mody się zmieniają, świeże brzmienie czerstwieje; czasem kontekst wydaje się wszystkim, a faktyczne wszystko cynicznie redukuje — w najlepszym wypadku pozytywną oceną jakości imitacji; tymczasem szukanie prawdziwej oryginalności to czerwony śledź, skupia uwagę, odwracając ją od meritum, i znika; czasem te fałszywe tropy doprowadzają nas okrężną drogą w nowe miejsce do odkrycia nowego meritum; o ile rok jest wystarczająco krótki, by dać się zwieść — jest wystarczająco krótki, by nie dać się nie zwieść! — o tyle dziesięć lat to czas, kiedy mimowolnie dopadają nas rozmaite refleksje, również te, których sobie wcale nie życzymy
wyróżniłem, często przez pryzmat aspiracji i wyobrażeń konstruktywnej krytyki, przez tę dekadę dziesiątki płyt, do których nigdy później nie wróciłem, które pamiętam jak przez mgłę; ale są też takie, które zupełnie zmieniły moje postrzeganie muzyki albo stały się niegasnącym soundtrackiem mojej codzienności — niezależnie od wszelkich wcześniejszych klasyfikacji; zawsze marzyłem o muzycznym podsumowaniu dekady, w którym nie pójdę skrótem; musiałem jednak uczciwie porzucić dawne aspiracje; postanowiłem tym razem kierować się przede wszystkim kontekstem emocjonalnym, w jakim umieściłem tę muzykę przez tych dziesięć lat, pierwszą pełną dekadę w moim życiu, gdy niestrudzenie rok po roku śledziłem świadomie bieg wydawniczy; to była świetna zabawa i świetna dekada; a ta lista poniżej to mój osobliwy pamiętnik, jakkolwiek lamersko to brzmi
jako że dłubałem przy tej liście w wolnym czasie od listopada i już zacząłem tracić nadzieję, że kiedykolwiek ją skończę, postanowiłem podzielić ją na dwa; to jest pierwsza część, a druga połowa z umownymi pozycjami 51-100
100. |
vashti bunyan heartleap 2014 |
just another diamond day, wycofany debiut odkrytkowej angielskiej pieśniarki vashti bunyan, który przeżył swój renesans, gdy po latach wydiggowali go ludzie z new weird america, zmienił się dla mnie na przełomie minionego dziesięciolecia z osobliwości w życiową konieczność, dreamland, bezpieczną przystań, wspomnienie dzieciństwa widzianego przez pryzmat kwiecistych łąk i starych drzew, wyobrażenie starości z dala od pogoni za doczesnością; heartleap, płyta pożegnanie, to jednak nieco inna opowieść, nawet niż wydany dekadę wcześniej comeback lookaftering — baśniowość i beztroska tamtych płyt zastąpiła senna melancholia; hearleap to dźwięki jesieni; będzie jeszcze na to czas, prawda? ♪ „heartleap”, „across the water”
99. |
brockhampton saturation boxset 2017 |
chociaż brockhampton jak dotąd nie udało w pełni odnaleźć się artystycznie w wielkolabelowym formacie, na głośnej trylogii saturation nie tylko nie bali się konfrontować własnych lęków, ale na ekscentrycznie outsiderskich post-dirty-southowych bitach zamieniali odmienność i wyobcowanie w atut, który uczynił ich brockhampton — pierwszym hiphopowym boysbandem ameryki; zreformowali tu hip-hop po swojemu — z jednej strony w pośpiechu i bez spójnej, jednoznacznej wizji, z drugiej — w sposób, który nie zna podziału na brudne południe, wschodnie czy zachodnie wybrzeże, pop rap, trap czy gangsta rap, hip-hop świadomy, polityczny czy eksperymentalny; nowa i stara szkoła to zatem w kontekście brockhampton poruszającego się momentami na skraju buntowniczego queerhopu pojęcia zupełnie bezużyteczne; wydane w 2017 roku trzyczęściowe saturation to zupełnie nowa mitologia; nawet z tym nie handlujcie ♪ „summer”, „lamb (extended)”
98. |
antoha mc ot vsej duši 2011 |
hip house z moskiewskich blokowisk, wychillowana, uśmiechnięta pocztówka z kraju, którego synonimami są szarość, smutek i beton; ledwie 21-letni antoha całkiem świadomie postawił tu podwaliny pod swoje sygnaturowe brzmienie, łączące laidbackowy rap, acid jazz i outsiderski house, z którego w dalszym ciągu robi doskonały użytek ♪ „o muzyka”
97. |
gillian welch the harrow & the harvest 2017 |
jeśli gillian welch wydaje płytę po ośmioletniej przerwie, musi stać się wydarzeniem; jeśli na kolejny krążek każe czekać kolejnych dziewięć, tamta chwila musi trwać; the harrow & the harvest było dla mnie preludium do dyskografii amerykanki, która w przeciągu ostatnich kilku lat wyznaczyła klimat moich wieczornych lektur i podróży za miasto ♪ „the way it goes”
96. |
matt martians the drum chord theory 2017 |
