Opublikowano

Nie wiem, cóżem uczynił, ale zacząłem zmieniać się w demona

Nie wiem, cóżem uczynił

Pieter Bruegel (starszy), Myśliwi na śniegu, 1565

Lubię wracać do zimy 2008 roku z kilku powodów. Ten najbardziej prozaiczny jest taki, że była to ostatnia (do tego roku) archetypowa zima, która zachowała się w mojej pamięci. Chrzęst grubo leżącego śniegu po stopami. Sinorude wieczorne nieba skrzące się nad miejską panoramą milionem spadających z gracją drobinek. Z pewnym rozrzewnieniem, choć niepozbawionym rzecz jasna ironii, wspominam wielogodzinne opóźnienia kolejowe i sparaliżowany ruch miejski. Ta nieśmiała reminiscencja, to nieśmiałe déjà vu zatrzymało nas zresztą wszystkich choć na chwilę przed tygodniem, gdy po dziesięciu latach musieliśmy odpomnieć niespotykany już przecież fakt, że śnieg może przetrwać w przestrzeni miejskiej więcej niż dobę, że może się gromadzić i że trudno cokolwiek naprędce na to zaradzić.

Rok 2008 był też jednak dla mnie rokiem nowego. Przyjechałem na studia do wielkiego miasta i byłem w tym tak rozkosznie zielony. Nie miałem pojęcia ani o tym mieście, ani o sobie, ani o mieście, z którego przyjechałem, ani o tym, dlaczego to zrobiłem. Ale ta symboliczna zmiana wdarła się w moje życie jak burza, rozsierdzona i złowroga, a w kącie ja wciąż niemający pojęcia dlaczego. Wiem jedno — dzięki niej moja zima 2008/09 brzmiała zgoła inaczej niż wszystkie poprzednie. Już wtedy rozumiałem zmianę, która we mnie zaszła, która przynajmniej na tym jednym polu kazała mi zerwać dotychczasowy jałowy ścieg i pognać za nowym, świeżym, nieznanym! Moodog, Fleet Foxes, T-Bone Burnett i Beck otoczyli mnie tamtej zimy i wędrowałem, nie mając za przyjaciół nikogo innego przez ośnieżone pola na skraju miasta, jakbym właśnie przeżywał największą w życiu przygodę, choć tak naprawdę nie spotkało mnie przecież nic nadzwyczajnego. To we mnie się działo, we mnie była przygoda, a dźwięki, które mnie spętały, były ich akuratną emanacją! Samotne wieczorne wędrówki były częścią tego przymierza, zawartego jakby poza mną, ale bezsprzecznie ze mną i przeze mnie. Nowy wszechświat otworzył przede mną swe wrota, mnie samemu szeroko otwierając oczy i uszy.

Zima 2008 roku zaklęła mnie, przeklęła może nawet. Nigdy już nie miałem wrócić do swej pierwotnej formy, jak Nago, knurze bóstwo zmienione mimowolnie w demona po postrzale z łuku w Mononoke-hime. „I don’t know what I have done but I’m turning myself into a demon” — śpiewał mi do ucha Robin Pecknold w bezwarunkowo zimowo-górskiej morderczej folkowej balladzie „Tiger Mountain Peasant Song”. Nawet nie wiedziałem, że to o mnie. W piosence Pecknold opowiada historię przyjaciela (lub kochanka), który napadnięty w lesie przez zbójców przedwcześnie traci życie. Narrator przybiera żałobę i pod wpływem bólu i braku, które jej towarzyszą zmienia się w demona. To akurat niezupełnie o mnie, a przynajmniej wszystko, co sam wiem o żałobie z własnego życia, wskazuje na jej nieodzowność w ludzkim cyklu oswajania śmierci. Sama historia jest jednak fascynująca i na tyle enigmatyczna, że można interpretacyjnie poukładać ją sobie zgoła inaczej. Trochę jak w prozie japońskiej — na pierwszym planie: zmiany zachodzące w człowieku i zmiany zachodzące w naturze. Bo czyż to nie jedno i to samo? Czy ten śnieg nie jest wystarczającym uzasadnieniem i jednocześnie wystarczającym dowodem istnienia we mnie tego demona, którego po dwunastu latach wybudził z letargu?

Rekonstrukcji demona drzemiącego we wspomnianej myśli, w tej nieświadomości, którą się pożywił, w tym śniegu, który zasypał drogi i pola, w tej muzyce, która wyważyła drzwi, w tej burzy, która dotąd grzmi, spróbowałem dokonać w najbardziej adekwatnej formie plejlisty.

