to historia coming of age, bez scenariusza i chronologii, ale za to z pokaźnym soundtrackiem; opowieść o dzieciaku, który odkrył kablówkę w ’99, a przez całą swoją nastoletniość wszystkie zaoszczędzone pieniądze wydawał na płyty, nawet wtedy, gdy era internetu odebrała jego fizycznym nabytkom charakterystyczny dreszcz pierwszego odsłuchu; ale ile dała w zamian! dzięki temu dzieciak (dzisiaj już mężczyzna — choć sam rzadko myśli o sobie przez pryzmat znaczenia tego właśnie słowa) dokonał stosownej korekty ścieżki dźwiękowej — nie cenzury, korekty; i nie po to, by poczuć się fajniej (idiotyczna, choć konieczna faza muzycznego elityzmu musiała zakończyć się wraz z nabyciem jako takiej wrażliwości), z pewnością nie po to, by poczuć się młodziej — ta lista to konfesjonał z dziadkowej kości; nie muzyczny pamiętnik (a przynajmniej nie tylko), ale całkiem ruchawa opowieść o życiu, które dwanaście lat po zamknięciu tej pierwszej przeżytej w całości z muzyką w uszach dekady, wciąż sobie płynie i pięknie fermentuje to, co zostało ze wspomnień i znaczeń na niechlujnie opisanej własnoręcznie zgranej z radia kasecie (tak było)
50. |
aaron dilloway modern jester 2008 |
ta płyta to czysta rozkosz dla amatora glitchowych pętelek i przetworzonego kreatywnie hałasu; nie żaden noise dla ludzi z lasu; nie jakiś tam post-industrialny bełkot, ale solidna dekonstrukcja; to zresztą esencja tego, co zwykłem określać panoramą dźwięku, rzecz totalnie bliska mojej filozofii ekologii i recyklingu dźwiękowego ♪ „eight cut scars (for robert turman)”
49. |
brad mehldau largo 2002 |
brada mehldau poznałem już w kolejnej dekadzie, ale jego przejrzysty styl gry, lekko sentymentalny, ale wciąż bardzo współczesny, poniósł mnie w rozmaite zakątki jego dyskografii; largo przylgnęło najbliżej jako most między tym co jazzowe, a tym co popowe zrealizowany w nieszablonowy i zajmujący sposób ♪ „when it rains”
48. |
amy winehouse back to black 2006 |
pamiętam jedno takie lato, gdy włóczyłem się po nocy po osiedlu, a back to black grało back to back na mojej empetrójce, a ja doznawałem i tego lata, i wszystkiego tego, o czym i jak śpiewała mi amy; przyznaję, od kiedy kupiłem przed kilkoma laty okazyjnie tę płytę na winylu, nie zdarzyło mi się włączyć jej z wypiekami na twarzy, ale to jedna z najlepszych okołosoulowych płyt naszych czasów — zrealizowana w oparciu o soulowy kanon, ale na własnych zasadach, z niedającymi się zakwestionować charakterem i melodyką; no i rzeczywisty kawałek moich muzycznych fascynacji w tamtym czasie ♪ „love is a losing game”
47. |
perfume game 2008 |
przez lata nie traktowałem tej płyty poważnie — to zawsze był ten poprzedni album; a tymczasem do dzisiaj wracam do niego regularnie we fragmentach obejmujących większość tracklisty — wtedy w 2008 roku to była totalnie nowa jakość światowego popu zarówno dla perfume, jak i dla ich producenta yasutaki nakaty; co mnie jednak do tych utworów do dzisiaj przyciąga to nie jedynie perfekcyjna popowa produkcja, ale totalnie nieszablonowy sposób, w jaki tę muzykę przepełnia duch czasu — mieszająca się z tęsknotą nadzieja, może nawet młodzieńcza naiwność ♪ „macaroni”, „game”
46. |
loretta lynn van lear rose 2004 |
jakoś w okolicy premiery van lear rose trafiłem w telewizji na film o życiu loretty lynn z sissy spacek w roli piosenkarki i zaprzyjaźniłem się z jej dyskografią; wyprodukowany przez jacka white’a krążek z 2004 roku to było jednak totalnie nowe otwarcie, absolutnie nowa jakość; i white, i lynn mają w sobie taką organiczną szorstkość, którą tutaj bezkompromisowo wyeksponowali; są w tej muzyce emocje, prawda o czasach i ludziach, ale jest też sporo funu z muzykowania ♪ „high on a mountain top”
45. |
sibylle baier colour green 2006 |
ta płyta to wielkie cudowne oszustwo; piosenki nagrano na początku lat 70. i dzięki splotowi wydarzeń skompilowano i wydano po raz pierwszy jako colour green w 2006 roku; to prosty akustyczny folk, taki, jakiego najwyraźniej nie dało się już nagrywać w 2006 roku, bo odkrycie baier wzbudziło sensację, co jest słowem najmniej odpowiednim do opisania czegokolwiek związanego z tym subtelnym zbiorem ♪ „wim”
44. |
sufjan stevens seven swans 2004 |