debiutancki longplay matta martiansa spotkał się w najlepszym razie z umiarkowanie entuzjastycznym przyjęciem — w dużej mierze nie spotkał się bowiem z jakimkolwiek przyjęciem w ogóle; oczywiście w internecie zdominowanym plagą efektu owczego pędu eufemizowanego jako hajp takie przeoczenia to codzienność; the drum chord theory to klasyczny bitowy neo-soulowy album, bardziej chyba w klimacie produkcji thundercata aniżeli soulquarians złotego okresu, choć bez jazzowych inklinacji; bardziej szkicownik niż skończona płyta, co w erze coraz dalej posuniętej losowości w hip hopie i r&b, może być (i jest) wartością; showcase słodkich refrenów i szorstkich bitów; dość pokrętne, w żadnym wypadku koncepcyjne, ale nadrabiające spontanicznością, synergią i mieszczącą się w oznaczonych ramach nieprzewidywalnością jam session; wreszcie jeden z najprzyjemniejszych okołosoulowych albumów ostatnich lat ♪ „what love is”
95. |
janelle monáe the archandroid 2010 |
że janelle monáe jako cindi mayweather zapoczątkowała w r&b koncepcyjną i progresywną rewolucję nie trzeba nikogo już przekonywać — jej nazwisko zapisało się na kartach najnowszej historii soulu; jej saga metropolis to, nawet mimo lepszych i gorszych momentów, kawałek ponadczasowo dobrej muzyki, której nawet pełniej można doświadczyć po (wcale nie niespodziewanym) coming oucie piosenkarki na dirty computer; na debiutancki longplay monáe czekałem jak dzieciak od czterech lat, do tej pory pamiętam dzień, gdy włączyłem go po raz pierwszy, jak po obfitej majowej ulewie krążyłem po nierzeczywiście zielonym osiedlu z „mushrooms & roses” w słuchawkach; nie wracam już do tej płyty w całości, ale to pierwsze wspomnienie zrobiło ją moją na zawsze ♪ „mushrooms & roses”, „dance or die”
94. |
sheena ringo newton no ringo 2019 |
sheena ringo za sam tytuł kompilacji podsumowującej jej sceniczne dwudziestolecie („jabłko newtona”) powinna dostać pulitzera (gdyby przyznawano go w takiej kategorii); ringo to zjawisko, które od kilku dobrych lat z wielką przyjemnością próbuję okiełznać i ująć, ale wciąż mi umyka: wciąż jest jej więcj, wciąż jest inna; pewnie dlatego obcowanie z na wpół nieodgadnioną sceniczną superbohaterką ukrywającą się gdzieś pomiędzy jazzowym musicalem, połamanym po japońsku art rockiem a autotune’owym ekscentryzmem wciąż jest dla mnie tak atrakcyjne; gdy byłem dzieciakiem fani anime, których spotykałem, chórem twierdzili, że królową japońskiego popu jest ayumi hamasaki, gdy lata później odkryłem wikipedię, dane sprzedażowe podpowiadały utadę hikaru, ale teraz wreszcie nie mam wątpliwości, że musi chodzić o sheenę ringo ♪ „marunouchi sadistic (neetskills remix)”
93. |
matmos ultimate care ii 2016 |
niewiele było w muzyce w ostatnich latach rzeczy koncepcyjnie i wrażeniowo fajniejszych niż matmosowa elektronika grana na nadgryzionej pralce; duet w procesie produkcyjnym ultimate care ii użył wyłącznie samplowanych odgłosów własnej maszyny piorącej i wyszedł z tego starcia z urzeczywistnieniem włosko-radzieckiej idei futuryzmu w muzyce, który nareszcie wypełzł z muzealnych sal, by rzucić się w wir budowy lepszego, czystego brzmienia ♪ „excerpt nine”
92. |
sophie product 2016 |
zanim sophie wzięła się za dekonstrukcję muzyki klubowej, skutecznie zdekonstruowała pop, wraz z a. g. cookiem i danny’m l harle’m, wskrzeszając na mainstreamowym marginesie eurodance’owe maksymalistyczne przegięcie w nowej post-minimalistycznej formie dostosowanej do nowych cyfrowych czasów ♪ „bipp”
91. |
benjamin biolay palermo hollywood 2016 |
późna rehabilitacja najdostojniejszego z głosów piosenki francuskiej pierwszej dekady xxi wieku; nawet jeśli palermo hollywood jest jedynie echem la superbe i trash yéyé, jest to echo wybrzmiewające pewnie, dźwięcznie i długo; czekałem na ten krążek długich siedem lat, a gdy już we mnie wsiąkł, zaszczepiłem się przekonaniem, że na kolejny taki być może przyjdzie mi czekać kolejnych siedem ♪ „ressources humaines”
90. |
the limiñanas costa blanca 2013 |
the limiñanas grają trochę wszystko na jedno kopyto, ale nie miałem tej świadomości, gdy po raz pierwszy usłyszałem costa blanca, chronologicznie ich trzecią płytę, taki trochę, jak się okazało sequel sequela; urzeczony fuzją brudnych garażowych gitar, hipnotycznej retro psychodelii i post-gainsbourgowskiego francuskiego yéyé (rzeczy, które wówczas brały mnie mocniej niż powinny, ale byłem wtedy trochę ojcem swego ojca czy też matką swojej matki, z zapałem chłonąłem truffaut i słuchałem the velvet underground na zmianę z françoise hardy) zatraciłem się w tej doskonale uważonej metagatunkowej miksturze; i koniec końców tej sequel sequela nadal na mnie działa — to jest płyta-jam session spoza czasu, w przeciwnym razie można by napisać, że trochę spóźniona, ale jednak spoza czasu ♪ „my black sabbath”
89. |
kendrick lamar to pimp a butterfly 2015 |
