale jeśli akurat jestem, rzutem na taśmę wpuszczam go do mojego zestawienia ulubionych płyt lat 90., chociaż nie mogłem rozważać tego na poważnie, kreśląc luźną listę propozycji ♪ „the new pollution”


Yet another decade in life and music

47.

chris isaak forever blue 1995

mam ten album na kasecie, którą kupiłem kompulsywnie zaraz gdy ten album usłyszałem po raz pierwszy długo po tym, jak lata 90. definitywnie dobiegły końca; odkopałem akurat w tamtym momencie pacholęcego walkmana, a że kaseta była dziesięciokrotnie tańsza niż winyl, sprawa rozstrzygnęła się sama; na tym zresztą mój kasetowy revival w zasadzie się skończył — wziąłem ze sobą isaaka raz czy drugi na przechadzkę po parku, ale czułem się nie do końca komfortowo z tym miarowo szumiącym pudełkiem za pasem; ale płyta została mi w głowie; zanim na nią trafiłem, moim jedynym tropem było wyświechtane „wicked game”, kunsztowne niesamowicie w swojej śmiałej reinterpretacji klasycznej ballady; nie potrafiłem jednak wtedy nijak wyobrazić sobie jakie mogłoby być muzyczne tło tego nagrania — taki był z niego oryginał; forever blue przeszło moje najśmielsze oczekiwania — nie tylko nagle chris isaak nabrał sensu jako wykonawca i twórca, ale udało mi się odkryć muzykę zatrzymaną w czasie i pomiędzy stylistykami; forever blue to bowiem przykład rasowej americany z lat 90. zanurzonej głęboko (ale nie na tyle, by stać się pastiszem lub wpisać się w szufladkę odtwórczego retropopu) w swoich klasycznych inspiracjach przekrojem muzyki amerykańskiej lat 50. i 60. isaak jest w tym bardzo konsekwentny, a że jest niesamowitym wokalistą, niezłym songwriterem i ma w sobie masę uroku, forever blue to naprawdę znakomity krążek do słuchania na co dzień albo od święta ♪ „go walking down there”


Yet another decade in life and music

46.

grzegorz turnau to tu, to tam 1995

jednym z moich najwcześniejszych związanych z muzyką wspomnień jest teledysk do „cichosza” turnaua, który namiętnie w połowie lat 90. zamiast reklam emitowano swego czasu w telewizji polskiej; to też być może była jedna z pierwszych dorosłych piosenek w moim dziecięcym repertuarze piosenek do nucenia pokątnie i wyśpiewywania całkiem otwarcie; to jednak nie przełożyło się w kolejnych latach na moje turnauem zainteresowanie; uważałem go w najlepszym razie za sztywniaka śpiewającego dla starych bufonów; miałem poczucie, że słowne szarady są dla niego ważniejsze niż forma i treść; teraz gdy sam jestem stary, a kontekst dla muzyki turnaua mam szerszy, sprawy zdają mieć się inaczej; od pewnego czasu mimochodem zaprzyjaźniałem się tête-à-tête z kolejnymi turnaua utworami, a wszystkie tropy prowadziły do to tu, to tam, które choć miało być upiornie monotonne ze względu na prymat tekstu nad muzyką i fortepianowe aranże, a okazało się zaskakująco zręcznie zrównoważone, kipiące od intrygujących interpretacji nawet ciekawszych tekstów; piszę o tym tak, jak gdybym po raz pierwszy się właśnie teraz z nimi mierzył, w rzeczywistości spotkań przez lata było wiele, tylko ja nie zawsze byłem tak uważny ♪ „pompa”, „natężenie świadomości”


Yet another decade in life and music

45.

stereolab emperor tomato ketchup 1996

z jednej strony dyskografia stereolab wydaje się, ze względu na specyficzną melodykę i zajmujący charakter, dość monolityczna, z drugiej zawsze miałem poczucie, że jej najjaśniejszym punktem w rozumieniu ogółu jest właśnie emperor tomato ketchup z 1996; z jakiegoś powodu tę właśnie płytę wybrałem sobie do przesłuchania lata temu, a później wracała do mnie albo ja do niej w tej czy innej formie; zdziwiło mnie zatem dość mocno, że zarówno komercyjnie, jak i krytycznie lepiej przyjęto kolejne dots and loops, którego słuchałem po raz pierwszy dopiero niedawno i też jest super; jednak moim głównym skojarzeniem ze stereolab na zawsze pozostanie ketchup, ketchup lejący się, o wręcz podejrzanej konsystencji, ale bardzo smaczny; taka też jest ta płyta; to płyta o podejrzanej konsystencji i to jest jednocześnie nietypowy komplement i mój największy zarzut względem i tego krążka, i muzyki stereolab ogólnie; to świetnie zrealizowana hipnotyzująca mieszanka stylów retro i futuro pod flagą indie rocka z francuskim twistem (czy raczej — avec une touche française), który cholernie dodaje jej animuszu; słucha się tego całościowo genialnie — to muzyka stworzona dla formatu płyty długogrającej — ale trudno się jej zaczepić; ja jestem prostym słuchaczem — potrzebuję singla; nie przeczę, że u stereolab nie ma kompozycji quasisinglowych, ale jednak tutaj wszystko płynie; gdyby jednak nie stereolab, być może ani arcade fire, ani sufjan stevens nie zrealizowaliby swoich najlepszych nagrań w sposób, w jaki to zrobili ♪ „metronomic underground”


Yet another decade in life and music

44.

depeche mode violator 1990

niewątpliwa kulminacja kariery depeche mode i płyta, którą można podzielić ich dyskografię na pół; to raczej symboliczne niż faktycznie przejście od synth popu do alt rocka, dzięki czemu wszystkie te dotychczas jednak dość chaotyczne, ale dojrzewające do swoich faktycznych form pomysły melodyczno-brzmieniowe doczekały się swojej najbardziej wyrafinowanej formy; daleko mi do miłośnika depeszy, a na violatorze nie ma moich ulubionych piosenek grupy, ale jest coś obezwładniająco pociągającego w sterylnym i na wpół mechanicznym, ale jednocześnie pełnym bardzo organicznego, cielesnego wręcz napięcia brzmieniu tego albumu; nawet radiowe „enjoy the silence”, które normalnie nie miałoby prawa mnie uwieść, włączone w ciąg krążka odsłania produkcyjną wirtuozerię; violator, za każdym razem, gdy poświęcę mu trochę uwagi, zabiera mnie do bardzo namacalnego dystopijnego świata, który, chociaż na co dzień nie jest moim światem, w tym wydaniu cholernie mnie bierze ♪ „world in my eyes”


Yet another decade in life and music

43.

d’angelo brown sugar 1995

słuchanie voodoo w liceum uważam za jedno z formatywnych dla mnie muzycznych doświadczeń, takie po którym nie ma już powrotu do tego, co było wcześniej; w tym kontekście brown sugar zawsze było dla mnie rozczarowujące, chociaż chyba wcale nie musiało; na swoim naprawdę zręcznie i ponadczasowo wykrojonym debiucie d’angelo na zawsze zredefiniował to, czym i jaki mógł być neo-soul — czerpał przy tym oczywiście z soulowej klasyki, nie pozostawał dłużny produkcyjnym trendom epoki, ale jednak to właśnie on (m.in; wraz z alim shaheedem muhammadem z atcq i ich stałym współpracownikiem bobem powerem czy raphaelem saadiqiem) urzeczywistnił to na tym krążku; mimo tego dość oczywistego osiągnięcia, długi cień voodoo całkowicie zakrył dla mnie jakąkolwiek możliwość postrzegania brown sugar w jego własnym kontekście; stąd zawsze, mimo jego niezaprzeczalnego kunsztu wokalno-produkcyjnego brown sugar wydawało mi się niewypełnioną do końca przestrzenią; słuchając, szukałem trąbki roya hargrove’a, charakterystycznych bębnów questlove’a, kolejnych wokalnych i dźwiękowych warstw, które uczyniłyby strukturę kolejnych numerów mniej przejrzystą; brown sugar zupełnie błędnie brałem za oczywistość, wydawało mi się zbyt proste; dopiero gdy wróciłem do płyty teraz, pozostawiając voodoo poza zasięgiem, w nowym milenium, brown sugar udało się zaintrygować mnie na własnych zasadach; doceniłem niezrównane połączenie quiet stormu z hiphopowymi bitami, jazzujący laidbackowy vibe, przeprosiłem się z tytułowym utworem, który dotąd nie mógł wybrzmieć w pełni swojego potencjału — blokowała go klątwa voodoo ♪ „cruisin’”, „when we get by”


Yet another decade in life and music

42.

tatsurō yamashita cozy 1998

jeśli myślicie, że estetyka city popu wyczerpała się w latach 70. i 80., ta płyta skutecznie podważy to jakże błędne przekonanie; tatsurō yamashita, żywa legenda japońskiego popu i jedna z sił napędowych gatunku, do dziś z powodzeniem kultywuje swój niepowtarzalny styl, a wydane w szczycie lat 90. cozy to późny w kontekście szczytu jego scenicznej kariery, ale bynajmniej nie spóźniony klasyk; yamashita z powodzeniem korzysta z dobrodziejstw objętości płyty kompaktowej, zbierając wydawane w ciągu poprzednich pięciu lat single i dopełniając je nowymi nagraniami do 72 minut; efekt jest, zgodnie z tytułem, przytulny i nostalgiczny, bo metody produkcyjne yamashity szczęśliwie oparły się wszelkim trendom epoki; to wielka słoneczna autostrada począwszy od połowy lat 60. i ukochanych przez yamashitę (i przeze mnie) beach boysów, przez organiczny progresywny, ale lekki w odbiorze pop lat 70. aż do lat 90., do której słowem kluczem jest hohoemi, czyli uśmiech; to muzyka, która w pewnym sensie nie zestarzała się ani o dzień, bo ze względu na swój charakter od samego początku była naturalnie ponadczasowa ♪ „fragile”, „donuts song”


Yet another decade in life and music

41.

étienne daho singles 1998

mój największy problem z dyskografią daho jest taki, że choć uwielbiam do niego wracać, nie potrafię wybrać jednej ulubionej płyty; w formie długogrającej daho zawsze wydaje mi się nierówny; wydane pod koniec dekady singles zbiera strony a singli z lat 80. i 90., co w dużej mierze rozwiązuje wspomniany wcześniej dylemat; to znakomita selekcja francuskiego popu, trochę jedynie egzaltowanego ♪ „comme un igloo”


Yet another decade in life and music

40.

dixie chicks wide open spaces 1998

jeśli kiedykolwiek skrytykowałem czyjąś ulubioną popową płytę za jej generyczny radiowy vibe czy archaiczną produkcję, tutaj możecie się odegrać; wide open spaces trafiła na mnie lata temu w jakimś koszu wyprzedażowym, a ja bezwiednie wyciągnąłem do niej pomocną dłoń — chicks miały u mnie fory za świetną płytę, którą dekadę później zrobił im rick rubin; nie byłem jednak absolutnie gotów na tę muzykę i przez długi czas płyta leżała na półce; gdy jednak trio wróciło z gaslighterem, a ja zacząłem odświeżać sobie ich repertuar, zabrałem całą ich dyskografię do samochodu i w ten sposób swojskie (wtedy jeszcze nie dla mnie, ale to koniec końców dobre słowo, by ten krążek opisać) wide open spaces stało się być może jedną z najczęściej przeze mnie słuchanych płyt w ogóle, a przynajmniej w ostatnich latach, kiedy w muzycznej galerii handlowej uprawia się niestrudzony window shopping, a z rozlicznych ulubionych płyt raczej tworzy się artefakty niż znajduje się w nich towarzyszy dnia codziennego; a to jest właśnie taka płyta na co dzień, utrzymana gdzieś pomiędzy organicznym country popem a country neo-tradycyjnym; jest też kilka bardziej ckliwych balladowych momentów, ale jest tym jednak całkiem sporo charakteru, a numery, nawet jeśli pozornie dość banalne, przy bliższym poznaniu bronią się jakościowym songwritingiem ♪ „tonight the heartache’s on me”


Yet another decade in life and music

39.

yoshiaki ochi natural sonic 1990

natural sonic yoshiakiego ochi to płyta, którą z całym przekonaniem można określić jako odkrytkę — zagubioną w czasie i przestrzeni przez prawie dwie dekady aż do premiery skarbnicy japońskiego ambientu i new age’u — składanki kankyō ongaku wydawnictwa light in the attic; to muzyczny świat, z którego istnienia do tamtej pory nie zdawałem sobie sprawy; gdyby nie przypadek nigdy nie przypuszczałbym też, że to estetyka, której potrzebowałem w swoim życiu; bardzo szybko stało się to jednak dla mnie absolutnie jasne i niebawem zacząłem chwytać za kolejne nitki i docierać do oryginalnych kontekstów umieszczonych na płycie utworów; wśród tych kontekstów natural sonic ochiego stał się nawet jeśli nie moim ulubionym odkryciem, to jednym z tych, które najlepiej wpisały się w moją codzienność; to dziesięć opartych głównie o perkusjonalia, ale zaaranżowanych w duchu ambientalno-new-age’owym instrumentalnych kompozycji, rozmyślnie ułożonych w hipnotyzujący cykl; muzyka, która harmonizuje i wycisza, ale jednocześnie pobudza i zajmuje; osobliwy dźwiękowy pejzaż jakiejś odległej krainy, pomysł na niezobowiązującą ucieczkę w wyobraźni po długim dniu w pracy ♪ „ear dreamin’”, „dawning”


Yet another decade in life and music

38.

księżyc księżyc 1996

absolutnie niezwykła płyta w kontekście polskiej muzyki i muzyki lat 90. w ogóle; czerpiąca garściami z folkloru, ale przetwarzająca go kreatywnie surrealistyczna dźwiękowa baśń, która przez długi czas z każdym kolejnym odsłuchem daje się odkrywać na nowo; z początku wyobrażałem ją sobie bardziej pastoralnie i być może dlatego potrzebowałem więcej czasu, aby się z tą piękną muzyką oswoić na jej zasadach; księżyc bowiem meandruje pomiędzy rozmaitymi nastrojami, nie stroniąc przy tym od awangardowych zrywów, które pewną pozorną harmonię rozbijają nieco zbyt definitywnie; jest w tym coś z horroru i być może dlatego, choć obcowanie z księżycem sprawia mi olbrzymią przyjemność, nigdy pewna bariera między nami nie zostanie przekroczona ♪ „zakopana”


Yet another decade in life and music

37.

nick cave and the bad seeds let love in 1994

w dyskografii cave’a, którego raczej cenię niż przeżywam, zawsze byłem wielkim orędownikiem „murder ballads”; plugawe historie z folkowym rodowodem w formie słowno-muzycznej absolutnie im odpowiadającej — na swój sposób mnie to uwodzi, choć zawsze gdy do tej płyty wracam, okazuje się, że działa na mnie bardziej koncepcja płyty niż sama zawartość; są tam momenty znakomite, ale całość wydaje się niezbalansowana; inaczej jest w przypadku chyba najbardziej kultowej z kultowych w dyskografii cave’a płyt — „let love in” eksploruje ten sam gotycki nastrój, który szczodrze z rozbiegu przypisuję „balladom”, ale robi to w sposób bardziej koherentny; jego jądro jest gęste, posępne, zapalne i rozlewa się, wypełniając kolejne utwory; dzięki temu dotychczas pozbawiony życia październik przybiera formy obsesyjne, popędliwe i twórcze; trzymam tego cave’a na podorędziu w otoczeniu mu właściwym: timber timbre, pj harvey, toma waitsa czy schyłkowego leonarda cohena, na czarną godzinę, by ją rozjątrzyć, rozczerwienić, zabielić nawet ♪ „do you love me?”


Yet another decade in life and music

36.

aaliyah one in a million 1996

istnieją też płyty-duchy, które są obecne w naszym życiu w sposób niebezpośredni, ale jednak nie da się podważyć ich wpływu na nas i nasze inne muzyczne wybory; dla mnie takim krążkiem od zawsze było one in a million — stadium pośrednie między niedojrzałym debiutem a katartycznym finałem, w dodatku wykoncypowane tak, by zająć całą możliwą powierzchnię płyty kompaktowej; z tych dwóch powodów one in a million towarzyszyło mi, przez lata i regularnie, ale raczej we fragmentach; i chociaż dzisiaj też zupełnie naturalnie wolę podzielić sobie odsłuch na części — być może to nigdy nie będzie album, który połykam w całości — ujmują mnie wielowarstwowe wokale aaliyah, subtelne i dynamiczne zarazem, które jak się okazało po latach, skutecznie wyznaczyły nowy kierunek wokalny w kobiecym r&b, oraz niuanse produkcyjne timbalanda w tym odległym 1996 roku, dzięki którym pozornie schematyczne numery mid-tempo nabierają nieoczekiwanego wyrazu, jak wtedy, gdy w połowie zdającego się płynąć bez końca „choosey lover” następuje przeskok na nowy bit, co przyjemnie konfunduje, hipnotyzuje wręcz odbiorcę aż samego końca ♪ „everything’s gonna be alright”, „choosey lover”


Yet another decade in life and music

35.

denki groove orange 1996

z jednej strony krytykuję tanie poczucie humoru świetlickiego, z drugiej sam odbieram sobie prawo moralne do takich osądów, wynosząc na piedestał denki groove, u których humor podobnego rodzaju stanowi trzon działalności; orange to najgorszy rodzaj płyty — definicja hardej wixy, która jest jednocześnie pastiszem i zupełnie na poważnie; jakby horda znerwicowanych kaishainów w piątkowy wieczór wyległa do barów karaoke i sytuacja wymknęła się spod kontroli; kac vegas po japońsku, tylko w formie stricte muzycznej; jest w tym wszystkim jednak jeden detal, który nie tylko ratuje sytuację, ale odwraca jej odbiór o sto osiemdziesiąt stopni — wyobraźnia; porównajmy kac vegasdruhnami kristen wiig, a potem jeszcze druhnybarbie grety gerwig — wyobraźnia jako umiejętność operowania absurdem, przeważa szalę; a trzeba dodać, że gdy denki groove bawili się sprowadzonym z europy i ameryki techno, wciąż była to w japonii rzecz względnie nowa ♪ „dare da!”


Yet another decade in life and music

34.

primal scream screamadelica 1991

screamandelica primal scream była dla mnie zawsze, czy raczej od kiedy ją poznałem lata temu, czymś całkiem oczywistym; kreatywnie zacierającym granice pomiędzy muzyką gitarową a taneczną, owszem, ale mnie zawsze tego rodzaju odważne połączenia interesowały, raczej niż odstręczały; nie było dla mnie oczywiście zaskoczeniem, że w owym 1991 roku screamandelica zburzyła pewien niewidzialny, ale namacalny mur między odizolowanymi do tej pory muzycznymi światami; z pewną ekscytacją odkryłem jednak, że trzydzieści lat później wciąż wielu uznaje ten krążek za kontrowersyjny, niewystarczająco gitarowy lub nadmiernie taneczny, co wbrew pozorom nie musi wcale sprowadzać się do tego samego zarzutu; i jakkolwiek rozumiem, że nie każdemu hasło w tytule jednego z numerów „don’t fight it, feel it” może sprzedać mindset na ten słoneczny trip, dla mnie od zawsze to był klucz do tego krążka; rzecz nie jest wybitna, klasyczny status zawdzięcza w dużej mierze pomysłowi na siebie, niektóre numery wyciągnięte z kontekstu płyty wydają się zmierzającymi donikąd szkicami, ale jako całości współdzielącej pieczołowicie wyważoną dynamikę i psychodeliczny vibe, płyty naprawdę słucha się pięknie; to wycieczka do jakiegoś lepszego miejsca, gdzie niebo jest bardziej niebieskie, a trawa bardziej zielona ♪ „movin’ on up”


Yet another decade in life and music

33.

