Opublikowano

Małe kobietki

Małe kobietki

Louisa May Alcott, „Małe kobietki”, wyd. MG, 2019


Po fenomenalnej filmowej adaptacji „Małych kobietek” Grety Gerwig czułem w istocie coś w rodzaju niewyrażonej jeszcze wówczas ochoty, by do świata klasycznej powieści Louisy May Alcott powrócić. Życzliwie niebawem w moje ręce wpadł egzemplarz pierwszej części czterotomowej, jak się okazało później, sagi. Niezwłocznie zabrałem się za lekturę, ale po kilku rozdziałach spasowałem. Infantylne, myślałem, i babskie, w dodatku kostiumowe, anachroniczne, nastoletnio-młodzieżowe — co ja sobie wyobrażałem? Otóż śpieszę wyjaśnić, wyobrażałem sobie, że Greta Gerwig zrobiła coś z niczego i na to nic nie warto koniec końców mojego czasu. To oczywiście wierutna bzdura — bez znakomitego tekstu źródłowego trudno byłoby nawet zdolnej Gerwig przenieść tę magię na ekran kinowy.

Tytułowe kobietki to cztery dorastające siostry — Meg, Jo, Beth i Amy, które wiodą spokojne życie wraz z matką pod nieobecność ojca, posługującego jako pastora na froncie podczas wojny secesyjnej. Codzienność dziewcząt nie jest jednak usłana samymi różami — ich rodzina nie należy do zamożnych, a one same muszą pracować i pomagać w domu. To prosta z pozoru opowieść o ich codziennych zmaganiach, staraniach i marzeniach pod okiem kochającej matki.

„Kobietki” wróciły do mnie same, wypełniając niewypełnialne i niwelując swoją prostolinijnością efekt odstawienia „Czarodziejskiej góry”. Pomyślałem wtedy, że to takie „Dzieci z Bullerbyn” dla nastolatek — ciepła, familijna opowieść o wyzwaniach dorastania w staromodnym stylu i w sumie nadal mi to porównanie leży, z tym, że z „Dzieci z Bullerbyn” pamiętam tylko ogólne wrażenie tego ciepła właśnie. Ale „Małe kobietki” to książka wykraczająca poza schemat powieści dla młodzieży, w trochę podobny sposób, w jaki robią to „Fistaszki” Charlesa M. Schulza, tzn. każdy zależnie od wieku (i poziomu inteligencji emocjonalnej), jest w stanie znaleźć w tych historiach coś wartościowego. Sformułowanie „każdy” może być tu odstręczające, ale by ostatecznie nie ulec czarowi opowieści Alcott trzeba być co najmniej snobem lub cynikiem. Kolejne rozdziały „Małych kobietek” czyta się trochę jak przypowieści — każda opowiada odrębną historię i z każdej płynie pewna nauka, a spajają je chronologia i postaci. I choć pewnie można by dopatrzeć się w narracji Alcott ciągot moralizatorskich, emfaza położona na samodoskonalenie się, umiejętność przyznania się do błędów i wyciągania z nich wniosków oraz pozwolenie na matczyne ponaglenie jest dla mnie istotą „Kobietek”. To pozbawiona cynizmu (a przez to może i realizmu, ale trudno mi tak na to patrzeć, gdy wciąż tkwię jedną stopą w świecie tej historii) opowieść o miłości, dzięki której można doskonalić — samego siebie i najbliższych. I brzmi to w moich słowach jak jakaś potwornie nieznośna chrześcijańska banialuka, ale musicie mi uwierzyć, to ani nie zbiór kazań, ani żadna grafomańska popelina, a bardzo plastycznie napisana (i adekwatnie przetłumaczona), angażująca czytelnika wielowymiarowa powieść.

Jedynym mankamentem może być to, że część drugą integralną dla fabuły tak filmu Gerwig, jak i kanonicznej narracji samej powieści, wydano w Polsce zupełnie osobno jako „Dobre żony”, z czego sam zdałem sobie sprawę dopiero u schyłku lektury i co, nie ma co ukrywać, pozostawiło pewien niedosyt.

Małe kobietki