rok 2015 należał jeśli nie do samego kendricka lamara, to z pewnością do skupionej wokół niego grupy muzyków z thundercatem, flying lotusem czy kamasi washingtonem w rolach głównych, która niczym soulquarians przed dwudziestoma laty stworzyła oryginalny i przemyślany splot hip-hopu, soulu i jazzu; ten z kolei leży u podstaw zrealizowanej z rozmachem, przemyślanej, szalenie intertekstualnej wizji kendricka lamara; dzięki temu mamy do czynienia nie tylko z albumem, którego słucha się z zapartym tchem od deski do deski, ale wciąż adekwatnym i brzmieniowo, i tematycznie ♪ „the blacker the berry”
88. |
taku unami / takahiro kawaguchi teatro assente 2011 |
czasem fetyszyzujemy rzeczy i ta płyta z perspektywy czasu jest moim fetyszem; barierą wejścia do nieznanego wcześniej a wciąż niedostępnego świata, którą wziąłem zbyt dosłownie; bardziej symbolem muzyki niż muzyką jako taką; slow cinema dźwięku, doświadczenie teatru wyobraźni; być może przypadkowa płyta, której poświęciłem swego czasu zbyt wiele uwagi, być może ważne dźwiękowe przeżycie, które na zawsze zmieniło moje myślenie o muzyce — nie potrafię uczciwie ocenić ♪ „clockwork society transformed into tropical rainforest, however, nothing was changed”
87. |
julianna barwick nepenthe 2013 |
juliannie barwick udało się swego czasu coś, co wcześniej nie wyszło jeszcze nikomu — szczerze zainteresowała mnie ambientem; musiały co prawda upłynąć lata, zanim powziąłem ten trop, ale może do tej pory by się to nie udało, gdyby nie ten fundament; już wtedy słusznie podejrzewałem, że to przez moją słabość do średniowiecznych kompozycji hildegardy z bingen, które nepenthe wydaje się momentami imitować przez zręczną grę zwielokrotnionymi wokalami i pogłosem; ale poza tym gdzieś w tę atmosferę harmonijnego wyciszenia wdzierają się bardziej konwencjonalne i wyraziste z popowego punktu widzenia fragmenty, których wówczas szukałem bezskutecznie u julii holter ♪ „labyrinthine”
86. |
fleet foxes helplessness blues 2011 |
debiut fleet foxes to jedna z tych płyt, które na zawsze zredefiniowały moje muzyczne poszukiwania — skondensował americanę z niedoścignionym gawędziarskim sznytem i kameralny folk z barokową ornamentyką w sposób w tamtym czasie bezprecedensowy; wydane trzy lata później helplessness blues to trochę more of the same, a trochę rzecz zupełnie inna — bardziej kunsztowna formalnie, progresywna instrumentalnie, ale jednak niedająca się jednoznacznie sklasyfikować jako lepsza lub gorsza; nie mogę tego albumu nie docenić, ale też nie umiem odpowiednio go docenić; po tych wszystkich latach jestem jednocześnie nim urzeczony i skonsternowany; to chyba dobrze ♪ „blue spotted tail”
85. |
solange a seat at the table 2016 |
a seat at the table to album, o którym zaraz po premierze pisałem w samych superlatywach, ale koniec końców potrzebowałem dużo więcej czasu, by dotarł do mnie emocjonalnie; brzmieniu (plasującym się pomiędzy sophistipopowym anturażem king, jazzującym ekscentryzmem wczesnych płyt eryki badu a delikatną aurą niezapomnianej minnie ripperton) nie można nic zarzucić — solange zredefiniowała się po raz kolejny — jako dojrzała artystka z pierwszej ligi świadomego soulu; dzięki produkcyjnej pieczy raphaela saadiqa (być może to właśnie jego zasługą jest klasyczny vibe płyty) krążek już w chwili premiery można było uczciwie położyć na półce w towarzystwie klasycznych neo-soulowych albumów; mimo tej świadomości, długo nie byłem w stanie położyć go na swojej półce, choć to opuszczenia występu solange na open’erze z materiałem z seat żałuję najbardziej w życiu ♪ „cranes in the sky”
84. |
beyoncé lemonade 2016 |
najciekawszy w karierze beyoncé longplay, gdzie piosenkarka wreszcie w pełni wychodzi poza ramy, w które oprawili ją połowicznie słuchacze i media, a w drugiej części ona sama; dominantą wciąż pozostaje pierwszoligowy pop — bez diane warren na pokładzie, ale z gamechangerami — jackiem white’em i kendrickiem lamarem, którzy stymulują jedne z najbardziej organicznie zaaranżowanych kompozycji w karierze piosenkarki; niezależnie od przyjętej konwencji beyoncé wypada nie tylko wyraziście, ale i wiarygodnie — jest strojna, ale nie przebrana; główną siłą lemonade jest jednak doskonałe zrozumienie i opanowanie odwiecznych rock & rollowowych praw — umiejętności przełożenia własnych doświadczeń na muzykę i współdzielenia ich z słuchaczami, metodycznego operowania elementem zaskoczenia czy wreszcie muzycznej i tematycznej adekwatności; to efekt świadomej, koherentnej i jak najbardziej konsekwentnej autokreacji — wielowymiarowy fenomen, nieoczekiwane magnum opus królowej współczesnego r&b ♪ „formation”, „hold up”
83. |
palmistry pagan 2016 |
