Opublikowano

Zanim wystygnie kawa

Zanim wystygnie kawa

Toshikazu Kawaguchi, „Zanim wystygnie kawa”, wyd. Relacja, 2022


Być może Murakami zbyt często bywa dla mnie punktem odniesienia, ale tym razem nic na to nie poradzę. To próba odtworzenia tego samego ujmującego anturażu low fantasy, który Murakami opanował do perfekcji, tylko w zdecydowanie bardziej prostolinijnej odsłonie. Zmianie uległa formuła, bo choć historii w żaden sposób nie można nazwać obszerną, każdy z wielu bohaterów, których losy przeplatają się w sposób równie dramatyczny, co niewiarygodny, dostaje egalitarnie swój prawowity wątek i kilka stron na to, aby czytelnikowi wyjaśnić do cna, co i jak. Tego akurat Murakami, choć ma swoje za uszami, nie robi.

Kawaguchi próbuje przedstawiać swoich bohaterów z pewną wyuczoną dokładnością, ale brakuje im głębi. Ich historie powstały tylko po to, aby doprowadzić ich do jedynego punktu w ich życiu wartego opisania — momentu, gdy zasiądą w zawsze tajemniczo pustej i równie tajemniczo zarabiającej na siebie przez lata kawiarni w centrum Tokio, na magicznym krześle, które przeniesie ich w czasie. I wtedy zrozumieją swoje błędy, na nowo odkryją swój sens życia, nawrócą się na to, co naprawdę ważne, a wtedy będzie można na kolanie dopisać resztę ich historii (lub nie), bo wszystko to, co stanie się dalej, jest zupełnie drugorzędne. To jedna z tych historii, w których wszystko boleśnie się ze sobą zgadza i składa w myśl jakiegoś monstrualnie kiczowatego poczucia harmonii w jedną kompletną całość. To błąd, na który nie pozwala sobie nawet wspominany przeze mnie zbyt często Murakami, u którego zwykle, pomimo pedantycznych zwyczajów narracyjnych, zwycięża to, co niepoznane, jakiś dziki traf. Inną kwestią, o której trudno nie wspomnieć, jest infantylny język — być może pokłosie nie najlepszego tłumaczenia, być może emanacja nieporadnego stylu autora — tego nie umiem ocenić.

Nie jest to jednak książka zupełnie pozbawiona zalet — w kategorii aspirującego wakacyjnego czytadła sprawdzi się doskonale. Bo historia, choć absolutnie niewiarygodna tam, gdzie powinna uwiarygadniać to, co miało być w niej niewiarygodne (tzn. w budowie postaci, ich historii i relacji między nimi), jest całkiem wciągająca i absolutnie feel good (w sam raz na urlop, kiedy przecież ma być miło). Owszem, będą tacy, których zirytuje, ale przy odrobinie dobrej woli, można stracić przy niej chwilę albo dwie, nawet jeśli ostatecznie niewiele z tego wynika.

Zanim wystygnie kawa

Opublikowano

Złota pagoda

Złota pagoda

Yukio Mishima, „Złota pagoda”, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 2017


Ta bez wątpienia najambitniejsza powieść Mishimy, z którą miałem do czynienia, kolejno mnie zaintrygowała, olśniła, znużyła, aż wreszcie przyniosła mi ulgę. I być może moje zmieniające się odczucia były poniekąd paralelne temu, co było udziałem głównego bohatera powieści — młodego mnicha zen z japońskiej prowincji, który za wstawiennictwem zmarłego ojca, trafia do kompleksu świątynnego tytułowej złotej pagody. To historia, w której w równych proporcjach mieszają się rozczarowanie sobą i przekonanie o własnej wyjątkowości, gdzie narastający konflikt wewnętrzny przybiera formę nietypowej obsesji, urojonej miłości do pawilonu Kinkaku-ji. Ambicja Mishimy zawiera się gdzieś pomiędzy tym, że powieść luźno adaptuje prawdziwą historię, która w 1950 roku wstrząsnęła Japonią, a tym, że na gruncie psychologii i filozofii, także filozofii zen, dokonuje próby rekonstrukcji świata wewnętrznego tragicznego bohatera.