świetliki o.gród k.oncentracyjny 1995

napisać, że gdy pierwszy raz usłyszałem debiut świetlików, czułem się zbity z tropu, to mało; nie miałem pojęcia, co z tym zrobić; do niczego mi to nie pasowało — świetlicki, zupełnie zresztą zasadnie, wydał mi się antypatyczny, utworom opartym na jego deklamacjach brakowało melodii, a kontekst był całkowicie surrealistyczny; teraz myślę, że mogłem w sumie wyjrzeć przez okno z otwartą głową i uznać, zasadnie, że wszystko to co słyszę, pozostaje w zupełnie naturalnej symbiozie z tym, co piętrzy się dookoła mnie — nawet nie tylko w wietrzne jesienne popołudnia, ale w ogóle; ale wciąż było wtedy we mnie za dużo jakiejś jasnej idei zakłamującej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; nie potrafiłem tego przyjąć; myślę, że wrota w kierunku świetlickiego otwarły się dla mnie jakoś w okolicy premiery zabij to i wyjedź z tego miasta wilczyńskiego, który co prawda umuzyczniono nalepą, ale równie dobrze można byłoby wykorzystać świetlickiego; film zresztą nie stanowił dla mnie jakiegoś estetycznego przełomu, był raczej punktem, który uzmysłowił mi, że jestem już gotowy na przyjęcie tej wewnętrznej pluchy, która dała podwaliny mizantropicznemu, sarkastycznemu, dosadnemu, ale też jakże przecież poetycznemu światu świetlickiego; i wtedy w o.grodzie k.oncentracyjnym rzeczy zaczęły dla mnie znajdować swoje miejsca, a i ja sam odnalazłem w sobie miejsce dla niego — zupełnie naturalnie; w końcu zaakceptowałem, że też jestem częścią tej paskudnej poetyki, że ja nie jestem pełen bez niej, a ona może i jakoś do mnie wyciąga swoje chude długie palce; jedyne, co w dalszym ciągu mnie odstręcza to jakieś takie poczucie w polsce lat 90., że nie można było takiej płyty zrobić na poważnie, bez doprawienia jej tu i tam dozą jakiegoś dziadowskiego gówno kabaretu; mam jednak ten przywilej, że mogę te elementy z plejlisty usunąć na wieki, co zresztą nie bez satysfakcji uczyniłem ♪ „opluty (44)”, „nieprzysiadalność”


Yet another decade in life and music

32.

ride going blank again 1992

po raz kolejny płyta, której fundamentem są brudne shoegaze’ujące gitary, i po raz kolejny w innym ujęciu; going blank again to doskonała fuzja poprockowych melodii i alternatywnego psychodelicznego brzmienia w zaskakująco słonecznym ujęciu; o ile jednak na loveless (także łączącym shoegaze i pop w mistrzowski sposób) melodie są głęboko zakopane pod trudną do przeniknięcia dźwiękową tkanką, ride wychodzi prostolinijnie naprzeciw słuchacza, pożyczając inspiracje od the stone roses, wczesnego r.e.m., może nawet prefab sprout, i dokładając brzmieniową cegiełkę do rodzącego się właśnie britpopu; niezależnie jednak od tego, z której strony do tego krążka się zbliżymy, czy poświęcimy mu więcej zainteresowania, czy pozwolimy wtopić się w tło, trudno będzie zanegować jego ładunek energetyczny ♪ „twisterella”


Yet another decade in life and music

31.

the roots things fall apart 1999

chociaż z całą pewnością nie można nazwać things fall apart płytą soulową, dla mnie zawsze będzie to swoisty prequel do wydanego rok później voodoo d’angelo — jeden z tych albumów, które nieodwracalnie zmieniły moją percepcję muzyki, a przez to i moje życie w ogóle; obie, podobnie jak mama’s gun badu i like water for chocolate commona (które jednak pozostały stylistycznie nieco obok), były zresztą nagrywane w tym samym czasie w electric lady studios przez nieformalny wówczas kolektyw twórczy soulquarians pod wodzą questlove’a i nieodżałowanego j dilli; wkładu questlove’a w oba projekty nie da się zresztą przecenić i analogia między obiema płytami, która od zawsze była dla mnie oczywista, wynika właśnie z charakterystycznej oprawy rytmicznej questa; produkcyjnie zresztą grupa bardzo naturalnie inkorporuje elementy jazzowe, co nie jest w żaden sposób wyjątkowe w kontekście ich dyskografii, ale daje mi, jako słuchaczowi średnio wkręconemu w amerykański społeczno-polityczny rap, naturalny element zaczepienia, co czyni każdorazowy przelot przez things fall apart niesamowicie satysfakcjonującym ♪ „the next movement”, „dynamite!”


Yet another decade in life and music

30.

the flaming lips the soft bulletin 1999

zacząłem słuchać flaming lips dekadę po tym, jak ukazał się the soft bulletin, w okresie premiery embryonic; w krótkim czasie zachwyciłem się wówczas yoshimi’m, zaintrygowałem at war with the mystics, które ukazało się także na dvd-audio w 5.1, na temat którego ktoś gdzieś w internecie zapiał, że jest zjawiskowe i na tym wyobrażeniu, jak ta zjawiskowa edycja mogłaby wybrzmieć i dla mnie, gdybym miał tę płytę i odtwarzacz do niej, zbudowałem sobie wyobrażenie o flaming lips; prawda jest taka, że nigdy więcej w życiu nie słuchałem tyle flaming lips, co wtedy; czwartym i ostatnim elementem mojej ówczesnej zajawki było wydane u schyłku lat 90-tych the soft bulletin, które zdeklasowało dla mnie ich kolejne krążki od pierwszego odsłuchu — tyle pamiętam; wracałem później do tej płyty, ale bez odpowiedniej higieny odsłuchu i gdy stanąłem przed nią teraz, choć brzmiała znajomo, musiałem dokonać pewnej rekonstrukcji, która udała mi się całkiem nieźle — każdy kolejny odsłuch, a było ich ostatnio kilka utwierdził mnie w przekonaniu, że to jest to, cokolwiek miałoby tym być; myślę, że może całkiem zrównoważona proporcja pomiędzy tym, jak normalna jest to muzyka, a jej psychodelicznym, spacerockowym szytem; to album, słuchając którego, można odnieść wrażenie, że człowiek powoli, całkiem naturalnie zaczyna unosić się w powietrzu — nie ma w tym zresztą nic dziwnego; w kontekście tej muzyki to zupełnie adekwatny stan; jednocześnie flaming lips są w tym wszystkim mocno pogrążeni w jakiejś melancholii, która nie jest jednak dojmująca; jest naturalna, podobnie jak naturalna jest melodyka tej płyty — znowu nie nadzwyczajna, ale nienachalnie przyjemna, niebanalna na tyle, że nie da się tej płyty zbyt szybko wyczerpać, no i licująca z warstwowymi aranżami, które z kolei doskonale oddają wszystko inne; w tamtym okresie, gdy poznałem i zachwyciłem się the flaming lips, to właśnie ich produkcyjna wirtuozeria ujęła mnie najbardziej; i teraz z przyjemnością odkryłem to na nowo ♪ „what is the light?”, „waitin’ for a superman”


Yet another decade in life and music

29.

willie nelson spirit 1996

był czas, że nie rozumiałem fenomenu williego nelsona; moi ulubieni muzycy śpiewali jego piosenki i mówili o nim czule, a ja sięgałem po jego utwory i odkładałem je obojętny; potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, że potrzebuję w swoim życiu muzyki williego być może bardziej niż jakiejkolwiek innej; gdy śpiewa, czuję się dobrze i bezpiecznie, nawet gdy są to rzeczy melancholijne, a może właśnie szczególnie wtedy; melancholijny willie sprawia bowiem, że rzeczy niełatwe wydają się proste — ich natura jest zupełnie ludzka, a pewna harmonijność w (z braku lepszego słowa) konfrontacji z człowieczeństwem, która jest immanentną częścią jego sposobu bycia i twórczości, daje mi oparcie, gdy sam kluczę; spirit to jedno z takich sekretnych przejść, za którym znajduje się prawdziwy i szczery willie, w kameralnym anturażu opowiadający swoje historie w formie klasycznych ballad country; jest w tym wiele goryczy, ale zmiękczonej oddaniem i przełamanej zrozumieniem ♪ „she is gone”, „your memory won’t die in my grave”


Yet another decade in life and music

28.

the jayhawks hollywood town hall 1992

jest takie miejsce gdzieś pomiędzy sierpniowym zachodem słońca na przedmieściu a lutowym mroźnym porankiem na przysypanej śniegiem wsi, jakaś abstrakcyjna przestrzeń we mnie, którą w pełni realizują nagrania the jayhawks; w ich aż do kości amerykańskim alternatywnym folk-roots-country-rockowym sosie zawiera się cała wielka historia amerykańskiej americany — od the band po steve’a earle’a; mają też talent songwriterski i wykonawczy, choć nie jestem pewien, czy tego typu muzyka zrodzona z jakiejś międzypokoleniowej, pozostawionej poza czasem synergii nadaje się do tego, żeby komplementować ją na tym poziomie; chodzi bardziej o to, jakie emocje przekazuje i wywołuje; tego ja szukam na tym krążku, ilekroć mam taką potrzebę; nie jestem przy tym absolutnie przekonany, że hollywood town hall to najlepszy album the jayhawks; zwykle słucham mozaiki ich nagrań zebranych z rozmaitych krążków, dopóki wołanie we mnie nie ucichnie; wybrałem ją, ale polecam też uwadze kolejne dwie tomorrow the green grasssound of lies — pięknie dopełnią ten słodko-gorzki pan-amerykański tryptyk ♪ „take me with you (when you go)”


Yet another decade in life and music

27.

dr. octagon dr. octagon 1996

wiem, że kool keith to jeden z tych raperów, którzy do dziś mają mocny cult following, ale ja nigdy nie byłem fanbojem; doceniam specyficzną mieszankę błazeństwa i inteligencji, która stanowi trzon jego scenicznej persony, niewątpliwie ma też rapowe kwalifikacje i naprawdę nienaganne flow i to wszystko procentuje także na tej płycie; ale nigdy mnie tym nie porwał jak chociażby del the funky homosapien, którego, ilekroć usłyszę, morda mi się cieszy; mimo tego dr. octagon jest płytą zupełnie niesamowitą — kool keith oczywiście dostarcza treści, prowadzi tę historię przez jakieś niewyobrażalne wertepy, kosmiczne odziały szpitalne, itd., ale sedno tej płyty stanowią dźwiękowe kolaże dana the automatora, który tę płytę wyprodukował na skraju hiphopowego twardogłowia i hiphopowej awangardy, z boombapowym fundamentem, turntablistyczną przerwotnością i horrorcore’owym kosmicznym i hypnotyzującym posmakiem; nie bez kozery wspomniałem dela, wraz z nim doprowadzi temat do perfekcji cztery lata później na krążku projektu deltron 3030, ale dr. octagon nie pełni tu wyłącznie roli preludium — to inna historia, mniej epicka, a bardziej garażowa, niewiarygodnie zajmująca ♪ „blue flowers”


Yet another decade in life and music

26.

mishio ogawa 4 to 3 1991

zastanawiałem się nad tym przy okazji tego zestawienia, jak zmienia się kryterium anachroniczności brzmienia; problem zawieszenia brzmienia w czasie względem aktualnych trendów, coś co niewątpliwie ciąży większości płyt, których dotyczy w momencie ich premiery, po 30 latach w zasadzie traci jakiekolwiek znaczenie; pojawia się za to niechybnie kontekst tych 30 lat, po których możemy próbować ocenić, czy muzyka zestarzała się dobrze czy źle, czy jest w niej coś ponadczasowego, co sprawia, że kwestia upływu czasu staje się problemem wtórnym; 4 to 3 mishio ogawy jest doskonałym studium tego zagadnienia; wydany w 1991 roku krążek produkcyjnie wydaje się przynależeć jeszcze do lat 80., jest przy tym na tyle różnorodny instrumentalnie, że choć można wpisywać go w rozmaite konteksty, sam jest dla siebie najlepszym kontekstem; z jednej strony można uznać go za schyłkowy przykład syntezatorowego kayōkyoku, z drugiej jego słoneczna natura i progresywne spektrum wpływów przybliżają go nawet do spadkobierców city popu, jego artystowska natura, post-new-age’owy vibe i korzenie tkwiące w nowej fali są nie do podważenia, ale koniec końców trudno znaleźć dla niego bezpośrednią analogię; to przy tym rzecz jak najbardziej popowa, bogato i różnorodnie zaaranżowana, kładąca nacisk jednocześnie na rytmikę i na melodykę, niedająca nazwać się prostolinijną, ale też nie przekombinowana; baśniowa okładka dobrze oddaje charakter tych kompozycji związanych z szeroko rozumianą rzeczywistością jedynie do pewnego stopnia; to muzyka, która niechybnie należy do przeszłości, ale czyni z tej przynależności swój atrybut — nie znajdując swojego odpowiednika w teraźniejszości, nie podlega konwencjom o anachroniczności brzmienia, nawet jeśli mogło się tak wydawać, gdy ukazała się w 1991 roku ♪ „okashi na gogo”, „nobara”


Yet another decade in life and music

25.

electric wizard come my fanatics… 1997

mimo mojego przywiązania do dopethrone i sentymentu do black masses, od którego zacząłem de facto słuchanie electric wizard, to come my fanatics zdaje się najpełniej oddawać to, co w muzyce grupy lubię najbardziej; otępiający głębią gitarowy groove, świdrujące elektryczne riffy przyprawiające o dreszcze, rozlewające się niemal bezładnie kompozycje, ale jednak jakoś zakulisowo okiełznywane; wszystko to ma oczywiście akompaniować jakimś mrocznym nocnym rytuałom, które ja pozostawiam w sferze wyobraźni; to, co odróżnia jednak ten krążek od swojego niemożliwie bardziej sławnego następny, to namacalna formatywność konwencji, która tam była już właściwie potwierdzana; i ten kreatywny proces uwzględniał odstępstwa od ortodoksji, ponieważ nie istniało jeszcze do końca brzmienie zespołu i nie zgromadziła się wokół horda słuchaczy o zamkniętych głowach, którzy mogliby na nią rzucać klątwy (finansowe); dzięki temu chociażby mamy tutaj fantastyczny eksperymentalny numer „ivixor b/phase inducer”, absolutnie poza kanonem dorobku zespołu ze względu na niezrozumienie zakutego fandomu ♪ „doom mantia”, „ivixor b/phase inducer”


Yet another decade in life and music

24.

sheena ringo muzai moratorium 1999

ciekawa sprawa, ta płyta; wydana na przełomie milienialnym, w czasie, gdy na całym świecie sprzedawano więcej fizycznych kopii albumów długogrających niż kiedykolwiek wcześniej i później, to jedna z tych wielkich płyt-pomników japońskiego rocka, wymieniana jednym tchem z kolejnym shōso strip, które kontynuowało gitarowy schemat debiutu; gdy w połowie roku wreszcie reedytowano na winylach dyskografię sheeny, nie płakałem, gdy spóźniłem się z zamówieniem tego albumu — nigdy nie był mi szczególnie bliski — zacząłem słuchanie sheeny od jej bardziej współczesnych rzeczy, gdzie gitary ustąpiły miejsca elektronice i orkiestrowemu jazzowi wokalnemu; ale od tego czasu zacząłem nerwowo przeglądać oferty sprzedaży muzai moratorium i ten brak, który nie miał mi wcale przeszkadzać, stał się impulsem, by zacząć tej płyty słuchać na poważnie; wielu japońskich słuchaczy uważa ten album za opus magnum dyskografii artystki, ja będę bardziej ostrożny w ocenach — niewąpliwie gitarowa odsłona ringo, z jej mocno 90sowym produkcyjnym sznytem, ale też melodiami wybuchającymi popowymi refrenami, które śmiało można by zestawiać z tymi późniejszymi, jest dla mnie odrobinę zbyt prostolinijna, o ile sama sheena ringo kiedykolwiek była prostolinijna; ta oczywista sprzeczność pchnęła ten krążek wysoko na mojej liście ♪ „tadashii machi”, „sido to hakuchūmu”


Yet another decade in life and music

23.

gas zauberberg / königsforst 1998

do klasycznego gasa z lat 90. dotarłem dopiero po narkopopachrauschach, gdy już wiedziałem, które odcienie techno mogę uznać choć trochę za moje; do płyt zauberbergkönigsforst, obu wydanych na przestrzeni 1998 roku i z tego powodu śmiało zaprezentowanych przeze mnie w dwupaku, usiadłem więc już jako tako wyedukowany i mający pojęcie o tym, czego się spodziewać; gas komponuje nocne pejzaże, chociaż pożycza wiele z ambientu, nie sposób uznać, że jest oniryczny; jest w jakiś sposób szorstki i w jakiś sposób organiczny, ale nie są to sposoby bycia z tych oczywistych; specjalizuje się w hipnozie, w koncepcyjnych wędrówkach, wprowadzany przez niego trans ma w sobie coś z rave’u, ale tylko częściowo; bywa surrealistyczny lub kojący; zauberbergkönigsforst to dwa kolory tego zmysłowego spektrum, niezupełnie przeciwstawne, raczej ujmujące niuansami; to muzyka-plastelina, może dlatego tyle potrafię z niej czerpać, bo układa się do mnie tak, jak akurat tego potrzebuję ♪ „zauberberg 3”, „königsforst 5”


Yet another decade in life and music

22.

sequentia canticles of ecstasy 1994

nie jest to być może brzmienie lat 90., a ze mnie żaden znawca średniowiecznej muzyki chóralnej, ale canticles of ecstasy niemieckiej grupy sequentia z utworami mistyczki i kompozytorki hildegardy z bingen żyjącej przed 900 laty, zajmuje szczególnie miejsce w moim życiu; nie jest to muzyka, której słucham nieprzerwanie, ale gdy jej potrzebuje, nic nie jest w stanie jej zastąpić; uczucia, które tej muzyce towarzyszą, są trudne do rozplątania; pradawne hymny w tym kunsztownym wykonaniu mają w sobie coś podniosłego i tajemniczego, a jednocześnie medytacyjnego i kojącego; są w nich miłość, tęsknota i trudna do opisania głębia; wreszcie poczucie jakiegoś ponadczasowego przymierza, którego nie da się sfingować ♪ „ave maria, o auctrix vite”


Yet another decade in life and music

21.

sheryl crow sheryl crow 1996

w latach 90. kategoria muzyczna „singerka/songwriterka z gitarą” pękała w szwach; moją dziewczyną z gitarą z wyboru została sheryl crow, choć wyboru dokonałem niezbyt świadomie i już w kolejnej dekadzie, kiedy zafascynowany ameryką miałem poczucie, że crow jest trochę country, a to był wtedy świat zupełnie niedostępny tutaj w europie — nie grano tej muzyki w radiu, nazwiska wielkich gwiazd były zupełnie anonimowe, płyty trzeba by w ciemno sprowadzać zza oceanu; crow natomiast była międzynarodową gwiazdą popu, była przy tym mniej sterylna niż pozbawiona gitary shania twain, mniej dramatyczna i balladowa niż (również bez gitary) faith hill, ale bardziej country niż gitarowa alanis morrissette; jej druga płyta nie była moim pierwszym wyborem, ale gdy kilka lat później na fali masowych przecen płyt cd postanowiłem zostać kompletystą dyskografii moich wówczas ulubionych wykonawców, trafiła w moje ręce w podobnym czasie co pozostałe; z początku wolałem crow bardziej współczesną i mniej rockową (bo country w jej muzyce było jednak mniej niż mi się wydawało), ale przez lata rozproszonych bardziej towarzyszących niż uważnych odsłuchów, przekonałem się o bezsprzecznej wyższości tego krążka nad pozostałymi; po intrygującym, ale nierównym debiucie zrealizowanym pod okiem billa bottrella, to tutaj crow dojrzała jako songwriterka i zyskała pełną kreatywną kontrolę jako producentka; historie, które opowiada crow i towarzysząca im forma, są w większości zajmujące, fabularnie, aranżacyjnie i melodycznie; można tę płytę pewnie ocenić powierzchownie jako jedną z wielu rockowych płyt lat 90. z kobiecym wokalem i spoko; ja nie żałuję ani trochę, że poznałem ją na wylot ♪ „home”, „if it makes you happy”


Yet another decade in life and music

20.

elliott smith either / or 1997

elliotta smitha poznałem już po tym, jak ślubowałem wierność sufjanowi stevensowi i z początku byłem nieufny; smith wydawał mi się wtedy kimś w rodzaju emo-sufjana i choć minęło wiele lat, za każdym razem, gdy słyszę „pictures of me”, ta myśl wraca do mnie natrętnie; nie słuchałem nigdy smitha wyczynowo, może dlatego, że w całej swojej melodyjności i pozornym wyciszeniu, był dla mnie zbyt mroczny; mimo tego either / or z miejsca mnie zachwyciło; było buntownicze w sposób, jakiego nie znałem; naturalnie wraz z elliottem pogrążałem się w jego melancholii, chłonąłem jego uczucia jakby były moimi własnymi; wiem, że to nic nadzwyczajnego — ale z perspektywy czasu coraz trudniej mi jednak o przymierze z płytą tego rodzaju; tymczasem lata mijają, a muzyka elliotta smitha wciąż wydobywa za mnie tego emo dzieciaka, którym przecież nigdy naprawdę nie byłem; czy aby na pewno? ♪ „angeles”


Yet another decade in life and music

19.

yo la tengo i can hear the heart beating as one 1997

ten album to była miłość od pierwszego odsłuchu; od tamtej pory znajduje się gdzieś w centrum mojego muzycznego uniwersum, jednocześnie pozostając na uboczu; ile bym bowiem tej płyty nie słuchał, mam poczucie, że najlepsze między mną a nią dopiero ma się wydarzyć; gdy trafiłem na nią po raz pierwszy nie wiedziałem, dlaczego, ale czułem, że trafiła, zgodnie w tytułem, w samo serce; teraz gdy poznaliśmy się lepiej nie mam wątpliwości, że to wszystko przez lou reeda; yo la tengo są pogrobowcami brzmienia i podejścia the velvet underground — „spec bebop” niemal bezpośrednio dialoguje z „sister ray”; yo la tengo nie uprawiają jednak prostej imitacji, nie ignorują tego, co wydarzyło się w muzyce gitarowej w ciągu minionych 25 lat; gitary są tu surowo garażowe jak u velvetów, ale można się w nimi otulić na sposób shoegaze’owy; proste interpretacje wokalne na skraju fałszu, jak u velvetów, zyskują tu oniryczne rozmycie; piosenek jest milion, ale nie ma się poczucia, że milion to za dużo; wszystko płynie; ale najważniejsze jest chyba jednak to kreatywne zespolenie surowości z subtelnym popowym podbiciem; wszystko to pasuje do wszystkiego ♪ „moby octopad”, „sugarcube”


Yet another decade in life and music

18.

xtc apple venus volume 1 1999

xtc ze swoim nowofalowym tłem, które wyewoluowało w melodyjny kameralny art pop, są w równej mierze zespołem moim i niemoim; są w ich dyskografii płyty i utwory, które mogłyby dla mnie nie istnieć, ale są też takie, które mnie usiedliły i sponiewierały; pierwsza część apple venus wydanego w dwóch odsłonach na przełomie milenialnym to zaraz po kultowym skylarking najbardziej wyjątkowa dla mnie płyta grupy; rezonują ze mną i orkiestrowe aranżacje śmiało wykorzystujące smyczkowe pasaże, i nawiązujące do natury i dawnych obrzędów motywy, wokół których album oscyluje tematycznie; to muzyka, którą ze względu na bogate instrumentarium i psychodeliczny wajb można błędnie zaszufladkować jako stylistyczne nawiązanie do końcówki lat 60., ale w rzeczywistości trudno tę płytę jakkolwiek czasowo przyporządkować — równie dobrze z dzisiejszej perspektywy można by uznać ją jako protoplastę niezależnego chamber popu, którego słyszeliśmy tyle dekadę później; to bardzo autorska i kunsztownie (choć nie bez potknięć i poświęceń) zrealizowana wizja przede wszystkim partidge’a, który żeby ją urzeczywistnić właściwie rozmontował xtc; czy było warto? ♪ „i’d like that”, „eastern theatre”


