Melanż
Gdy dawno temu odkryłem w internecie serwisy do katalogowania, oceniania i opiniowania płyt, filmów, książek, czułem, że od tamtej chwili moje życie stanie się lepsze. Nie myślałem wówczas o nich jako o potencjalnych źródłach rekomendacji, skupiłem się na pierwotnej funkcjonalności porządkowania własnej rzeczywistości. A że ta wymagała uporządkowania, nie miałem wątpliwości. Robię to do dzisiaj, bo pomaga mi to zbudować jakiś namacalny szkielet tego, co nienamacalne — system pomocy wizualnych dla otchłani własnych myśli. Ten wpis to na swój sposób odnoga tego podejścia — bezustannego katalogowania wszystkiego. Ale pomimo tego, że katalogowanie pozwala mi odpocząć (bo nie muszę o wszystkim pamiętać), nie jestem zwolennikiem zamkniętych i przesadnie standaryzowanych systemów wyrażania opinii. Sprowadzanie zniuansowanych, czasem ambiwalentnych odczuć, emocji, uczuć, przemyśleń do 3/5 to zwykłe barbarzyństwo. Zakładając oczywiście, że mamy coś sensownego do powiedzenia albo przynajmniej, że czujemy się z tym jakoś, nawet jeśli nie umiemy w pełni tego oddać. W przeciwnym razie to zaledwie przesunięcie środka ciężkości w stronę jakiejś gry pozorów, w której barbarzyństwo stanowi kamuflaż.
Dlatego od czasu do czasu staram się uchylić maski, spojrzeć w lustro i wypowiedzieć pełnym zdaniem, co uważam za jakie i dlaczego. Najtrudniej zawsze idzie mi opisywanie rzeczy, do których mam stosunek emocjonalny, choćby piosenek, które zdążyły zmienić się w obrazy. Postanowiłem więc w ramach ćwiczeń opisać pokrótce czterdzieści obrazów towarzyszących moim być może czterdziestu ulubionym piosenkom. A jak to się stało, że to akurat te piosenki i w takiej kolejności? Barbarzyńskimi metodami sumowania i mnożenia wyników kilkunastu list sporządzanych metodycznie rokrocznie w okolicy czerwca sierpień zeszłego roku wypluł taką listę. Odrobinę z nią polemizowałem, nadal widzę do tej polemiki przestrzeń. Może się więc okazać, że rzeczywistość, którą opisuję, nie jest już wcale tą, którą jestem w stanie wymacać wokoło. Musimy się jednak wszyscy bezapelacyjnie na to zgodzić z tego tylko prostego powodu, że życie jest pracą w toku z góry skazaną na brak satysfakcjonującego zakończenia. Te zostawmy zatem sztuce.
Opisy obrazów, które widzę lub czuję bywają abstrakcyjne, ale bywa też, że łopatologicznie kroczą po śladach oryginalnych tekściarzy. Może niektóre mogłyby stać się zalążkiem większych historii, może nie. Faktyczne obrazy, które im tu towarzyszą, a na których dodatek zdecydowałem się na długo po tym, gdy skończyłem już układać same historie, to kolejny poziom abstrakcyjnego melanżu, przetwarzający idee i uczucia jeszcze inaczej. Wybrałem je nie bez powodu, to często obrazy moich ulubionych artystów, ale ich związek z muzyką i historiami jest kompletnie wrażeniowy. Ale właśnie o tę wrażeniowość tutaj chodzi. Nie zniosę kolejnych opisów muzyki, gdzie recenzent udaje chiruga, robiąc wiwisekcję tego, co sam wysłyszał. To odtrutka, podszyta przeklętą matematyką, owszem, ale tylko dlatego, że nie chciałem spartolić tego bardziej niż musiałem. A może musiałem bardziej niż chciałem?
Hester Cox, Szemranie
40. |
Bill Callahan „Too Many Birds” 2009 [♪] |
Stary dąb na skraju pola obsiadły czarne ptaki, może wrony i siedzą. I te ptaki przelatujące z gałęzi na gałąź, tłoczące się na rozłożystej koronie opowiadają historię, jakiej nie opowiedział żaden człowiek. Próbujesz ją zintepretować. Wtem znikąd pojawia się dzieciak i rzuca w ptaki kamieniem, na co wszystkie zrywają się do lotu. Niebo czernieje w oczach.
Francis Bacon, Autoportret, 1970
39. |
The Smiths „The Boy With a Thorn in His Side” 1985 [♪] |
Jedna z finałowych scen „Lata ’85” Ozona, gdy główny bohater tańczy na grobie swojego zmarłego chłopaka. Tamten wcześniej kazał mu przysiąc, że to zrobi, ale nie dlatego tańczy. To był jedynie asumpt. Tańczy, by wyrazić ten krzyk, którego nie da się już wyrazić krzykiem. Tym chłopakiem jest młody Morrissey, a jego zmarłym kochankiem Oscar Wilde, którego będzie cytował każdym słowem i gestem już do końca życia. Gdy chłopak wraca przez miasto z cmentarza, jego prochowiec faluje nieznośnie na wietrze, a on całym sobą nie przestaje krzyczeć, choć ani na chwilę nie otwiera ust. Nie pozostało mu już nic do powiedzenia.
Pocztówka z Poznania lat 80.
38. |
Alibabki „Zagrajmy w kości jeszcze raz” 1976 [♪] |
O nieprzyzwoicie późnej porze, możliwie przy akompaniamencie gwieździstego nieba i ośmielającej samotności odbywa się uliczny taniec w pojedynkę. Z pas de bourrée wzdłuż krawężnika, a może nawet jazzowym zakończeniem przed opuszczoną budką na wózki sklepowe na parkingu przy supermarkecie. W głowie wciąż szumi wino, a gardło drapie od papierosów. Latarnie to rozświetlają się, to gasną jedna po drugiej, zanim na horyzoncie zacznie majaczyć świt.