Wszystko to w doskonałym tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott i formie błyskotliwego solilokwium mnicha Mishimy w pierwszej tercji nabiera rumieńców i sprawia, że rumieni się czytelnik — tak przynajmniej było ze mną. Aż w pewnym momencie Mishima, jak na japońskiego pisarza prawie-noblistę przystało, zaczął się gubić w swoich dygresjach, analizować po raz drugi i trzeci to, co już zdążył wyczerpać chwilę wcześniej, brnąć w teoretyczne rozważania tam, gdy potrzeba było pchnąć tę historię choć trochę do przodu. Mogę tu życzliwie założyć, że w zamyśle autora było stopniowe przenoszenie akcji rzeczywistej do świata wewnętrznego bohatera, czego emanacją mogą być raczej lakoniczne opisy tego, co faktycznie się wydarzyło, co rusz przeplatane obszernymi tych skrawków analizami bohatera. Całości niewątpliwie nie brak charakteru czy meritum. Mimo trudniejszych momentów „Złota pagoda” jest intelektualnie, emocjonalnie, moralnie i literacko stymulującą lekturą.

Złota pagoda

Opublikowano

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Dazai Osamu, „Otogizōshi. Księga japońskich opowieści”, wyd. Dialog, 2019


Nie miałem świadomości istnienia tych opowiadań i tego wydania do momentu, gdy przypadkiem nie trafiłem na nie w księgarni. Nie mogłem tego przegapić — oto Dazai Osamu, enfant terrible japońskiej literatury pierwszej połowy XX wieku, parafrazuje cztery klasyczne baśnie japońskie. Miałem wcześniej styczność ze zbiorem wydawnictwa Kirin, wydanym ładnie, ale napisanym bardzo infantylnie. Reinterpretacje Dazai miały być odtrutką na tamto rozczarowujące doświadczenie. I myślę, że w jakimś sensie były. Dazai jako artysta kompetentnie i twórczo przydał charakteru i niuansów wszędzie tam, gdzie prostym ludowym historiom musiało ich brakować. Tradycyjną szkicowość baśni Dazai dopełnił jednak nie tylko detalami fabuły, ale także próbami interpretacyjnymi, które w trzech ostatnich opowiadaniach coraz śmielej zastępowały obszerniejsze fragmenty oryginalnych historii. To sprawiło, że „Otogizōshi” przybrało raczej formę szkicowych zapisków pisarza, aniżeli zbioru japońskich opowieści. Kontekst II wojny światowej, który skłonił Dazai do zajęcia się baśniami, musiał być wówczas dla niego przytłaczający. Nie da się go zignorować. Z mojej perspektywy, współczesnego czytelnika, ostatecznie forma książki wydała mi się niezwykle chaotyczna. Fabuła historii przerywana co rusz przez wtrącenia z offu pozbawiła je ich oryginalnej magii na rzecz współczesnego dydaktyzmu. Z całym szacunkiem dla Dazai i jego zamierzeń względem tych historii, stoję na stanowisku, że racjonalizacja baśni powinna zostać pozostawiona czytelnikowi. Zmieszanie kunsztownie sparafrazowanych tradycyjnych opowieści z ich interpretacjami pozostawiło we mnie sprzeczne odczucia. To, co udało się Dazaiowi odtruć, zatruł on sam w zgoła inny sposób.

Otogizōshi. Księga japońskich opowieści

Opublikowano

Malarz świata ułudy

Malarz świata ułudy

Kazuo Ishiguro, „Malarz świata ułudy”, wyd. Albatros, 2022


Pamiętam, że gdy wręczano Kazuo Ishiguro literackiego Nobla kilka lat temu, media wytrwale podkreślały, że autor jest Brytyjczykiem, skutkiem czego ja sam podświadomie zakwestionowałem jego japońskość — kulturową, literacką, narodową. Pogłębiały to wrażenie głośne zachodnie adaptacje jego równie zachodnio prezentujących się powieści „Okruchy dnia” i „Nie opuszczaj mnie”. Mimo tego gdy wreszcie wybrałem z jego dorobku pozycję do przeczytania, instynktownie sięgnąłem po „Malarza świata ułudy”, którego akcja dzieje się w powojennej Japonii.