Yet another decade in life and music

17.

miharu koshi & harry hosono jr. swing slow 1996

lata 90. były umiarkowanie łaskawe dla muzyków zgromadzonych na dworze yellow magic orchestra, ale nie znaczy to wcale, że były całkiem bezowocne; hosono wciąż blisko współpracował z miharu koshi, która stopniowo odchodziła od wymyślonego dla niej techno kayō w stronę osobliwej mieszanki wokalnego jazzu i francuskiego chanson; zwieńczeniem ich trwającego ponad dekadę twórczego przymierza było wydane w 1996 roku swing slow, jedyny album sygnowany nazwiskami obojga artystów, gdzie zresztą śpiewają kilka utworów w formacie klasycznego jazzowego duetu; i sam album, zgodnie z tytułem i zainteresowaniami muzycznymi hosono i koshi, jest emanacją koktajlowego, swingującego, ale w dużej mierze popowego jazzu, przełamywanego raz po raz retrofuturystycznymi elementami prosto ze space age popowej operetki; to płyta w równym stopniu chilloutowa co surrealistyczna; rzecz, którą ze względu na dość nietypowy anturaż łatwo zignorować, a którą po bliższym poznaniu można postawić w towarzystwie najbardziej klasycznych produkcji ze stajni yellow magic orchestra; ja sam pewnie bym do tego krążka nie wrócił, gdyby nie wypuszczony przed dwoma laty na winylu zremasterowany miks, który na nowo obudził we mnie zainteresowanie tym duetem ♪ „western bolero”


Yet another decade in life and music

16.

switłana nianio kytytsi 1999

istnienie tej niesamowitej plyty to najpewniej moje największe muzyczne odkrycie tego roku; switłana nianio, ukraińska wokalistka mieszająca w swojej muzyce folk i awangardę, swój kameralny debiut zarejestrowała w warszawie w 1998 roku, a w roku następnym rzecz została wydana nakładem polskiej oficyny koka records; pomimo prostonijnego anturażu ludowej urody kytytsi nie jest płytą prostlinijnie folkową — jest płytą magiczną, operującą swobodnie doskonale znanymi sobie środkami, by wyczarować świat, który istnieć może tylko w bajkach; to jedna z tych płyt, podczas odsłuchu których malują się słuchającemu przed oczami całe krajobrazy — zbożowe pola, zielone pagórki, polne drogi, pasące się krowy, smagane wiatrem maki i chabry, zbierające się do odlotu jaskółki; to świat w którym nawet wiosenne roztopy mają poetyckie konotacje, a zima nigdy nie jest naga i szara; nianio jest na tej płycie gdzieś wpół drogi między vashti bunyan a księżycem, w doskonałej równowadze operując naturalną, ponadczasową melodyką i aranżami lgnącymi podskórnie w stronę formalnych niepokojów cechujących xx-wieczną muzykę współczesną ♪ „bez nazwy”, „obereżni”


Yet another decade in life and music

15.

alain bashung fantaisie militaire 1998

być może nigdy nie zacząłbym słuchać bashunga, gdyby nie ta okładka, która w połączeniu z tytułem wkradła się do mojej wyobraźni, przygotowując grunt pod zawartość muzyczną, która do dziś potrafi powierzchownie mnie odstręczyć, by ostatecznie jednak wciągnąć mnie w swój bieg bez reszty; ekspresja wokalna bashunga jest dość surowa, a jego altrockowe muzyczne tło, które dopiero z czasem przybrało formy nieco bardziej tożsame z nowym chanson, to nie do końca muzyczne terytorium, na którym czuję się swobodnie; ale fantaisie militaire sięga w istocie po fantastyczne połączenia gatunkowe i rozwiązania produkcyjne — z powodzeniem meandruje między gitarowym anturażem, przebijającymi się co rusz smyczkowymi aranżami a eksperymentalnym podejściem do materii wyrażonym najdobitniej w „samuel hall” śmiało żeniącym intertekstualny kontekst, drum-and-bassowy beat i podążającą za swoją własną melodyką recytacją bashunga; innym razem, w „2043” bashung buduje swoją narrację na elektrycznie rozstrojonej sambie, w „au pavillon des lauriers” sięga po motywy arabskie, które obudowuje adekwatnym downtempo; mimo wszystko wyjątkowo poetycko nastrojona całość działa na wyobraźnię, do dziś odkrywając przede mną kolejne konteksty, choćby tylko w mojej głowie ♪ „fantaisie militaire”, „mes prisons”


Yet another decade in life and music

14.

the high llamas gideon gaye 1994

ta płyta jest jak plaster na depresję, gdy po wieloletnim uzależnieniu od pet sounds, przesłuchaniu wszelkich dodatkowych nagrań z sesji nagraniowych i bootlegów, człowiek zastanawia się, czy po doświadczeniu tej płyty, istnieje jeszcze jakaś forma życia; tą formą może być gideon gaye, które jest kontynuatorem tamtej barokowopopoej myśli w sposób możliwie najczystszy — jest to oczywiście przeobrażenie zrealizowane w kreatywnym duchu, ale wierne myśli przewodniej nawet nie tyle tamtej bardzo piosenkowej płyty, co jej brzmieniu i uczuciom, które obcowanie z nim wywołuje w słuchaczu; the high llamas chcieli przedłużyć te wszystkie idealnie melancholijne zachody wiosennego słońca, które nie mogłyby zajść tak, jak udało im się zajść, gdyby nie akompaniament beach boysów; dzięki gideon gaye mogą zachodzić jak dotąd, idealnie melancholijnie, ale jednak na nowo; to oczywiście marna synekdocha, ale im częściej obcuję z gideon gaye, tym bardziej utwierdzam się w słuszności takiego rozumowania jego istnienia, które w przeciwnym razie można by pewnie odrzucić jako odtwórcze i ja sam być może w jakimś kontekście mógłbym oburzyć się na jego ikonoklastyczną śmiałość; the high llamas tworzą jednak na bazie instrumentalno-aranżacyjnej tkanki pet sounds coś swojego — piosenkowość tego materiału jest dość ulotna i zwykle ustępuje pierwszeństwa melodyce samej muzyki; z początku słuchałem tej płyty jako ciekawostki, ale wrosła we mnie przez lata i nie wybrażam sobie bez niej życia po pet sounds ♪ „giddy and gay”, „the goat looks on”


Yet another decade in life and music

13.

susumu hirasawa kyūsai no gihō 1998

nie pamiętam już dokładnie, czy przez susumu hirasawę odkryłem satoshiego kona, czy odwrotnie; w każdym razie to odkrycie łączy się w moich wspomnieniach ściśle ze sceną z surrealistycznej parady w paprice, którą w sobie jedynie właściwy sposób udźwiękowił hirasawa; bramą do jego całej twórczości pozostaje jednak dla mnie kyūsai no gihō z 1998 — ukoronowanie dekady artystycznej ewolucji i twórczych poszukiwań własnych środków ekspresji; hirasawa łączy tutaj niemożliwe przeciwieństwa — wszechobecną elektronikę z rozbuchaną orkiestrowością, new age’owe motywy i ambientalne pasaże z upodobaniem do klasycznej marszowej rytmiki — wszystko to pod jak najbardziej popowym sztandarem w stricte piosenkowej formule; hirasawa jest mistrzem eklektycznej maksymalistycznej produkcji łączącej style i konteksty w nierozerwalne sploty; jest w tym wszystkim coś mechanicznego i dystopijnego, ale jednocześnie podniosłego, czy nawet duchowego; enigmatyczny tytuł, który można przetłumaczyć jako techniki zbawienia, może lecz nie musi stanowić klucz do rozumienia pan-muzycznej i trans-humanistycznej wizji hirasawy ♪ „town-0 phase-5”, „niwashi king”


Yet another decade in life and music

12.

gillian welch revival 1996

gillian welch nie miała wcale szczególnie z górki w drodze do kariery muzycznej; choć dorastała się w umuzykalnionym domu, wychowana w los angeles przez parę artystów scenicznych z hollywood, krytycy długo kwestionowali w swoich recenzjach prawdziwość jej folkowego anturażu ze względu na jej nieprzystające korzenie; ona sama jednak wielokrotnie podkreślała, że już na studiach, gdy pierwszy raz usłyszała muzykę bluegrass, było to dla niej jak objawienie; w 1996 artystka wydała swój debiutancki album revival wyprodukowany przez legendarnego t-bone burnetta (odpowiadającego między innymi za brzmienie rising sand duetu krauss-plant), który odkrył ją podczas wieczoru talentów w barze w nashville; krążek stylistycznie przywodził na myśl czasy wielkiej depresji — z tematyką oscylującą wokół uczuć rezygnacji, nieszczęścia i zamętu, podpartą surowym brzmieniem folku z appalachów; krążek, podobnie jak wszystkie kolejne, welch zrealizowała w bliskiej współpracy ze swoim życiowym partnerem davidem rawlingsem, z którym dzieli pasję do klasycznego country i szeroko pojętej prostoty; synergia duetu ma niewątpliwy wpływ na realizm songwritersko-wykonawczy, który cechuje wszystkie wypuszczone przez nich nagrania; revival pozostaje do dziś najlepszą bramą do twórczego mikrokosmosu muzyków; bieg kolejnych utworów składających się na krążek jest pod każdym względem niedościgniony ♪ „orphan girl”, „annabelle”


Yet another decade in life and music

11.

uc berkeley chamber chorus / the california ear unit feldman: rothko chapel / why patterns? 1991

lata 90. kojarzą mi się szczególnie z kilkoma kompozytorami współczesnymi; jednym z nich jest wywodzący się z nowojorskiej szkoły morton feldman, zmarły w 1987 roku; w latach 90. zainteresowanie jego twórczością wzrosło i doczekaliśmy się szeregu kultowych wykonań jego prominentnych kompozycji; jeszcze przed dekadą sam zachwycałem się majestatycznym for philip guston, utworem, który niczym żywy organizm ewoluuje przez ponad cztery godziny, wprowadzając słuchacza w rodzaj medytacyjnego transu; feldman, którego fascynowały dźwięki na skraju ciszy i kompozycje oparte na powoli przenikających się wybrzmieniach, wykształcił swój niepowtarzalny styl już w latach 70. i realizował swoje ewoluujące pejzaże także w bardziej kameralnym spektrum — jak w rothko chapel z 1971 roku, niemal statycznym, niby pogrążonym we mgle lub na skraju nocy krajobrazem cichej kaplicy; medytacyjny nastrój na płycie przechodzi w bardziej abstrakcyjne why patterns? na flet, fortepian i perkusjonalia, które łaskocze słuchacza pulsującą strukturą wyłaniającą się zza tej samej mgły, która przed chwilą otulała milczącą kaplicę; często wracam także do innej płyty z kompozycjami feldmana — wydanego przez oficynę cpo durations i-v / coptic light, które stanowi doskonały dwutorowy sequel do rothko chapel rothko chapel


Yet another decade in life and music

10.

ryuichi sakamoto 1996 1996

uwielbiam tria fortepianowe — także te jazzowe, choć tym razem akurat nie o nich; mam poczucie doskonałej równowagi pomiędzy fortepianem a skrzypcami i wiolonczelą, jeśli chodzi o swobodę ekspresji i jej strojność; duże ensemble często popadają w estetyczną egzaltację, co odciąga słuchacza od sedna utworu; z kolei soliści bywają zbyt surowi; jedną z muzycznych emanacji tego przepięknego kompromisu jest płyta, która trochę pozostaje na bocznej orbicie dyskografii mistrza sakamoto, choć w istocie stanowi jej najbardziej rzeczywiste centrum; 1996 zbiera rozmaite kompozycje artysty — te filmowe i płytowe, odkrywając je na nowo w kameralnych aranżacjach; efektem jest najpiękniejsza płyta, jaką nagrał sakamoto; wyselekcjonowane melodie i motywy to jedne z tych, które domagają się od słuchacza, aby do nich wracał, a skromniejsze interpretacje wydobywają emocje na samą powierzchnię; 1996 jest melancholijne, ale nie ckliwe; jak spotkanie z dobrym przyjacielem niewidzianym od lat, kiedy, by opowiedzieć wszystko co zaszło od ostatniego spotkania, nie potrzeba żadnych słów; na swój sposób to także miejsce przecięcia się rozmaitych muzycznych zainteresowań sakamoto, punkt w którym bierze się oddech po raz kolejny zataczając koło ♪ „merry christmas mr; lawrence”, „rain”


Yet another decade in life and music

9.

dominique a la fossette 1992

dwie dekady zanim pojawił się termin asmr francuski szansonista nowej fali dominique a wydał swój debiutancki album, który jest dla mnie epitomem muzycznej emanacji tego zjawiska; la fossette to płyta jak żadna inna w bogatej dyskografii artysty, który później nagrywał rzeczy wyprodukowane w duchu nieco bardziej radiowym; lo-fi’owa oprawa oparta o automaty perkusyjne, minimalistyczne syntezatory midi, ale i przesterowane garażowe gitary i kojący, wycofany momentami na granicę szeptu wokal a, tworzą na kanwie jak najbardziej piosenkowej synkretyczną przestrzeń elektroakustyczną, ewoluującą w rozmaitych kierunkach, uwodzącą słuchacza nietuzinkową poetyką, i swój charakter wywołującą niesamowite odczucia sensoryczne; w równych częściach awangarda miesza się z melodramatem, chanson z rockiem alternatywnym, ale w centrum niezmiennie pozostają prawdziwe emocje; la fossette to płyta jak żadna inna ♪ „vivement dimanche”, „le courage des oiseaux”, „va t’en”


Yet another decade in life and music

8.

starflyer 59 starflyer 59 1995

to moja biblia gitarowych 90sów, które przecież gitarami stały, a wielu do dziś identyfikuje tamtą dekadę wyłącznie przez gitary; tymczasem ja ten największy z największych komplementów kieruję bałwochwalczo nie pod adresem katartycznej dla milionów nastolatków czterech kolejnych pokoleń nirvany, ale ku starflyerowi 59, którym przed kilkoma laty podszyłem swoje życie na tyle enigmatycznie, że nie byłbym w stanie sprzedać tu i teraz nawet jednej ciekawostki okołomuzycznej o grupie; zespół zresztą gra do dziś i od 1994 roku wydał niezliczoną liczbę płyt, spośród których mnie dotychczas zainteresowały trzy pierwsze z okładkami w kolorach kolejno srebra, złota i brązu; zmierzam jednak do tego, że liczy się przede wszystkim to, co i jak grają, a wychodzą ze szkoły rocka post-mbv, to jest z shoegaze’owego paradygmatu, ale zrównoważonego z jednej strony z metalowym brzmieniem gitar, z drugiej — psychodeliczną americaną; to dźwiękowy odpowiednik fatamorgany — oniryczne świdrujące gitary, wycofane wokale, slowcore’owy mood, ale bez brania jeńców; lato palące do gołej ziemi, roztopiony asfalt mieniący się tęczą — złowieszczo i cudownie zarazem; a całość emocjonalnie głęboka jak studnia, oczywiście wyschnięta, do której wpada się, nie by utonąć, ale złamać obie nogi i umrzeć z głodu i pragnienia; nie na to liczyliśmy, ale gdy już godzimy się z tym, że to i tak najlepsze, co miało nas spotkać, jakby we śnie majaczy coś, jakby światełko w tunelu, ale wieszczące, że to jednak wcale nie koniec ♪ „messed up over you, „when you feel miserable”


Yet another decade in life and music

7.

a tribe called quest midnight marauders 1993

do dzisiaj nie jestem pewien, czy to że ten krążek a tribe called quest przetrwał i urósł we mnie jako jedna z moich ulubionych płyt hiphopowych to przypadek czy przeznaczenie; byłem już oswojony z atcq, gdy trafiłem na cedeka za psie pieniądze i wziąłem; to był chyba ostatni raz, gdy urządziłem sobie prawdziwie nabożną sesję z odsłuchem płyty kompaktowej i to wspomnienie zostało ze mną do teraz; próbowałem porównywać midnight marauders bezpośrednio z the low end theory, ale to nierówna walka — moje serce jest tam, gdzie jest; wciąż uwodzą mnie te lounge’owe sample i trzeszczące winylowo bity muhammada i porywa mnie retrofilski jazzujący vibe, który jednak nadal ma w sobie coś pulsującego i świeżego; wiele rapowych krążków z tamtego okresu zestarzało się potwornie, ale midnight marauders pod wieloma względami zdaje się otwierać jakiś rozdział w organicznym hip hopie, który nadal trwa i jeszcze długo się nie wyczerpie; chociaż, może tak jest tylko we mnie? nie umiem i nie chcę tego na chłodno ocenić ♪ „award tour”, „steve biko (stir it up)”, „electric relaxation”


Yet another decade in life and music

6.

cornelius fantasma 1997

jest upalny środowy poranek 3 września 1997 roku; jeszcze przed ósmą rano termometry przeskoczyły pułap 30 stopni i teraz ma być tylko cieplej; ludzie w pośpiechu szykują się do pracy, zawsze ruchliwe skrzyżowanie w dzielnicy shibuya właśnie przeżywa pierwszą tego dnia kulminację pieszych tłumnie wylegających z pociągu linii yamanote najpierw na perony, a następnie na i tak zatłoczone już ulice; niebo powoli zachodzi chmurami, już od kilku dni zbiera się na burzę; kilkaset metrów dalej w otwartym dwa lata wcześniej salonie tower records można kupić już najnowszy album corneliusa — fantasma, po którym japońska muzyka pop nigdy nie będzie taka sama; wydana wówczas trzecia solowa płyta artysty to nie tylko bezdyskusyjne magnum opus w jego dyskografii i szczytowe osiągnięcie współtworzonego przez niego nurtu alternatywnego popu spod znaku shibuya-kei; fantasma jest szaleńczym muzycznym strumieniem świadomości, w którym pop i awangarda mieszają się w ścisłym splocie, a melodie i refreny odgrywają równie ważną rolę, co eksperymenty dźwiękowe; to płyta totalna, na której nie ma miejsca na kompromisy, jednocześnie jednak na tyle przestronna, że mieści w sobie wszystko; podsumowuje muzykę w ogóle, zamykając drum & bass, idm, hip hop, neo-psychodelię, plądrofonię, noise rock, bossa novę, country, chiptune, yé-yé, shoegaze, muzykę konkretną i barokową w z sekundy na sekundę ewoluującym w coraz to nowych kierunkach koncepcyjnym cyklu piosenek ♪ „the micro disneycal world tour”, „thank you for the music”


Yet another decade in life and music

5.

my bloody valentine loveless 1991

ze szczerym entuzjazmem włączyłem kiedyś loveless niczego niespodziewającemu się znajomemu, nie żadnemu muzycznemu normikowi zresztą, słuchaj i doznawaj — zachęciłem, a gdy już uznał, że doznał wystarczająco, skwitował tylko krótko, że nie dało się tego słuchać; nie widziałem przestrzeni na polemikę i od tego czasu zachowuję tę płytę dla siebie; tym samym loveless stało się dla mnie intymnym i bliskim doświadczeniem; w żadnym innym kontekście sam zresztą nie potrafię tej muzyki słuchać; nie wspominam miło występu grupy na off festivalu i nie zagrałbym jej już w radiu; jakkolwiek nie jest to rzecz w żaden sposób niszowa, nie chcę się nią z nikim dzielić; gdybym napisał, że to album, który zdefiniował dla mnie shoegaze, w dużej mierze nie przekazałbym żadnej istotnej informacji, bo shoegaze jako styl sam w sobie nigdy nie zajmował mnie zbyt mocno; raczej otworzył mi głowę na to jak zniuansowana i subtelna potrafi być ściana gitar i na wszystko to, co może skrywać się tuż za nią; to bowiem idealnie przebojowy krążek nakryty półprzezroczystą zasłoną misternie utkaną z gitarowych szumów i przesterów; płyta na miarę naszych czasów, w którą przy pomocy współczesnych środków wkradają się jednak szmery wieczności; doskonałość pełna pozornych niedoskonałości, czyli zupełnie jak w życiu ♪ „when you sleep”, „i only said”


Yet another decade in life and music

4.

the tale quartet schnittke: string quartets nos. 1-3 1990

melodie w fazie rozkładu – jedna przerywa drugiej, kolejna niecierpliwie wyrywa się spod nich, a jeszcze następna skrępowana wplata się w bieg pozostałych, by wybuchnąć i rozlać się obficie w przestrzeni w najmniej spodziewanym momencie; nie da się słowami oddać geniuszu kwartetów smyczkowych sznitkego, ani kunsztu wykonania the tale quartet; żadna inna muzyka nie penetruje zakamarków ludzkiego umysłu z podobną precyzją, ani też nie kreśli kształtu ludzkiej duszy z równym autentyzmem string quartet no; 3: iii pesante


Yet another decade in life and music

3.

fishmans long season 1996

art popowa wariacja klasycznej formy, space-psych-popowe jam session, oniryczna prog-popowa suita — long season to mająca wiele twarzy nietuzinkowa płyta-piosenka, którą jesienią 1996 roku wydała jedna z najbardziej kultowych japońskich grup lat 90. — fishmans; i choć zespół nagrał na przestrzeni dekady aż siedem płyt studyjnych, spośród których ponad połowa to absolutna magia, ta jedna jest w tym zestawie szczególnie wyjątkowa; nie tylko zresztą dla mnie; to dźwiękowa podróż do wnętrza snu, koncepcyjnie poukładana, ale niepozbawiona szaleństwa i wykonawczej wirtuozerii, synkretyczna metagatunkowa przygoda, gdzie poszczególne elementy zdają się pochodzić z różnych światów, ale w tym kreatywnym malakserze odnajdują się na nowo; fishmansi korzystają ze współczesnych ich środków wyrazu budując tę rozmarzoną dźwiękową historię na podwalinach dubowej rytmiki w sposób jednocześnie post-minimalityczny i rock & rollowy; fishmansi przez ponad pół godziny kreatywnie remiksują samych samych w granicach stworzonego przez siebie świata w oparciu o coraz to nowe zestawienia tworzących go elementów; jest w tym przestrzeń, wyobraźnia i radość z muzyki i życia w ogóle; moment, w którym wracają do głównego motywu melodycznego po progresywnej instrumentalnej przerwie na początku czwartej części to być może jedna z najwspanialszych chwil w historii muzyki popularnej long season


