Opublikowano

Równonoc

Równonoc

Georgia O’Keeffe spotyka Theodora Kittelsena, czyli jak rozgniewać duchy dwóch wspaniałych twórców jednocześnie


Odsuwam czarną zasłonę, której fałdy gęstnieją mi przed oczyma, żeby wpuścić trochę światła. Teraz już jest w porządku, tyle, ile potrzebuję. Wędrówka słońca po wrocławskim niebie lada chwila dobiegnie końca. I w tym konkretnym momencie zakończy się dzień, a rozpocznie noc. Zakończy się lato, a rozpocznie jesień. Przynajmniej tak powinno być, to znaczy pory roku powinny rozpoczynać się nocą. Tak jest bardziej mistycznie i uroczyście. A ludzie mogliby wtedy palić świeczki i biesiadować, by należycie uczcić upływ czasu, zachować tę równonoc w sobie, aby przełączyła się niewidzialna człowiecza przekładnia. Cyk. Skończyło się lato, rozpoczyna się jesień. Następnego dnia budzilibyśmy się jesienni w lekkich płaszczach, stosownych nakryciach głowy, wtuleni w swoje szale, z torbami pełnymi dorodnych kasztanów i bukietami kolorowych liści w słoikach po powidłach na stolikach nocnych.

Odsuwam czarną zasłonę, żeby nasycić oczy, czymś, co być może jest prawdziwe. A przynajmniej prawdziwsze niż kolorowe piksele synchronicznie ewoluujące na dwóch monitorach od świtu do zmierzchu. Pogodziłem się z tym, że to w ich towarzystwie upływa mi lato. Nie myślę już o lecie jako o wakacjach, ani nawet jako o lecie. Myślę o nim jako o dwóch monitorach w sąsiedztwie klimatyzatora. Pogodziłem się z tym, nie rozpaczam. Ale nie potrafię przeżyć tego, że zawłaszczają także wrzesień. A przecież tak łatwo przegapić ten niezwykły moment dojrzałego lata, pęczniejącego obfitością, które coraz śmielej spowija jesienny chłód. To proces, oczywiście, ale jakże go dostrzec, gdy jest się otoczonym ekranami i zakrytym zasłoną. Łatwo jest się pomylić, myśląc — jutro pójdę szukać śladów tego życia, które wciąż świętuje, ale instynktownie czuje już, że koniec jest bliski. Jako człowiek otoczony ekranami nie mam tego rozeznania. Jutro mogą awansem zaskoczyć mnie październikowa szaruga, listopadowa słota, grudniowy śnieg. Równonoc wisi na włosku.

Odsuwam czarną zasłonę, żeby spotkać żywego człowieka. Nawet jeśli to jedynie wylegująca się pod kocem na leżaku sylwetka nieznajomego, zdeterminowana, widać, aby schwytać jeszcze trochę słońca. Może jej pomacham? Może innym razem. Ona przypomina mi, że sam chciałem się wydostać. Inaczej pogrążam się we własnych rytuałach, w uzależnieniach przypominających rytuały, w ułudzie porządku, który ma mnie ocalić przed samym sobą, ale nigdy mu się nie udaje. Nawet to niewiele pączkuje we mnie i rośnie bez ustanku — zajmuje mi półki, głowę, szafy, głowę, blaty, głowę, miejsce pod kaloryferem i za stojakiem na buty, w losowej kolejności, a czasem zupełnie naraz. Czasem przechodzi mi przez myśl, że ten wewnętrzny gwar to być może też jakieś prawdziwe życie. Być może to i ten człowiek łapiący resztki słońca na balkonie to zupełnie to samo. To i wiewiórka uciekająca w koronę drzewa na widok dziecka w ortalionowej kurtce biegnącego z krzykiem w jej stronę.

Zaraz zajdzie słońce. Zasunę czarną zasłonę, wyłączę ekrany i pójdę świętować równonoc, bo świat dojrzewa, a wraz z nim i my. Tego wieczoru tyle w zupełności mi wystarczy. Nasze zdrowie!