Jak poinformowała mnie nota na obwolucie pisarz w istocie urodził się w Nagasaki, ale w wieku zaledwie kilku lat wyjechał z rodziną do Wielkiej Brytanii, gdzie żyje i pracuje do dziś. Jego związki z kulturą własnej ojczyzny nie zostały zresztą zerwane, jak wcześniej sobie wyobrażałem i „Malarz” jest tego doskonałą emanacją. Ishiguro wraca do czasów, na krótko przed swoim narodzeniem, odtwarzając za pomocą pierwszoosobowego strumienia świadomości rozmaite wątki z życia poważanego emerytowanego już tytułowego malarza. Fabuła kluczy wokół kilku głównych wątków — próbami znalezienia męża dla młodszej córki (której wojna ukradła jej najlepsze lata), nawiązywania relacji z kilkuletnim wnukiem, ewolucji własnego stylu malarskiego i redefinicji pojęcia patriotyzmu z czasów wojny już po jej zakończeniu.

Wszystko splata się, trochę jak w filmie Ozu, w bardzo naturalnie płynącą opowieść, skrzącą się żywymi szczegółami, ale meandrującą, trochę jak w prozie Kawabaty, między tematami i co rusz powracającą do wcześniejszej myśli z jakimś nowo ukazanym kontekstem. Mimo niezbyt uporządkowanej chronologii i anegdotyczności przedstawionej tu historii, trochę jak na obrazach ukiyōe (do których nawiązuje zresztą tytuł książki), cechują ją prostota i przejrzystość. Pod tym względem jest w istocie do szpiku japońska, co na początku szczerze mnie zdumiało. Opowieść malarskiego mistrza charakteryzuje też jednak zbyt daleko idący w moim odczuciu dydaktyzm. Jest to oczywiście perspektywa narratora, ten jednak zbyt często dzieli się z czytelnikiem swoją wizją świata tam, gdzie można było zostawić go ze szlachetniejszym niedopowiedzeniem.

Ishiguro żywo maluje w powieści powojenny pejzaż nie tylko będących w odbudowie miast, ale przede wszystkim japońskiej obyczajowości i politycznych meandrów w kontekście życia artysty we wciąż dalece hierarchicznym społeczeństwie. To całkiem interesująca i kunsztownie napisana historia, która jednak, jestem przekonany, podobnie jak tytułowy „świat ułudy”, skazana jest na to, by wkrótce ulotnić się z pamięci nawet najuważniejszego z czytelników.

Malarz świata ułudy

Opublikowano

Serotonina

Serotonina

Michel Houellebecq, „Serotonina”, wyd. W.A.B. 2019


To całkiem zabawne, ale na zakończenie liceum moja szkoła podarowała mi „Cząstki elementarne” Houellebecqa. I to wcale nie tak, że ktoś docenił lub przecenił moją dojrzałość i wrażliwość — sam sobie ją wybrałem na chybił trafił. Spodobały mi się: nazwisko autora, wówczas absolutnie nieodczytywalne, okładka — od tamtej pory W.A.B wymyśliło chyba z dziesięć nowych szat graficznych przy okazji kolejnych książek Francuza; i oczywiście opis na tylnej obwolucie. Pamiętam jak obśmialiśmy z kumplami z klasy sformułowanie „rozpasanie seksualne”. Jako przeciętny polski licealista po humanie i rozszerzonej maturze z polskiego nie miałem oczywiście pojęcia o literaturze, ale tym razem byłem naprawdę zaintrygowany. Miałem poczucie sprawczości — oto będę czytał dorosłą książkę, którą sam sobie wybrałem, a za którą zapłaciła moja placówka oświatowa. Wtedy tego nie widziałem, ale było w tej wyprawce na świat coś symbolicznego. Wtedy też czytałem tego Houellebecqa jak słowo objawione. Nie było dla niego tabu — pisał, jak jest — nie miałem wątpliwości. Zwłaszcza że już wtedy mówili, że podobno nie ma już Francji i to się wszystko składało co do joty w jeden obraz.