ta płyta jest jak ocean — jednocześnie fascynuje mnie i boję się jej; sufjan jest tu kimś w rodzaju proroka przepisującego biblijne historie na swoje życie i nasze własne; jest przy tym niesamowicie natchniony, jak postać z opowiadania flannery o’connor; nie da się nie ulec jego niezgłębionemu urokowi, ale trudno się później otrząsnąć ♪ „seven swans”
43. |
beck modern guilt 2008 |
znałem becka wcześniej, ale dopiero, gdy usłyszałem w 2008 roku modern guilt postanowiłem, że chcę być jak on — zblazowany i fajny, trochę retro, ale w sumie modern, w wytartych dżinsach i pijanym krokiem lekko wskakujący na krawężnik; beck nigdy nie wydawał najrówniejszych płyt (może poza tymi smutnymi, ale to akurat nie mój beck, sorry sea change), ta też taka nie jest, nie jest nawet w kontekście jego wcześniejszej dyskografii niczym szczególnym, ale już na zawsze pozostanie moją ulubioną ♪ „gamma ray”, „modern guilt”
42. |
brian wilson that lucky old sun 2008 |
brian wilson był geniuszem popu, ale naodcinał się też kuponów; that lucky old sun to jeden z nielicznych późnych przebłysków tego pierwszego — projekt, który z jednej strony czerpie ze słonecznej kalifornii i dziedzictwa beach boysów, a z drugiej na swój kampowy, uroczy sposób opowiada historię zupełnie odrębną; to jak spin-off ulubionego serialu, który nie tylko jakimś cudem się udał, ale w dodatku mimo upływu czasu wraca się do niego z nie mniejszym rozrzewnieniem ♪ „midnight’s another day”
41. |
susumu hirasawa paprika 2006 |
satoshi kon (reżyser „papriki”) i susumu hirasawa (kompozytor ścieżki dźwiękowej) to jedno z najwspanialszych połączeń kreatywnych w historii popkultury; nikt inny nie dopełniłby wizji psychodelicznej mechadystopii w sposób równie zniuansowany co hirasawa; poza kontekstem filmowym to także kolejny fascynujący krążek w jego wyjątkowej dyskografii, łączącej orkiestrowe marsze z syntezatorowymi aranżami i hymnicznymi wokalami ♪ „parade”
40. |
kelis tasty 2003 |
był rok 2003, a ja, dzieciak bez internetu, jakimś cudem usłyszałem „milkshake” kelis; skończyło się tak, że za ponad 70 złotych (wszystkie posiadane na własność pieniądze w tamtej chwili mojego życia) wyłożyłem, żeby w jednym sklepie muzycznym w moim mieście sprowadzono mi ją na zamówienie; czekałem zresztą kilka tygodni, ale nigdy nie zapomnę dnia, w którym poszedłem ją odebrać i momentu, kiedy pierwszy raz ją włączyłem; bywało, że kupowałem lub dostawałem w tamtym czasie płyty nijakie lub złe, ale ta okazała się ekstraklasą r&b — łączącą koktajlowy soul produkcji raphaela saadiqa i zniuansowany przebojowy rhythm & blues spod ręki the neptunes; znam każdą nutę tego krążka i gdy do niego wracam, zawsze mi mało ♪ „sugar honey iced tea”, „protect my heart”
39. |
grm persepolis + remixes edition 1 2002 |
kolejna płyta-doznanie, ale też płyta-pomnik i płyta-requiem; xenakis, ojciec muzyki stochastycznej, zmarł w 2001 roku, a ten album to hołd dla jego spuścizny i wkładu w muzykę elektroakustyczną; połowa to nowe wykonanie mitycznego „persepolis” skomponowanego w latach 70. na zlecenie szacha ówczesnego iraku z okazji 2500-lecia scalenia perskiego imperium; to nie jest mój ulubiony xenakis; uwielbiam natomiast to, co stało się z tym utworem na drugiej płycie, a mianowicie został pocięty, a z jego sampli rozmaici współcześni twórcy m.in. merzbow, ryoji ikeda, otomo yoshihide, zbiegniew karkowski, ulf langheinrich czy francisco lópez zrobili swoje własne utwory; to jest kultura remiksu w najlepszym wydaniu i panorama dźwięku w pełnej krasie; na zawsze już te numery będą mi przywodziły na myśl epokę końca audycji; już do nich nie wracam, ale był czas, że sam chętnie wykorzystywałem je we fragmentach w rozmaitych nieszablonowych radiowych miksach ♪ „untitled” (yoshihide)
38. |
common be 2005 |
jestem szczęśliwy zawsze, ilekroć usłyszę pierwsze takty „be”; gdyby common nie nauczył mnie kochać hip-hopu tym afirmacyjnym, korzennym krążkiem, czy na mojej mapie emocjonalno-estetycznej znalazłoby się miejsce dla noname? pod okiem kanyego westa, j dilli, jamesa poysera i karriema rigginsa common zrobił płytę ciepłą, intymną i kameralną, która ujęła mnie jak nic innego w jego dyskografii i otworzyła przede mną zupełnie nowy korytarz ♪ „be (intro)”
37. |
fiona apple extraordinary machine 2005 |