Opublikowano

Tropiąc siebie po za dużych śladach

mendini

Młody Kurtek kontestuje dzieła wielkiego mistrza dizajnu Alessandra Mendiniego; zdjęcie zdjęcia z katalogu w obróbce własnej

W refrenie „Diddy Bop” Noname z jej przecudnie mieniącego się najżywszym neosoulem krążka Telefone jest taka linijka, która zawsze mocno mnie uderza, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że na chłodno niewiele pewnie można z niej wyciągnąć. „This sound like growing out my clothes” śpiewa z pasją Cam O’bi, nawiązując do przepełnionego ciepłą, niemal magiczną nostalgią za trudnym przecież i zwykle skutecznie odzieranym z niewinności przez rówieśników początkiem końca dzieciństwa. Te same emocje towarzyszyły mi w zeszłe wakacje, gdy w pociagu relacji Wrocław-Gdynia ze łzami w oczach chłonąłem każde słowo Nakarmić kamień Bronki Nowickiej. Tę samą strunę pociągnęła lata temu projekcja Poro poro omohide (polski tytuł to Powrót do marzeń) Isao Takahaty, filmu pozostającego na marginesie kanonu Studia Ghibli, może dlatego, że przedstawiającego historię dorosłej już kobiety mierzącej się z ideałami własnego dzieciństwa.

Nie chodzi tu o rozliczanie się czy zamykanie czegoś, ani też o wyrastanie, porzucanie czy inne mentalne zapasy. Raczej żyje we mnie pewna wiara, że jesteśmy w stanie od dawnych siebie nauczyć się wcale nie mniej, niż dawni my nauczyliby się od obecnych czy przyszłych nas. Przyjęło się, nie bez powodu zresztą, że w ramach międzypokoleniowego rytuału to starsi, doświadczeni, usuwający się w cień udzielają rad młodszym, nieopierzonym, z werwą, ale i naiwnością sięgającym po swoje. Te rady wcale nie muszą przyjmować tak dosłownej formy aktu przekazania mądrości życiowej. Mogą odbywać się pośrednio przez obserwację innych czy uczestniczenie w kulturze. To oczywiście buduje nas takimi, jakimi się stajemy. Gdy jako dziesięciolatek oglądasz po raz pierwszy Ojca chrzestnego, następnego dnia w szkole chcesz być gangsterem — to zrozumiałe. Mija kilka tygodni, Eminem wydaje nowy album, o którym mówią wszyscy — dzięki tej płycie stajesz się bardziej raperem — być może najbardziej w całym twoim życiu — przeszłym, teraźniejszym i przyszłym, a może to dopiero początek pewnej drogi.

Zabrnąłem, a chciałem jeszcze jedynie dodać, że w tym niekończącym cyklu stawania się warto wracać do siebie sprzed lat i słuchać, co ten daleki, ale przecież jednak bardzo bliski krewny ma do przekazania. Nie, nie zamierzam przed trzydziestką zacząć się zastanawiać, czy może jednak powinienem zostać gangsterem albo raperem (jeden Taco Hemingway to, jak się okazuje, i tak o jeden za dużo), ale mogę na przykład, by możliwie jak najbardziej umilić sobie powrót do pracy po ponad dwóch tygodniach (czynnego niestety) odpoczynku, sięgnąć do zajawek i inspiracji muzycznych młodszego siebie. Młodszego o jakieś osiem, dziewięć lat, myślę, kiedy jako młody student wyszedłem wreszcie z bańki amerykańskiego R&B i zacząłem garściami karmić się nieznanym i egzotycznym wówczas wciąż kanonem. Przemaglowałem wtedy od góry do dołu rozmaite zestawienia najlepszych płyt wszech czasów na czele z niesławną pięćsetką Rolling Stone’a, skąd zaatakowali mnie zbrojnym ramieniem Steely Dan, Paul Simon, Tom Petty, cała masa jangle i power popu, americany, soft rocka od połowy lat 70. do połowy 90. Teraz złożyłem te wspomnienia w letnią plejlistę i zupełnie przypadkiem zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę wówczas, tych osiem lat temu nie tropiłem nikogo innego, ale samego siebie — bez świadomości podążając w nieznane po zbyt dużych śladach moich własnych przecież stóp.