Piszę o tym, bo chociaż lubiłem Houellebecqa i w kolejnych latach przeczytałem jeszcze kilka jego powieści (polecam zwłaszcza „Mapę i terytorium”, bo jest przewrotna, przełamując zwyczajową dekadencję autora wątkiem kryminalnym), od lat nie miałem ochoty do niego wracać. „Serotoninę” kupiłem zaraz po premierze i na trzy lata odłożyłem na półkę. Teraz sięgnąłem po nią, bo potrzebowałem czegoś znajomego, co mnie nie oszuka. I rzeczywiście od pierwszych stron wiedziałem, że na Houellebecqu można polegać. To kolejny tom w jego gorzkiej serii o upadku zachodniego człowieka. Tym razem bardziej otwarcie diagnozuje swojego bohatera już od samego początku — gość w średnim wieku ma depresję, czuje się przegrany, niekochany, wszystko jest bez sensu. Oczywiście jest inteligentny i ma pieniądze. Może więc rzucić wszystko z dnia na dzień i pogrążyć się w roztrząsaniu swojego upadku. Ktoś na obwolucie, jakaś mądra głowa, nie pomnę nazwiska, zasugerowała mocno, że to opowieść o narcyzie, czy nawet pokoleniu narcyzów. Może poniekąd, ale na pewno nie głównie. Nie jestem specjalistą od psychologii, ale to przede wszystkim obraz człowieka, który nie widzi dalszego sensu by żyć, a po dokonaniu drobiazgowej wiwisekcji piórem defetysty Houellebecqa (współczuję bohaterowi takiego autora), coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że nic dobrego już go nie czeka.

I to jest dobrze opisana historia. Houellebecq co prawda zaznajomionego z nim czytelnika (czyli nie osiemnastoletniego mnie) niczym nie zaskoczy, ale czyta się go dobrze. Oczywiście upraszcza relacje damsko-męskie do aktów kopulacji, ale są też momenty, że sam podgryza i kwestionuje swoje własne teorie, co zawsze jest miłym ludzkim akcentem, gdy ma się przed sobą opowieść sterylnie napisaną przez wszechwiedzącego (czy przynajmniej — nieznoszącego sprzeciwu) autora. Podoba mi się też w „Serotoninie”, że trudniej niż w poprzednich książkach Houellebecqa, przychodzi czytelnikowi przeniesienie osobniczej perspektywy bohatera na ogół społeczeństw zachodu. Z jednej strony to na tej posępnej profetyce pisarz zyskał międzynarodowy rozgłos, z drugiej, z perspektywy, był to jednak chwyt dość tani. Mniej widowiskowa, ale uczciwsza jest taka intymna historia bez wielkiej moralizującej puenty, którą to historię czytelnik może sobie odnieść do czego i jak chce. Dzięki temu, mimo minorowego tonu tej powieści, muszę przyznać (z zaskoczeniem), że żaden inny Houellebecq mnie tak nie podbudował i nie zachęcił do działania jak „Serotonina”. Nie dlatego, że inni mają gorzej. Dlatego, że wiem, że jednak da się inaczej. A przynajmniej warto spróbować.

Serotonina

Opublikowano

Sedno rzeczy

Sedno rzeczy

Natsume Sōseki, „Sedno rzeczy”, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 1973


Kilka dobrych lat siłowałem się ze sobą nad „Sednem rzeczy” Natsume Sōsekiego. To ponoć najlepiej sprzedająca się powieść w Japonii i absolutnie klasyczna rzecz. Sōseki jest zresztą tuzem wczesno-XX-wiecznej literatury japońskiej, postacią o statusie porównywalnym do naszego Sienkiewicza, który podczas swojej krótkiej, trwającej ledwie dekadę kariery literackiej, stworzył wiele utworów uznawanych za kanoniczne, na czele z „Sednem rzeczy” właśnie. Jedyne fizyczne polskie wydanie ukazało się w latach 70. i książkę tę może nie tyle trudno zdobyć, co trzeba albo zapłacić odpowiednio wysoką cenę, albo znaleźć bibliotekę, która miałaby ją na stanie, co zdecydowałem się zrobić ja. W dystrybucji cyfrowej bez trudu można za to dostać ebook i audiobook.