zdążyłem się już przekonać, że nie jest to niczyja ulubiona fiona apple, a tymczasem ja, choć owszem przyciąłbym ją o trzy piosenki, nie jestem w stanie przejść obojętnie obok tego, jak fiona tu brzmi i o czym śpiewa; jej szczerość w jazzującym post-kabaretowym anturażu za każdym razem maluje mi w głowie ruchome obrazy, całe sceny — nie każda płyta to potrafi, nawet spośród moich ulubionych ♪ „waltz (better than fine)”, „extraordinary machine”
36. |
jamey johnson that lonesome song 2008 |
jamey johnson to jeden z tych współczesnych piosenkarzy country, którym udało się osiągnąć sukces i zachować twarz; więcej, to fantastyczny songwriter i pierwszorzędny wykonawca, który nawet śpiewając cudzesy, czyni je swoimi własnymi; that lonesome song to płyta-historia, która towarzyszyła mi pewnej pamiętnej śnieżnej zimy w styczniu 2009, gdy stawiałem pierwsze kroki w świecie, którego nie znałem; było wtedy tej muzyki ze mną więcej, pamiętam ją całą, ale nie było wśród niej krążka tak jakościowego jak ten; gdy myślę o dobrym country, równie dobrze mogę myśleć o that lonesome song ♪ „dreaming my dreams with you”
35. |
mastodon crack the skye 2009 |
od kiedy zakochałem się w crack the skye w 2009 roku, wszystkie kolejne i poprzednie płyty mastodona były dla mnie mniejszym lub większym rozczarowaniem; może przez lata dokonałem małej fetyszyzacji początku naszej znajomości, bo nie byłem przecież wtedy nawet targetem tej muzyki — jakieś koncepcyjne historie fantasy, lochy i smoki; ale nie sama historia, a sposób w jaki ją odpowiedziano — melodie, artykulacja i oczywiście riffy — psychodelicznie poskręcane; mam słabość do muzyki, której słuchając, czuję jakbym wpadał do matni i ta płyta zapewnia mi takie wrażenia, ilekroć ją włączę ♪ „crack the skye”
34. |
aaliyah aaliyah 2001 |
na kilka miesięcy przed swoją tragiczną śmiercią aaliyah wydała płytę, która stała się wzorem dla sceny r&b jeśli chodzi o brzmienie i koherencję; to ponadczasowa wizytówka gatunku w jednym z jego najlepszych momentów w historii z fenomenalną produkcją timbalanda i anielskimi wokalami aaliyah; dla mnie to też płyta legenda, bo musiało minąć kilka dobrych lat, zanim miałem możliwość usłyszeć ją w pełnej krasie i płyta historia, bo piosenki i śmierć aaliyah odcisnęły na mnie wtedy swój ślad ♪ „read between the lines”, „more than a woman”
33. |
electric wizard dopethrone 2000 |
lordowie doom metalu w ich najbardziej mocarnej odsłonie; psychodelicznie świdrujące gitary, hipnotyzujący bas, posępne zabawy w okultyzm; to jak black sabbath do sześcianu, na kwasie; riffy tak gęste, że człowiek w nich brodzi, tak głośne, że gdy zacznie się w nich topić, pomoc nie nadejdzie znikąd ♪ „funeralopolis”
32. |
erykah badu worldwide underground 2003 |
ta najmniej lubiana pozycja w dyskografii badu była jednocześnie moją wprawką w twórczość królowej neo-soulu — lekko surrealistyczną progresywną karuzelą bawiącą się funkiem, hip-hopem, rockiem czy jazzem; było w tym wszystkim sporo artystycznego zadęcia, które jednak dało się oswoić świetnymi aranżami i dominującym odczuciem, że badu i jej świta doskonale się przy tym bawią; to też jedna z tych płyt, które kupiłem zupełnie w ciemno zanim nastała w moim życiu era internetu; i chyba jedna po którą szedłem do empiku przez pół miasta po kolana w śniegu ♪ „danger”, „i want you”
31. |
outkast speakerboxxx / the love below 2003 |
gdybym wpisał ten krążek na moją własną listę spod znaku pół perfekcyjnej płyty, tak naprawdę byłby to cały album the love below andré 3000; ale byłoby to nieporozumienie, bo po stronie big boia na speakerboxxxie też w dalszym ciągu doznaję przynajmniej kilku mocarnych bangerów; i tak jak wtedy w 2003 zachwycały mnie wielkie bity big boia, teraz to andré bierze mnie emocjonalnie z swoim post-jazzowym neo-soulem, w każdym calu doskonale wykonanym i przyprawionym całkiem urokliwym humorem ♪ „spread”, „ghettomusick”
30. |
timber timbre timber timbre 2009 |
definicja posępnej americany; gitara akustyczna jako atrybut żałoby; jedna z najpełniejszych współczesnych (coraz mniej w sumie, bo jednak 2009 rok był już chwilę temu) inkarnacji konceptu murder ballads; nie znałem tej płyty w 2009 roku, usłyszałem ją pierwszy raz już po tym, jak timber timbre wreszcie przekonało mnie swoim podejściem do synthpopu na sincerely, future pollution — wyminąłem wtedy instynktownie dwa krążki, które w dyskografii grupy dzieliły 2007 i 2009 i sięgnąłem po ten; prędko okazało się, że zawiera wszystko, czego na niej szukałem ♪ „i get low”