Oscar Kokoschka, Śpiąca kobieta, 1917
37. |
Stevie Wonder „You Are the Sunshine of My Life” 1972 [♪] |
Jest letnia noc tak upalna, że masa bitumiczna na ulicach topi się od ciepła, które sama oddaje niczym miejskie morze. Pewne i czarne, poruszające się ze stałą dynamiką, nieśmiało tylko falujące, gdy spod gramofonowej igły dochodzą uszu ciche dźwięki pierwszej tej nocy piosenki, która ma zostać uwieczniona na tym obrazie już na całe życie.
Willem de Kooning, Weekend u państwa Krisherów, 1970
36. |
Chet Baker „I Fall in Love Too Easily” 1954 [♪] |
Szary wczesnomarcowy poranek jest zatopiony w mlecznej mgle, a jegomość w płaszczu sunie energicznym krokiem, pokonując w lekkim podskoku kolejne betonowe krawężniki. Podniesiony kołnierz skutecznie chroni go przed zimnym wiatrem i skwaszonym spojrzeniem mijanej pod drodze staruszki. Mimo utrzymującego się wciąż lekkiego mrozu dla niego już znów zaczęła się wiosna.
Rene Magritte, Prace Alexandra, 1950
35. |
Lauryn Hill „Everything Is Everything” 1998 [♪] |
Znowu coś remontują. W upalny sierpniowy poranek obudził go odgłos młota pneumatycznego, a może piły łańcuchowej. Wygląda przez okno i nie może uwierzyć, że grupa robotników w żółtych kaskach i odblaskowych kamizelkach wycina ogromne drzewo rosnące na podwórku jego bloku — jedyne, które jeszcze uchowało się w tym miejscu. W ciągu kilku następnych dni zaleją to wszystko bezrefleksyjnie betonem i nigdy więcej tu nie wrócą. Nie dowiedzą się więc, że wkrótce ten beton popęka, a przez szczeliny przebiją się młode pędy.
Joaquín Sorolla, Falochron, San Sebastian, 1918
34. |
Van Dyke Parks „The All Golden” 1968 [♪] |
Nim wszystek zaszło, wielkie czerwone słońce pokolorowało sąsiadujący z nim skrawek nieba różem, fioletem i pomarańczem. W powietrzu czuć już typowy dla tej pory jesienny chłód. Tymczasem w pobliskim porcie, świadku tego słonecznego pożegnania i wielu innych — ludzkich, olbrzymi statek daje znać załodze i pasażerom, że za kilka krótkich chwil wybije z portu, by przez wiele dni kołysać się na falach bezkresnego oceanu.
Saito Kiyoshi, Deszcz, Paryż, 1955
33. |
Étienne Daho „Des heures hindoues” 1988 [♪] |
Miasto wreszcie oddycha. Gęste szare chmury kłębiące się nad dachami szeregowców, kamienic i bloków z wielkiej płyty od kilku godzin przed wieczorem wreszcie odważyły się spoufalić z tym betonowym, nadzwyczaj ruchliwym kawałkiem świata. Ulewny deszcz na dobre zakończył wielotygodniowe upały, na które zaczęli narzekać już wszyscy, nawet najwięksi lokalni miłośnicy tropików. Woda zmyła kurz ulic, zakończyła wietrzny żywot topolowych puszków, posprzątała ślady kocich harców w dziecięcych piaskownicach. Miasto wreszcie oddycha.
Joan Miró, Czerwony dysk, 1960
32. |
Grizzly Bear „Two Weeks” 2009 [♪] |
Gdy dni stają się tak krótkie, że okalające je noce bez trudu wpadają sobie w objęcia, zajmuję się śnieniem. Nawet gdy nie morzy mnie sen, w ciemnym pokoju tworzę senny bastion — z poduszek formuję mury, których nie jest w stanie sforsować żadna realna mara, żaden rzeczywisty koszmar. Tak obudowany szczelnie przykrywam głowę kocem i otwieram szeroko oczy, by ujrzeć dalekie światy, do których droga prowadzi przeze mnie, a których nigdy indziej nie mógłbym zobaczyć.
M.C. Escher, Trzy światy, 1955
31. |
Tamao Koike „Kagami no naka no jūgatsu” 1983 [♪] |
Październik zdewastował oblicze uroczego parku, w którym jeszcze chwilę temu popołudniami zwykłem czytać. Ogołocił drzewa z liści i przykrył niby kołdrą nieprzejednaną warstwą chmur smutnych, groźnych, może zupełnie nijakich. Alejki najpierw zasypał zwiędłymi liśćmi, a wkrótce potem zalał mlecznobiałą mgłą tak, żeby doszczętnie skołować błądzącego mnie. Żebym uwierzył, że jedyne wyjście z październikowej matnii jest jednocześnie wejściem głębiej w nią. Jak bezdomny umierający na mrozie z zimna odczuwający nagłą pulsującą błogość, tak i mnie październikowy krajobraz miał uwięzić po drugiej stronie lustra.
Georgia O’Keeffe, Nowy Jork nocą, 1929
30. |
David Bowie „Heroes” 1977 [♪] |
To miasto dziś nie zaśnie. Ja nie zasnę, a dziś ja jestem tym miastem. Jestem światłem ulicznych latarni migających przed oczyma pasażerom sportowego coupe sunącego drogą donikąd. Jestem niekończącą się linią poprzecznie ułożonych podłużnych betonowych kostek, krawężnikiem, o który potknęła się laska w szpilkach i rozdarła z jednej strony kusą cekinową kieckę. Jestem hydrantem, o który opierał się porobiony koleś, gdy po raz trzeci po drodze na przystanek pozbywał się w wielkich męczarniach soków żołądkowych. Jestem gęstym dymem trawy unoszącym się na ledwie podświetlonych klatkach schodowych i za obskurnymi drzwiami z dykty tysiąca i jednego mieszkań. Jestem snem o śnie w jeszcze innym śnie. Spełniam się, pozostając niespełniony.