marta malinowska powiedziała mi kiedyś, że moja recenzja pagan palmistry jest być może jedyną pozytywną opinią o tym krążku w polskojęzycznym internecie; a tymczasem wciąż uważam, że chłopak miał na siebie pomysł, jakiego nie miał (i nie ma) w branży nikt inny i potrafił skutecznie wprowadzić go w życie; z wyczuciem i lekkością przepisuje tu tropikalne wspomnienia lata 2005 (gdy na wakacyjnych playlistach królowały dancehall i reggaeton) na współczesny język minimalistycznego alternatywnego r&b; charakterystyczna południowa rytmika przepuszczona przez bubblegumbassowy filtr i subtelnie przeciągnięta noworomantycznymi syntezatorami wraz z pozostającym w centralnym punkcie kojącym wokalem uderza intymnością i kameralnością; gdzieś między słonecznym kingston, onirycznym toronto, basowym londynem, na skraju lat 80. ♪ „club aso”, „lifted”
82. |
james blake james blake 2011 |
niby drugi krążek jamesa blake’a jawił mi się wówczas jako lepszy, ale o tamtym zapomniałem w przeciągu roku, a ten wciąż w jakiejś postaci nawiedza moje plejlisty; chyba nawet bardziej mam dzisiaj poczucie, słuchając tego materiału, że 23-letni wtedy blake, wiedział doskonale, czego chce i jak to osiągnąć; to nie tylko krążek, który polożył pomost między czymś, co nazywaliśmy wówczas post-dubstepem a r&b, co swoją drogą stało się fundamentem dla dzisiejszego popu; to przede wszystkim wyrazisty stylistyczny i emocjonalny manifest stworzony z potrzeby tworzenia i potrzeby serca ♪ „i never learnt to share”
81. |
electric wizard black masses 2010 |
choć wcześniejsze płyty electric wizard są mocniejsze, a tę można z perspektywy czasu czytać jako początek końca fenomenalnego zespołu, nie mogę zignorować ani tego, że właśnie black masses było moim pierwszym spotkaniem z wizardami i ich koncepcją doom metalu, ani tego, że mnie to spotkanie wówczas rozerwało na drobne kawałki i długo nie mogłem się poskładać, ani tego, że do kilku momentów tej płyty wracam w miarę regularnie i ze sporą przyjemnością ♪ „black mass”
80. |
waka flocka flame flockaveli 2010 |
czasem jestem gangsterem i wtedy włączam tę płytę ♪ „hard in da paint”
79. |
marie möör / jack belsen / jac berrocal / joachim montessuis / gaspar claus / olivier mellano / laurent chambert les vers de la mort 2014 |
w dekadzie masowej fetyszyzacji śmierci ze wszystkich utworów billie eilish wybieram les vers de la mort marie möör melorecytującej wersety średniowiecznego poety i kronikarza helinanda z froidmont; to krańcowe, intensywne, ekstatyczne doświadczenie pieczołowicie udźwiękowione dla möör przez zaprzyjaźnionych instrumentalistów związanych z francuską sceną muzyki eksperymentalnej; płyta, do której wraca się pod wpływem pewnej perwersyjnej rządzy, by bez odrywania którejkolwiek ze stóp przez chwilę kroczyć po krawędzi
78. |
graham lambkin amateur doubles 2011 |
kosmos, ale taki w którym się kaszle i oddycha, gdzie słychać odgłosy silnika i ludzkie kroki, czyli nie prawdziwa przestrzeń kosmiczna, a co najwyżej przerwa na lunch na ziemskiej stacji kosmicznej albo, niech będzie, marsjańskiej; ale to nie mars z wysokobudżetowego minimalistycznego parapsychologicznego sci-fi, a mars, na którego naprawdę dolecieliśmy, który zdążyliśmy zaśmiecić i zapierdzieć; to skutki uboczne człowieczeństwa, musimy z tym żyć, czasem możemy udawać, że tak nie jest, ale koniec końców rzeczywistość nas dopadnie; lambkin stworzył niezwykle przestrzenny i przede wszystkim niezwykle przyjemny kolaż dźwiękowy o niepodważalnej wartości kontempacyjnej; idealną muzykę tła, która z jednej strony nam towarzyszy, a z drugiej potrafi nas zająć; to muzyka, która oswaja słuchacza; a to tylko część faktycznego kosmosu lambkina; tuz muzyki konkretnej całość materiału na amateur doubles nagrał bowiem w samochodzie podczas podróży po ameryce — na tę okoliczność tiny mixtapes określiło gatunek muzyki zawartej na płycie jako the great american road trip; i tym samym wracamy w kosmos, po podłodze naszego pontiaca walają się co prawda resztki fast foodów, ale oto jesteśmy w drodze ku wielkiej kosmicznej przygodzie naszego życia przez bezkres amerykańskiej prerii; nie pytajcie mnie, jak ta przygoda się rozwija, bo tutaj płyta się kończy
77. |
noname room 25 2018 |