29. |
lauryn hill mtv unplugged no. 2.0 2002 |
to kontrowersyjna płyta nawet dla mnie, ale nie byłem w stanie zupełnie jej pominąć, bo w pewnych momentach mojego życia rozrzuconych na przestrzeni lat to była dla mnie rzecz totalnie niezbędna; nie potrafię do dzisiaj ocenić szaleństwa hill, którego dokumentem jest bezsprzecznie ten krążek — z jednej strony obłęd miesza się tu z fałszywymi proroctwami, z drugiej to niedający się podrobić i zastąpić emocjonalny reset, instrukcja, jak mimo wszystko nie zwariować w świecie, który sposób zupełnie bezpośredni prowadzi nas wszystkich ku szaleństwu i śmierci; niezależnie od tego, co kto ma do powiedzenia na temat muzyki tu zawartej i stanu umysłu hill, to mocna rzecz, która, choć wiele rzeczy się zmieniło we mnie i poza mną, wciąż pozostaje ważną częścią mojej higieny umysłu i mnie w ogóle ♪ „mystery of iniquity”, „so much things to say”
28. |
dixie chicks taking the long way 2006 |
na taking the long way dixie chicks pod skrzydłami ricka rubina mierzą się ze skandalem, który niemal zakończył ich karierę; to krążek pełen słodko-gorzkich historii, które na błędy przeszłości patrzą raczej ze zrozumieniem niż z żalem; ja odkryłem tę płytę wraz z całym jej kontekstem w połowie 2008 roku, gdy przypadkiem trafiłem na nią na wyprzedaży w supermarkecie i zwróciła moją uwagę okładką; dzisiaj znam ją na pamięć — bardziej niż lekcją metastylistycznej ogłady stała się dla mnie mimowolnym przewodnikiem akceptacji i empatii; i myślę, że to nawet bardziej niż na wskroś amerykańskie brzmienie krążka (które swego czasu było dla mnie wyznacznikiem muzycznej jakości) sprawiło, że krążek przetrwał dla mnie próbę czasu, choć o jego oryginalnym kontekście wszyscy zdążyli już dawno zapomnieć ♪ „bitter end”, „the long way around”
27. |
erykah badu new amerykah part one: 4th world war 2008 |
pierwsza część nowej ameryki badu to psychodeliczny neo-soul zbudowany na fundamencie świadomego hip-hopu; badu jest profetyczna, polityczna, uduchowiona i filozoficzna, a za sprzymierzeńców ma ekstraklasę hip-hopu: madliba, shafiqa husayna, karriema rigginsa, 9th wondera i oczywiście ducha j dilli; przez ciężar emocjonalno-brzmieniowy dawno nie słuchałem tego krążka w całości, ale we fragmentach co rusza ożywa w mnie, gdy wyglądam za okno, włączam telewizję, scrolluję twittera ♪ „the healer”
26. |
sheena ringo kalk samen kuri no hana 2003 |
sheena ringo miała na koncie już dwa znakomite krążki, ale dopiero na tym rozwinęła w pełni swoje kreatywne skrzydła; ja sam, żeby naprawdę dać się tej muzyce oczarować potrzebowałem przeszło dekady, bo moje pierwsze spotkania z ringo kończyły się raczej dysonansem poznawczym niż czymkolwiek innym; ringo jest na swój sposób cholernie ekspresyjna i jeśli się tej ekspresji nie oswoi, trudno poradzić sobie z resztą — powykręcanymi, progpopowymi aranżami niejednokrotnie zwieńczonymi jawnie hałaśliwymi elementami oraz melodyką, czasem tylko niedaleką tego, do czego przyzwyczaili nas amerykanie ♪ „kuki”, „shūkyō”
25. |
pj harvey white chalk 2007 |
to płyta, która zawiązała nic porozumienia między mną a pj harvey, która pozbyła się rocka alternatywnego, a ja pozbyłem się uprzedzeń względem jej słuchania; w tym nowym kameralnym folkowym anturażu wreszcie miałem szansę wsłuchać się w jej głos, nowe kolory naprawdę się jej przysłużyły; to dość smutna płyta, ale raczej posępna i mroczna niż trudna do przetrawienia; folkowa oprawa i lekko patetyczne zacięcie sprawiają, że to raczej udane wejście w konwencję, aniżeli zapis epizodu depresyjnego; u mnie na półce z murder ballads obok cave’a i timber timbre ♪ „dear darkness”
24. |
the dirtbombs ultraglide in black 2001 |
poznałem tę płytę srogo po jej premierze jako jedną z wielu, a jako jedna z niewielu zaczęła mnie prześladować; to garażowy punk w najlepszym wydaniu, surowy, organiczny, energetyczny, z urokiem akcentujący międzygatunkowe niuanse, co zresztą, żeby rzecz mogła się udać, musiało zostać wpisane w jego istotę, bo to krążek niemal w większości coverujący klasykę soulu i funku; collins śpiewa więc sly’a stone’a, marvina gaye’a, steviego wondera czy the o’jays, z przekonaniem dając wcale nie zawsze hitowym numerom nowe życie; uzależniająco dobre ♪ „livin’ for the city”, „livin’ for the weekend”