Henri de Toulouse-Lautrec, Wiejska przejażdżka, 1897
29. |
Vashti Bunyan „Swallow Song” 1970 [♪] |
Wczesny wrześniowy poranek. Na polnej drodze w objęciach rzednącej mgły i bulgoczącego pod kołami błota zjawia się wóz konny. Woźnicą jest młoda kobieta ciepło otulona wielobarwną chustą w kwieciste wzory. Obok niej spokojnie leży mały biały pies ze sterczącymi zawadiacko uszami w brązowe łaty, trochę jeszcze śpiący, ale czujnie obserwujący przelatujące w oddali jaskółki. To będzie ładny, choć chłodny dzień. Lada chwila znowu przyjdzie zima. Gdzie podzieją się wtedy jaskółki?
L.S Lowry, W drodze do pracy, 1943
28. |
Harry Nilsson „Gotta Get Up” 1971 [♪] |
Gdzieś na przedmieściu dużego amerykańskiego miasta naszkicowano czarną kreską typowy dom z przedmieścia dużego amerykańskiego miasta. Obrys wypełniono farbami plakatowymi — trawnik na zielono, niebo na niebiesko, słońce na żółto. Gdy wrysowano w środek ludzi, ci najpierw głównie tańczyli, jedli i pili. Zapraszali innych ludzi, z którymi tańczyli, jedli i pili, ale któregoś dnia znudzeni być może tańcem, jedzeniem i piciem, sami dorysowali sobie szare garsonki i garnitury, i rozeszli się gdzieś poza szkic, wracając do rysunkowego domu coraz rzadziej, a w końcu już wcale.
Edvard Munch, Stary kościół Aker, 1881
27. |
Virginia Astley „A Summer Long Since Passed” 1983 [♪] |
Akcja utworu rozgrywa się dawno temu, albo najlepiej gdzieś poza czasem, w małej miejscowości gdzieś na angielskiej albo francuskiej prowincji, z porośniętymi szacownym bluszczem kamiennymi murami i zadbanymi ukwieconymi gankami. Jest późna jesień, wczesna wiosna albo Boże Narodzenie, a z dużym prawdopodobieństwem wszystkie one jednocześnie. Miejscowość pogrążona jest w nadal porannej mgle, dlatego nie można tego ocenić. Panuje cokolwiek uroczysta atmosfera. Mieszkańcy gwarno wylegają na ulice, by wspólnie udać się na poranne nabożeństwo do niewielkiego białego kościółka nieznanego wyznania górującego nad mieściną z niewielkiego wzniesienia. Kobiety, dzieci i starcy zmierzają we wspólnym kierunku przy akompaniamencie kościelnych dzwonów. W tej miejscowości nie ma mężczyzn, którzy wyjechali, by polec na darmo na cudzej wojnie. Kadr przepełnia nieprzenikniona mieszanka smutku i radości. Wkrótce przez mgłę przedziera się słońce i obraz przykrywa biel światła.
Bracia Stenberg, plakat do filmu Berlin: Symfonia wielkkiego miasta, 1927
26. |
Sufjan Stevens „Come On! Feel the Illinoise!” 2005 [♪] |
Symfonia wielkiego miasta, które żyje i daje życie. Amerykańska fantasmagoria, sen na jawie. Niemy film, dynamiczne zdjęcia ruchu ulicznego kręcone to z perspektywy przechodnia, to z lotu ptaka, czarno-białe jedynie na pierwszy rzut oka, a gdy się w nie wpatrzeć, kolorujące same siebie w barwach żywych, optymistycznych, nowoczesnych, przyszłościowych. Pośród tego gąszczu spaceruje poeta — Carl Sandburg. Wkrótce wszystko to, co widział, spisze z miłością na papierze i zatraci się w tym love story cała Ameryka. Będzie pisał, siedząc przy swoim przepastnym dębowym biurku na osiemnastym piętrze imponującego wieżowca z widokiem na panoramę miasta, wieżowca zrodzonego ze zrozumienia dla rytmu miasta i transcendencji tej niezwykłej więzi. Sto lat później jego duch będzie nawiedzał kolejne pokolenia poetów, którzy rozumieją miasta.
Odilon Redon, Święty Sebastian, przed 1910
25. |
Ryuichi Sakamoto & David Sylvain „Forbidden Colours” 1983 [♪] |
To młodość pragnąca żyć, ale spleciona ze śmiercią. Witalna cielesność mająca nigdy się nie spełnić. Skręcona w wewnętrznej sprzeczności. Urzeczywistniona jedynie podniesieniem ręki na siebie samą. To bezkresna otchłań krzycząca o wypełnienie jej, niezdolna jednak by wyszeptać choćby słowo. Leworęczny sen o różach. Ostatnie tchnienie świętego Sebastiana. Wolność i więzienie. Zbrodnia i kara. Miłość i śmierć.
Yayoi Kusama, Galaktyka, 1991
24. |
10cc „I’m Not in Love” 1975 [♪] |
Na jasnym rozmazanym tle, jakby mikrofragmentu monochromatycznego kalejdoskopu oglądanego pod mikroskopem, istnieje pewne życie. Życie całkiem poważne, a przynajmniej biorące siebie zupełnie na poważnie, tak samo jak my tutaj. Świetliste drobinki tańczą tam ze sobą jedne z drugimi. Łączą się pary, by chwilę później się rozdzielić, wirując beztrosko w kierunku innych drobinek równie wirujących. Potem skupiają się w grupach, migocząc przyjaźnie, do siebie nawzajem i oglądającego je ludzkiego oka, którego nie są świadome. Ta formacja nie trwa jednak długo, kolejne manewry powtarzają się, układając w coś na kształt pulsujących, mieniących się wzorów. To życie całkiem poważne, tak samo jak my tutaj.