Yet another decade in life and music

2.

lauryn hill the miseducation of lauryn hill 1998

the miseducation of lauryn hill to płyta, która nauczyła mnie czuć muzykę; pokazała mi, że muzyka może przeszywać na wskroś, penetrować i wypełniać psyche i zostawiać po sobie ślad; wykształciła we mnie pewien zdrowy zmysł, że oto w centrum dobrego życia musi być miejsce i na radość, i na smutek; ta słodko-gorzka, bardzo życiowa mieszanka stojąca w jej centrum; lekcja, na którą sama lauryn hill zaspała, była przysposobieniem dla mnie; to pierwsza płyta, którą miałem na winylu, pierwsza, przy której płakałem, pierwsza, której słowa traktowałem osobiście niczym moje własne, pierwsza, która wrosła bezbrzeżnie w mój świat, stając się naturalną ścieżką dźwiękową mojej codzienności; nie potrafię myśleć o nastoletnim sobie w oderwaniu od miseducation, ani o miseducation, nie traktując jej jako części mojej własnej drogi; samo miseducation wielokrotnie odkrywane, studiowane z namaszczeniem w rozmaitych kontekstach i perspektywach musiało być dla mnie także bramą do wielkiego klasycznego soulu; dzięki hill odkryłem nie tylko steviego wondera, ale też nieodżałowaną arethę, wspaniałego curtisa, magnetyzującego sama cooke’a czy natchnionego boba marleya; wybaczcie, nie potrafię już pisać o tej płycie w oderwaniu od siebie; ta muzyka stała się mną lata temu, a ja do dziś wciąż jestem nią ♪ „everything is everything”, „lost ones”, „deep in my heart”


Yet another decade in life and music

1.

flipper’s guitar doctor head’s world tower 1991

doctor head’s world tower, trzeci i ostatni album w dorobku duetu flipper’s guitar, to samo serce muzyki lat 90. umiejscowione nietypowo gdzieś na jej peryferiach, ale wciąż żywo pulsujące i dające się bez trudu wyczuć trzy dekady później w zgoła już innym świecie; to jednocześnie szczytowe osiągnięcie rozwijającej się dopiero wówczas w japonii sceny alternatywnego popu shibuya-kei łączącego retrofascynacje muzyką z całego świata: brazylijską sambę, francuskie yé-yé czy amerykański lounge z produkcyjnymi tendencjami pożyczonymi od kolegów z wielkiej brytanii — baggy, dream popem czy shoegaze’m, ale przetworzonymi po swojemu; oyamada i ozawa wynoszą to wszystko tylnymi drzwiami czy w postaci inspiracji czy — po hiphopowemu — samplując zachód na potęgę; i zlepiając ten pulsujący amalgamat razem, budują swoje własne arcydzieło; doctor head’s world tower mimo bezliku przenikających się w duchu plądrofonii konwencji i stylów nie jest bowiem albumem pod patronatem doktora frankensteina — panowie na tej kanwie prezentują swoje własne melodie — na wskroś letnie, ale podszyte słoneczną psychodelią; w tym aspekcie doctor head jest pomostem pomiędzy końcówką lat 60. a początkiem lat 90., co znajduje tutaj zupełnie bezpośrednie odbicie od pierwszych sekund dolphin song rozpoczynającego się bezczelnie od riffu z uświęconego god only knows beach boysów; nawet mimo takich oczywistych pożyczek jak ta czy „loaded” primal screm w „the quizmaster”, flipper’s guitar nigdy nie są prostolinijni; muzyczny świat, który przedstawiają, to ich autorska pokopana wizja — żywiołowa, bezkompromisowa, ewoluująca nieprzewidywalnie, ale harmonijnie; celebracja jakiegoś mikrokosmosu tej ulotnej chwili, gdy lada chwila skończy się kolejne lato, jeszcze tylko przez chwilę beztroskie i słodkie ♪ „groove tube”, „the quizmaster”, „blue shinin’ quick star”


Opublikowano

父猫と河童物語

猫の家族

『猫の家族』、国利画、浮世絵、1883年


昔々人間の集落から遠く離れていた村に猫家族が住んでいました。父猫と母猫と子猫七匹がいました。
猫家族の日常生活は安らかでした。夏のときに麦を農家して乾いた木材を集めて野外の競技をやって楽しみました。冬のときに晴れたら雪の中で遊んで、寒過ぎたら家で雪が無事に解けるのを待っていました。
ある日、子猫の遊んでいたら一面に氷が張っている池の氷表面がさっと割れて、子猫が一匹水に落ちました。その子猫のみんなの中で一番ちっちゃい子でしたの。ちっちゃい弟を助けるのを手伝うために子猫兄弟は父猫を呼びました。
一緒に池に着いたら、急に池に住んでいる河童が現れて、彼が子猫を捕まえたのを説明しました。父猫は河童さんにちっちゃい子の魂の代わりに幸せを与えるという金色の羽を要求されました。
父猫はすぐに旅立つのを決めました。有名な金色の羽を持っている鳥は人間の立てた城の中にいると言われていました。「旅路が長くて危ないよと思っています」。

河童

『河童』、国際日本文化研究センター、日付不明


父猫は偉大な平野を通ってちょこちょこ歩きながらいきなり隣の木から小さいものが落ちているのni気が付きました。
近づいてきて、眠り中のコウモリでいるのがわかりました。空を見上げて、「正午ぐらいだ」って思って、コウモリさんを木の枝に下げて戻しました。「進まなきゃいけないよ」。
次の日に森林を取り抜けるとき恐ろしいがおーらしい鳴き声を聞きました。思わずに体がぶるぶるになって、ちょうど目の前に大声で泣いているトラが見えました。
そんなに大きな涙の理由はトラさんの足にトゲが刺さっていました。トラさんは自分で取リ出すことができませんでしたけど父猫の小さい手を使ってビシッとトゲを取リ出しました。
トラさんはとても嬉しくなって「もし父猫は手伝うのが要れば、ぜひ手伝ってあげるよ」という約束しました。
父猫は引き続き旅を進みました。もうすぐ、金色の羽を持っている鳥がいる町に到着しました。郊外でゴミ箱の中で食べられるものを急いで探していたタヌキを見ました。
父猫はにこにこ笑って自分のおにぎりをタヌキさんと共有しました。父猫の親切にしてくれたお返しにお腹がいっぱいなタヌキさんは城に行き方を教えました。
さすがに城は本当に莫大な建物もだったし、たくましい警備員にも守られていました。そんな状況を見たから父猫はなんか凹みました。「どうしようもないよ」ってため息をつきました。

多嘉木虎之助

『多嘉木虎之助』、歌川国芳、相模国の田村川にて多嘉木虎之助が河童を捕らえた様子が描かれている、 浮世絵、 1833-1835年頃


それですぐに父猫の前にざーっと妖精がどこからともなく現れました。妖精は「長いお旅をしながらご親切にしてくれたお返しに今はあたしが父猫さんに手伝ってあげる番です。魔法を使って父猫さんの新しい友達を呼ぶことができますよ」とiました。今にトラさんとコウモリさんが近づくのが見えました。
トラさんが勇ましく城を守っていた警備員と戦っているとき父猫と友達は城内に入れました。
城内で他の警備員はすぐに侵入者が城を入るところを見つけました。タヌキさんは「急げ!」って叫んで騒がしく警備員に向けて手前で見つかったゴミを投げ始めました。
金色の羽を持っている鳥がいる部屋に着いたら鳥が屋根の直下にある檻の中いるのがわかりました。コウモリさんは「俺が手伝ってあげる番ですよ」と寝ている鳥を侵さないように囁きました。鳥に届くように高くまで跳び上がって、金色の羽を一房拾いました。
その瞬間に妖精さんはもう一度現れて、魔法を使って父猫と友達が城から逃げるように手伝ってくれました。
父猫がふるさとに帰ってきたあとで、約束の通りに河童さんと無事に「幸せを与えるという金色の羽」をちっちゃい子猫の息子と交換しました。
猫家族は改めて一緒になって、その後ずっと幸せに暮らしました。ちょくちょく冒険の相手である友達が猫家族を訪ねました。

Opublikowano

Melanż: 40 utworów — mojego życia, jak dotąd, być może

2021

Melanż

Gdy dawno temu odkryłem w internecie serwisy do katalogowania, oceniania i opiniowania płyt, filmów, książek, czułem, że od tamtej chwili moje życie stanie się lepsze. Nie myślałem wówczas o nich jako o potencjalnych źródłach rekomendacji, skupiłem się na pierwotnej funkcjonalności porządkowania własnej rzeczywistości. A że ta wymagała uporządkowania, nie miałem wątpliwości. Robię to do dzisiaj, bo pomaga mi to zbudować jakiś namacalny szkielet tego, co nienamacalne — system pomocy wizualnych dla otchłani własnych myśli. Ten wpis to na swój sposób odnoga tego podejścia — bezustannego katalogowania wszystkiego. Ale pomimo tego, że katalogowanie pozwala mi odpocząć (bo nie muszę o wszystkim pamiętać), nie jestem zwolennikiem zamkniętych i przesadnie standaryzowanych systemów wyrażania opinii. Sprowadzanie zniuansowanych, czasem ambiwalentnych odczuć, emocji, uczuć, przemyśleń do 3/5 to zwykłe barbarzyństwo. Zakładając oczywiście, że mamy coś sensownego do powiedzenia albo przynajmniej, że czujemy się z tym jakoś, nawet jeśli nie umiemy w pełni tego oddać. W przeciwnym razie to zaledwie przesunięcie środka ciężkości w stronę jakiejś gry pozorów, w której barbarzyństwo stanowi kamuflaż.

Dlatego od czasu do czasu staram się uchylić maski, spojrzeć w lustro i wypowiedzieć pełnym zdaniem, co uważam za jakie i dlaczego. Najtrudniej zawsze idzie mi opisywanie rzeczy, do których mam stosunek emocjonalny, choćby piosenek, które zdążyły zmienić się w obrazy. Postanowiłem więc w ramach ćwiczeń opisać pokrótce czterdzieści obrazów towarzyszących moim być może czterdziestu ulubionym piosenkom. A jak to się stało, że to akurat te piosenki i w takiej kolejności? Barbarzyńskimi metodami sumowania i mnożenia wyników kilkunastu list sporządzanych metodycznie rokrocznie w okolicy czerwca sierpień zeszłego roku wypluł taką listę. Odrobinę z nią polemizowałem, nadal widzę do tej polemiki przestrzeń. Może się więc okazać, że rzeczywistość, którą opisuję, nie jest już wcale tą, którą jestem w stanie wymacać wokoło. Musimy się jednak wszyscy bezapelacyjnie na to zgodzić z tego tylko prostego powodu, że życie jest pracą w toku z góry skazaną na brak satysfakcjonującego zakończenia. Te zostawmy zatem sztuce.

Opisy obrazów, które widzę lub czuję bywają abstrakcyjne, ale bywa też, że łopatologicznie kroczą po śladach oryginalnych tekściarzy. Może niektóre mogłyby stać się zalążkiem większych historii, może nie. Faktyczne obrazy, które im tu towarzyszą, a na których dodatek zdecydowałem się na długo po tym, gdy skończyłem już układać same historie, to kolejny poziom abstrakcyjnego melanżu, przetwarzający idee i uczucia jeszcze inaczej. Wybrałem je nie bez powodu, to często obrazy moich ulubionych artystów, ale ich związek z muzyką i historiami jest kompletnie wrażeniowy. Ale właśnie o tę wrażeniowość tutaj chodzi. Nie zniosę kolejnych opisów muzyki, gdzie recenzent udaje chiruga, robiąc wiwisekcję tego, co sam wysłyszał. To odtrutka, podszyta przeklętą matematyką, owszem, ale tylko dlatego, że nie chciałem spartolić tego bardziej niż musiałem. A może musiałem bardziej niż chciałem?


Melanż

Hester Cox, Szemranie

40.

Bill Callahan „Too Many Birds” 2009 [♪]

Stary dąb na skraju pola obsiadły czarne ptaki, może wrony i siedzą. I te ptaki przelatujące z gałęzi na gałąź, tłoczące się na rozłożystej koronie opowiadają historię, jakiej nie opowiedział żaden człowiek. Próbujesz ją zintepretować. Wtem znikąd pojawia się dzieciak i rzuca w ptaki kamieniem, na co wszystkie zrywają się do lotu. Niebo czernieje w oczach.


Melanż

Francis Bacon, Autoportret, 1970

39.

The Smiths „The Boy With a Thorn in His Side” 1985 [♪]

Jedna z finałowych scen „Lata ’85” Ozona, gdy główny bohater tańczy na grobie swojego zmarłego chłopaka. Tamten wcześniej kazał mu przysiąc, że to zrobi, ale nie dlatego tańczy. To był jedynie asumpt. Tańczy, by wyrazić ten krzyk, którego nie da się już wyrazić krzykiem. Tym chłopakiem jest młody Morrissey, a jego zmarłym kochankiem Oscar Wilde, którego będzie cytował każdym słowem i gestem już do końca życia. Gdy chłopak wraca przez miasto z cmentarza, jego prochowiec faluje nieznośnie na wietrze, a on całym sobą nie przestaje krzyczeć, choć ani na chwilę nie otwiera ust. Nie pozostało mu już nic do powiedzenia.


Melanż

Pocztówka z Poznania lat 80.

38.

Alibabki „Zagrajmy w kości jeszcze raz” 1976 [♪]

O nieprzyzwoicie późnej porze, możliwie przy akompaniamencie gwieździstego nieba i ośmielającej samotności odbywa się uliczny taniec w pojedynkę. Z pas de bourrée wzdłuż krawężnika, a może nawet jazzowym zakończeniem przed opuszczoną budką na wózki sklepowe na parkingu przy supermarkecie. W głowie wciąż szumi wino, a gardło drapie od papierosów. Latarnie to rozświetlają się, to gasną jedna po drugiej, zanim na horyzoncie zacznie majaczyć świt.


Melanż

Oscar Kokoschka, Śpiąca kobieta, 1917

37.

Stevie Wonder „You Are the Sunshine of My Life” 1972 [♪]

Jest letnia noc tak upalna, że masa bitumiczna na ulicach topi się od ciepła, które sama oddaje niczym miejskie morze. Pewne i czarne, poruszające się ze stałą dynamiką, nieśmiało tylko falujące, gdy spod gramofonowej igły dochodzą uszu ciche dźwięki pierwszej tej nocy piosenki, która ma zostać uwieczniona na tym obrazie już na całe życie.


Melanż

Willem de Kooning, Weekend u państwa Krisherów, 1970

36.

Chet Baker „I Fall in Love Too Easily” 1954 [♪]

Szary wczesnomarcowy poranek jest zatopiony w mlecznej mgle, a jegomość w płaszczu sunie energicznym krokiem, pokonując w lekkim podskoku kolejne betonowe krawężniki. Podniesiony kołnierz skutecznie chroni go przed zimnym wiatrem i skwaszonym spojrzeniem mijanej pod drodze staruszki. Mimo utrzymującego się wciąż lekkiego mrozu dla niego już znów zaczęła się wiosna.


Melanż

Rene Magritte, Prace Alexandra, 1950

35.

Lauryn Hill „Everything Is Everything” 1998 [♪]

Znowu coś remontują. W upalny sierpniowy poranek obudził go odgłos młota pneumatycznego, a może piły łańcuchowej. Wygląda przez okno i nie może uwierzyć, że grupa robotników w żółtych kaskach i odblaskowych kamizelkach wycina ogromne drzewo rosnące na podwórku jego bloku — jedyne, które jeszcze uchowało się w tym miejscu. W ciągu kilku następnych dni zaleją to wszystko bezrefleksyjnie betonem i nigdy więcej tu nie wrócą. Nie dowiedzą się więc, że wkrótce ten beton popęka, a przez szczeliny przebiją się młode pędy.


Melanż

Joaquín Sorolla, Falochron, San Sebastian, 1918

34.

Van Dyke Parks „The All Golden” 1968 [♪]

Nim wszystek zaszło, wielkie czerwone słońce pokolorowało sąsiadujący z nim skrawek nieba różem, fioletem i pomarańczem. W powietrzu czuć już typowy dla tej pory jesienny chłód. Tymczasem w pobliskim porcie, świadku tego słonecznego pożegnania i wielu innych — ludzkich, olbrzymi statek daje znać załodze i pasażerom, że za kilka krótkich chwil wybije z portu, by przez wiele dni kołysać się na falach bezkresnego oceanu.


Melanż

Saito Kiyoshi, Deszcz, Paryż, 1955

33.

Étienne Daho „Des heures hindoues” 1988 [♪]

Miasto wreszcie oddycha. Gęste szare chmury kłębiące się nad dachami szeregowców, kamienic i bloków z wielkiej płyty od kilku godzin przed wieczorem wreszcie odważyły się spoufalić z tym betonowym, nadzwyczaj ruchliwym kawałkiem świata. Ulewny deszcz na dobre zakończył wielotygodniowe upały, na które zaczęli narzekać już wszyscy, nawet najwięksi lokalni miłośnicy tropików. Woda zmyła kurz ulic, zakończyła wietrzny żywot topolowych puszków, posprzątała ślady kocich harców w dziecięcych piaskownicach. Miasto wreszcie oddycha.


Melanż

Joan Miró, Czerwony dysk, 1960

32.

Grizzly Bear „Two Weeks” 2009 [♪]

Gdy dni stają się tak krótkie, że okalające je noce bez trudu wpadają sobie w objęcia, zajmuję się śnieniem. Nawet gdy nie morzy mnie sen, w ciemnym pokoju tworzę senny bastion — z poduszek formuję mury, których nie jest w stanie sforsować żadna realna mara, żaden rzeczywisty koszmar. Tak obudowany szczelnie przykrywam głowę kocem i otwieram szeroko oczy, by ujrzeć dalekie światy, do których droga prowadzi przeze mnie, a których nigdy indziej nie mógłbym zobaczyć.


Melanż

M.C. Escher, Trzy światy, 1955

31.

Tamao Koike „Kagami no naka no jūgatsu” 1983 [♪]

Październik zdewastował oblicze uroczego parku, w którym jeszcze chwilę temu popołudniami zwykłem czytać. Ogołocił drzewa z liści i przykrył niby kołdrą nieprzejednaną warstwą chmur smutnych, groźnych, może zupełnie nijakich. Alejki najpierw zasypał zwiędłymi liśćmi, a wkrótce potem zalał mlecznobiałą mgłą tak, żeby doszczętnie skołować błądzącego mnie. Żebym uwierzył, że jedyne wyjście z październikowej matnii jest jednocześnie wejściem głębiej w nią. Jak bezdomny umierający na mrozie z zimna odczuwający nagłą pulsującą błogość, tak i mnie październikowy krajobraz miał uwięzić po drugiej stronie lustra.


Melanż

Georgia O’Keeffe, Nowy Jork nocą, 1929

30.

David Bowie „Heroes” 1977 [♪]

To miasto dziś nie zaśnie. Ja nie zasnę, a dziś ja jestem tym miastem. Jestem światłem ulicznych latarni migających przed oczyma pasażerom sportowego coupe sunącego drogą donikąd. Jestem niekończącą się linią poprzecznie ułożonych podłużnych betonowych kostek, krawężnikiem, o który potknęła się laska w szpilkach i rozdarła z jednej strony kusą cekinową kieckę. Jestem hydrantem, o który opierał się porobiony koleś, gdy po raz trzeci po drodze na przystanek pozbywał się w wielkich męczarniach soków żołądkowych. Jestem gęstym dymem trawy unoszącym się na ledwie podświetlonych klatkach schodowych i za obskurnymi drzwiami z dykty tysiąca i jednego mieszkań. Jestem snem o śnie w jeszcze innym śnie. Spełniam się, pozostając niespełniony.


Melanż

Henri de Toulouse-Lautrec, Wiejska przejażdżka, 1897

29.

Vashti Bunyan „Swallow Song” 1970 [♪]

Wczesny wrześniowy poranek. Na polnej drodze w objęciach rzednącej mgły i bulgoczącego pod kołami błota zjawia się wóz konny. Woźnicą jest młoda kobieta ciepło otulona wielobarwną chustą w kwieciste wzory. Obok niej spokojnie leży mały biały pies ze sterczącymi zawadiacko uszami w brązowe łaty, trochę jeszcze śpiący, ale czujnie obserwujący przelatujące w oddali jaskółki. To będzie ładny, choć chłodny dzień. Lada chwila znowu przyjdzie zima. Gdzie podzieją się wtedy jaskółki?


Melanż

L.S Lowry, W drodze do pracy, 1943

28.

Harry Nilsson „Gotta Get Up” 1971 [♪]

Gdzieś na przedmieściu dużego amerykańskiego miasta naszkicowano czarną kreską typowy dom z przedmieścia dużego amerykańskiego miasta. Obrys wypełniono farbami plakatowymi — trawnik na zielono, niebo na niebiesko, słońce na żółto. Gdy wrysowano w środek ludzi, ci najpierw głównie tańczyli, jedli i pili. Zapraszali innych ludzi, z którymi tańczyli, jedli i pili, ale któregoś dnia znudzeni być może tańcem, jedzeniem i piciem, sami dorysowali sobie szare garsonki i garnitury, i rozeszli się gdzieś poza szkic, wracając do rysunkowego domu coraz rzadziej, a w końcu już wcale.


Melanż

Edvard Munch, Stary kościół Aker, 1881

27.