23. |
sleep dopesmoker 2003 |
święta góra miłośników zarówno stoner, jak i doom metalu; obiekt kultu i miejsce pielgrzymek na haju; gitarowy monolit; album-doświadczenie, płyta potwór; ekstaza i agonia; żar i trans; nieustająca fatamorgana; a pośród tego wszystkiego taki mały ja błąkający się w odmętach tego sonicznego uniwersum, tyleż rozkosznego, ile okrutnego ♪ „dopesmoker”
22. |
joanna newsom ys 2006 |
jakie wspaniałe historie opowiada nam joanna przy akompaniamencie swojej harfy i sekcji smyczkowej pod wodzą niezrównanego vana dyke’a parksa; a do tego pokrętna melodyka, nielinearna struktura pięciu niekrótkich utworów, 29-cioosobowa orkiestra, w pełni analogowe nagranie i miks jima o’rourke’a; podsumowując, ys to ulubiona gimnastyka dla mojego mózgu, przynajmniej spośród płyt z popowego korzenia ♪ „monkey & bear”
21. |
kapela brodów kolędy i inne pieśni 2002 |
adam strug i jego kapela dokonali dzieła, o którym sam ukradkiem marzyłem, odkąd zacząłem na poważnie marzyć o muzyce — nieraz zresztą, bo cała dyskografia kapeli brodów to wytrawna etnomuzykologiczna uczta w totalnie nieakademickim sensie, ale to ich płyta z kolędami, dlatego, że pojawiła się w moim życiu realna potrzeba tej muzyki zajęła stałe miejsce podczas moich zimowych spacerów i naszych świątecznych kolacji; te piosenki, także za sprawą zmyślnych, minimalistycznych aranży, opowiadają więcej niż historie w nich zawarte, opowiadają historie tych, którzy przez lata przekazywali je ustnie kolejnym pokoleniom; mistyczne doznanie ♪ „stała nam się nowina miła”
20. |
vashti bunyan lookaftering 2005 |
pomiędzy efemerycznym debiutem vashti w 1970 a wydaniem jej drugiej płyty minęło aż 35 lat; stało się to na fali zainteresowania twórczością i osobą piosenkarki w internecie, dzięki grupie związanej z nurtem new weird america pod wodzą devendry banharta; ale producentem i aranżerem lookafterning został max richter, który nie tyle odtworzył brzmienie debiutu, co przeniósł je na inny poziom kameralnej subtelności; sama vashti natomiast pomimo upływu lat zaczęła dokładnie tam, gdzie skończyła na just another diamond day może w nawet odrobinę bardziej kołysankowym anturażu; żadna z tych płyt zresztą nie przystaje do świata krytyki muzycznej — profesjonalnej i amatorskiej; to płyta do słuchania i obcowania z nią — na wsi i w mieście, w dni pogodne i zupełnie szare, gdy jesteśmy zestresowani i gdy morzy nas błogi sen; dzięki niej wszystko to staje się odrobinę lepsze ♪ „lately”, „feet of clay”
19. |
benjamin biolay la superbe 2009 |
nie spodziewałem się, że ta płyta przetrwa ze mną tę dekadę; to było moje pierwsze spotkanie z biolayem, dzięki któremu wkrótce stał się jednym z moich ulubionych głosów piosenki francuskiej; słyszałem w nim wtedy prawowitego dziedzica artystycznej spuścizny gainsbourga i ten nostalgiczny anturaż totalnie mnie wtedy ujął — wreszcie wałęsając się po mieście, mogłem się czuć jak w filmach truffaut, ale bez poczucia, że dokonuję jakiegoś emocjonalnego wykopaliska; dziś już tego nie potrzebuję, ale la superbe kupuję nadal w trwającej ponad siedem kwadransów całości; biolay żongluje pomysłami i aranżami, wspierając je każdorazowo znakomitymi piosenkami ♪ „lyon prequ’île”, „buenos aires”
18. |
the white stripes elephant 2003 |
the white stripes stało się przypadkiem moim oknem do świat muzyki, o której istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia; moją pierwszą kopię elephant za cenę pięciu złotych ściągnął mi z internetu i wypalił na cedeku (który ja opatrzyłem pieczołowicie rozpisaną tracklistą) kolega z ławki; było tych transakcji więcej, ale tylko ten krążek został ze mną do dziś; gdyby nie ci stripesi, jak mógłbym pokochać the velvet underground? to bezsprzecznie płyta, która nauczyła mnie milości do gitarowego brudu, rzecz dla moich nastoletnich uszu wówczas totalnie niezwykła, ale od samego początku absolutnie naturalna i na swoim miejscu ♪ „littles acorns”, „well it’s true that we love one another”
17. |
junior boys begone dull care 2009 |