David Hockney, Większa fala, 1989
23. |
Dennis Wilson „Pacific Ocean Blues” 1977 [♪] |
W majowy, a może w sierpniowy dzień, zupełnie pochmurny tak, że szarość nieba spotyka się z granatem niespokojnego oceanu, nad krajobrazem góruje zielony klif, gdzie długie trawy wybrzeża falują na wietrze. Niestrudzenie falują pośrodku niczego w sąsiedztwie samego tylko kłębiastego nieba, niepokornego wiatru i wzburzonego morza. Gdy wiatr się wzmaga, niby w synchronicznym układzie tanecznym kłaniają się falą rzędy żółtych i zielonych liści. Jedne zaraz po drugich. Skłon i wyprost, skłon i wyprost, trwa nieme odliczanie. Niebo tymczasem powoli zalewa się granatem, na horyzoncie gromadzą się już burzowe chmury, a powietrze z pewnością byłoby ciężkie, gdyby nie dmący ile sił sztormowy wiatr. Między falami gdzieś w oddali kołysze się rybacka łódź. Czy to spóźnieni widzowie na ten trwający już dłuższą chwilę spektakl? A może to właśnie główny bohater wkracza na scenę, by walczyć o życie wśród fal przy spektakularnym aplauzie szalejących nieopodal traw.
Michaił Wrubel, Bzy, 1900
22. |
Bob Dylan „Don’t Think Twice, It’s All Right” 1963 [♪] |
Kiedy obezwładniające poczucie tęsknoty za tym, czego nie da się odbudować, łamie nam nogi w kolanach, bywa, że w plecy wieje nam wtedy ciepły, przyjazny wiatr wskazujący kierunek marszu. Czasem niewielka, z początku niezauważalna różnica zmienia wewnętrzną pluchę w kojący balsam. To „Nie ma powrotu” Thomasa Wolfe’a albo przyjaciel czekający na nas na stacji, gdy wysiadamy zapłakani z dalekobieżnego autobusu nie dłużej jak dzień po tym, jak nasze dotychczasowe życie legło w gruzach.
Jean-Michel Basquiat, Jeżdżąc ze Śmiercią, 1988
21. |
Can „Vitamin C” 1972 [♪] |
Jeśli w Europie wschodniej kiedykolwiek jeździły cadillaki na resorach, to właśnie wtedy. W analogowej dystopijnej przyszłości, w której mieszały się epoki i kierunki. Tam gdzie w szarych obdrapanych blokach z wielkiej płyty mieszkała somalijska arystokracja w wysokich perukach i podartych jeansach. Gdzie w na wpół opuszczonych miastach gniazdowały flamingi, a Hoffman ze Skórzewskim chcieli kręcić „Prawo i pięść”. Gdzie wszystko musiało zacząć nieodwracalnie wirować i z tego wiru nie było żadnej ucieczki, ale po co uciekać — w tym wirze, nigdzie indziej, spełnia się nasze życie. Ten wir jest naszym życiem. Po co uciekać. Po co.
Georgia O’Keeffe, Miejska noc, 1926
20. |
Brigitte Fontaine & Art Ensemble of Chicago „Comme à la radio” 1970 [♪] |
W mieście drapiących chmury kamiennych wież i czarnych kotów skaczących z najwyższych balkonów zapanowała zima. Zapanowała niepodzielnie i przed wieloma laty tak, że niejednokrotnie wyskakujący z okna kot, jeszcze nim uderzył o zmarzniętą ziemię, sam zdążył zamarznąć na kość — w zależności od piętra. Nie roztrzaskiwał się jednak z hukiem. Spadał miękko na wielometrową śnieżną poduchę, która rosła każdej nocy wraz z kolejną śnieżycą. A wspólnie z nią rosły i kamienne wieże, sięgając powoli już nawet nie chmur, ale gwiazd. A ludzie zamknięci w wieżach słuchali starego radia, w którym nieprzerwanie rozbrzmiewał arktyczny jazz. Jeśli kiedyś przyjdzie odwilż, myśleli, co będzie z odmarzniętymi ciałkami wypadniętych z okien kotów. Ale nikt nie wierzył, że odwilż przyjdzie i faktycznie jak dotąd nie przyszła.
Theodor Kittelsen, Sorgen, 1894-95
19. |
Joy Division „Love Will Tear Us Apart” 1980 [♪] |
Prawdziwa śnieżyca, taka, która zasypuje drogi w miastach i między miastami, prawdziwa grypa, taka, która kładzie człowieka do łóżka w bólach, jakich nie pamięta, prawdziwa rezygnacja, taka, która zrównuje z ziemią wieloletnie przyjaźnie i związane przysięgami miłości. Prawdziwa śnieżyca może przydać pewnej transcendencji szaremu zimnemu dniu, jednemu z wielu takich samych, które nie mogą niczego zmienić. I wtedy, gdy człowiek przesuwa się mimowolnie zupełnie na skraj, sam, brodząc w wysokim śniegu, z gorączką, w ciemności, wtedy ta transcendencja zyskuje namacalny wymiar. Z bajki o padającym śniegu staje się doświadczeniem, które wyprowadza z matni i otwiera oczy.
Ferdinand Hodler, Widok na Fromberg z Reichenbachu, 1903
18. |
The Beach Boys „Cabin Essence” 1967 [♪] |
Bezwietrzne popołudnie upalnego letniego dnia, bezchmurne nienaturalnie niebieskie niebo odcina od złotych kłosów dojrzałego pola pszenicy ostra krawędź horyzontu; dwóch chłopców nieskażonych jeszcze wojną, dojrzewaniem ani technologią włóczy się beztrosko dla zabicia czasu. To gonią się, to płoszą wrony obsiadujące pobliskiego stracha na wróble. Wtem ustają w niemym podziwie — na horyzoncie widać zbliżającą się lokomotywę; wielkie żeliwne cielsko sapie i gwiżdże w mechanicznym tętencie, budząc szacunek i marzenia, o wielkim świecie, który jest gdzieś tam hen, za horyzontem, za którym za chwilę bezpowrotnie zniknie.