„Sedno rzeczy” to w gruncie rzeczy dość uniwersalna historia, osadzona w realiach dawnej Japonii końca ery Meiji, o relacji ucznia i mistrza. Formalnie autor podzielił ją na trzy części, ale ja od początku czytałem ją jako dwie komplementarne ze sobą historie. Pierwsza (zajmująca dwa rozdziały) opowiedziana jest z perspektywy ucznia, odkrywającego życie studenta w Tokio, mierzącego się z oczekiwaniami pozostawionej w Kamakurze rodziny. Druga stanowi wyznanie mistrza, człowieka w średnim wieku — posępnego, tajemniczego i samotnego, którego młodość była w pewien sposób paralelna obecnej sytuacji studenta i być może dlatego sensei w pewnym momencie decyduje, by opowiedzieć mu szczerze o sobie. W tle tych wydarzeń, nie bez wpływu na nie, wraz ze śmiercią cesarza Meiji dokonuje się koniec epoki, a rozpoczyna okres mimowolnych podsumowań, przygotowujący na widomie nadchodzące nowe. To podwójna powieść psychologiczna — pokazująca obie postaci z dwóch pierwszoosobowych perspektyw, odkrywająca ich sposoby myślenia o życiu: w szczególności sobie w relacji z innymi i innych w relacji ze sobą. W pierwszej kolejności widzę „Sedno rzeczy” jednak jako powieść o złożonej problematyce moralnej, wnikliwie analizowanej zwłaszcza w trzecim rozdziale z perspektywy senseia na kanwie jego własnej opowieści.

Nie mam narzędzi filozoficznych, żeby jego wnioskowanie czy postępowanie ocenić, ale bez reszty mnie ten wywód zafascynował — także na poziomie stricte fabularnym, bo historia wraz z niewątpliwym twistem w połowie powieści nabiera i rumieńców, i rozpędu. Pomimo dość powściągliwego sposobu opisywania rzeczywistości, akcja toczy się nadzwyczaj wartko, a Sōseki zdaje się nie mieć w zwyczaju wracać do już wcześniej opisywanych wątków, by wprost nadać im nowego znaczenia, co jest dość charakterystyczne dla wielu japońskich autorów. Wyciągnięcie wniosków zostawia na wzór anglosaski samemu czytelnikowi. Jest temu zresztą wierny aż do samego końca powieści, która być może dlatego fascynuje i obezwładnia czytelników od ponad stu lat. „Sedno rzeczy”, w oryginale „Kokoro”, mogące oznaczać zarówno serce, ducha, jak i umysł, to znakomita gimnastyka tak umysłowa, jak i uczuciowa. Kompetentna próba zdefiniowania istoty człowieczeństwa przy pomocy opowieści.

Sedno rzeczy

Opublikowano

Dziewczyna z konbini

Dziewczyna z konbini

Sayaka Murata, „Dziewczyna z konbini”, wyd. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2018


Na początku nie wierzyłem w narrację tej opowieści. Brnąłem dalej, bo była łatwa, a tej łatwości było mi potrzeba. Oto dziewczyna w spektrum autyzmu (co nie jest napisane wprost, ale diagnozę odczytać można między wierszami od pierwszych stron) z powodu problemów z dopasowaniem się do społeczeństwa, od 18 lat pracuje dorywczo w konbini (japońskim sklepie całodobowym w stylu naszych Żabek) i z pierwszoosobowej perspektywy opisuje rzeczy, które zauważa, ale ich nie rozumie. Jest w tym wszystkim naiwność na co najmniej dwóch poziomach — autorki rozumiejącej bardziej okoliczności życiowe swojej bohaterki niż ją samą, i tej bohaterki właśnie. To pierwsze odstręcza, to drugie intryguje, angażując empatię i emocje.