junior boys mieli wcześniej dwie lepiej przyjęte płyty i lubię do nich wracać, ale to begone dull care zabarwiło kiedyś moje lato i to te, a nie tamte piosenki przywołują we mnie obrazy — głównie kolorów nieba; perfekcyjnie niebieskiego w „hazel” i różowego zachodzącego słońca w „dull to pause” ♪ „dull to pause”, „bits and pieces”
16. |
glen hansard & marketa irglova the swell season 2006 |
pamiętam moment, kiedy zobaczyłem okładkę the swell season z przeszywającym na wskroś wzrokiem hansarda; nie miałem pojęcia o głośnym filmie, a przynajmniej połączyłem kropki dopiero sporo później; to była wyjątkowo ciemna i zimna jesień i ten krążek, oparty przecież na zupełnie oczywistych folkowych patentach aranżacyjnych, dał mi odrobinę ciepełka; aranże choć proste, są świetnie zrealizowane, ale to doskonałe bliskie harmonie hansarda i irglovej oraz napisane i wykonane od serca numery stanowią o prawdziwej sile tego krążka — stąd też, mimo minorowej wymowy części kompozycji, do dziś płynie do mnie to samo ciepełko; wydałem zresztą wtedy na niego ostatnie pieniądze — najwyraźniej potrzebowałem go w moim życiu zupełnie namacalnie ♪ „lies”, „leave”
15. |
the little willies the little willies 2006 |
to wina nory jones, że zasłuchuję się w starym hanku williamsie, lirycznym townesie van zandcie i znalazłem serce dla williego nelsona; choć w 2006 roku przeżyłem małe zauroczenie muzyką jones, to pewnie jej wspólny krążek z coverami zakurzonych nieco klasyków country z grupą the little willies, umknąłby mi zupełnie, gdybym nie trafił na niego w koszu wyprzedażowym; co myśmy przeszli wspólnie od tego czasu! nie twierdzę, że aranże czy interpretacje jones i spółki są wyjątkowe, kunsztowne, że zrewolucjonizowały myślenie o country, ale otworzyły mi głowę na zupełnie inny świat; przez lata dotarłem do sedna każdego z dwunastu coverów na krążku, to nie tak, że znam je na pamięć; one są mną, a ja nimi — gdy tylko wybrzmią pierwsze takty, wskakuję na stół i wyję ♪ „it’s not you, it’s me”, „night life”
14. |
animal collective merriweather post pavilion 2009 |
ta płyta to dokument mojej autoterapii konwersyjnej na indie muzyczkę; ja abnegat, miłośnik radiowego r&b dosłownie stanąłem wówczas z wizją popu animal collective w szranki; wtedy nie słyszałem jak ten neopsychodeliczny post-minimalizm może się łączyć z kalifornijskim sunshine popem beach boysów; nie potrafiłem też wyobrazić sobie pomostu pomiędzy tym krążkiem a resztą muzyki; i słusznie, bo takowy nie istnieje — trzeba wsiąść w bańkę-kapsułę, która zabierze nas na wyspę-planetę, gdzie wybrzmiewa żywa magia ♪ „in the flowers”, „also frightened”
13. |
frances-marie uitti, münchener kammerorchester, christoph poppen natura renovatur 2006 |
scelsi to definicja ekscentryczności, fascynująca historia szaleństwa, która doczekałby się już z pewnością nagradzanej na festiwalach adaptacji filmowej, gdyby tylko jego muzyka nie stawała okoniem; ta płyta to dla mnie trochę totem, trochę mem, a trochę filozofia życia; na płycie ecm inaczej niż na wcześniejszym wydawnictwie kairos pożeniono tytułową kompozycję nie tylko z innymi kompozycjami na orkiestrę kameralną, ale także na wiolonczelę solo, co potęguje doświadczenia obcowania z minimalistyczną, dysonantyczną i złowrogą muzyką, której miejsce nie jest jednak w tle filmowego kadru, ale w tle naszej codzienności ♪ „natura renovatur”
12. |
david thomas broughton the complete guide to insufficiency 2005 |
zagapiłem się trochę z muzyką broughtona — poznałem go przy okazji odsłuchów do podsumowania roku w 2014, ale potrzebowałem jeszcze kilku lat, żeby podejść jakkolwiek do jego wcześniejszej twórczości; to awangardowy autorski folk silnie skoncentrowany wokół uczuć i przeżyć, i sposobu ich wyrażenia; w swojej własnej kategorii muzycznej to na wskroś przeszywające estetyczno-emocjonalne doświadczenie, które trudno rozbić na mniejsze fragmenty lub precyzyjnie opisać ♪ „ever rotating sky”, „unmarked grave”
11. |
bill callahan sometimes i wish we were an eagle 2009 |
to był mój pierwszy callahan; pojechał ze mną wtedy na weekend do babci na wieś i totalnie mną wstrząsnął w sposób wcześniej mi nieznany; zaklął tamten moment w siebie i do teraz, już pewnie na zawsze ta płyta i tamte chwile będą dla mnie zupełnie tożsame; na poziomie muzycznym już sama wokalna artykulacja callahana mnie onieśmielała, a artykułował przecież pięknie rozpisane na głos męski i wyobraźnię słuchacza historie; całości dopełniał sielski anturaż z pogranicza amerykańskiego folku i muzyki kameralnej ♪ „too many birds”, „all thoughts are prey to some beast”