Virginia Astley „A Summer Long Since Passed” 1983 [♪]

Akcja utworu rozgrywa się dawno temu, albo najlepiej gdzieś poza czasem, w małej miejscowości gdzieś na angielskiej albo francuskiej prowincji, z porośniętymi szacownym bluszczem kamiennymi murami i zadbanymi ukwieconymi gankami. Jest późna jesień, wczesna wiosna albo Boże Narodzenie, a z dużym prawdopodobieństwem wszystkie one jednocześnie. Miejscowość pogrążona jest w nadal porannej mgle, dlatego nie można tego ocenić. Panuje cokolwiek uroczysta atmosfera. Mieszkańcy gwarno wylegają na ulice, by wspólnie udać się na poranne nabożeństwo do niewielkiego białego kościółka nieznanego wyznania górującego nad mieściną z niewielkiego wzniesienia. Kobiety, dzieci i starcy zmierzają we wspólnym kierunku przy akompaniamencie kościelnych dzwonów. W tej miejscowości nie ma mężczyzn, którzy wyjechali, by polec na darmo na cudzej wojnie. Kadr przepełnia nieprzenikniona mieszanka smutku i radości. Wkrótce przez mgłę przedziera się słońce i obraz przykrywa biel światła.


Melanż

Bracia Stenberg, plakat do filmu Berlin: Symfonia wielkkiego miasta, 1927

26.

Sufjan Stevens „Come On! Feel the Illinoise!” 2005 [♪]

Symfonia wielkiego miasta, które żyje i daje życie. Amerykańska fantasmagoria, sen na jawie. Niemy film, dynamiczne zdjęcia ruchu ulicznego kręcone to z perspektywy przechodnia, to z lotu ptaka, czarno-białe jedynie na pierwszy rzut oka, a gdy się w nie wpatrzeć, kolorujące same siebie w barwach żywych, optymistycznych, nowoczesnych, przyszłościowych. Pośród tego gąszczu spaceruje poeta — Carl Sandburg. Wkrótce wszystko to, co widział, spisze z miłością na papierze i zatraci się w tym love story cała Ameryka. Będzie pisał, siedząc przy swoim przepastnym dębowym biurku na osiemnastym piętrze imponującego wieżowca z widokiem na panoramę miasta, wieżowca zrodzonego ze zrozumienia dla rytmu miasta i transcendencji tej niezwykłej więzi. Sto lat później jego duch będzie nawiedzał kolejne pokolenia poetów, którzy rozumieją miasta.


Melanż

Odilon Redon, Święty Sebastian, przed 1910

25.

Ryuichi Sakamoto & David Sylvain „Forbidden Colours” 1983 [♪]

To młodość pragnąca żyć, ale spleciona ze śmiercią. Witalna cielesność mająca nigdy się nie spełnić. Skręcona w wewnętrznej sprzeczności. Urzeczywistniona jedynie podniesieniem ręki na siebie samą. To bezkresna otchłań krzycząca o wypełnienie jej, niezdolna jednak by wyszeptać choćby słowo. Leworęczny sen o różach. Ostatnie tchnienie świętego Sebastiana. Wolność i więzienie. Zbrodnia i kara. Miłość i śmierć.


Melanż

Yayoi Kusama, Galaktyka, 1991

24.

10cc „I’m Not in Love” 1975 [♪]

Na jasnym rozmazanym tle, jakby mikrofragmentu monochromatycznego kalejdoskopu oglądanego pod mikroskopem, istnieje pewne życie. Życie całkiem poważne, a przynajmniej biorące siebie zupełnie na poważnie, tak samo jak my tutaj. Świetliste drobinki tańczą tam ze sobą jedne z drugimi. Łączą się pary, by chwilę później się rozdzielić, wirując beztrosko w kierunku innych drobinek równie wirujących. Potem skupiają się w grupach, migocząc przyjaźnie, do siebie nawzajem i oglądającego je ludzkiego oka, którego nie są świadome. Ta formacja nie trwa jednak długo, kolejne manewry powtarzają się, układając w coś na kształt pulsujących, mieniących się wzorów. To życie całkiem poważne, tak samo jak my tutaj.


Melanż

David Hockney, Większa fala, 1989

23.

Dennis Wilson „Pacific Ocean Blues” 1977 [♪]

W majowy, a może w sierpniowy dzień, zupełnie pochmurny tak, że szarość nieba spotyka się z granatem niespokojnego oceanu, nad krajobrazem góruje zielony klif, gdzie długie trawy wybrzeża falują na wietrze. Niestrudzenie falują pośrodku niczego w sąsiedztwie samego tylko kłębiastego nieba, niepokornego wiatru i wzburzonego morza. Gdy wiatr się wzmaga, niby w synchronicznym układzie tanecznym kłaniają się falą rzędy żółtych i zielonych liści. Jedne zaraz po drugich. Skłon i wyprost, skłon i wyprost, trwa nieme odliczanie. Niebo tymczasem powoli zalewa się granatem, na horyzoncie gromadzą się już burzowe chmury, a powietrze z pewnością byłoby ciężkie, gdyby nie dmący ile sił sztormowy wiatr. Między falami gdzieś w oddali kołysze się rybacka łódź. Czy to spóźnieni widzowie na ten trwający już dłuższą chwilę spektakl? A może to właśnie główny bohater wkracza na scenę, by walczyć o życie wśród fal przy spektakularnym aplauzie szalejących nieopodal traw.


Melanż

Michaił Wrubel, Bzy, 1900

22.

Bob Dylan „Don’t Think Twice, It’s All Right” 1963 [♪]

Kiedy obezwładniające poczucie tęsknoty za tym, czego nie da się odbudować, łamie nam nogi w kolanach, bywa, że w plecy wieje nam wtedy ciepły, przyjazny wiatr wskazujący kierunek marszu. Czasem niewielka, z początku niezauważalna różnica zmienia wewnętrzną pluchę w kojący balsam. To „Nie ma powrotu” Thomasa Wolfe’a albo przyjaciel czekający na nas na stacji, gdy wysiadamy zapłakani z dalekobieżnego autobusu nie dłużej jak dzień po tym, jak nasze dotychczasowe życie legło w gruzach.


Melanż

Jean-Michel Basquiat, Jeżdżąc ze Śmiercią, 1988

21.

Can „Vitamin C” 1972 [♪]

Jeśli w Europie wschodniej kiedykolwiek jeździły cadillaki na resorach, to właśnie wtedy. W analogowej dystopijnej przyszłości, w której mieszały się epoki i kierunki. Tam gdzie w szarych obdrapanych blokach z wielkiej płyty mieszkała somalijska arystokracja w wysokich perukach i podartych jeansach. Gdzie w na wpół opuszczonych miastach gniazdowały flamingi, a Hoffman ze Skórzewskim chcieli kręcić „Prawo i pięść”. Gdzie wszystko musiało zacząć nieodwracalnie wirować i z tego wiru nie było żadnej ucieczki, ale po co uciekać — w tym wirze, nigdzie indziej, spełnia się nasze życie. Ten wir jest naszym życiem. Po co uciekać. Po co.


Melanż

Georgia O’Keeffe, Miejska noc, 1926

20.

Brigitte Fontaine & Art Ensemble of Chicago „Comme à la radio” 1970 [♪]

W mieście drapiących chmury kamiennych wież i czarnych kotów skaczących z najwyższych balkonów zapanowała zima. Zapanowała niepodzielnie i przed wieloma laty tak, że niejednokrotnie wyskakujący z okna kot, jeszcze nim uderzył o zmarzniętą ziemię, sam zdążył zamarznąć na kość — w zależności od piętra. Nie roztrzaskiwał się jednak z hukiem. Spadał miękko na wielometrową śnieżną poduchę, która rosła każdej nocy wraz z kolejną śnieżycą. A wspólnie z nią rosły i kamienne wieże, sięgając powoli już nawet nie chmur, ale gwiazd. A ludzie zamknięci w wieżach słuchali starego radia, w którym nieprzerwanie rozbrzmiewał arktyczny jazz. Jeśli kiedyś przyjdzie odwilż, myśleli, co będzie z odmarzniętymi ciałkami wypadniętych z okien kotów. Ale nikt nie wierzył, że odwilż przyjdzie i faktycznie jak dotąd nie przyszła.


Melanż

Theodor Kittelsen, Sorgen, 1894-95

19.

Joy Division „Love Will Tear Us Apart” 1980 [♪]

Prawdziwa śnieżyca, taka, która zasypuje drogi w miastach i między miastami, prawdziwa grypa, taka, która kładzie człowieka do łóżka w bólach, jakich nie pamięta, prawdziwa rezygnacja, taka, która zrównuje z ziemią wieloletnie przyjaźnie i związane przysięgami miłości. Prawdziwa śnieżyca może przydać pewnej transcendencji szaremu zimnemu dniu, jednemu z wielu takich samych, które nie mogą niczego zmienić. I wtedy, gdy człowiek przesuwa się mimowolnie zupełnie na skraj, sam, brodząc w wysokim śniegu, z gorączką, w ciemności, wtedy ta transcendencja zyskuje namacalny wymiar. Z bajki o padającym śniegu staje się doświadczeniem, które wyprowadza z matni i otwiera oczy.


Melanż

Ferdinand Hodler, Widok na Fromberg z Reichenbachu, 1903

18.

The Beach Boys „Cabin Essence” 1967 [♪]

Bezwietrzne popołudnie upalnego letniego dnia, bezchmurne nienaturalnie niebieskie niebo odcina od złotych kłosów dojrzałego pola pszenicy ostra krawędź horyzontu; dwóch chłopców nieskażonych jeszcze wojną, dojrzewaniem ani technologią włóczy się beztrosko dla zabicia czasu. To gonią się, to płoszą wrony obsiadujące pobliskiego stracha na wróble. Wtem ustają w niemym podziwie — na horyzoncie widać zbliżającą się lokomotywę; wielkie żeliwne cielsko sapie i gwiżdże w mechanicznym tętencie, budząc szacunek i marzenia, o wielkim świecie, który jest gdzieś tam hen, za horyzontem, za którym za chwilę bezpowrotnie zniknie.


Melanż

Diego Rivera, Banan, 1927

17.

Mighty Sparrow „Shango Man” 1967 [♪]

Nowe nie wyrosło na starym samo z siebie, nie zastąpiło go bezczelnie, choćby bezczelnie mu się przeciwstawiało, wyrosło z niego. To wstęp do historii, która dzieje się jednocześnie w trzech różnych światach, które jednak stanowią jedną wspólnotę. Oto Szango, potężny orisza burzy i sprawiedliwości, w okresie handlu niewolnikami przybywa z odległego Kongo na wyspy Trinidad i Tobago w postaci drewnianej figurki ze swoją podobizną. Złupił go i pochwycił jeden z pomagierów na statku w ramach egzotycznego podarunku dla narzeczonej. Ta jednak nie podzieliła zachwytu posążkiem, który wkrótce miał na blisko sto lat spocząć w kącie zagraconej komórki gospodarczej. Dopiero w 1949 roku, gdy budynek rozbierano, zainteresował się figurką bosy chłopak z małej wioski na Grendzie, który wygrzebał ją nielegalnie, błądząc po rumowisku pod osłoną nocy w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Wizerunek dawnego bóstwa zafascynował go i postanowił ukryć go w swojej izbie pod posłaniem. Wkrótce duch Szango wstąpił w ciało chłopca i w ciągu zaledwie kilku lat, dzięki sprytowi, urokowi, charyzmie oraz ponadprzeciętnemu talentowi wokalnemu i tanecznemu uczynił z niego Króla muzyki Calypso całego archipelagu. Dzięki temu otworzył pradawnym duchom ludu Joruba drogę do całego Zachodniego Świata. Nie da się ocenić ich wpływu na kształt dzisiejszej polityki większości europejskich mocarstw. Niech o ich sile zaświadczy następująca historia. W 1966 roku podczas jednego z występów Króla Calypso w hotelu Hilton na wyspie Barbados, duch Szango dzięki słowom zaklęcia wplecionego w refren jednego z wykonywanych utworów i frenetycznemu odtworzeniu świętego tańca Oba Koso, wprowadził publiczność w absolutny trans. Zupełnym przypadkiem świadkiem recitalu stał się dziesięcioletni Michel Houellebecq przebywający akurat na wyspie wraz z ojcem. Wkrótce chłopiec zaczął wykazywać się niezwykłą przenikliwością i stawiać swoje pierwsze kroki w karierze literata.


Melanż

Piero Fornasetti, Wazon z twarzą Liny Cavalieri, c. 1952

16.

Nara Leão „Lindonéia” 1968 [♪]

Pewnego zupełnie zwyczajnego wtorkowego popołudnia zupełnie zwyczajna panna zniknęła bez śladu. Zupełnie. Wyszła, jak zwykle na targ po warzywa, ale nigdy nie wróciła. Zostało po niej jedynie jedno małe czarno-białe zdjęcie, na którym wyglądała zupełnie przeciętnie — ani ładnie, ani brzydko. Szukali jej krewni, u których mieszkała. Bezowocnie. Szukali sąsiedzi. Bez skutku. Wywdzwoniono więc policję. Daremnie. Gdy śledztwo wreszcie zamknięto, jeden z komisarzy rzucił żartobliwie, że przepadła gdzieś po drugiej stronie lustra. Nie spodziewałby się. Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedziano, że tak właśnie było.


Melanż

Wilhelmina Barns-Graham, Morze i łódź, 1988

15.

Caetano Veloso „Os Argonautas” 1969 [♪]

Mgła przydaje tajemnicy, tworzy klimat historii, nawet jeśli ostatecznie do niczego nie dochodzi, a tym samym nic się nie wyjaśnia. Ale czy mgła jako taka potrzebuje wyjaśnienia? Czy trzeba ją motywować meteorologicznie? Jest więc mgła. I morze. Może być z tych ciepłych, choć nie wiadomo, czy wówczas poszukujący geografowie nie zakwestionują naszej mgły. Dzień i tak jest szary, zupełnie żaden, a morze spokojne, lekko ledwie falujące. Na morzu wśród mgły tratwa. Niewielka, ale solidna. Robota kogoś kto wie, jak buduje się tratwę. Nie chcielibyśmy bowiem naszego bohatera, poety, zatopić przedwcześnie. Bo na tratwie jest poeta. Ubrany, jak to poeci, w byle co, choć z pewną ekstrawagancją. Nie ma jeszcze wioseł, ani żagla, płynie na swej tratwie zgodnie z ruchami morskimi. Ale już niedługo spróbuje im się sprzeniewieżyć, zawalczyć o swoje, pokierować jakoś losem, choćby pozornie, nawet jeśli niekoniecznie swoim. W końcu jest przecież poetą!


Melanż

Nieznany artysta, Autoportret Otto Dixa po 1912 roku

14.

Colin Blunstone „Say You Don’t Mind” 1971 [♪]

To historia starej parkowej karuzeli przez pryzmat jej wszystkich zębatek, trybików i mechanizmów. Karuzelę dawno temu wymyślił stary majster jako emanację natury żywota, który wcale nie jest, jak chcą byśmy myśleli, naprzód, naprzód, ale karuzela, karuzela! Wychodząc z opresji, potykając się i podnosząc, wychodząc na prostą po kolejnym ponurym zakręcie, wciąż skazani jesteśmy na tę samą ścieżkę. Jak inaczej można tę filozofię wyrazić, zwłaszcza jeśli jest się majstrem, jeśli nie konstruując mechaniczną karuzelę z konikami to podnoszonymi, to opuszczanymi niestrudzoną siłą mechanizmu. By to unaocznić lądujemy w samym jego sercu — widzimy jedną nieśmiałą obracającą się w sobie tylko znanym kierunku zębatkę, napędzaną przez metalicznie połyskujący układ, coraz bardziej i bardziej skomplikowany. Podążamy za kolejnymi elementami — tłokami i przekładniami wpisanymi w stalową ramę aż docieramy do olbrzymiego koła stanowiącego podstawę misternej konstrukcji.


Melanż

Egon Schiele, Stare domy w Krumau, 1914

13.

Joanna Newsom „Does Not Suffice” 2010 [♪]

Kiedyś te mury wypełniała miłość. Śmiech dzieci? Niekoniecznie. Ale żyło tu dwoje ludzi, którzy w pewnej chwili naprawdę bez siebie nie mogli. Ile to trwało? Trudno ocenić, czas zatarł już ślady ich wspólnego losu, nie mówiąc nawet o szczęściu. Epizodycznie szczęśliwi — mógłby skwitować rzeczoznawca, patrząc na całokształt, gdyby tylko tym właśnie się zajmował. Ale nawet przyzwyczajenie, które zastąpiło głód, ekstazę, ciekawość, nawet humor, nie oparło się najstarszemu ze wszystkich nadzorców. W tej jasnej sypialni z balkonem widzimy przepastne łoże małżeńskie, tam jest szafa, ruch przesuwanych drzwi czasem sprawia, że drewniane wieszaki na ubrania uderzają o siebie, lekko stukając. Za tymi drzwiami jest łazienka, a tędy, kawałek dalej w korytarzu, do salonu. Tu musiała być kiedyś bogata biblioteczka — całą wschodnią ścianę zaaranżowano w drewnie na półki. Dawno nikt nie zaglądał do ogrodu, a o tej porze roku opadły już prawie wszystkie liście. Może kolejni właściciele uprzątną to wiosną.


Melanż

Katsushika Hokusai, Duch Oiwa, 1831-1832

12.

Brian Eno „Some of Them Are Old” 1974 [♪]

W pewnym starym domu na poddaszu mieszkał zaklęty w dawno zapomniane, kiepsko podrobione Jajko Fabergé duch harmonijnego wypoczynku okazjonalnie przybierający formę fioletowej żaby. Duch ten ponad wszystko nienawidził górnego światła i przez wiele lat szczęśliwie nie musiał mieć z nim do czynienia, aż do czasu gdy po wojnie nie zelektryzowano wsi, a w każdej z izb chaty przy suficie zawisła żarówka. Nie oszczędzono i poddasza, które jednak wciąż spełniało wyłącznie rolę gospodarczą i z rzadka ktokolwiek na nie zaglądał. Duch jednak, choć znajdował się we wnętrzu drewnianej komody, nie potrafił drzemać w swoim jajku, ilekroć któryś z domowników zaświecił górne światło w którejkolwiek z izb. Przeistaczał się wtedy pradawnym zwyczajem w fioletową żabę, której niezwykły rechot był w stanie sprawić, że żarówki w całym domu momentalnie pękały. Za pierwszym razem gospodarze stali się lękliwi wobec nowego wynalazku, zawsze jednak po jakimś czasie wybierali się do miasta i instalowali nowe.


Melanż

Diego Rivera, Nago z liliami Calla, 1944

11.

Dinah Washington „Mad About the Boy” 1961 [♪]

Wiedziała, co ją czeka, gdy zostanie przyłapana. Nie stracą jej na gilotynie. Gorzej. Upokorzą przed całym miasteczkiem tak, aby już nigdy żaden poczciwy mężczyzna nie ucałował jej dłoni, żadna dobra kobieta nie wymieniła z nią serdeczności w drodze na targ. Wywloką ją w nocy w samej bieliźnie na plac centralny, podniosą wrzawę, psy zaczną ujadać, zaraz rozświetlą się wszystkie okna, wyjrzą przez nie niezliczone ciekawskie twarze, na których mieszać się będzie w niejasnych proporcjach podniecenie i oburzenie. Jemu nic nie zrobią, jeszcze razem z nimi będzie ją opluwał, że go — młodego męża i ojca zwiodła z prostej drogi. Może będzie miał tyle godności, że odejdzie pod osłoną nocy, może porwie ją ze sobą, zanim to się stanie. Za każdym razem, gdy opierała nocą głowę na jego piersi, niby do snu, w rzeczywistości wyobrażała sobie nieuchronny moment, kiedy przyjdzie im się rozstać. Nie umiała oddychać inaczej niż przez niego, nie wiedziała, co pocznie, gdy ta skrywana przed światem idylla dobiegnie wreszcie końca. Wiedziała za to, że to nastąpi. Być może jeszcze tej nocy.


Melanż

Pierwszy obraz zarejestrowany przez Kosmiczny Teleskop Webba, 2022

10.

Isaac Hayes „Walk On By” 1968 [♪]

Czasem częściej, czasem rzadziej, ale zwykle raz w życiu zdarza się taki wieczór, kiedy człowiek, zmęczony, przytłoczony codziennością, niezdolny już spojrzeć w niebo, wychodzi zupełnie prozaicznie do pracy na nocną zmianę, do delikatesów całodobowych po mleko, na szybki spacer z psem, a nad jego głową rozlewa się droga mleczna w całym swoim majestacie. Setki, tysiące, miliony gwiazd tworzą niezwykłe układy kolorowych mgławic, planety prężą pierścienie i pulsują, jakby na znak, że im zależy, dziesiątki komet wirują w niepojętym podniebnym tańcu. Ale człowiek, dla którego całe to melodramatyczne i skalą niewspółmierne do sedna rzeczy widowisko się odbywa, nie zauważa nic z tego spod opuszczonego kaptura. Pogrążony w wewnętrznej rozterce, zrezygnowany zamyka za sobą drzwi budynku. Niebieski lament cichnie.


Melanż

José Guadalupe Posada, Artystyczny czyściec, 1904

9.

Duke Ellington „Caravan” 1963 [♪]

Wyobraź sobie, że gonisz kogoś przez miasto wieczorową porą. Tajemniczego jegomościa ubranego jakby odświętnie w coś na kształt czarnego garnituru, ale zakrywającego twarz czymś podobnym do kaptura, ekspresyjnie ewoluującego w stronę peleryny, by chwilę później złudnie zredukować się znów do klasycznej marynarki. Ten jegomość, którego twarzy ani tożsamości nie znasz, sunie przez miasto tanecznym krokiem — zrywnym, pewnym siebie, nastrajającym twoje własne kroki do jednakiej ekspresji, jakby post-musicalowej, ale jednak skoncentrowanej nie tylko na formie, lecz i na celu. On wie, że za nim zdążasz. Musi wiedzieć. Robi to celowo. To przyśpiesza, to zwalnia, a wraz z nim ty, jakby przyciągany i odpychany jakimś zaklętym magnesem. Światła nocnego miasta wirują jak w filmach dadaistów, mrok zakłócają neonowe szyldy, migające z rzadka niecierpliwe latarnie i semafory skrzyżowań. Nie zauważasz, że coraz śmielej pęcznieją czerwienią niekończących się świateł stopu uwięzionych w gęstym ulicznym korku limuzyn. W środku nocy? Co też mogło się wydarzyć? Jakie licho zatrzymało tych biednych ludzi w takim miejscu o tej późnej porze? Tymczasem sam suniesz dziarsko między zderzakami zatrzymanych nagle, wciąż przyjemnie ciepłych pośród chłodu nocy samochodów. Nie zważasz ani trochę na dziwnie jednakowy kształt mijanych aut. Na lśniącą czerń ich karoserii, na wydatne kufry ich bagażników. Na trupio blade twarze kierowców niezliczonych karawanów tkwiących w nocnym korku u bram piekieł.