Diego Rivera, Banan, 1927
17. |
Mighty Sparrow „Shango Man” 1967 [♪] |
Nowe nie wyrosło na starym samo z siebie, nie zastąpiło go bezczelnie, choćby bezczelnie mu się przeciwstawiało, wyrosło z niego. To wstęp do historii, która dzieje się jednocześnie w trzech różnych światach, które jednak stanowią jedną wspólnotę. Oto Szango, potężny orisza burzy i sprawiedliwości, w okresie handlu niewolnikami przybywa z odległego Kongo na wyspy Trinidad i Tobago w postaci drewnianej figurki ze swoją podobizną. Złupił go i pochwycił jeden z pomagierów na statku w ramach egzotycznego podarunku dla narzeczonej. Ta jednak nie podzieliła zachwytu posążkiem, który wkrótce miał na blisko sto lat spocząć w kącie zagraconej komórki gospodarczej. Dopiero w 1949 roku, gdy budynek rozbierano, zainteresował się figurką bosy chłopak z małej wioski na Grendzie, który wygrzebał ją nielegalnie, błądząc po rumowisku pod osłoną nocy w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Wizerunek dawnego bóstwa zafascynował go i postanowił ukryć go w swojej izbie pod posłaniem. Wkrótce duch Szango wstąpił w ciało chłopca i w ciągu zaledwie kilku lat, dzięki sprytowi, urokowi, charyzmie oraz ponadprzeciętnemu talentowi wokalnemu i tanecznemu uczynił z niego Króla muzyki Calypso całego archipelagu. Dzięki temu otworzył pradawnym duchom ludu Joruba drogę do całego Zachodniego Świata. Nie da się ocenić ich wpływu na kształt dzisiejszej polityki większości europejskich mocarstw. Niech o ich sile zaświadczy następująca historia. W 1966 roku podczas jednego z występów Króla Calypso w hotelu Hilton na wyspie Barbados, duch Szango dzięki słowom zaklęcia wplecionego w refren jednego z wykonywanych utworów i frenetycznemu odtworzeniu świętego tańca Oba Koso, wprowadził publiczność w absolutny trans. Zupełnym przypadkiem świadkiem recitalu stał się dziesięcioletni Michel Houellebecq przebywający akurat na wyspie wraz z ojcem. Wkrótce chłopiec zaczął wykazywać się niezwykłą przenikliwością i stawiać swoje pierwsze kroki w karierze literata.
Piero Fornasetti, Wazon z twarzą Liny Cavalieri, c. 1952
16. |
Nara Leão „Lindonéia” 1968 [♪] |
Pewnego zupełnie zwyczajnego wtorkowego popołudnia zupełnie zwyczajna panna zniknęła bez śladu. Zupełnie. Wyszła, jak zwykle na targ po warzywa, ale nigdy nie wróciła. Zostało po niej jedynie jedno małe czarno-białe zdjęcie, na którym wyglądała zupełnie przeciętnie — ani ładnie, ani brzydko. Szukali jej krewni, u których mieszkała. Bezowocnie. Szukali sąsiedzi. Bez skutku. Wywdzwoniono więc policję. Daremnie. Gdy śledztwo wreszcie zamknięto, jeden z komisarzy rzucił żartobliwie, że przepadła gdzieś po drugiej stronie lustra. Nie spodziewałby się. Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedziano, że tak właśnie było.
Wilhelmina Barns-Graham, Morze i łódź, 1988
15. |
Caetano Veloso „Os Argonautas” 1969 [♪] |
Mgła przydaje tajemnicy, tworzy klimat historii, nawet jeśli ostatecznie do niczego nie dochodzi, a tym samym nic się nie wyjaśnia. Ale czy mgła jako taka potrzebuje wyjaśnienia? Czy trzeba ją motywować meteorologicznie? Jest więc mgła. I morze. Może być z tych ciepłych, choć nie wiadomo, czy wówczas poszukujący geografowie nie zakwestionują naszej mgły. Dzień i tak jest szary, zupełnie żaden, a morze spokojne, lekko ledwie falujące. Na morzu wśród mgły tratwa. Niewielka, ale solidna. Robota kogoś kto wie, jak buduje się tratwę. Nie chcielibyśmy bowiem naszego bohatera, poety, zatopić przedwcześnie. Bo na tratwie jest poeta. Ubrany, jak to poeci, w byle co, choć z pewną ekstrawagancją. Nie ma jeszcze wioseł, ani żagla, płynie na swej tratwie zgodnie z ruchami morskimi. Ale już niedługo spróbuje im się sprzeniewieżyć, zawalczyć o swoje, pokierować jakoś losem, choćby pozornie, nawet jeśli niekoniecznie swoim. W końcu jest przecież poetą!
Nieznany artysta, Autoportret Otto Dixa po 1912 roku
14. |
Colin Blunstone „Say You Don’t Mind” 1971 [♪] |
To historia starej parkowej karuzeli przez pryzmat jej wszystkich zębatek, trybików i mechanizmów. Karuzelę dawno temu wymyślił stary majster jako emanację natury żywota, który wcale nie jest, jak chcą byśmy myśleli, naprzód, naprzód, ale karuzela, karuzela! Wychodząc z opresji, potykając się i podnosząc, wychodząc na prostą po kolejnym ponurym zakręcie, wciąż skazani jesteśmy na tę samą ścieżkę. Jak inaczej można tę filozofię wyrazić, zwłaszcza jeśli jest się majstrem, jeśli nie konstruując mechaniczną karuzelę z konikami to podnoszonymi, to opuszczanymi niestrudzoną siłą mechanizmu. By to unaocznić lądujemy w samym jego sercu — widzimy jedną nieśmiałą obracającą się w sobie tylko znanym kierunku zębatkę, napędzaną przez metalicznie połyskujący układ, coraz bardziej i bardziej skomplikowany. Podążamy za kolejnymi elementami — tłokami i przekładniami wpisanymi w stalową ramę aż docieramy do olbrzymiego koła stanowiącego podstawę misternej konstrukcji.