10. |
perfume ⊿ 2009 |
nie jestem pewien, czy na pewno to technopopowe, post-dyskotekowe triangle perfume najpełniej oddaje producencko-kompozytorski geniusz yasutaki nakaty, ale to bezsprzecznie jego najlepiej zbilansowana, a być może także ponadczasowa płyta; pomiędzy syntezatorowymi riffami, bitpopowymi pasażami i sprasowanymi w unisonie wokalami tli się w głosach dziewcząt coś bardzo organicznego, szczerego, optymistycznego, co stanowi serce tej muzyki i sprawia, że choć kolejne wielkie popowe single pojawiają się i znikają, te piosenki wciąż wracają do mnie z nową siłą ♪ „i still love u”, „edge”
9. |
robert plant | alison krauss rasing sand 2007 |
robert plant i alison krauss pod skrzydłami t bone’a burnetta, mistrza w swoim fachu, nagrali płytę, która wyciągnęła oboje przed nawias ich dotychczasowych karier; zrealizowana w duchu bliskich harmonii i post-rockandrollowej kameralnej americany płyta złożona wyłącznie z reinterpretacji zapomnianych klasyków spoza amerykańskich śpiewników odkryła zupełnie nową jakość; wszystko za sprawą niebywałej synergii na poziomie dalece wykraczającym poza wokalną kompatybilność; to dbałość o niuanse na każdym etapie powstawania krążka i szczególna artystyczna wrażliwość sprawiły, że jak wpadłem w ten krążek niczym w studnię przed piętnastoma laty, tak wciąż się w tej studni z rozkoszą zanurzam ♪ „sister rosetta goes before us”, „gone, gone, gone (done moved on)”
8. |
kremerata baltica, gidon kremer octet / quintet 2002 |
mam słabość do muzyki kameralnej późnych romantyków — jest w niej coś rozdzierająco bliskiego duszy, pochodzące z miejsca w równej mierze pomiędzy tym co dawne i wielkie, a tym, co tu i teraz, w danej chwili rzadko kiedy jakkolwiek zauważalnym; wszystkie te niepokoje burzliwej pierwszej połowy xx wieku osadziły się w porywczości enescu balansującego nieustannie na granicy sielanki i zawieruchy, które w znajomym splocie współzależnej egzystencji oddają się tańcu życia i śmierci; gidon kremer i jego zespół oddają nagraniom enescu sprawiedliwość być może bardziej niż ktokolwiek wcześniej ♪ „string octet”
7. |
grizzly bear veckatimest 2009 |
beach boysi byli już w samym środku mojego muzycznego uniwersum, gdy trafiłem na veckatimest grizzly bear, które wówczas zabrzmiało mi jak indiefolkowy hołd dla pet sounds; to płyta, której rzeczywiście wtedy doznałem w ten sam sposób, w który doznawałem beach boysów; grizzly bear korzystali z podobnych środków, śmielej nawet odpływając w kierunku organicznej psychodelii, która wówczas jawiła mi się jako święty graal wszelkiego popu; dziś veckatimest to dla mnie bardziej wehikuł czasu do tamtej chwili aniżeli jakikolwiek pomost do lat 60.; to przepięknie napisana, zaaranżowana i wykonana ponadczasowa płyta, swoja własna muzyczna kraina, której nie trzeba do niczego już odnosić ♪ „two weeks”, „while you wait for the others”, „southern point”
6. |
fleet foxes fleet foxes 2008 |
to fleet foxes głosem robina pecknolda ogłosiło mi, że skończyło się moje dzieciństwo; tak to pamiętam, jako wejście w dorosłość, przejście przez bramę do innego wymiaru pod każdym możliwym względem; debiut fleet foxes to była muzyka osadzona do tego stopnia poza współczesnym światem, że gdy tylko po nią sięgałem, malowała w mojej głowie obrazy z dawnych baśni i legend; w równej mierze rozsmakowana w tradycji amerykańskiego folku z appalachów, barokowym songwriterstwie angielskiej prowincji porośniętej wysokimi trawami i opowieściami z serca dawnej europy nieznającej jeszcze ani baroku, ani appalachów; nie traktuję tego niezwykłego splotu wydarzeń jako przeznaczenia, które musiało wypełnić się akurat w taki i nie żaden inny sposób — ale rozkosznie się złożyło, sam to przed sobą przyznaję ♪ „tiger mountain peasant song”, „your protector”
5. |
the-dream love v/s money 2009 |