Melanż

Andy Warhol, Po przyjęciu, 1979

8.

The Velvet Underground „Sister Ray” 1969 [♪]

Tylko dym, brud, tłok i hałas. Po co wy w ogóle tam chodzicie? Jak to, czy to nie oczywiste? Dla dymu, brudu, tłoku i hałasu. Podłoga klubowej piwnicy lepi się wzdłuż i wszerz od niefortunnie niedopitego piwa, a zbyt niski sufit czerni się śladami niedopałków. Powietrze jest gęste od dymu i parującego potu. Tłum jest tak zwarty, że nie sposób przedrzeć się suchą stopą w stronę sceny obudowanej zresztą trudną do przeniknięcia ścianą gitar. Tam na zapleczu jak co sobotę rozkraczona drag queen obrabia fiuta jakiemuś zalanemu w sztok dupkowi, któremu nadal wydaje się, że ktoś uwierzy, że jest hetero. To doskonałe miejsce na najgorszy zjazd narkotykowy twojego życia, nie sądzisz? Doskonałe miejsce, by któregoś razu już nigdy z niego nie wyjść. Do zobaczenia za tydzień, szmato, krzyczysz beztrosko do przyjaciółki ledwie żywa, gdy jej starszy brat podwozi cię pod drzwi rodzinnego bliźniaka z ogródkiem o czwartej nad ranem. Matka rano przy śniadaniu uda, że nie czuje, jak zioniesz szlugami i wódą. Co chcesz na śniadanie, kochanie, zapyta. Pół suchego tosta zapijesz nonszalancko kubkiem czarnej kawy, ogłaszając, że nie jesteś głodna. To doskonałe miejsce, nie sądzisz?


Melanż

Henri Matisse, Bluszcz w kwiatach, 1953

7.

Flipper’s Guitar „Groove Tube” 1993 [♪]

Wir. Wielobarwny, świetlisty, zdający obracać się szybciej i szybciej, i szybciej. Jak księżyc na bezchmurnym niebie, który tym bardziej wydaje się przybliżać, im bardziej się w niego wpatrujesz. W rzeczywistości wir obraca się w swoim własnym tempie, nie zwalnia, ani nie przyśpiesza. Mami oczy wpatrujących kalejdoskopem barwnych wzorów, ustawicznie ewoluujących, jakby w każdej chwili mogły eksplodować, naruszając przestrzeń między wirem a widzem. Nie dzieje się tak jednak. Wir tworzy kolejne iluzje samym swoim istnieniem w umysłach patrzących. Dopiero tam abstrakcyjne świetlne barwy przybierają konkretne kształty, zmieniają się w przedmioty, w postaci, zawiązuje się akcja, pojawiają się emocje i oczekiwania, to tam wir wymyka się spod kontroli, by faktycznie eksplodować.


Melanż

Wassily Kandinsky, Krajobraz zimowy, 1909

6.

Curtis Mayfield „The Makings of You” 1970 [♪]

Jest mroźny dzień. Podmiejska połać opuszczonego parkingu wzdłuż nasypu kolejowego, całkiem zasypana stwardniałym przedwczorajszym śniegiem. Na powierzchni odcisnęły się ślady opon i ptasich stóp. Pordzewiałą siatkę ochronną z wielką dziurą, przez którą w letnie wieczory przechodzą grupy dzieciaków, by swobodnie pić i palić, pokrywa imponująco gruba warstwa szronu. Podobnie jak łodygi rosnących po jej obu stronach długich łąkowych traw. Jakby na tę chwilę przyroda unieważniła ludzkie przeznaczenie tego miejsca. Gdy przyjdzie lato, sytuacja się powtórzy, siatkę obrośnie gęsty bluszcz, którego suche pozostałości można by dostrzec i dziś, gdyby nie szron. Jest po piętnastej, zaraz zajdzie słońce i wszystko na kilkanaście godzin spowije ciemność i cisza. Ale teraz nad horyzontem tkwi wciąż wielka czerwona kula, soczysty grejpfrut zimowego nieba, otulająca je troskliwie odcieniami pomarańczu, różu i fioletu, niby ciepłym płaszczem.


Melanż

Benny Andrews, Nadciąga wiatr, 1980

5.

Townes Van Zandt „Fare Thee Well, Miss Carousel” 1969 [♪]

Każdego dnia przyglądam ci się, gdy myjesz rano twarz, łapczywie połykasz kolejne kęsy skromnego śniadania, zaczepiasz obcych ludzi, którzy nie chcą spojrzeć ci w oczy, czy co tam wypełnia ci dzień, wreszcie upijasz się po cichutku w tanim pubie, szukając odrobiny zainteresowania, które nie przychodzi, aż w końcu niechybnie zasypiasz. Tam gdzie akurat cię zmorzy. A ja czekam. Czekając, łapię się tych małych chwil, kiedy krztusisz się suchym chlebem, pijany upadasz na śnieg, z trudem wstajesz, ale jednak idziesz dalej. One przypominają mi, że kiedyś sam do mnie przyjdziesz, ale inaczej niż kiedyś, gdy z podniesioną głową wykrzykiwałeś, bym cię wziął. Wtedy nie mogłem, wiedziałeś o tym doskonale. Inaczej nie zrobiłbyś tego, co zrobiłeś. Ale teraz? Wystarczająco zrujnowałeś siebie i wszystko wkoło. To już niedługo, przecież wiesz.


Melanż

Otto Dix, Matka z dzieckiem, 1921

4.

Chico Buarque „Construção” 1971 [♪]

To historia, która nie wydarzyła się tak po prostu. Nie przytrafiła się komuś gdzieś. Działa się setki, tysiące, miliony razy, zawsze inaczej i zawsze tak samo. On — zwykły robotnik, wielki poeta, prowincjonalny kochanek, zmęczony ojciec trójki dzieci, murarz i magik, pijaczek i erudyta, mający dwie ręce i dwie nogi, stworzony do wyższych celów i zupełnie do niczego — dokonał żywota, próbując uczciwie związać koniec z końcem. Któregoś upalnego sierpniowego dnia wprowadzając auto do garażu, upadł i już nigdy nie wstał. Przygniótł go betonowy blok na budowie, gdzie pracował na czarno. Nie udało się wydobyć go żywego. Wyskoczył tylko po papierosy, przebiegł jak zawsze przez ruchliwą czteropasmówkę. Na nielegalu, nie miał czasu, stać na światłach. W ostatniej chwili zauważył wielkie cielsko cysterny. Za późno. Rano wypił jeszcze łyk czarnej kawy, ucałował żonę przed wyjściem i rozpłynął się na zawsze.


Melanż

Wayne Thiebaud, Grzbiet ulicy Ripley, 1976

3.

Joni Mitchell „California” 1971 [♪]

To historia bezchmurnego nieba, które zamyka sceny małe i duże, dobre i złe. Towarzyszy Joni Mitchell tęskniącej za domem w wakacyjnej podróży wzdłuż europejskiego wybrzeża Morza Śródziemnego. Ale towarzyszy też kryzysom, wojnom, ponad wszystko katastrofie klimatycznej. To historia beztroskiej ludzkiej tęsknoty podszytej zupełnie realnym lękiem. To historia kolorów. Wielkiego błękitu, głębokiego granatu, kłębiącej, łopoczącej na wietrze bieli, promiennego złota, piaszczystego beżu, nieśmiało pulsującej, gdzieniegdzie wybuchającej zieleni.


Melanż

Mikalojus Konstantinas Čiurlionis, Morze nocą, 1906

2.

The Beach Boys „Surf’s Up” 1971 [♪]

Morze krzyczy. Przez całą noc nie było słychać nic, tylko te fale! Z nieba, zasnutego ciężkimi ciemnymi chmurami jeszcze przez zmierzchem, wciąż nie spadła jednak ani kropla. Gdyby nie wiatr, to byłaby kolejna upalna noc. Już prawie świta, ale to nie będzie jeden z tych namiętnie świetlistych wschodów słońca, którymi reklamują to wybrzeże na pocztówkach. Turyści przyjeżdżają tu i przeklinają to miejsce. Nie śpią po nocach w obawie, że całą wioskę pochłonie wielka fala, jak w legendzie, a na klifach, ale i na dole pod nimi gromadzą się hipisi. Starsi mówią, że to jakiś kult, ale ja myślę, że są po prostu żądni wrażeń. Poza tymi falami niczego tu przecież nie ma.


Melanż

Hurvin Anderson, Scena na plaży, 2003

1.

The Beach Boys „God Only Knows” 1966 [♪]

To ja, wreszcie ja, wracam do domu dziarskim krokiem w słoneczny wiosenny dzień. Na nosie mam okulary w czarnych oprawkach z żółtymi szybkami, jakby pożyczone dwa pokolenia wstecz. Lubię je, nie są różowe, ale przez nie świat wygląda lepiej — trochę jakby nałożyć na niego efekt ze starych zżłókniętych zdjęć, ale tu i teraz. W ręce trzymam swój egzemplarz „Pet Sounds”, niepodobny na pierwszy rzut oka do oryginalnej płyty, w gładkiej zamszowej obwolucie. To specjalna edycja na czterdziestolecie z dodatkowym materiałem wideo, który jeszcze tego wieczoru obejrzę. To moment, który symbolicznie został mi w pamięci w tym melanżu wątpliwych wyborów i niezręcznych sytuacji okresu dorastania jako początek jakiejś nowo odkrytej wrażliwości, która dopiero wtedy zaczęła dochodzić do głosu, a otworzyła dla mnie coś niespotykanie pięknego, a jednocześnie zupełnie prostego, nieco sentymentalnego i naiwnego — talizman niezbędny do przetrwania wśród cyników, którzy zawsze wiedzą lepiej. Niedługo później w melanżu pojawi się kolejny motyw — to znów ja, całkiem spalony leżę błogo na plaży przy akompaniamencie zachodzącego słońca, morskich fal i tej muzyki. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że dotykam absolutu. Ani że, za nic mając wiedzę o naturze rzeczy, wielokrotnie będę próbował do tego wieczoru wrócić choć na chwilę przez kolejne lata. Bezskutecznie.


Opublikowano

Another decade in life and music: 2000s

Another decade in life and music

to historia coming of age, bez scenariusza i chronologii, ale za to z pokaźnym soundtrackiem; opowieść o dzieciaku, który odkrył kablówkę w ’99, a przez całą swoją nastoletniość wszystkie zaoszczędzone pieniądze wydawał na płyty, nawet wtedy, gdy era internetu odebrała jego fizycznym nabytkom charakterystyczny dreszcz pierwszego odsłuchu; ale ile dała w zamian! dzięki temu dzieciak (dzisiaj już mężczyzna — choć sam rzadko myśli o sobie przez pryzmat znaczenia tego właśnie słowa) dokonał stosownej korekty ścieżki dźwiękowej — nie cenzury, korekty; i nie po to, by poczuć się fajniej (idiotyczna, choć konieczna faza muzycznego elityzmu musiała zakończyć się wraz z nabyciem jako takiej wrażliwości), z pewnością nie po to, by poczuć się młodziej — ta lista to konfesjonał z dziadkowej kości; nie muzyczny pamiętnik (a przynajmniej nie tylko), ale całkiem ruchawa opowieść o życiu, które dwanaście lat po zamknięciu tej pierwszej przeżytej w całości z muzyką w uszach dekady, wciąż sobie płynie i pięknie fermentuje to, co zostało ze wspomnień i znaczeń na niechlujnie opisanej własnoręcznie zgranej z radia kasecie (tak było)


Another decade in life and music

50.

aaron dilloway modern jester 2008

ta płyta to czysta rozkosz dla amatora glitchowych pętelek i przetworzonego kreatywnie hałasu; nie żaden noise dla ludzi z lasu; nie jakiś tam post-industrialny bełkot, ale solidna dekonstrukcja; to zresztą esencja tego, co zwykłem określać panoramą dźwięku, rzecz totalnie bliska mojej filozofii ekologii i recyklingu dźwiękowego ♪ „eight cut scars (for robert turman)”


Another decade in life and music

49.

brad mehldau largo 2002

brada mehldau poznałem już w kolejnej dekadzie, ale jego przejrzysty styl gry, lekko sentymentalny, ale wciąż bardzo współczesny, poniósł mnie w rozmaite zakątki jego dyskografii; largo przylgnęło najbliżej jako most między tym co jazzowe, a tym co popowe zrealizowany w nieszablonowy i zajmujący sposób ♪ „when it rains”


Another decade in life and music

48.

amy winehouse back to black 2006

pamiętam jedno takie lato, gdy włóczyłem się po nocy po osiedlu, a back to black grało back to back na mojej empetrójce, a ja doznawałem i tego lata, i wszystkiego tego, o czym i jak śpiewała mi amy; przyznaję, od kiedy kupiłem przed kilkoma laty okazyjnie tę płytę na winylu, nie zdarzyło mi się włączyć jej z wypiekami na twarzy, ale to jedna z najlepszych okołosoulowych płyt naszych czasów — zrealizowana w oparciu o soulowy kanon, ale na własnych zasadach, z niedającymi się zakwestionować charakterem i melodyką; no i rzeczywisty kawałek moich muzycznych fascynacji w tamtym czasie ♪ „love is a losing game”


Another decade in life and music

47.

perfume game 2008

przez lata nie traktowałem tej płyty poważnie — to zawsze był ten poprzedni album; a tymczasem do dzisiaj wracam do niego regularnie we fragmentach obejmujących większość tracklisty — wtedy w 2008 roku to była totalnie nowa jakość światowego popu zarówno dla perfume, jak i dla ich producenta yasutaki nakaty; co mnie jednak do tych utworów do dzisiaj przyciąga to nie jedynie perfekcyjna popowa produkcja, ale totalnie nieszablonowy sposób, w jaki tę muzykę przepełnia duch czasu — mieszająca się z tęsknotą nadzieja, może nawet młodzieńcza naiwność ♪ „macaroni”, „game”


Another decade in life and music

46.

loretta lynn van lear rose 2004

jakoś w okolicy premiery van lear rose trafiłem w telewizji na film o życiu loretty lynn z sissy spacek w roli piosenkarki i zaprzyjaźniłem się z jej dyskografią; wyprodukowany przez jacka white’a krążek z 2004 roku to było jednak totalnie nowe otwarcie, absolutnie nowa jakość; i white, i lynn mają w sobie taką organiczną szorstkość, którą tutaj bezkompromisowo wyeksponowali; są w tej muzyce emocje, prawda o czasach i ludziach, ale jest też sporo funu z muzykowania ♪ „high on a mountain top”


Another decade in life and music

45.

sibylle baier colour green 2006

ta płyta to wielkie cudowne oszustwo; piosenki nagrano na początku lat 70. i dzięki splotowi wydarzeń skompilowano i wydano po raz pierwszy jako colour green w 2006 roku; to prosty akustyczny folk, taki, jakiego najwyraźniej nie dało się już nagrywać w 2006 roku, bo odkrycie baier wzbudziło sensację, co jest słowem najmniej odpowiednim do opisania czegokolwiek związanego z tym subtelnym zbiorem ♪ „wim”


Another decade in life and music

44.

sufjan stevens seven swans 2004

ta płyta jest jak ocean — jednocześnie fascynuje mnie i boję się jej; sufjan jest tu kimś w rodzaju proroka przepisującego biblijne historie na swoje życie i nasze własne; jest przy tym niesamowicie natchniony, jak postać z opowiadania flannery o’connor; nie da się nie ulec jego niezgłębionemu urokowi, ale trudno się później otrząsnąć ♪ „seven swans”


Another decade in life and music

43.

beck modern guilt 2008

znałem becka wcześniej, ale dopiero, gdy usłyszałem w 2008 roku modern guilt postanowiłem, że chcę być jak on — zblazowany i fajny, trochę retro, ale w sumie modern, w wytartych dżinsach i pijanym krokiem lekko wskakujący na krawężnik; beck nigdy nie wydawał najrówniejszych płyt (może poza tymi smutnymi, ale to akurat nie mój beck, sorry sea change), ta też taka nie jest, nie jest nawet w kontekście jego wcześniejszej dyskografii niczym szczególnym, ale już na zawsze pozostanie moją ulubioną ♪ „gamma ray”, „modern guilt”


Another decade in life and music

42.

brian wilson that lucky old sun 2008

brian wilson był geniuszem popu, ale naodcinał się też kuponów; that lucky old sun to jeden z nielicznych późnych przebłysków tego pierwszego — projekt, który z jednej strony czerpie ze słonecznej kalifornii i dziedzictwa beach boysów, a z drugiej na swój kampowy, uroczy sposób opowiada historię zupełnie odrębną; to jak spin-off ulubionego serialu, który nie tylko jakimś cudem się udał, ale w dodatku mimo upływu czasu wraca się do niego z nie mniejszym rozrzewnieniem ♪ „midnight’s another day”


Another decade in life and music

41.

susumu hirasawa paprika 2006

satoshi kon (reżyser „papriki”) i susumu hirasawa (kompozytor ścieżki dźwiękowej) to jedno z najwspanialszych połączeń kreatywnych w historii popkultury; nikt inny nie dopełniłby wizji psychodelicznej mechadystopii w sposób równie zniuansowany co hirasawa; poza kontekstem filmowym to także kolejny fascynujący krążek w jego wyjątkowej dyskografii, łączącej orkiestrowe marsze z syntezatorowymi aranżami i hymnicznymi wokalami ♪ „parade”


Another decade in life and music

40.

kelis tasty 2003

był rok 2003, a ja, dzieciak bez internetu, jakimś cudem usłyszałem „milkshake” kelis; skończyło się tak, że za ponad 70 złotych (wszystkie posiadane na własność pieniądze w tamtej chwili mojego życia) wyłożyłem, żeby w jednym sklepie muzycznym w moim mieście sprowadzono mi ją na zamówienie; czekałem zresztą kilka tygodni, ale nigdy nie zapomnę dnia, w którym poszedłem ją odebrać i momentu, kiedy pierwszy raz ją włączyłem; bywało, że kupowałem lub dostawałem w tamtym czasie płyty nijakie lub złe, ale ta okazała się ekstraklasą r&b — łączącą koktajlowy soul produkcji raphaela saadiqa i zniuansowany przebojowy rhythm & blues spod ręki the neptunes; znam każdą nutę tego krążka i gdy do niego wracam, zawsze mi mało ♪ „sugar honey iced tea”, „protect my heart”


Another decade in life and music

39.

grm persepolis + remixes edition 1 2002

kolejna płyta-doznanie, ale też płyta-pomnik i płyta-requiem; xenakis, ojciec muzyki stochastycznej, zmarł w 2001 roku, a ten album to hołd dla jego spuścizny i wkładu w muzykę elektroakustyczną; połowa to nowe wykonanie mitycznego „persepolis” skomponowanego w latach 70. na zlecenie szacha ówczesnego iraku z okazji 2500-lecia scalenia perskiego imperium; to nie jest mój ulubiony xenakis; uwielbiam natomiast to, co stało się z tym utworem na drugiej płycie, a mianowicie został pocięty, a z jego sampli rozmaici współcześni twórcy m.in. merzbow, ryoji ikeda, otomo yoshihide, zbiegniew karkowski, ulf langheinrich czy francisco lópez zrobili swoje własne utwory; to jest kultura remiksu w najlepszym wydaniu i panorama dźwięku w pełnej krasie; na zawsze już te numery będą mi przywodziły na myśl epokę końca audycji; już do nich nie wracam, ale był czas, że sam chętnie wykorzystywałem je we fragmentach w rozmaitych nieszablonowych radiowych miksach ♪ „untitled” (yoshihide)


Another decade in life and music

38.

common be 2005

jestem szczęśliwy zawsze, ilekroć usłyszę pierwsze takty „be”; gdyby common nie nauczył mnie kochać hip-hopu tym afirmacyjnym, korzennym krążkiem, czy na mojej mapie emocjonalno-estetycznej znalazłoby się miejsce dla noname? pod okiem kanyego westa, j dilli, jamesa poysera i karriema rigginsa common zrobił płytę ciepłą, intymną i kameralną, która ujęła mnie jak nic innego w jego dyskografii i otworzyła przede mną zupełnie nowy korytarz ♪ „be (intro)”


Another decade in life and music

37.

fiona apple extraordinary machine 2005

zdążyłem się już przekonać, że nie jest to niczyja ulubiona fiona apple, a tymczasem ja, choć owszem przyciąłbym ją o trzy piosenki, nie jestem w stanie przejść obojętnie obok tego, jak fiona tu brzmi i o czym śpiewa; jej szczerość w jazzującym post-kabaretowym anturażu za każdym razem maluje mi w głowie ruchome obrazy, całe sceny — nie każda płyta to potrafi, nawet spośród moich ulubionych ♪ „waltz (better than fine)”, „extraordinary machine”


Another decade in life and music

36.

jamey johnson that lonesome song 2008

jamey johnson to jeden z tych współczesnych piosenkarzy country, którym udało się osiągnąć sukces i zachować twarz; więcej, to fantastyczny songwriter i pierwszorzędny wykonawca, który nawet śpiewając cudzesy, czyni je swoimi własnymi; that lonesome song to płyta-historia, która towarzyszyła mi pewnej pamiętnej śnieżnej zimy w styczniu 2009, gdy stawiałem pierwsze kroki w świecie, którego nie znałem; było wtedy tej muzyki ze mną więcej, pamiętam ją całą, ale nie było wśród niej krążka tak jakościowego jak ten; gdy myślę o dobrym country, równie dobrze mogę myśleć o that lonesome song ♪ „dreaming my dreams with you”