W miarę jak fabuła posuwa się naprzód, bohaterka konfrontuje się po raz kolejny i kolejny z oczekiwaniami mocno poukładanego w swoim przedwiecznym skostnieniu japońskiego społeczeństwa, którym nie potrafi sprostać. Nie wiem, czy to przyznanie konwencji prawa do bycia konwencją, ewolucja samej narracji, czy rosnące zainteresowanie bohaterką (być może wszystkie na raz), ale ostatecznie „Dziewczyna z konbini” zaczyna stawać się bardziej i bardziej wiarygodna. Nie podważam absolutnie motywów nieneurotypowej bohaterki — konsekwentnie z nią sympatyzuję. Pojawiło się też zresztą pewne wrażenie, z którego nie jestem dumny, ale muszę się do niego przyznać. A mianowicie te dość nierzeczywiste i dalekie zmartwienia głównej bohaterki połączone z jej kognitywną niewprawnością i prostą narracją autorki utworzyły dla mnie coś w rodzaju bezpiecznej przestrzeni, gdzie mogłem na tych kilka godzin schronić się przed moimi własnymi problemami. Zdaję sobie sprawę, że może to zabrzmieć protekcjonalnie, ale ostatecznie ja jako czytelnik sam chyba też wykazałem się tu pewną naiwnością.

Koniec końców choć jest to rzecz raczej niezbyt subtelnie wymyślona i napisana (choć może to kwestia tłumaczenia, tego nie sprawdzałem, ale zdziwiło mnie, że anglosaskich recenzentów cytowanych na obwolucie zachwyca poetyka języka Muraty), jest w tym wszystkim meritum, do którego warto dotrzeć. Nie chcę wyciągać teraz jakichś wielkich wniosków, że to my jesteśmy chorzy jako społeczeństwo, które wszystkich chce równać do swojego stereotypowego wzorca (chociaż to totalnie prawda) — bardziej skupiłbym się raczej na zaakcentowaniu bardzo realnych przecież zmagań z rzeczywistością (przede wszystkim w jej społecznym sensie) osób w spektrum, o których łatwo nam na co dzień zapomnieć, które łatwo odrzucić i ocenić pochopnie, niekoniecznie mając przy tym złe intencje. To może bardziej odezwa do Japończyków i Japonek, chociaż w Polsce można spotkać te same przekonania — że człowiek, który nie wypełnia swojej roli społecznej (realizowanej przez przydatną ogółowi pracę i potomstwo), jest jałowy. Otóż, to te przekonania są jałowe. I tu przybijam autorce piątkę.

Dziewczyna z konbini

Opublikowano

Niewiedza

Niewiedza

Milan Kundera, „Niewiedza”, wyd. W.A.B., 2015


Nie wiem o Kunderze wiele więcej, niż zamieszczono by w krótkiej nocie biograficznej. Sięgnąłem po „Niewiedzę” przez podwójny przypadek albo, jak to woli, podwójne przeznaczenie. Najpierw natknąłem się na „Niewiedzę” przy wyjściu z księgarni i po krótkiej i niezbyt merytorycznej ocenie postanowiłem wziąć ją dla matki, bo wiem, że tego nie czytała, a Kunderę lubi. I pewnie zawiózłbym ją jej bez zajrzenia do środka, gdybym nie trafił na instagramową dyskusję (to kurtuazyjny eufemizm, na Instagramie nie ma przestrzeni na dyskusje), o tym czy (czy raczej że) Kundera był mizoginem i świadczy o tym jego proza. Postanowiłem zweryfikować to tak, jak w tej chwili najlepiej mogłem — lekturą.