room 25 to piękne przedłużenie debiutanckiego mikstejpu noname — tamtych myśli i tamtej stylistyki; o ile jednak telefone stanowiło zamknięty i uporządkowany zapis okresu wyrastania z młodzieńczości, o tyle drugi album noname jest dojrzalszy i bardziej otwarty, i formalnie, i tematycznie; w centrum w dalszym ciągu stoi sama noname i jej życie; punkt ciężkości płynnie przeniesiono jednak na room 25, tytułem jasno nawiązującym do kryzysu wieku młodego, z wyrastania z młodzieńczości na wchodzenie w dorosłość i poszukiwanie własnej tożsamości; najwyraźniejszą zmianą jest jednak okołohiphopowy produkcyjny anturaż — tam gdzie telefone rozpływało się w neo-soulu, room 25 zanurza się w jazzie; i czyni to równie wielowymiarowo; nie chodzi nawet o dobór odcieni jazzu, które stały się budulcem krążka, choć niewątpliwie też, ale o samą strukturę płyty zrealizowaną w zgodzie z regularnie przewijającym się w tekstach mottem artystki — „everything is everything”; ta muzyka żyje na wielu poziomach, wychodzi poza proste hiphopowe patenty, umyka linearnej narracji i pomimo tego, że bierze na warsztat sprawdzone, niekiedy wręcz klasyczne środki, zestawia je adekwatnie w świeżych konfiguracjach; nie ucieka od konwencji, ale nie popada w odtwórczość czy twórczy marazm; inspiruje się, by inspirować, czerpie z wielu konwencji, by naturalnie stworzyć własną ♪ „self”, „don’t forget about me”
76. |
brad mehldau highway rider 2010 |
choć mehldau’owi zdarzyło się mnie zawieść raz czy drugi, lubię jego charkterystyczny styl gry na tyle, że przez minioną dekadę przesłuchałem każdą jedną sygnowaną jego nazwiskiem płytę; miałem szczęście, że highway rider, dostrzeżony bodaj w dziale z recenzjami polityki, był moim pierwszym kontaktem z muzyką pianisty, bo jak się miało później okazać, to obok kultowego largo z 2002 roku jego najbardziej wyrazisty i kompletny projekt; mehldau obezwładnił mnie tą (trwającą przeszło 100 minut) płytą — był progresywny i niepokorny z jednej strony, a z drugiej czuć było tu ducha gershwina (a ja wówczas wynosiłem third stream na ołtarze!) i tę nieskalaną europejską (ecm-ową!) elegancję; trochę jakby wyjść w pełnym garniturze, co prawda z parasolem, ale w największą zawieruchę i zostać przez tę burzę przetarganym, a jednocześnie dotrzeć na miejsce punktualnie i z fasonem; jeśli kiedyś was taka historia dopadnie, pamiętajcie o tej płycie ♪ „now you must climb alone”, „walking the peak”
75. |
charles barabé cicatrice, scar, éclair 2015 |
pochodzący z quebecu charles barabé stał się w 2015 roku moją prywatną sensacją; barabé specjalizuje się w gęstych, psychodelicznych plądrofonicznych pejzażach dźwiękowych łączących w sobie szereg rozmaitości (od ośmiobitowej elektroniki po elementy spoken word) na wzór książkowego frankensteinowskiego monstrum; a ja takie nieskrępowane muzyczne kolaże uwielbiam i zatonąłem w tym kasetowym wydawnictwie (czy jego cyfrowym odpowiedniku, bo kaseta była już wtedy poza zasięgiem) bez reszty; mój zachwyt trwał rok z hakiem, pod koniec 2016 roku zdążyłem jeszcze opisać go jako „figlarne dziecko muzyki konkretnej spędzające wesołe dni swego dzieciństwa między szeroko rozpostartą na starym poddaszu siecią dawnej tajemnicy a wysoko zawieszoną gałęzią pobliskiej wierzby”, ale później urwał nam się kontakt, a ja zostałem z legendą o cicatrice, scar, éclair
74. |
kieran hebden / steve reid / mats gustafsson live at the south bank 2011 |
dziwaczna to płyta i zupełnie przegapiona; prawdziwy fusion jazz na miarę drugiej dekady xxi wieku, nie jakieś festiwalowe eksperymenty z „nowymi brzmieniami”, ale projekt pełnokrwisty, ukierunkowany i satysfakcjonujący; oto steve reid, legenda amerykańskiego jazzu na pół roku przed jego śmiercią, spotyka się w londyńskim studiu ze szwedzkim wirtuozem free jazzowego saksofonu matsem gustafssonem i tuzem współczesnej elektroniki kieranem hebdenem, lepiej znanym jako four tet; i kurtyna w tym momencie nie opada — dopiero się podnosi, bo każdy z panów oddał projektowi coś własnego, ale wspólnie stworzyli płytę zupełnie wymykającą się dyskografii każdego z nich — awangardowy jazz został tu minimalistycznie uporządkowany loopami four teta; całość jest zupełnie synergetyczna i z gruntu jazzowa, ale na tyle żywa i niepokorna, że skutecznie nie daje się zamknąć w utartych schematach; wirtuozeria i przestrzeń — to dominanta tego niezwykłego krążka ♪ „the sun never sets”, „morning prayer”
73. |
caribou swim 2010 |
gdy ukazało się swim, andorra była już kultowa, a ja nie miałem o tym pojęcia — zerkałem więc to na ten album, to na tamten i kiwałem głową; trudno nie kiwać — caribou doprowadził do perfekcji swój własny styl mieszający psychodeliczny indie pop z garażową gęstą od minimalistycznych pętelek elektroniką; to muzyka, która żyje i daje życie; nie jakieś tam indie, bo każdy takt wskazuje wiolinowym paluchem na dana snaitha; po latach odkurzam ten krążek i widzę, że jednak dziś to swim jest punktem odniesienia dla andorry; wyszło na moje; i co z tego? ♪ „odessa”
72. |
chris watson el tren fantasma 2011 |