Another decade in life and music

35.

mastodon crack the skye 2009

od kiedy zakochałem się w crack the skye w 2009 roku, wszystkie kolejne i poprzednie płyty mastodona były dla mnie mniejszym lub większym rozczarowaniem; może przez lata dokonałem małej fetyszyzacji początku naszej znajomości, bo nie byłem przecież wtedy nawet targetem tej muzyki — jakieś koncepcyjne historie fantasy, lochy i smoki; ale nie sama historia, a sposób w jaki ją odpowiedziano — melodie, artykulacja i oczywiście riffy — psychodelicznie poskręcane; mam słabość do muzyki, której słuchając, czuję jakbym wpadał do matni i ta płyta zapewnia mi takie wrażenia, ilekroć ją włączę ♪ „crack the skye”


Another decade in life and music

34.

aaliyah aaliyah 2001

na kilka miesięcy przed swoją tragiczną śmiercią aaliyah wydała płytę, która stała się wzorem dla sceny r&b jeśli chodzi o brzmienie i koherencję; to ponadczasowa wizytówka gatunku w jednym z jego najlepszych momentów w historii z fenomenalną produkcją timbalanda i anielskimi wokalami aaliyah; dla mnie to też płyta legenda, bo musiało minąć kilka dobrych lat, zanim miałem możliwość usłyszeć ją w pełnej krasie i płyta historia, bo piosenki i śmierć aaliyah odcisnęły na mnie wtedy swój ślad ♪ „read between the lines”, „more than a woman”


Another decade in life and music

33.

electric wizard dopethrone 2000

lordowie doom metalu w ich najbardziej mocarnej odsłonie; psychodelicznie świdrujące gitary, hipnotyzujący bas, posępne zabawy w okultyzm; to jak black sabbath do sześcianu, na kwasie; riffy tak gęste, że człowiek w nich brodzi, tak głośne, że gdy zacznie się w nich topić, pomoc nie nadejdzie znikąd ♪ „funeralopolis”


Another decade in life and music

32.

erykah badu worldwide underground 2003

ta najmniej lubiana pozycja w dyskografii badu była jednocześnie moją wprawką w twórczość królowej neo-soulu — lekko surrealistyczną progresywną karuzelą bawiącą się funkiem, hip-hopem, rockiem czy jazzem; było w tym wszystkim sporo artystycznego zadęcia, które jednak dało się oswoić świetnymi aranżami i dominującym odczuciem, że badu i jej świta doskonale się przy tym bawią; to też jedna z tych płyt, które kupiłem zupełnie w ciemno zanim nastała w moim życiu era internetu; i chyba jedna po którą szedłem do empiku przez pół miasta po kolana w śniegu ♪ „danger”, „i want you”


Another decade in life and music

31.

outkast speakerboxxx / the love below 2003

gdybym wpisał ten krążek na moją własną listę spod znaku pół perfekcyjnej płyty, tak naprawdę byłby to cały album the love below andré 3000; ale byłoby to nieporozumienie, bo po stronie big boia na speakerboxxxie też w dalszym ciągu doznaję przynajmniej kilku mocarnych bangerów; i tak jak wtedy w 2003 zachwycały mnie wielkie bity big boia, teraz to andré bierze mnie emocjonalnie z swoim post-jazzowym neo-soulem, w każdym calu doskonale wykonanym i przyprawionym całkiem urokliwym humorem ♪ „spread”, „ghettomusick”


Another decade in life and music

30.

timber timbre timber timbre 2009

definicja posępnej americany; gitara akustyczna jako atrybut żałoby; jedna z najpełniejszych współczesnych (coraz mniej w sumie, bo jednak 2009 rok był już chwilę temu) inkarnacji konceptu murder ballads; nie znałem tej płyty w 2009 roku, usłyszałem ją pierwszy raz już po tym, jak timber timbre wreszcie przekonało mnie swoim podejściem do synthpopu na sincerely, future pollution — wyminąłem wtedy instynktownie dwa krążki, które w dyskografii grupy dzieliły 2007 i 2009 i sięgnąłem po ten; prędko okazało się, że zawiera wszystko, czego na niej szukałem ♪ „i get low”


Another decade in life and music

29.

lauryn hill mtv unplugged no. 2.0 2002

to kontrowersyjna płyta nawet dla mnie, ale nie byłem w stanie zupełnie jej pominąć, bo w pewnych momentach mojego życia rozrzuconych na przestrzeni lat to była dla mnie rzecz totalnie niezbędna; nie potrafię do dzisiaj ocenić szaleństwa hill, którego dokumentem jest bezsprzecznie ten krążek — z jednej strony obłęd miesza się tu z fałszywymi proroctwami, z drugiej to niedający się podrobić i zastąpić emocjonalny reset, instrukcja, jak mimo wszystko nie zwariować w świecie, który sposób zupełnie bezpośredni prowadzi nas wszystkich ku szaleństwu i śmierci; niezależnie od tego, co kto ma do powiedzenia na temat muzyki tu zawartej i stanu umysłu hill, to mocna rzecz, która, choć wiele rzeczy się zmieniło we mnie i poza mną, wciąż pozostaje ważną częścią mojej higieny umysłu i mnie w ogóle ♪ „mystery of iniquity”, „so much things to say”


Another decade in life and music

28.

dixie chicks taking the long way 2006

na taking the long way dixie chicks pod skrzydłami ricka rubina mierzą się ze skandalem, który niemal zakończył ich karierę; to krążek pełen słodko-gorzkich historii, które na błędy przeszłości patrzą raczej ze zrozumieniem niż z żalem; ja odkryłem tę płytę wraz z całym jej kontekstem w połowie 2008 roku, gdy przypadkiem trafiłem na nią na wyprzedaży w supermarkecie i zwróciła moją uwagę okładką; dzisiaj znam ją na pamięć — bardziej niż lekcją metastylistycznej ogłady stała się dla mnie mimowolnym przewodnikiem akceptacji i empatii; i myślę, że to nawet bardziej niż na wskroś amerykańskie brzmienie krążka (które swego czasu było dla mnie wyznacznikiem muzycznej jakości) sprawiło, że krążek przetrwał dla mnie próbę czasu, choć o jego oryginalnym kontekście wszyscy zdążyli już dawno zapomnieć ♪ „bitter end”, „the long way around”


Another decade in life and music

27.

erykah badu new amerykah part one: 4th world war 2008

pierwsza część nowej ameryki badu to psychodeliczny neo-soul zbudowany na fundamencie świadomego hip-hopu; badu jest profetyczna, polityczna, uduchowiona i filozoficzna, a za sprzymierzeńców ma ekstraklasę hip-hopu: madliba, shafiqa husayna, karriema rigginsa, 9th wondera i oczywiście ducha j dilli; przez ciężar emocjonalno-brzmieniowy dawno nie słuchałem tego krążka w całości, ale we fragmentach co rusza ożywa w mnie, gdy wyglądam za okno, włączam telewizję, scrolluję twittera ♪ „the healer”


Another decade in life and music

26.

sheena ringo kalk samen kuri no hana 2003

sheena ringo miała na koncie już dwa znakomite krążki, ale dopiero na tym rozwinęła w pełni swoje kreatywne skrzydła; ja sam, żeby naprawdę dać się tej muzyce oczarować potrzebowałem przeszło dekady, bo moje pierwsze spotkania z ringo kończyły się raczej dysonansem poznawczym niż czymkolwiek innym; ringo jest na swój sposób cholernie ekspresyjna i jeśli się tej ekspresji nie oswoi, trudno poradzić sobie z resztą — powykręcanymi, progpopowymi aranżami niejednokrotnie zwieńczonymi jawnie hałaśliwymi elementami oraz melodyką, czasem tylko niedaleką tego, do czego przyzwyczaili nas amerykanie ♪ „kuki”, „shūkyō”


Another decade in life and music

25.

pj harvey white chalk 2007

to płyta, która zawiązała nic porozumienia między mną a pj harvey, która pozbyła się rocka alternatywnego, a ja pozbyłem się uprzedzeń względem jej słuchania; w tym nowym kameralnym folkowym anturażu wreszcie miałem szansę wsłuchać się w jej głos, nowe kolory naprawdę się jej przysłużyły; to dość smutna płyta, ale raczej posępna i mroczna niż trudna do przetrawienia; folkowa oprawa i lekko patetyczne zacięcie sprawiają, że to raczej udane wejście w konwencję, aniżeli zapis epizodu depresyjnego; u mnie na półce z murder ballads obok cave’a i timber timbre ♪ „dear darkness”


Another decade in life and music

24.

the dirtbombs ultraglide in black 2001

poznałem tę płytę srogo po jej premierze jako jedną z wielu, a jako jedna z niewielu zaczęła mnie prześladować; to garażowy punk w najlepszym wydaniu, surowy, organiczny, energetyczny, z urokiem akcentujący międzygatunkowe niuanse, co zresztą, żeby rzecz mogła się udać, musiało zostać wpisane w jego istotę, bo to krążek niemal w większości coverujący klasykę soulu i funku; collins śpiewa więc sly’a stone’a, marvina gaye’a, steviego wondera czy the o’jays, z przekonaniem dając wcale nie zawsze hitowym numerom nowe życie; uzależniająco dobre ♪ „livin’ for the city”, „livin’ for the weekend”


Another decade in life and music

23.

sleep dopesmoker 2003

święta góra miłośników zarówno stoner, jak i doom metalu; obiekt kultu i miejsce pielgrzymek na haju; gitarowy monolit; album-doświadczenie, płyta potwór; ekstaza i agonia; żar i trans; nieustająca fatamorgana; a pośród tego wszystkiego taki mały ja błąkający się w odmętach tego sonicznego uniwersum, tyleż rozkosznego, ile okrutnego ♪ „dopesmoker”


Another decade in life and music

22.

joanna newsom ys 2006

jakie wspaniałe historie opowiada nam joanna przy akompaniamencie swojej harfy i sekcji smyczkowej pod wodzą niezrównanego vana dyke’a parksa; a do tego pokrętna melodyka, nielinearna struktura pięciu niekrótkich utworów, 29-cioosobowa orkiestra, w pełni analogowe nagranie i miks jima o’rourke’a; podsumowując, ys to ulubiona gimnastyka dla mojego mózgu, przynajmniej spośród płyt z popowego korzenia ♪ „monkey & bear”


Another decade in life and music

21.

kapela brodów kolędy i inne pieśni 2002

adam strug i jego kapela dokonali dzieła, o którym sam ukradkiem marzyłem, odkąd zacząłem na poważnie marzyć o muzyce — nieraz zresztą, bo cała dyskografia kapeli brodów to wytrawna etnomuzykologiczna uczta w totalnie nieakademickim sensie, ale to ich płyta z kolędami, dlatego, że pojawiła się w moim życiu realna potrzeba tej muzyki zajęła stałe miejsce podczas moich zimowych spacerów i naszych świątecznych kolacji; te piosenki, także za sprawą zmyślnych, minimalistycznych aranży, opowiadają więcej niż historie w nich zawarte, opowiadają historie tych, którzy przez lata przekazywali je ustnie kolejnym pokoleniom; mistyczne doznanie ♪ „stała nam się nowina miła”


Another decade in life and music

20.

vashti bunyan lookaftering 2005

pomiędzy efemerycznym debiutem vashti w 1970 a wydaniem jej drugiej płyty minęło aż 35 lat; stało się to na fali zainteresowania twórczością i osobą piosenkarki w internecie, dzięki grupie związanej z nurtem new weird america pod wodzą devendry banharta; ale producentem i aranżerem lookafterning został max richter, który nie tyle odtworzył brzmienie debiutu, co przeniósł je na inny poziom kameralnej subtelności; sama vashti natomiast pomimo upływu lat zaczęła dokładnie tam, gdzie skończyła na just another diamond day może w nawet odrobinę bardziej kołysankowym anturażu; żadna z tych płyt zresztą nie przystaje do świata krytyki muzycznej — profesjonalnej i amatorskiej; to płyta do słuchania i obcowania z nią — na wsi i w mieście, w dni pogodne i zupełnie szare, gdy jesteśmy zestresowani i gdy morzy nas błogi sen; dzięki niej wszystko to staje się odrobinę lepsze ♪ „lately”, „feet of clay”


Another decade in life and music

19.

benjamin biolay la superbe 2009

nie spodziewałem się, że ta płyta przetrwa ze mną tę dekadę; to było moje pierwsze spotkanie z biolayem, dzięki któremu wkrótce stał się jednym z moich ulubionych głosów piosenki francuskiej; słyszałem w nim wtedy prawowitego dziedzica artystycznej spuścizny gainsbourga i ten nostalgiczny anturaż totalnie mnie wtedy ujął — wreszcie wałęsając się po mieście, mogłem się czuć jak w filmach truffaut, ale bez poczucia, że dokonuję jakiegoś emocjonalnego wykopaliska; dziś już tego nie potrzebuję, ale la superbe kupuję nadal w trwającej ponad siedem kwadransów całości; biolay żongluje pomysłami i aranżami, wspierając je każdorazowo znakomitymi piosenkami ♪ „lyon prequ’île”, „buenos aires”


Another decade in life and music

18.

the white stripes elephant 2003

the white stripes stało się przypadkiem moim oknem do świat muzyki, o której istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia; moją pierwszą kopię elephant za cenę pięciu złotych ściągnął mi z internetu i wypalił na cedeku (który ja opatrzyłem pieczołowicie rozpisaną tracklistą) kolega z ławki; było tych transakcji więcej, ale tylko ten krążek został ze mną do dziś; gdyby nie ci stripesi, jak mógłbym pokochać the velvet underground? to bezsprzecznie płyta, która nauczyła mnie milości do gitarowego brudu, rzecz dla moich nastoletnich uszu wówczas totalnie niezwykła, ale od samego początku absolutnie naturalna i na swoim miejscu ♪ „littles acorns”, „well it’s true that we love one another”


Another decade in life and music

17.

junior boys begone dull care 2009

junior boys mieli wcześniej dwie lepiej przyjęte płyty i lubię do nich wracać, ale to begone dull care zabarwiło kiedyś moje lato i to te, a nie tamte piosenki przywołują we mnie obrazy — głównie kolorów nieba; perfekcyjnie niebieskiego w „hazel” i różowego zachodzącego słońca w „dull to pause” ♪ „dull to pause”, „bits and pieces”


Another decade in life and music

16.

glen hansard & marketa irglova the swell season 2006

pamiętam moment, kiedy zobaczyłem okładkę the swell season z przeszywającym na wskroś wzrokiem hansarda; nie miałem pojęcia o głośnym filmie, a przynajmniej połączyłem kropki dopiero sporo później; to była wyjątkowo ciemna i zimna jesień i ten krążek, oparty przecież na zupełnie oczywistych folkowych patentach aranżacyjnych, dał mi odrobinę ciepełka; aranże choć proste, są świetnie zrealizowane, ale to doskonałe bliskie harmonie hansarda i irglovej oraz napisane i wykonane od serca numery stanowią o prawdziwej sile tego krążka — stąd też, mimo minorowej wymowy części kompozycji, do dziś płynie do mnie to samo ciepełko; wydałem zresztą wtedy na niego ostatnie pieniądze — najwyraźniej potrzebowałem go w moim życiu zupełnie namacalnie ♪ „lies”, „leave”


Another decade in life and music

15.

the little willies the little willies 2006

to wina nory jones, że zasłuchuję się w starym hanku williamsie, lirycznym townesie van zandcie i znalazłem serce dla williego nelsona; choć w 2006 roku przeżyłem małe zauroczenie muzyką jones, to pewnie jej wspólny krążek z coverami zakurzonych nieco klasyków country z grupą the little willies, umknąłby mi zupełnie, gdybym nie trafił na niego w koszu wyprzedażowym; co myśmy przeszli wspólnie od tego czasu! nie twierdzę, że aranże czy interpretacje jones i spółki są wyjątkowe, kunsztowne, że zrewolucjonizowały myślenie o country, ale otworzyły mi głowę na zupełnie inny świat; przez lata dotarłem do sedna każdego z dwunastu coverów na krążku, to nie tak, że znam je na pamięć; one są mną, a ja nimi — gdy tylko wybrzmią pierwsze takty, wskakuję na stół i wyję ♪ „it’s not you, it’s me”, „night life”


Another decade in life and music

14.

animal collective merriweather post pavilion 2009

ta płyta to dokument mojej autoterapii konwersyjnej na indie muzyczkę; ja abnegat, miłośnik radiowego r&b dosłownie stanąłem wówczas z wizją popu animal collective w szranki; wtedy nie słyszałem jak ten neopsychodeliczny post-minimalizm może się łączyć z kalifornijskim sunshine popem beach boysów; nie potrafiłem też wyobrazić sobie pomostu pomiędzy tym krążkiem a resztą muzyki; i słusznie, bo takowy nie istnieje — trzeba wsiąść w bańkę-kapsułę, która zabierze nas na wyspę-planetę, gdzie wybrzmiewa żywa magia ♪ „in the flowers”, „also frightened”


Another decade in life and music

13.

frances-marie uitti, münchener kammerorchester, christoph poppen natura renovatur 2006

scelsi to definicja ekscentryczności, fascynująca historia szaleństwa, która doczekałby się już z pewnością nagradzanej na festiwalach adaptacji filmowej, gdyby tylko jego muzyka nie stawała okoniem; ta płyta to dla mnie trochę totem, trochę mem, a trochę filozofia życia; na płycie ecm inaczej niż na wcześniejszym wydawnictwie kairos pożeniono tytułową kompozycję nie tylko z innymi kompozycjami na orkiestrę kameralną, ale także na wiolonczelę solo, co potęguje doświadczenia obcowania z minimalistyczną, dysonantyczną i złowrogą muzyką, której miejsce nie jest jednak w tle filmowego kadru, ale w tle naszej codzienności ♪ „natura renovatur”


Another decade in life and music

12.

david thomas broughton the complete guide to insufficiency 2005

zagapiłem się trochę z muzyką broughtona — poznałem go przy okazji odsłuchów do podsumowania roku w 2014, ale potrzebowałem jeszcze kilku lat, żeby podejść jakkolwiek do jego wcześniejszej twórczości; to awangardowy autorski folk silnie skoncentrowany wokół uczuć i przeżyć, i sposobu ich wyrażenia; w swojej własnej kategorii muzycznej to na wskroś przeszywające estetyczno-emocjonalne doświadczenie, które trudno rozbić na mniejsze fragmenty lub precyzyjnie opisać ♪ „ever rotating sky”, „unmarked grave”


Another decade in life and music

11.

bill callahan sometimes i wish we were an eagle 2009

to był mój pierwszy callahan; pojechał ze mną wtedy na weekend do babci na wieś i totalnie mną wstrząsnął w sposób wcześniej mi nieznany; zaklął tamten moment w siebie i do teraz, już pewnie na zawsze ta płyta i tamte chwile będą dla mnie zupełnie tożsame; na poziomie muzycznym już sama wokalna artykulacja callahana mnie onieśmielała, a artykułował przecież pięknie rozpisane na głos męski i wyobraźnię słuchacza historie; całości dopełniał sielski anturaż z pogranicza amerykańskiego folku i muzyki kameralnej ♪ „too many birds”, „all thoughts are prey to some beast”


Another decade in life and music

10.

perfume 2009

nie jestem pewien, czy na pewno to technopopowe, post-dyskotekowe triangle perfume najpełniej oddaje producencko-kompozytorski geniusz yasutaki nakaty, ale to bezsprzecznie jego najlepiej zbilansowana, a być może także ponadczasowa płyta; pomiędzy syntezatorowymi riffami, bitpopowymi pasażami i sprasowanymi w unisonie wokalami tli się w głosach dziewcząt coś bardzo organicznego, szczerego, optymistycznego, co stanowi serce tej muzyki i sprawia, że choć kolejne wielkie popowe single pojawiają się i znikają, te piosenki wciąż wracają do mnie z nową siłą ♪ „i still love u”, „edge”


Another decade in life and music

9.

robert plant | alison krauss rasing sand 2007

robert plant i alison krauss pod skrzydłami t bone’a burnetta, mistrza w swoim fachu, nagrali płytę, która wyciągnęła oboje przed nawias ich dotychczasowych karier; zrealizowana w duchu bliskich harmonii i post-rockandrollowej kameralnej americany płyta złożona wyłącznie z reinterpretacji zapomnianych klasyków spoza amerykańskich śpiewników odkryła zupełnie nową jakość; wszystko za sprawą niebywałej synergii na poziomie dalece wykraczającym poza wokalną kompatybilność; to dbałość o niuanse na każdym etapie powstawania krążka i szczególna artystyczna wrażliwość sprawiły, że jak wpadłem w ten krążek niczym w studnię przed piętnastoma laty, tak wciąż się w tej studni z rozkoszą zanurzam ♪ „sister rosetta goes before us”, „gone, gone, gone (done moved on)”


Another decade in life and music

8.

kremerata baltica, gidon kremer octet / quintet 2002

mam słabość do muzyki kameralnej późnych romantyków — jest w niej coś rozdzierająco bliskiego duszy, pochodzące z miejsca w równej mierze pomiędzy tym co dawne i wielkie, a tym, co tu i teraz, w danej chwili rzadko kiedy jakkolwiek zauważalnym; wszystkie te niepokoje burzliwej pierwszej połowy xx wieku osadziły się w porywczości enescu balansującego nieustannie na granicy sielanki i zawieruchy, które w znajomym splocie współzależnej egzystencji oddają się tańcu życia i śmierci; gidon kremer i jego zespół oddają nagraniom enescu sprawiedliwość być może bardziej niż ktokolwiek wcześniej ♪ „string octet”


Another decade in life and music

7.

grizzly bear veckatimest 2009

beach boysi byli już w samym środku mojego muzycznego uniwersum, gdy trafiłem na veckatimest grizzly bear, które wówczas zabrzmiało mi jak indiefolkowy hołd dla pet sounds; to płyta, której rzeczywiście wtedy doznałem w ten sam sposób, w który doznawałem beach boysów; grizzly bear korzystali z podobnych środków, śmielej nawet odpływając w kierunku organicznej psychodelii, która wówczas jawiła mi się jako święty graal wszelkiego popu; dziś veckatimest to dla mnie bardziej wehikuł czasu do tamtej chwili aniżeli jakikolwiek pomost do lat 60.; to przepięknie napisana, zaaranżowana i wykonana ponadczasowa płyta, swoja własna muzyczna kraina, której nie trzeba do niczego już odnosić ♪ „two weeks”, „while you wait for the others”, „southern point”