Egon Schiele, Stare domy w Krumau, 1914
13. |
Joanna Newsom „Does Not Suffice” 2010 [♪] |
Kiedyś te mury wypełniała miłość. Śmiech dzieci? Niekoniecznie. Ale żyło tu dwoje ludzi, którzy w pewnej chwili naprawdę bez siebie nie mogli. Ile to trwało? Trudno ocenić, czas zatarł już ślady ich wspólnego losu, nie mówiąc nawet o szczęściu. Epizodycznie szczęśliwi — mógłby skwitować rzeczoznawca, patrząc na całokształt, gdyby tylko tym właśnie się zajmował. Ale nawet przyzwyczajenie, które zastąpiło głód, ekstazę, ciekawość, nawet humor, nie oparło się najstarszemu ze wszystkich nadzorców. W tej jasnej sypialni z balkonem widzimy przepastne łoże małżeńskie, tam jest szafa, ruch przesuwanych drzwi czasem sprawia, że drewniane wieszaki na ubrania uderzają o siebie, lekko stukając. Za tymi drzwiami jest łazienka, a tędy, kawałek dalej w korytarzu, do salonu. Tu musiała być kiedyś bogata biblioteczka — całą wschodnią ścianę zaaranżowano w drewnie na półki. Dawno nikt nie zaglądał do ogrodu, a o tej porze roku opadły już prawie wszystkie liście. Może kolejni właściciele uprzątną to wiosną.
Katsushika Hokusai, Duch Oiwa, 1831-1832
12. |
Brian Eno „Some of Them Are Old” 1974 [♪] |
W pewnym starym domu na poddaszu mieszkał zaklęty w dawno zapomniane, kiepsko podrobione Jajko Fabergé duch harmonijnego wypoczynku okazjonalnie przybierający formę fioletowej żaby. Duch ten ponad wszystko nienawidził górnego światła i przez wiele lat szczęśliwie nie musiał mieć z nim do czynienia, aż do czasu gdy po wojnie nie zelektryzowano wsi, a w każdej z izb chaty przy suficie zawisła żarówka. Nie oszczędzono i poddasza, które jednak wciąż spełniało wyłącznie rolę gospodarczą i z rzadka ktokolwiek na nie zaglądał. Duch jednak, choć znajdował się we wnętrzu drewnianej komody, nie potrafił drzemać w swoim jajku, ilekroć któryś z domowników zaświecił górne światło w którejkolwiek z izb. Przeistaczał się wtedy pradawnym zwyczajem w fioletową żabę, której niezwykły rechot był w stanie sprawić, że żarówki w całym domu momentalnie pękały. Za pierwszym razem gospodarze stali się lękliwi wobec nowego wynalazku, zawsze jednak po jakimś czasie wybierali się do miasta i instalowali nowe.
Diego Rivera, Nago z liliami Calla, 1944
11. |
Dinah Washington „Mad About the Boy” 1961 [♪] |
Wiedziała, co ją czeka, gdy zostanie przyłapana. Nie stracą jej na gilotynie. Gorzej. Upokorzą przed całym miasteczkiem tak, aby już nigdy żaden poczciwy mężczyzna nie ucałował jej dłoni, żadna dobra kobieta nie wymieniła z nią serdeczności w drodze na targ. Wywloką ją w nocy w samej bieliźnie na plac centralny, podniosą wrzawę, psy zaczną ujadać, zaraz rozświetlą się wszystkie okna, wyjrzą przez nie niezliczone ciekawskie twarze, na których mieszać się będzie w niejasnych proporcjach podniecenie i oburzenie. Jemu nic nie zrobią, jeszcze razem z nimi będzie ją opluwał, że go — młodego męża i ojca zwiodła z prostej drogi. Może będzie miał tyle godności, że odejdzie pod osłoną nocy, może porwie ją ze sobą, zanim to się stanie. Za każdym razem, gdy opierała nocą głowę na jego piersi, niby do snu, w rzeczywistości wyobrażała sobie nieuchronny moment, kiedy przyjdzie im się rozstać. Nie umiała oddychać inaczej niż przez niego, nie wiedziała, co pocznie, gdy ta skrywana przed światem idylla dobiegnie wreszcie końca. Wiedziała za to, że to nastąpi. Być może jeszcze tej nocy.
Pierwszy obraz zarejestrowany przez Kosmiczny Teleskop Webba, 2022
10. |
Isaac Hayes „Walk On By” 1968 [♪] |
Czasem częściej, czasem rzadziej, ale zwykle raz w życiu zdarza się taki wieczór, kiedy człowiek, zmęczony, przytłoczony codziennością, niezdolny już spojrzeć w niebo, wychodzi zupełnie prozaicznie do pracy na nocną zmianę, do delikatesów całodobowych po mleko, na szybki spacer z psem, a nad jego głową rozlewa się droga mleczna w całym swoim majestacie. Setki, tysiące, miliony gwiazd tworzą niezwykłe układy kolorowych mgławic, planety prężą pierścienie i pulsują, jakby na znak, że im zależy, dziesiątki komet wirują w niepojętym podniebnym tańcu. Ale człowiek, dla którego całe to melodramatyczne i skalą niewspółmierne do sedna rzeczy widowisko się odbywa, nie zauważa nic z tego spod opuszczonego kaptura. Pogrążony w wewnętrznej rozterce, zrezygnowany zamyka za sobą drzwi budynku. Niebieski lament cichnie.