chris watson, fenomenalny field-recorder, w 2011 roku zainspirowany dźwiękami pędzącego pociągu, postanowił zainscenizować własną historię podróżną; el tren fantasma to opowieść dźwiękowa, której słucha się trochę tak, jak ogląda się film dokumentalny bez zewnętrznego komentarza; watson zorganizował rozmaite odgłosy otoczenia w fascynujący kolaż dźwiękowy — faktyczną podróż tytułowym pociągiem-duchem; dokąd? daleko stąd
71. |
crystal castles ii 2010 |
okładka to jedynie wstęp do brzmienia tej płyty, faktyczna akcja krążka zaczyna się w miejscu, gdzie zrobiono tę kultową fotografię, zaczyna robić się ciemno; jedną z rzeczy, które lubię w elektropopie najbardziej, jest niełatwa do osiągnięcia równowaga między mrocznym, posępnym klimatem a popową przebojowością; łatwo bowiem sprawdzić, że albo to melodyka stanie się jednym z atrybutów klimatu, albo odwrotnie mrok wsiąknie w pop i całość będzie balansować na granicy kiczu (co samo w sobie nie jest niczym złym); crystal castles natomiast nie tylko są od tego dalecy, ale przede wszystkim rezonują (ze mną) emocjonalnie; to nie tylko muzyka do, ale faktyczny mood; kwintesencja pojęcia smutnej dyskoteki ♪ „not in love”, „intimate”
70. |
swans to be kind 2014 |
nie jestem swansowy; powinienem być, ale koniec końców podskórna post-rockowość ich twórczości zawsze mimowolnie mnie odstręczała; z to be kind jest inaczej w dużej mierze dlatego, że wpisuje się w fascynującą dla mnie koncepcję płyty jako żywego organizmu i to na wielu płaszczyznach — samo, że muzyczno-kulturowy kontekst, którym na stałe zdążyli się okryć, można odbierać tutaj wyłącznie rozszerzająco, czyni z to be kind idealnego kandydata do tej roli; ale decydującą rolę ma jednak nie tyle ewolucja pojęcia muzyki w czasie, co to, jak gira i spółka z różności małych elementów budują w czasie dźwiękowy organizm — jak współistnieją w wewnętrznej przestrzeni w post-minimalistycznym rytmie, jak dialogują, łamią tę konwencję i wracają do niej; to prawdziwe doznanie, wobec którego użyte środki muszą pozostać drugorzędne ♪ „a little god in my hands”, „some things we do”
69. |
leon vynehall music for the uninvited 2014 |
znacie leona? każdy go zna! on zawsze fajne pomysły ma! choć leon vynehall zazwyczaj buduje swoje na ewoluujących zamkniętych loopach, nie boi się też żywych instrumentów, które, otwierając jego długogrający debiut, stały się kluczem do zrozumienia zawartej tu muzycznej wizji; z niesamowitą lekkością i naturalnością przyszło vynehallowi skrzyżowanie rozmaitych muzycznych ścieżek pod banderą zaskakująco opływowego house’u; wszyscy wy, którzy nie spędzacie sobót na bibkach, czujcie się zaproszeni na domówkę u leona ♪ „goodthing”
68. |
perfume jpn 2011 |
lata mijają, a ja w dalszym ciągu nie nadrukowałem sobie na koszulkę okładki jpn, choć skrzętnie planowałem to od lat; to chyba najlżejszy, najbardziej beztroski krążek perfume — fantasmagoria na przetworzonym przez autotune’owy picopop feelingu post-shibuya-kei; i choć popowe piosenki przychodzą i odchodzą, gdy przychodzą, przywołują ukryte głęboko pod faktycznymi tekstami znaczenia, kształty i uczucia ♪ „natural ni koishite”, „have a stroll”
67. |
gesu no kiwami otome. ryōseibai 2016 |
u la la! gesu no kiwami otome. potrafią niezręczny dla europejczyków intensywnie gitarowy j-popowy splot gatunkowo-melodyczny przekuć na naprawdę kunsztowne i nieprzytłaczające piosenki; mathrockowy background, zabawy progresywnym jazzem i liczne zawirowania rytmiczno-melodyczne w jakiś magiczny sposób udaje im się zamknąć w fantastycznie przebojowym krążku; co prawda grupa konsekwentnie podąża tą drogą od ośmiu lat, czemu dała wyraz na aż pięciu wydanych od 2014 roku longplayach, ale nie sposób, po wielu godzinach (które można liczyć też w latach) obcowania z ich muzyką nie zauważyć brzmieniowo-koncepcyjnej wyższości ryōseibai nad resztą dyskografii, która albo do ryōseibai zmierza, albo próbuje je powtórzyć ♪ „watashi igai watashi janai no”, „ryōseibai de ii janai”
66. |
sd laika that’s harakiri 2014 |
ach, słodkie glitche! to jedna z tych płyt, które naturalnie weszły mi w głowę jako synonimy, a przynajmniej składowe mojej koncepcji panoramy dźwięku; to zdekonstruowana elektronika z czasów, gdy jeszcze nie mówiło się o dekonstrukcji w kategoriach gatunkowych definicji; nigdy nie wiem, który numer jest który, ale rozpoznaję je po jednej nutce ♪ „meshes”, „gutter vibrations”
65. |
oneohtrix point never garden of delete 2015 |
to nie tylko najpewniej najmocniejszy krążek w dotychczasowej dyskografii lopatina, ale także kompetentny głos w mimowolnej dyskusji o przyszłości muzyki pop; pomimo szeroko zakrojonego operowania glitchową elektroniką i ogólnego eksperymentalnego charakteru kompozycji lopatin w każdej z nich umieszcza melodie, a nawet refreny, co na swój wywrotowy sposób, czyni z nich pełnoprawne piosenki pop ♪ „mutant standard”, „i bite through it”