Another decade in life and music

6.

fleet foxes fleet foxes 2008

to fleet foxes głosem robina pecknolda ogłosiło mi, że skończyło się moje dzieciństwo; tak to pamiętam, jako wejście w dorosłość, przejście przez bramę do innego wymiaru pod każdym możliwym względem; debiut fleet foxes to była muzyka osadzona do tego stopnia poza współczesnym światem, że gdy tylko po nią sięgałem, malowała w mojej głowie obrazy z dawnych baśni i legend; w równej mierze rozsmakowana w tradycji amerykańskiego folku z appalachów, barokowym songwriterstwie angielskiej prowincji porośniętej wysokimi trawami i opowieściami z serca dawnej europy nieznającej jeszcze ani baroku, ani appalachów; nie traktuję tego niezwykłego splotu wydarzeń jako przeznaczenia, które musiało wypełnić się akurat w taki i nie żaden inny sposób — ale rozkosznie się złożyło, sam to przed sobą przyznaję ♪ „tiger mountain peasant song”, „your protector”


Another decade in life and music

5.

the-dream love v/s money 2009

produkcje the-dreama z lat 2008-2010 to absolutna ekstraklasa r&b, gatunku, który wkrótce miał dopiero eksplodować artystycznie; cała miłosna trylogia dreama to istota jego muzycznego dziedzictwa, ale środkową część love v/s money wyróżnia dodatkowo tytułowy dylemat moralny, motyw przewodni całego krążka, wirtuozersko rozpisanego na intensywne, progresywnie ewoluujące syntezatorowe riffy i męski falset; dream, podobnie jak jego rówieśnicy, żyje chwilą, ubierając swoją drugą płytę w szaty wystawnej hedonistycznej uczty, ale gdzieś w między wierszami intensywnie szuka tego, co nieuchwytne i ponadczasowe, a jego neo-barokowy dźwiękowy anturaż doskonale to uwypukla ♪ „love vs. money: parts 1+2”, „right side of my brain”


Another decade in life and music

4.

sufjan stevens invites you to come of feel the illinoise 2005

nie jestem chyba jednym naiwnym, który gdzieś tam w głębi swojego złamanego na pięćdziesiąt części serduszka liczy, że sufjan stevens przyzna jednak, że tak naprawdę w sekrecie od lat pracował nad brakującymi 48-mioma częściami the 50 states project; po illinois, historii tak żywej, złożonej, kompletnej, nie ma czemu się dziwić; lata mijają, a ja, gdy tylko wiosenne słońca przygrzeje wystarczająco, a trawy wyrosną wystarczająco, by delikatnie kiwać się na wietrze, zawsze uciekam do tego świata, przynajmniej na krótką chwilę, i już nie jestem we wrocławiu czy w bydgoszczy, lecz w dalekim chicago; te minimalistyczne pasaże ukradzione glassowi i reichowi wykorzystane jako budulec pierwszorzędnych pełnowartościowych folkowych piosenek idealnie oddają ducha wielkiego amerykańskiego miasta ze wszystkimi jego problemami, nadziejami i marzeniami ♪ „come on! feel the illinoise!”, „casimir pulaski day”


Another decade in life and music

3.

d’angelo voodoo 2000

gdy wiele lat temu jako dzieciak zakładałem konto na rateyourmusic, to była jedna z dwóch ocenionych przeze mnie na maksymalną notę płyt, a w pewnym momencie mojego życia najpełniejsze estetyczno-duchowe doznanie; ale zanim spiłem z d’angelo brudzia, musiałem tę płytę ogarnąć — pierwsze spotkanie było wyjściem poza strefę komfortu nowoczesnego (w ówczesnym rozumieniu) r&b i słonecznego rytmicznego soulu lat 70. w gęsty mikroklimat ciemnego, zadymionego klubu z grubo naszkicowanymi, mistrzowsko rozmytymi wokalami, uwielbieniem dla bezkompromisowo hiphopowych bitów i ekspozycją jazzowej sekcji dętnej; był czas, że ta płyta była tylko moja, tak myślałem, później niemal wyślizgnęła mi się z rąk ♪ „africa”, „feel like makin’ love”, „spanish joint”


Another decade in life and music

2.

gillian welch time (the revelator) 2001

nie chcę pisać o tej muzyce tak, jakby mnie nie dotyczyła — musi mnie dotyczyć albo przynajmniej dotykać i to chcę uwydatnić; trudno jednak zupełnie bezpośrednio odnieść mi się do płyty eksplorującej tematykę amerykańskiej żałoby — zabójstwa lincolna, śmierci elvisa, zatonięcia titanica — wydanego w przededniu 9/11; a mimo tego to fragment twórczości welch, który rezonuje ze mną najsilniej; może ze względu na doszczętnie dojmujący sposób, w jaki welch połączyła przeszłość z teraźniejszością, niczym dawni prowincjonalni pastorzy, szukając dosłownej paraleli między przypowieściami z wersetów pisma i wydarzeniami z wczorajszego dziennika; to emanacja prozy flannery o’connor z całą jej surową i mroczną poetyką zaklęta w niezwykle zręczny folkowy album ♪ „revelator”, „dear someone”, „elvis presley blues”


Another decade in life and music

1.

sheena ringo x neko satō heisei fūzoku 2007

w przeciągu ostatniego roku moją największą muzyczną radością były te fragmenty piosenek sheeny ringo, w których piosenkarka wpadała w niewielką ekstazę, lekką histerię — jej głos drżał, wykraczał poza ramy i tak rozpisanej już niezbyt konwencjonalnie piosenki; syntezą i emanacją tej mojej małej radości, kolejnych prób uchwycenia tego stanu umiejscowionego nieco ponad właściwą piosenką jest w dyskografii sheeny zrealizowany wespół z maestro neko saitō krążek heisei fūzoku — zaprzeczenie wszystkiego tego, o czym myślimy, gdy myślimy o płytach z autocoverami z towarzyszeniem orkiestry; bo sheena te piosenki w większości przypadków dopiero tutaj zabiła — zaciukała nożem, topiąc w morzu krwi, potu i łez — przy współudziale saitō i jego ludzi, ma się rozumieć; to dla mnie (niedającego się nawrócić pararomantyka, który bez wahania zamieniłby jakiekolwiek prawdziwe życie na jakikolwiek musical, byle by akompaniowała mu dobra orkiestra), ostateczna synteza i emanacja popowej wirutozerii w ogóle, którą sheena swoim ponadpiosenkowym rejestrem dodatkowo akcentuje; kurtyna! ♪ „meisai”, „sakuran”, „ishiki”


Opublikowano

Jesienne beachboysowanie

Beach Boysi czy The Beach Boys®

Ze „Smiley Smile” zawsze najbardziej lubiłem okładkę i tu pożyczam ją jako całkiem adekwatnie jesienne tło


Gdy zacząłem pracę w radiu, szybko dostałem komentarz zwrotny, żeby nie mówić „Beach Boysów”, zostać przy nieodmiennej wersji „The Beach Boys”, bo ta pierwsza brzmi dziwnie, niechlujnie, nawet wulgarnie. Trzymałem się więc tej zasady dopóty, dopóki musiałem, a do teraz przezimowała ona w czeluściach mnie i co jakiś czas usiłuje związać mi ręce albo usta. Gdy jednak myślę dziś o tej estetyzacji anturażu grupy, procesie oderwanej od sedna sprawy pocztówkofikacji, widzę pewną paralelę między pocztówkową niewyczerpywalną franczyzą a literkami układającymi się w idealnie pałające plażową energią logo The Beach Boys®. Nie powiem, jako nastolatek lubiłem ten doskonale wyglazurowany produkt. Ale myślę, że prawdziwi Beach Boysi, choć dystrybuowani przez tę samą niemającą ani wyrzutów, ani dosyć franczyzę, to jednak te niekompletne fragmenty z sesji nagraniowych, odrzuty rozpoczynające się od komendy faceta z reżyserki, że już można, przerwane wpół pozbawione masteringu wokalne pasaże.

W piątek przymuszony zmienionym prawem autorskim w USA Capitol Records opublikował kolejny boksset-klucz do antologii grupy. Tym razem upubliczniono 133 utworów z sesji nagraniowych z lat 1969-1971 do płyt „Sunflower” i „Surf’s Up”, które wówczas sprzedały się bardzo tak sobie, a single nie trafiły na listy przebojów, ale dzisiaj dla odmiany uznaje się je za drugi złoty okres działalności zespołu (po pierwszym przypadającym na 1966-1967, czyli „Pet Sounds” i „Smile”). Na płytach umieszczono nowe remastery oryginalnych krążków (które, jak narzekają fani, za bardzo syczą, a nawet ponoć sprawiają fizyczny ból), nagrania na żywo z tego okresu, bebechy, czyli wersje instrumentalne, a cappella, alternatywne miksy, wersje demo, fragmenty sesji nagraniowych oraz garść niepublikowanych oficjalnie nowych utworów na tyle pokaźną, że wypełnić mogłaby swoją własną składankę — może odrobinę uczciwszą, jeśli chodzi o dobór utworów niż chociażby sprzedawane po sto euro limitowane wydanie winylowe tego wydawnictwa (którego nie kupię, bo trzeba się jakkolwiek szanować, nawet jeśli uprawia się daleko idące beachboysowanie — jak ja).

Nie chodzi tu jednak o żadną walkę prawdy z nieprawdą, uczuć z kapitalizmem czy sztuki z popkulturą. Ludzie lubią to tak przedstawiać przy rozmaitych okazjach i dramatycznie antagonizować — wtedy wydaje im się, że bardziej gdzieś stoją, a przez to są bardziej jacyś, ale rzeczywistość jest nieco bardziej zniuansowana. I pomiędzy Beach Boysami a The Beach Boys® jest jakieś zupełnie namacalne doświadczenie, które w opozycji do kiczowatego summer dreama, którego The Beach Boys® próbują nam od ponad pół wieku sprzedać (i czasem im się udaje, no bo hej), nazwałem tyle roboczo, co swojsko jesiennym beachboysowaniem. A to dlatego, że późne lato budzi we mnie uczucia, które w innych okolicznościach przyrody pozostają uśpione. Gdy dni stają się chłodniejsze i krótsze, zachody słońca haratają serca, we mnie rodzi się poczucie straty, którego szkoda byłoby nie wykorzystać. To zupełnie znany schemat, mam tak od dziecka. Nie żebym, gdyby mi się to lato znowu przytrafiło, zebrał się w sobie i zrobił z niego lepszy użytek. Alergie i upały w lipcowe dni robią ze mnie wrak człowieka niezdolny do opuszczenia klimatyzowanej klitki. Mimo tego ochoczo opłakuję to lato, które na moich oczach umiera, przemija, odchodzi w niebyt i więcej go nie będzie. Wtedy nawiedzają mnie wielkie patetyczne perwersje, że wiosna nigdy nie nadejdzie, że wczorajszy dzień był ostatnim słonecznym dniem w ogóle, i tym podobne brednie. W oswojeniu i przeżyciu tego stanu pozwala mi coroczne beachboysowanie, a tym razem będzie ono tym bardziej upojne, że Capitol Records zrobili mi prezent najlepszy od 2011 roku, kiedy oficjalnie po 44 latach od premiery wydano cały ten wielki boks z sesjami nagraniowymi do „Smile”.

Mój stały zestaw do beachboysowania zacząłem oczywiście zbierać od „Pet Sounds” i był taki moment, że w zupełności skupiało moją uwagę na sobie. Wkrótce odkryłem, że jesienne barwy na okładce „Holland” przekładają się na dziwacznie wczesnojesienną wymowę całości. Że cała druga strona „Surf’s Up” to rodzaj pokrętnej surferskiej elegii. Że „Carl and the Passions” tkwiące w jakimś dziwacznym country-soulowym uścisku, który nijak się ma do barokowych aranży „Pet Sounds”, jest wytrawną ucztą jesieniary. I tak każdego roku odkrywam kolejny utwór, w którym wokale brzmią jak w najlepsze dmący za oknem wiatr albo pędzący pociąg, albo odkopują jakieś nieznane sentymenty, a ja, uzależniony od dramatyzmu wczesnojesiennej żałoby, wszystko przyjmuję i w małej, ale bardzo wydajnej fabryce, gdzieś wewnątrz Kurtka przerabiam na stany emocjonalne we wszystkich barwach jesieni — od słonecznego babiego lata po październikowy zjazd w mroczne czeluści, w otoczeniu drzew nagich jak je Pan Bóg stworzył.

I tak jakoś z tego całego beachboysowania zebrałem się w sobie i stworzyłem na Spotify coś w rodzaju antologii utworów, które nie znalazły się na albumach studyjnych — pojedynczych singli, odrzutów, czasem demówek, które nie doczekały się finalnych wersji, czasem nagrań na żywo, których nie zarejestrowano w studiu, zwykle wydawanych wiele lat później. Z pewnością projekt upubliczniania archiwów grupy będzie kontynuowany i w kolejnych latach światło dzienne ujrzy sporo bootlegowanych przez fanów nagrań w oficjalnych, nierzadko zremasterowanych wersjach. Na tę chwilę wyszło mi tego ponad 130 numerów i naturalnie nie uważam, że lista jest kompletna. Jest tu sporo złota, trochę chłamu, kilka absolutnie perfekcyjnych momentów i dość dużo brudu. Słowem — gdzieś pomiędzy Beach Boysami a The Beach Boys®. Bo puenta należy do was, wiecie?

Opublikowano

もう一度シティーポップの世界へ ‧ Selekcja Citypopowa

もう一度シティーポップの世界へ ‧ Selekcja City Popu

Kolejna wycieczka w głąb popowych rozkoszy muzyki japońskiej

Mam cały folder na Spotify poświęcony tylko muzyce japońskiej i już od dawna nosiłem się, żeby dołączyć do niego wakacyjną selekcję city popowych singielków z lat 80. Kiedyś bardziej sympatyzowałem z 90sowym Shibuya-kei, później zakochałem się w motorycznym techno kayō (tu nie ma linka, bo ostatecznie nigdy nie wrzuciłem swojej trzygodzinnej bardzo pieczołowicie wyselekcjonowanej składanki na żadne streamy, a biblioteka Spotify w tym kontekście okazała się kpiną), ale ostatecznie uległem magii słonecznego j-popu na funkowo-soulowo-jazzowo-aorowym (w zależności od wykonawcy i nagrania) fundamencie. City pop musiał mnie zdobyć, to była wyłącznie kwestia czasu.

Wiecie, dla mnie odkrywanie nowych muzycznych bytów, całych muzycznych rzeczywistości to jedna z najlepszych rzeczy w życiu! W szczególności te momenty, gdy słucha się z wypiekami na twarzy kolejnych nieznanych wcześniej nagrań i płyt, gdy drzwi dopiero się uchylają, nie są już zamknięte, ale jeszcze nie otwarte na oścież. Ten ulotny moment pierwszej fascynacji, który musi w końcu ustąpić spowszednieniu i zatopić się w codzienności i rutynie. Dlatego najbardziej lubię te ze swoich plejlist, które także i dla mnie są na wpół uchylonymi drzwiami — rzeczy znane zestawiam kreatywnie z zupełnie dla mnie nowymi o podobnym potencjale. Wtedy mam poczucie, że mam teraz czego słuchać. Choć akurat ta citypopowa selekcja jest totalnie uniwersalna. To taki kawałek nieco oldschoolowego słoneczka z japońskim twistem.

Inne moje japońskie selekcje muzyczne:
渋谷系 ‧ Shibuya-kei
椎名林檎 ‧ Sheena Ringo
環境音楽 ‧ Kankyō Ongaku
邦楽 ‧ Hōgaku: japońska muzyka tradycyjna

Opublikowano

Nie wiem, cóżem uczynił, ale zacząłem zmieniać się w demona

Nie wiem, cóżem uczynił

Pieter Bruegel (starszy), Myśliwi na śniegu, 1565

Lubię wracać do zimy 2008 roku z kilku powodów. Ten najbardziej prozaiczny jest taki, że była to ostatnia (do tego roku) archetypowa zima, która zachowała się w mojej pamięci. Chrzęst grubo leżącego śniegu po stopami. Sinorude wieczorne nieba skrzące się nad miejską panoramą milionem spadających z gracją drobinek. Z pewnym rozrzewnieniem, choć niepozbawionym rzecz jasna ironii, wspominam wielogodzinne opóźnienia kolejowe i sparaliżowany ruch miejski. Ta nieśmiała reminiscencja, to nieśmiałe déjà vu zatrzymało nas zresztą wszystkich choć na chwilę przed tygodniem, gdy po dziesięciu latach musieliśmy odpomnieć niespotykany już przecież fakt, że śnieg może przetrwać w przestrzeni miejskiej więcej niż dobę, że może się gromadzić i że trudno cokolwiek naprędce na to zaradzić.

Rok 2008 był też jednak dla mnie rokiem nowego. Przyjechałem na studia do wielkiego miasta i byłem w tym tak rozkosznie zielony. Nie miałem pojęcia ani o tym mieście, ani o sobie, ani o mieście, z którego przyjechałem, ani o tym, dlaczego to zrobiłem. Ale ta symboliczna zmiana wdarła się w moje życie jak burza, rozsierdzona i złowroga, a w kącie ja wciąż niemający pojęcia dlaczego. Wiem jedno — dzięki niej moja zima 2008/09 brzmiała zgoła inaczej niż wszystkie poprzednie. Już wtedy rozumiałem zmianę, która we mnie zaszła, która przynajmniej na tym jednym polu kazała mi zerwać dotychczasowy jałowy ścieg i pognać za nowym, świeżym, nieznanym! Moodog, Fleet Foxes, T-Bone Burnett i Beck otoczyli mnie tamtej zimy i wędrowałem, nie mając za przyjaciół nikogo innego przez ośnieżone pola na skraju miasta, jakbym właśnie przeżywał największą w życiu przygodę, choć tak naprawdę nie spotkało mnie przecież nic nadzwyczajnego. To we mnie się działo, we mnie była przygoda, a dźwięki, które mnie spętały, były ich akuratną emanacją! Samotne wieczorne wędrówki były częścią tego przymierza, zawartego jakby poza mną, ale bezsprzecznie ze mną i przeze mnie. Nowy wszechświat otworzył przede mną swe wrota, mnie samemu szeroko otwierając oczy i uszy.

Zima 2008 roku zaklęła mnie, przeklęła może nawet. Nigdy już nie miałem wrócić do swej pierwotnej formy, jak Nago, knurze bóstwo zmienione mimowolnie w demona po postrzale z łuku w Mononoke-hime. „I don’t know what I have done but I’m turning myself into a demon” — śpiewał mi do ucha Robin Pecknold w bezwarunkowo zimowo-górskiej morderczej folkowej balladzie „Tiger Mountain Peasant Song”. Nawet nie wiedziałem, że to o mnie. W piosence Pecknold opowiada historię przyjaciela (lub kochanka), który napadnięty w lesie przez zbójców przedwcześnie traci życie. Narrator przybiera żałobę i pod wpływem bólu i braku, które jej towarzyszą zmienia się w demona. To akurat niezupełnie o mnie, a przynajmniej wszystko, co sam wiem o żałobie z własnego życia, wskazuje na jej nieodzowność w ludzkim cyklu oswajania śmierci. Sama historia jest jednak fascynująca i na tyle enigmatyczna, że można interpretacyjnie poukładać ją sobie zgoła inaczej. Trochę jak w prozie japońskiej — na pierwszym planie: zmiany zachodzące w człowieku i zmiany zachodzące w naturze. Bo czyż to nie jedno i to samo? Czy ten śnieg nie jest wystarczającym uzasadnieniem i jednocześnie wystarczającym dowodem istnienia we mnie tego demona, którego po dwunastu latach wybudził z letargu?

Rekonstrukcji demona drzemiącego we wspomnianej myśli, w tej nieświadomości, którą się pożywił, w tym śniegu, który zasypał drogi i pola, w tej muzyce, która wyważyła drzwi, w tej burzy, która dotąd grzmi, spróbowałem dokonać w najbardziej adekwatnej formie plejlisty.

Opublikowano

渋谷系選曲 ‧ Selekcje z Shibuya-kei

渋谷系選曲 ‧ Selekcje z Shibuya-kei

Wycieczka krajoznawcza śladami dziedzictwa Flipper’s Guitar

Mam gdzieś zapisane jeszcze archiwum nigdy niezrealizowanych pomysłów. Jednym z nich było przygotowanie internetowej anglojęzycznej monografii o Shibuya-kei, mikrogatunku tokijskiego popu, który w latach 90. łączył wpływy brytyjskiego madchesteru, francuskiego yé-yé, brazylijskiej bossa novy, chiptune’a, shoegaze’u, drum & bassu, hip-hopu, technopopu i innych mniej lub bardziej lokalnych, mniej lub bardziej niszowych, mniej lub bardziej retro stylów w formule, której nie ograniczała żadna formalna fasada — mikrogatunek jest w istocie makrogatunkiem. Jest muzyką żywą i plastyczną, lepiącą z retro, ale wyciągającą łapki ku przyszłości. Koniec końców pomysł przepadł, także dlatego, że trudno było do tej muzyki dotrzeć (i dotrzeć do źródeł — także ze względu na barierę językową). Tymczasem coraz więcej płyt, także takich, o których usłyszeniu w całości wówczas mogłem tylko pomarzyć — patrzę na was, Les 5-4-3-2-1 — trafia na międzynarodowy streaming. Zebrałem się w sobie i pozbierałem nagrania Corneliusa, Flipper’s Guitar, Pizzicato Five, Takako Minekawy, Kahimi Karie i spółki w jednym miejscu w postaci kolejnej otwartej i ewoluującej plejlisty.