A proza Kundery, przyznaję, nie ucieka od relacji damsko-męskich. W „Niewiedzy” zresztą autor pisze z perspektywy aż trójki bohaterów (podobnie jak w „Żarcie” — dwóch kobiet i mężczyzny) oraz zewnętrznego narratora. Dwie z tych postaci, Irena i Josef, okoliczności zmusiły do wyjazdu z Czech w okresie komunizmu, odpowiednio do Francji i Danii, a teraz po 1989 roku, wracają w rodzinne strony i mierzą się z tym, co zostało utracone. Kundera nie stroni od kontekstu społeczno-politycznego zarówno wówczas, jak i obecnie, ale w centrum pozostaje u niego indywidualne doświadczenie migracji. Podpiera się co rusz to analizą „Odysei”, wielkiej migracyjnej epopei, to historią życia austriackiego kompozytora Arnolda Schoenberga, który przed wojną uciekł do Ameryki, a w swoich ocenach przyszłości pomylił się prawie tak bardzo jak Jan Skácel (o trzysta lat) — ale w ocenach przyszłości zwykle wszyscy się mylimy, uspokaja Kundera.

To jego własne rozważania nad pamięcią (i jej władzą nad człowiekiem), tęsknotą i śmiercią oraz ich uwydatnianymi przez wielkie powroty po latach przeciwieństwami — zapomnieniem, obojętnością i, jakże by inaczej, erotyzmem. To jego własne doświadczenie emigracyjne musi być osią tej fabularyzowanej prozy uciekającej czasem w anegdoty i intrygujące czytelnika w pierwszej kolejności nakreślonym tutaj splotem zdarzeń, który jednak wcale nie byłby konieczny, bo to nie on po zakończeniu lektury pozostawia czytelnika w stanie zawieszenia. Ale Kundera nie traktuje swoich postaci przedmiotowo. Każdemu ze współnarratorów ofiaruje sporo empatii. Czy Josefowi więcej niż Irenie i Miladzie? Tego nie umiem jednoznacznie ocenić. Uważam jednak, że ani stosunek pisarza do swoich bohaterów (który ja ogólnie oceniam jako serdeczny, ale może mylę go z własnym do nich stosunkiem, nie wiem), ani ewoluujące namiętnie przez lata relacje pomiędzy nimi, nie stanowią o jakości „Niewiedzy”, ani też prozy Kundery w ogólności.

Niewiedza

Opublikowano

Księga herbaty

Księga herbaty

Kakuzo Okakura, „Księga herbaty”, wyd. Karakter, 2017


Z żądzy wrażeń jako czytelnik niecierpliwy, niezbyt wytrwały i stosunkowo powolny postanowiłem rozpocząć ten rok od książek stosunkowo najkrótszych. Niespełna stu stronicowy esej z początku XX wieku o japońskiej ceremonii herbaty wydał się do tego celu stworzony.

Nie pisałem o wcześniejszych pozycjach z przepięknie wydanej serii wydawnictwa Karakter zbierającej klasyczne japońskie eseje o sztuce — „Strukturze iki” Shūzō Kukiego ani „Pochwale cienia” Jun’ichirō Tanizakiego — obie były obietnicami, że staną się portalami do świata, którego już nie ma, a który uczciwie poznany, choćby po trosze, miałby szansę na pełniejsze poznanie mojego tu i teraz. I obie wypełniły je połowicznie, merytoryczne w swoich polach dywagacje, okrywając peleryną słusznego znużenia. Dlatego po „Księdze herbaty” Kakuzo Okakury, o której istnieniu nie miałem zresztą pojęcia aż do zeszłorocznych Targów Dobrych Książek, nie spodziewałem się więcej.

Tymczasem „Księga herbaty” poruszyła mną bez reszty zarówno formą, jak i treścią. To z jednej strony jakby mistrzowski wykład (dla, co ważne, człowieka zachodniego, niewtajemniczonego w ścieżki Dalekiego Wschodu), z drugiej zaś poetycka opowieść o ładzie i harmonii, która niczego nie narzuca, a wiele wyjaśnia. Herbata to zresztą jedynie punkt wyjścia do snucia synkretycznych rozważań o filozofii, religii, sztuce, architekturze i życiu w ogóle. To ta brama, której od dawna szukałem, i przez którą pragnąłem przejść. Drogowskaz na ścieżce (dla mnie odrobinę paradoksalnej, ale zupełnie zrozumiałej) cierpliwego i wytrwałego dążenia i stawania się.