produkcje the-dreama z lat 2008-2010 to absolutna ekstraklasa r&b, gatunku, który wkrótce miał dopiero eksplodować artystycznie; cała miłosna trylogia dreama to istota jego muzycznego dziedzictwa, ale środkową część love v/s money wyróżnia dodatkowo tytułowy dylemat moralny, motyw przewodni całego krążka, wirtuozersko rozpisanego na intensywne, progresywnie ewoluujące syntezatorowe riffy i męski falset; dream, podobnie jak jego rówieśnicy, żyje chwilą, ubierając swoją drugą płytę w szaty wystawnej hedonistycznej uczty, ale gdzieś w między wierszami intensywnie szuka tego, co nieuchwytne i ponadczasowe, a jego neo-barokowy dźwiękowy anturaż doskonale to uwypukla ♪ „love vs. money: parts 1+2”, „right side of my brain”
4. |
sufjan stevens invites you to come of feel the illinoise 2005 |
nie jestem chyba jednym naiwnym, który gdzieś tam w głębi swojego złamanego na pięćdziesiąt części serduszka liczy, że sufjan stevens przyzna jednak, że tak naprawdę w sekrecie od lat pracował nad brakującymi 48-mioma częściami the 50 states project; po illinois, historii tak żywej, złożonej, kompletnej, nie ma czemu się dziwić; lata mijają, a ja, gdy tylko wiosenne słońca przygrzeje wystarczająco, a trawy wyrosną wystarczająco, by delikatnie kiwać się na wietrze, zawsze uciekam do tego świata, przynajmniej na krótką chwilę, i już nie jestem we wrocławiu czy w bydgoszczy, lecz w dalekim chicago; te minimalistyczne pasaże ukradzione glassowi i reichowi wykorzystane jako budulec pierwszorzędnych pełnowartościowych folkowych piosenek idealnie oddają ducha wielkiego amerykańskiego miasta ze wszystkimi jego problemami, nadziejami i marzeniami ♪ „come on! feel the illinoise!”, „casimir pulaski day”
3. |
d’angelo voodoo 2000 |
gdy wiele lat temu jako dzieciak zakładałem konto na rateyourmusic, to była jedna z dwóch ocenionych przeze mnie na maksymalną notę płyt, a w pewnym momencie mojego życia najpełniejsze estetyczno-duchowe doznanie; ale zanim spiłem z d’angelo brudzia, musiałem tę płytę ogarnąć — pierwsze spotkanie było wyjściem poza strefę komfortu nowoczesnego (w ówczesnym rozumieniu) r&b i słonecznego rytmicznego soulu lat 70. w gęsty mikroklimat ciemnego, zadymionego klubu z grubo naszkicowanymi, mistrzowsko rozmytymi wokalami, uwielbieniem dla bezkompromisowo hiphopowych bitów i ekspozycją jazzowej sekcji dętnej; był czas, że ta płyta była tylko moja, tak myślałem, później niemal wyślizgnęła mi się z rąk ♪ „africa”, „feel like makin’ love”, „spanish joint”
2. |
gillian welch time (the revelator) 2001 |
nie chcę pisać o tej muzyce tak, jakby mnie nie dotyczyła — musi mnie dotyczyć albo przynajmniej dotykać i to chcę uwydatnić; trudno jednak zupełnie bezpośrednio odnieść mi się do płyty eksplorującej tematykę amerykańskiej żałoby — zabójstwa lincolna, śmierci elvisa, zatonięcia titanica — wydanego w przededniu 9/11; a mimo tego to fragment twórczości welch, który rezonuje ze mną najsilniej; może ze względu na doszczętnie dojmujący sposób, w jaki welch połączyła przeszłość z teraźniejszością, niczym dawni prowincjonalni pastorzy, szukając dosłownej paraleli między przypowieściami z wersetów pisma i wydarzeniami z wczorajszego dziennika; to emanacja prozy flannery o’connor z całą jej surową i mroczną poetyką zaklęta w niezwykle zręczny folkowy album ♪ „revelator”, „dear someone”, „elvis presley blues”
1. |
sheena ringo x neko satō heisei fūzoku 2007 |
w przeciągu ostatniego roku moją największą muzyczną radością były te fragmenty piosenek sheeny ringo, w których piosenkarka wpadała w niewielką ekstazę, lekką histerię — jej głos drżał, wykraczał poza ramy i tak rozpisanej już niezbyt konwencjonalnie piosenki; syntezą i emanacją tej mojej małej radości, kolejnych prób uchwycenia tego stanu umiejscowionego nieco ponad właściwą piosenką jest w dyskografii sheeny zrealizowany wespół z maestro neko saitō krążek heisei fūzoku — zaprzeczenie wszystkiego tego, o czym myślimy, gdy myślimy o płytach z autocoverami z towarzyszeniem orkiestry; bo sheena te piosenki w większości przypadków dopiero tutaj zabiła — zaciukała nożem, topiąc w morzu krwi, potu i łez — przy współudziale saitō i jego ludzi, ma się rozumieć; to dla mnie (niedającego się nawrócić pararomantyka, który bez wahania zamieniłby jakiekolwiek prawdziwe życie na jakikolwiek musical, byle by akompaniowała mu dobra orkiestra), ostateczna synteza i emanacja popowej wirutozerii w ogóle, którą sheena swoim ponadpiosenkowym rejestrem dodatkowo akcentuje; kurtyna! ♪ „meisai”, „sakuran”, „ishiki”