64. |
girls’ generation the best 2014 |
mój wstępniak do k-popu był po japońsku — trochę dlatego, że akurat w 2011 roku, kiedy poznałem girls’ generation, na fali były japońskie wersje ich wcześniejszych koreańskich singli, a trochę dlatego, że była to mimo wszystko mniejsza bariera kulturowo-językowa; nie żeby język i kultura były barierą, by docenić walory dziewięciu prześlicznych dziewcząt tańczących perfekcyjnie synchroniczne układy do niesamowicie przebojowych refrenów — po prostu tak wyszło; później zresztą dziewczyny zaczęły wydawać na rynek japoński jakby lepsze piosenki niż te, które śpiewały w korei i mój kanon ich dyskografii zawarty jest w zasadzie w dwunastu pierwszych nagrań na wydanym w 2014 roku składaku podsumowującym zaledwie cztery lata ich japońskiej kariery, ale tak naprawdę wyczerpującym formułę ich trwającej w sumie dekadę scenicznej bytności; k-pop oczywiście poszedł do przodu i jeśli chodzi o brzmienie i zasięg, a to co nie udało się swego czasu girls’ generation — podbój ameryki — zrealizowało z nawiązką blackpink, ale nic by z tego nie wyszło, gdyby nie tamte znakomicie wyprodukowane i zrealizowane numery czerpiące bez kompleksów i baczenia na trendy i konwencje z całego wachlarza zachodniego popu od lat 70. aż do 00.; uczcijmy więc dyskografię girls’ generation minutą ciszy albo trzema minutami „gee” ♪ „gee”, „mr. taxi”, „the boys”
63. |
mbongwana star from kinshasa 2015 |
z kinszasy prosto na księżyc — jedyny longplay mbongwana star to pierwszorzędna żonglerka kontekstami, remiks rozmaitych europejskich, amerykańskich i afrykańskich motywów; odpowiedź na pytanie, jak skonstruować krążek, który pod lupą będzie bardzo chaotyczny, a w szerszym kontekście zabrzmi na tyle konsekwentnie, że rzeczywiście okaże się rakietą, którą można na księżyc polecieć ♪ „suzanna”, „masobélé”
62. |
justin hurwitz la la land: original motion picture soundtrack 2016 |
hurtwitz, na którą chwilę wskrzesił ducha wielkiego hollywoodzkiego musicalu; to ważne o tyle, że jestem przekonany, że życie byłoby lepsze, gdyby ludzie oglądali więcej musicali; można by choć na chwilę zamienić cynizm w banał, a na szarym niebie kredką świecową namalować sztuczne słonko; nie zdziwcie się, gdy spotkacie mnie tańczącego na mrożonkach w tesco; wam też polecam ♪ „another day of sun”
61. |
mid-air thief crumbling 2018 |
k-pop trochę dla mnie umarł — amerykański sukces bts to jedynie potwierdzenie tego, że mainstream przejmuje niezalowe trendy w rozwodnionej formie i z ogromnym opóźnieniem; odsiecz przyszła niespodziewanie ze strony enigmatycznej jednoosobowej grupy co płytę zmieniającej aliasy — szybko okazało się, że pod innym płaszczem już w 2015 roku skroiła (wówczas zupełnie przegapiony) metafolkowy krążek; crumbling, które zapewniło artyście dotarcie do szerszej międzynarodowej publiczności to kontynuacja tamtych motywów i stylów, psychodeliczny folk najwyższej próby na miarę najlepszego okresu twórczości grizzly bear, ze względu na azjatyckie korzenie szeroko porównywany do kultowych fishmansów, przez równie rozmyte połączenia gatunkowe wymykające się utartym klasyfikacjom; aktualne, ale czerpiące swoją siłę rażenia z ponadczasowych wzorców estetycznych, złożone, ale nienachalne, mimo bariery językowej szczere i emocjonalne; wreszcie, wielokrotnie lepsze niż jakakolwiek k-popowa płyta, jakiej miałem okazję słuchać ♪ „gameun deut”
60. |
bonnie ‚prince’ billy / bryce dessner / eighth blackbird when we are inhuman 2019 |
when we are inhuman spadło na mnie niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba — zakrzyknąłby przysłowiarz; trzy podmioty twórcze: samotny jeździec alternatywnego country — bonnie „prince” billy, kompozytor i multiinstrumentalista znany głównie z the national — bryce dessner oraz zespół specjalizujący się w wykonaniach muzyki steve’a reicha — eighth blackbird — zebrały się, by tchnąć w piosenki tego pierwszego nowe życie; efekt jest zupełnie niedzisiejszy, choć raczej pozostawiony poza czasem aniżeli anachroniczny — oto rozmyślne post-minimalistyczne aranże dessnera i kunsztowne wykonawstwo eighth blackbird wraz z intymnym, ale nie przygaszonym, billy’m na pierwszym froncie w akcie nieoczywistej wędrówki po archiwaliach songwriterskich płodnego twórcy otworzyły zupełnie nowe drzwi do jego dyskografii; ładne, proste piosenki w harmonijnej, swojskiej, kameralnej oprawie z eksperymentalnym finiszem, u których podłoża leży folk, ale których estetyczne macki sięgają hen, hen, hen ♪ „one with the birds”