Gdybym z mniejszym wyczuciem podchodził do treści eseju, mógłbym zbudować ten wpis z samych tylko cytatów. Posłużę się jednym, który trafił gdzieś blisko:

„Dla współczesnego Chińczyka herbata to pyszny napój, ale nie ideał. Długoletnia niedola kraju obrabowała go z poczucia radości i sensu życia. Stał się człowiekiem nowoczesnym, to znaczy starym i rozczarowanym. Stracił wzniosłą wiarę w złudzenia, która stanowi o wiecznej młodości i sile poetów oraz ludzi z dawnych epok”.

Ksiega herbaty

Opublikowano

27 śmierci Toby’ego Obeda

27 śmierci Toby'ego Obeda

Joanna Gierak-Onoszko, „27 śmierci Toby’ego Obeda”, wyd. Dowody na Istnienie, 2019


Mocowałem się z tą książką, przyznaję. Nie dlatego, że była źle napisana, przeciwnie, gdyby napisano ją gorszym stylem, mniej rzeczowo, z mniejszą empatią, być może jej temat, by mnie tak nie dotknął. A tymczasem uczyniłem z tej lektury temat jednej z moich cyklicznych konwersacji językowych z mieszkającą w Kanadzie Japonką — niczego się zresztą niedomyślającą.

„27 śmierci Toby’ego Obeda” to mozaika wzajemnie przeplatających się historii nadużyć, przemocy, wykorzystywania seksualnego, dehumanizacji, pozbawienia poczucia przynależności, kultury i języka pierwszych ludów zamieszkujących tereny dzisiejszej Kanady. To historia wielopokoleniowej krzywdy mająca tysiące twarzy i nazwisk — ocalałych i oprawców. Historia, która na zawsze zmieniła dzieje Kanady i Kanadyjczyków. Od końca XIX wieku aż do lat 70. dzieci rdzennych mieszkańców Kanady były odbierane rodzicom i przymusowo umieszczane w szkołach z internatem prowadzonych zwykle przez rozmaite kościoły chrześcijańskie. W instytucjach dochodziło do nadużyć wobec dzieci na niewyobrażalną skalę, której namiastkę z bezlitosną szczerością opisuje w swoim reportażu Joanna Gierak-Onoszko.

Po „27 śmierci” warto sięgnąć nie tylko dlatego, by wiedzieć. To lekcja wrażliwości dla nas wszystkich. Lekcja, której potrzebujemy także w Polsce, by mierzyć się z trudnymi rozdziałami naszej historii. Bo Kanada, jakkolwiek w dalszym ciągu nie jest do końca zgodna, jak o sprawie mówić, jak postępować dookoła niej, podjęła trud, aby rozmawiać otwarcie, zadośćuczynić i odciąć się od oprawczego dziedzictwa, dla którego nie może być usprawiedliwienia. „Takie były czasy” — słowa, które Gierak-Onoszko przywołuje wielokrotnie w swoim tekście nie mogą służyć już za wyjaśnienie. To słowa, które wszyscy kiedyś słyszeliśmy w odpowiedzi na pytania o wyrządzone kiedyś krzywdy, a które są przecież pośrednim tłumaczeniem sprawców.

„Robimy to, co nam robiono” — przemoc zawsze rodzi przemoc, to kolejna mocna lekcja, której udziela nam lektura, nie oszczędzając brutalnych przykładów. Stres pourazowy, alkoholizm, przemoc fizyczna i seksualna, samobójstwa, poczucie pustki wywołane oderwaniem od korzeni — to problemy, z którymi do dziś zmagają się ocaleńcy, ich rodziny i potomkowie. Z czułością przedstawiając swoich bohaterów i przenikliwie analizując pokłosie narodowej zbrodni w oczach kanadyjskiej opinii publicznej, Gierak-Onoszko w „27 śmierciach” brawurowo kreśli też szeroką perspektywę społeczno-polityczną. To złożona i delikatna sprawa, o której jednak nie wolno nam zapomnieć dla naszego wspólnego dobra.

27 śmierci Toby'ego Obeda