José Guadalupe Posada, Artystyczny czyściec, 1904
9. |
Duke Ellington „Caravan” 1963 [♪] |
Wyobraź sobie, że gonisz kogoś przez miasto wieczorową porą. Tajemniczego jegomościa ubranego jakby odświętnie w coś na kształt czarnego garnituru, ale zakrywającego twarz czymś podobnym do kaptura, ekspresyjnie ewoluującego w stronę peleryny, by chwilę później złudnie zredukować się znów do klasycznej marynarki. Ten jegomość, którego twarzy ani tożsamości nie znasz, sunie przez miasto tanecznym krokiem — zrywnym, pewnym siebie, nastrajającym twoje własne kroki do jednakiej ekspresji, jakby post-musicalowej, ale jednak skoncentrowanej nie tylko na formie, lecz i na celu. On wie, że za nim zdążasz. Musi wiedzieć. Robi to celowo. To przyśpiesza, to zwalnia, a wraz z nim ty, jakby przyciągany i odpychany jakimś zaklętym magnesem. Światła nocnego miasta wirują jak w filmach dadaistów, mrok zakłócają neonowe szyldy, migające z rzadka niecierpliwe latarnie i semafory skrzyżowań. Nie zauważasz, że coraz śmielej pęcznieją czerwienią niekończących się świateł stopu uwięzionych w gęstym ulicznym korku limuzyn. W środku nocy? Co też mogło się wydarzyć? Jakie licho zatrzymało tych biednych ludzi w takim miejscu o tej późnej porze? Tymczasem sam suniesz dziarsko między zderzakami zatrzymanych nagle, wciąż przyjemnie ciepłych pośród chłodu nocy samochodów. Nie zważasz ani trochę na dziwnie jednakowy kształt mijanych aut. Na lśniącą czerń ich karoserii, na wydatne kufry ich bagażników. Na trupio blade twarze kierowców niezliczonych karawanów tkwiących w nocnym korku u bram piekieł.
Andy Warhol, Po przyjęciu, 1979
8. |
The Velvet Underground „Sister Ray” 1969 [♪] |
Tylko dym, brud, tłok i hałas. Po co wy w ogóle tam chodzicie? Jak to, czy to nie oczywiste? Dla dymu, brudu, tłoku i hałasu. Podłoga klubowej piwnicy lepi się wzdłuż i wszerz od niefortunnie niedopitego piwa, a zbyt niski sufit czerni się śladami niedopałków. Powietrze jest gęste od dymu i parującego potu. Tłum jest tak zwarty, że nie sposób przedrzeć się suchą stopą w stronę sceny obudowanej zresztą trudną do przeniknięcia ścianą gitar. Tam na zapleczu jak co sobotę rozkraczona drag queen obrabia fiuta jakiemuś zalanemu w sztok dupkowi, któremu nadal wydaje się, że ktoś uwierzy, że jest hetero. To doskonałe miejsce na najgorszy zjazd narkotykowy twojego życia, nie sądzisz? Doskonałe miejsce, by któregoś razu już nigdy z niego nie wyjść. Do zobaczenia za tydzień, szmato, krzyczysz beztrosko do przyjaciółki ledwie żywa, gdy jej starszy brat podwozi cię pod drzwi rodzinnego bliźniaka z ogródkiem o czwartej nad ranem. Matka rano przy śniadaniu uda, że nie czuje, jak zioniesz szlugami i wódą. Co chcesz na śniadanie, kochanie, zapyta. Pół suchego tosta zapijesz nonszalancko kubkiem czarnej kawy, ogłaszając, że nie jesteś głodna. To doskonałe miejsce, nie sądzisz?
Henri Matisse, Bluszcz w kwiatach, 1953
7. |
Flipper’s Guitar „Groove Tube” 1993 [♪] |
Wir. Wielobarwny, świetlisty, zdający obracać się szybciej i szybciej, i szybciej. Jak księżyc na bezchmurnym niebie, który tym bardziej wydaje się przybliżać, im bardziej się w niego wpatrujesz. W rzeczywistości wir obraca się w swoim własnym tempie, nie zwalnia, ani nie przyśpiesza. Mami oczy wpatrujących kalejdoskopem barwnych wzorów, ustawicznie ewoluujących, jakby w każdej chwili mogły eksplodować, naruszając przestrzeń między wirem a widzem. Nie dzieje się tak jednak. Wir tworzy kolejne iluzje samym swoim istnieniem w umysłach patrzących. Dopiero tam abstrakcyjne świetlne barwy przybierają konkretne kształty, zmieniają się w przedmioty, w postaci, zawiązuje się akcja, pojawiają się emocje i oczekiwania, to tam wir wymyka się spod kontroli, by faktycznie eksplodować.
Wassily Kandinsky, Krajobraz zimowy, 1909
6. |
Curtis Mayfield „The Makings of You” 1970 [♪] |
Jest mroźny dzień. Podmiejska połać opuszczonego parkingu wzdłuż nasypu kolejowego, całkiem zasypana stwardniałym przedwczorajszym śniegiem. Na powierzchni odcisnęły się ślady opon i ptasich stóp. Pordzewiałą siatkę ochronną z wielką dziurą, przez którą w letnie wieczory przechodzą grupy dzieciaków, by swobodnie pić i palić, pokrywa imponująco gruba warstwa szronu. Podobnie jak łodygi rosnących po jej obu stronach długich łąkowych traw. Jakby na tę chwilę przyroda unieważniła ludzkie przeznaczenie tego miejsca. Gdy przyjdzie lato, sytuacja się powtórzy, siatkę obrośnie gęsty bluszcz, którego suche pozostałości można by dostrzec i dziś, gdyby nie szron. Jest po piętnastej, zaraz zajdzie słońce i wszystko na kilkanaście godzin spowije ciemność i cisza. Ale teraz nad horyzontem tkwi wciąż wielka czerwona kula, soczysty grejpfrut zimowego nieba, otulająca je troskliwie odcieniami pomarańczu, różu i fioletu, niby ciepłym płaszczem.