Opublikowano

39. Studio Ghibli

99 najfajniejszych rzeczy

39. Studio Ghibli

O ile Kermit uczył mnie, jak być dorosłym, kiedy jeszcze byłem dzieckiem, o tyle obcowanie z filmami przesławnego (wielu pewnie w tym miejscu wtrąciłoby — przecenianego) Studia Ghibli uczyniło dla mnie wartość z nauki zupełnie przeciwstawnej — a mianowicie, jak nie zapomnieć jak być dzieckiem, wchodząc w dorosłość. Chciałem już niemalże użyć sformułowania „będąc dorosłym”, ale na szczęście ugryzłem się w palec i zakrwawiłem całą klawiaturę, dzięki czemu zyskałem na czasie i przemyślałem wszystko, zanim pozwoliłem realnej, poważnej dorosłości, takiej w spodniach na kant z melonikiem, laską i binoklem, wślizgnąć się do mojego życia. Mogę przystać na Kurtka zrównoważonego, odpowiedzialnego, nawet racjonalnego, ale nie dam sobie rzucać w twarz powagą i dorosłością — są granice. Te wyznaczają dla mnie w pewnych sferach właśnie filmy Studia Ghibli, które nawet jeśli mierzą się z moim ulubionym filmowym motywem we wszechświecie, tzn. z wchodzeniem w dorosłość (OK, przyznaję, mam słabość do cudownie ożywających w ostatniej scenie horroru czy thrillera złoczyńców, którzy w nagłym przypływie życie sięgają po spluwę, łopatę albo po prostu gryzą naszego bohatera w kostkę, ale jednak), robią to z dozą fantazyjnego marzycielstwa, którego tak często brakuje nam w życiu. Jakiś czas temu wróciłem do domu bardzo zmarnowany i pomyślałem o ile łatwiej byłoby mi być taką właśnie postacią ze Spirited Away. Owszem, światem duchów rządzi tam zła wiedźma, rodzice zostają zamienieni w świnie, a ty musisz oddać jeden znak ze swojego imienia (szczęśliwie japońska transkrypcja Kurtka, czyli クルテック ma ich aż nadto i gdyby pozbyć się jednego czy dwóch może dałoby się ją nawet sensownie zapisać jakimś fantazyjnym kanji), ale nie ma tego złego — twoim najlepszym ziomem jest przemieniający się w latającego smoka bóg rzeki Nigihayami Kohaku, a wszystko ostatecznie kończy się szczęśliwie — how cool is that?

I można z tą informacją zrobić tak naprawdę dwie rzeczy. Sposób Kurtka: zwinąć się w kłębek i płakać, zapadając się głęboko w świat marzeń na godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata. Ale jest też drugi sposób — dla niektórych trudniejszy, dla innych prostszy (zależy pewnie, jaki kto jest dobry w płakaniu i na ile się w nim lubuje), żeby te wszystkie rzeczy, które nas olśniewają w animacjach Studia Ghibli — zupełnie zwykłe jak: moment, kiedy twój wzrok spotyka się z ostrym spojrzeniem kota siedzącego na kolanach kobiety po drugiej stronie tramwaju, albo gdy w najpogodniejszy z pogodnych dni zaraz po wyjściu z pracy zaskakuje cię ulewa, a że nie masz parasola, a leje podle, spędzasz kolejne pół godziny przytulony do pnia rosnącego nieopodal drzewa, którego wcześniej w ogóle nie dostrzegłeś, choć pracujesz w tym miejscu od roku, albo kiedy wiatr porywa ci kapelusz i musisz szczerze zaryzykować własne życie, żeby go odzyskać, ale ostatecznie udaje ci się i zziajany, ale szczęśliwy kwadrans później orientujesz się, że właśnie przegapiłeś ostatni tego dnia pociąg do domu. To wszystko sytuacje, w których zazwyczaj nie dostrzegamy żadnej fantazji, a tymczasem właśnie one, jak mało co, dbają o to, byśmy się w życiu nie nudzili, wyrywają nas ze schematu, w którym często w przeciwnym razie ugrzęźlibyśmy na dobre. Ale nawet gdy nic się nie dzieje — czy widok zbóż falujących na wietrze, zapach samodzielnie ugotowanej zupy, odbicie nieba w okiennej szybie, faktura drewnianego krzesła nie niosą z sobą pewnej aury wyjątkowości? Czy nie zbliżają codzienności, tak często przecież wymyślanej od szarej, burej czy ponurej, do jego kolorowej, bajkowej odsłony? To też robią zresztą właśnie filmy Studia Ghibli — w wyważonych proporcjach łączą to, co realne i to, co fantastyczne. To nie tyle odskocznia od codzienności, ile animowany pomost między rzeczywistością a marzeniami, jawą a snem.

Na koniec, żeby nie być gołosłownym, kilka rekomendacji spoza ścisłego kanonu — na czele z 「おもひでぽろぽろ」 (Powrót do marzeń) z 1991 roku — refleksyjnej i bardzo dojrzałej opowieści o mierzeniu się ze wspomnieniami, 「平成狸合戦ぽんぽこ」 (Pom Poko: Szopy w natarciu, 1994) — bajkowym proekologicznym manifeście o spontanicznej próbie ocalenia lasu przed zakusami deweloperów i wreszcie 「耳をすませば」 (Szept serca, 1995) oraz 「風立ちぬ」 (Zrywa się wiatr, 2013) — oba o wchodzeniu w dorosłość i konfrontacji uczuć i marzeń z rzeczywistością.