Benny Andrews, Nadciąga wiatr, 1980
5. |
Townes Van Zandt „Fare Thee Well, Miss Carousel” 1969 [♪] |
Każdego dnia przyglądam ci się, gdy myjesz rano twarz, łapczywie połykasz kolejne kęsy skromnego śniadania, zaczepiasz obcych ludzi, którzy nie chcą spojrzeć ci w oczy, czy co tam wypełnia ci dzień, wreszcie upijasz się po cichutku w tanim pubie, szukając odrobiny zainteresowania, które nie przychodzi, aż w końcu niechybnie zasypiasz. Tam gdzie akurat cię zmorzy. A ja czekam. Czekając, łapię się tych małych chwil, kiedy krztusisz się suchym chlebem, pijany upadasz na śnieg, z trudem wstajesz, ale jednak idziesz dalej. One przypominają mi, że kiedyś sam do mnie przyjdziesz, ale inaczej niż kiedyś, gdy z podniesioną głową wykrzykiwałeś, bym cię wziął. Wtedy nie mogłem, wiedziałeś o tym doskonale. Inaczej nie zrobiłbyś tego, co zrobiłeś. Ale teraz? Wystarczająco zrujnowałeś siebie i wszystko wkoło. To już niedługo, przecież wiesz.
Otto Dix, Matka z dzieckiem, 1921
4. |
Chico Buarque „Construção” 1971 [♪] |
To historia, która nie wydarzyła się tak po prostu. Nie przytrafiła się komuś gdzieś. Działa się setki, tysiące, miliony razy, zawsze inaczej i zawsze tak samo. On — zwykły robotnik, wielki poeta, prowincjonalny kochanek, zmęczony ojciec trójki dzieci, murarz i magik, pijaczek i erudyta, mający dwie ręce i dwie nogi, stworzony do wyższych celów i zupełnie do niczego — dokonał żywota, próbując uczciwie związać koniec z końcem. Któregoś upalnego sierpniowego dnia wprowadzając auto do garażu, upadł i już nigdy nie wstał. Przygniótł go betonowy blok na budowie, gdzie pracował na czarno. Nie udało się wydobyć go żywego. Wyskoczył tylko po papierosy, przebiegł jak zawsze przez ruchliwą czteropasmówkę. Na nielegalu, nie miał czasu, stać na światłach. W ostatniej chwili zauważył wielkie cielsko cysterny. Za późno. Rano wypił jeszcze łyk czarnej kawy, ucałował żonę przed wyjściem i rozpłynął się na zawsze.
Wayne Thiebaud, Grzbiet ulicy Ripley, 1976
3. |
Joni Mitchell „California” 1971 [♪] |
To historia bezchmurnego nieba, które zamyka sceny małe i duże, dobre i złe. Towarzyszy Joni Mitchell tęskniącej za domem w wakacyjnej podróży wzdłuż europejskiego wybrzeża Morza Śródziemnego. Ale towarzyszy też kryzysom, wojnom, ponad wszystko katastrofie klimatycznej. To historia beztroskiej ludzkiej tęsknoty podszytej zupełnie realnym lękiem. To historia kolorów. Wielkiego błękitu, głębokiego granatu, kłębiącej, łopoczącej na wietrze bieli, promiennego złota, piaszczystego beżu, nieśmiało pulsującej, gdzieniegdzie wybuchającej zieleni.
Mikalojus Konstantinas Čiurlionis, Morze nocą, 1906
2. |
The Beach Boys „Surf’s Up” 1971 [♪] |
Morze krzyczy. Przez całą noc nie było słychać nic, tylko te fale! Z nieba, zasnutego ciężkimi ciemnymi chmurami jeszcze przez zmierzchem, wciąż nie spadła jednak ani kropla. Gdyby nie wiatr, to byłaby kolejna upalna noc. Już prawie świta, ale to nie będzie jeden z tych namiętnie świetlistych wschodów słońca, którymi reklamują to wybrzeże na pocztówkach. Turyści przyjeżdżają tu i przeklinają to miejsce. Nie śpią po nocach w obawie, że całą wioskę pochłonie wielka fala, jak w legendzie, a na klifach, ale i na dole pod nimi gromadzą się hipisi. Starsi mówią, że to jakiś kult, ale ja myślę, że są po prostu żądni wrażeń. Poza tymi falami niczego tu przecież nie ma.
Hurvin Anderson, Scena na plaży, 2003
1. |
The Beach Boys „God Only Knows” 1966 [♪] |
To ja, wreszcie ja, wracam do domu dziarskim krokiem w słoneczny wiosenny dzień. Na nosie mam okulary w czarnych oprawkach z żółtymi szybkami, jakby pożyczone dwa pokolenia wstecz. Lubię je, nie są różowe, ale przez nie świat wygląda lepiej — trochę jakby nałożyć na niego efekt ze starych zżłókniętych zdjęć, ale tu i teraz. W ręce trzymam swój egzemplarz „Pet Sounds”, niepodobny na pierwszy rzut oka do oryginalnej płyty, w gładkiej zamszowej obwolucie. To specjalna edycja na czterdziestolecie z dodatkowym materiałem wideo, który jeszcze tego wieczoru obejrzę. To moment, który symbolicznie został mi w pamięci w tym melanżu wątpliwych wyborów i niezręcznych sytuacji okresu dorastania jako początek jakiejś nowo odkrytej wrażliwości, która dopiero wtedy zaczęła dochodzić do głosu, a otworzyła dla mnie coś niespotykanie pięknego, a jednocześnie zupełnie prostego, nieco sentymentalnego i naiwnego — talizman niezbędny do przetrwania wśród cyników, którzy zawsze wiedzą lepiej. Niedługo później w melanżu pojawi się kolejny motyw — to znów ja, całkiem spalony leżę błogo na plaży przy akompaniamencie zachodzącego słońca, morskich fal i tej muzyki. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że dotykam absolutu. Ani że, za nic mając wiedzę o naturze rzeczy, wielokrotnie będę próbował do tego wieczoru wrócić choć na chwilę przez kolejne lata. Bezskutecznie.