59. |
justin townes earle harlem river blues 2010 |
uwielbiam justina townesa earle’a i ta płyta jest pretekstem do tego, by dać temu wyraz; uwielbiam justina townesa earle’a, nie ze względu na to, że jego ojcem jest steve, a jego duchowym przewodnikiem — townes; uwielbiam justina townesa earle’a, bo choć zdarza się, że nagrywa słabsze rzeczy, zawsze wie gdzie stoi i co gra, a ja nawet jeśli stoję gdzieś indziej, drepczę gdzieś wokoło, doceniam jego konsekwencję, upajam się jego brzmieniem; uwielbiam justina townesa earle’a za jeden z moich ulubionych storytellingów w tytułowym utworze, testamencie topielca, który przegrał życie i pisana mu śmierć ♪ „harlem river blues”
58. |
natalia lafourcade hasta la raíz 2015 |
płyta, której wypatrywałem przez lata, która urosła i dojrzała we mnie na długo, zanim jeszcze powstała; lafourcade jest znakomitą songwriterką i równie utalentowaną tekściarką — z prostych słów i melodii potrafi zbudować dojrzałe kompozycje dalece wykraczające poza etykietki współczesnego indie, ale niedające się jednoznacznie zaklasyfikować w szufladce z adult contemporary i doskonale potrafi tę wizję sprzedać słuchaczowi; chociaż lafourcade oczarowała mnie swoją rekonstrukcją meksykańskiej folkloru na kolejnych krążkach, nadal znam te piosenki na pamięć i grają we mnie, ilekroć o nich pomyślę ♪ „ya no te puedo querer”, „lo que construimos”
57. |
she & him volume two 2010 |
to niby nie jest ponadprzeciętny indie pop, raptem trzynaście ładnych piosenek o wzlotach i upadkach; to też płyta, którą uczyniłem swoją codziennością przez przeszło dwa lata, bo jej motywy stanowiły doskonały soundtrack do wskakiwania na krawężnik, wsiadania na rower, nalewania herbaty do kubka; she & him mieli wtedy zresztą niesamowity magnetyzm — m. ward był świetnym producentem i instrumentalistą, a zooey deschanel miała jedyne w swoim rodzaju: urok i charyzmę, które objawiały się w jej śpiewie, tekstach, scenicznej i pozascenicznej prezencji; to wszystko grało doskonale na volume two zanim jeszcze zamienili twee pop i alt-country na bezkształtną retrofilię; to płyta pełna prostolinijnych linijek, w których można odnaleźć ukojenie, gdy powinie nam się noga ♪ „brand new shoes”, „me and you”
56. |
kacey musgraves pageant material 2015 |
śledziłem kacey musgraves od początku jej kariery, ale aż do golden hour nie słuchałem jej uważnie; a to właśnie uwaga zamieniła dla mnie pageant material ze zrealizowanej bez produkcyjnych uproszczeń country popowej płyty krążek pełen trafnych puent i happy endów mimo wszystko; musgraves nie tylko udało się wyczuć doskonale klimat klasycznego countrowego songwritingu, ale udało się jej zawrzeć w nim substancję, której chronicznie na tej scenie brak; to bez wątpienia najbardziej empatyczny z albumów zawsze przecież empatycznej musgraves ♪ „fine”, „late to the party”
55. |
richard dawson peasant 2017 |
mając w pamięci wspólną historię joanny newsom i billa callahana, byłoby niedelikatne z mojej strony, gdybym wtrącił pomiędzy nich richarda dawsona; a jednak peasant, na którym żongluje przyjmowanymi rolami i punktami widzenia, leży właśnie gdzieś wpół drogi między ornamentami newsom a (wciąż intelektualną oczywiście) prostotą callahana — zarówno aranżacyjnie, melodycznie, jak i storytellingowo; dawson lubi swoją prostą americanę w tym samym stopniu, co niekoniecznie idealnie linearną budowę swoich piosenek wieńczonych jednak raz po raz czymś w rodzaju średniowiecznej hymniczności; tym samym peasant jest dla mnie jednocześnie fascynująco nieodgadniony, jak i fascynująco znajomy ♪ „beggar”, „ogre”
54. |
chris stapleton traveller 2015 |
nie kupiłbym nigdy tej płyty, gdyby nie to, że akurat była solidnie przeceniona, a tam, gdzie byłem, mogłem równie dobrze wydać dokładnie tyle na piwo w barze; ale gdyby się to nie stało, być może zawsze miałbym stapletona z tyłu głowy, tak jak mam z tyłu główy jameya johnsona; chris stapleton to jedna z tych postaci współczesnego country, która wyciągnęła radiową odmianę gatunku za uszy z okowów banalnych tekstów, melodii i aranżacji; traveller jest oczywiście na swój sposób jedną z tych płyt, których łatwo się słucha, ale nigdy za łatwo; to 14 organicznie zaaranżowanych prostych piosenek podszytych żalem i rezygnacją w emocjonalnej, ale wyważonej interpretacji stapletona ♪ „tennessee whiskey”
53. |
deafheaven sunbather 2013 |
my bloody valentine zrzucili kamień, ale lawina spadła dopiero wraz z tym krążkiem; deafheaven eksplorują gitarowe ekstrema, łącząc dwie głośne stylistyki — black metal i shoegaze, a jednocześnie jest w tej hałaśliwej, mocnej mieszance pewna niekłamana subtelność; sunbather jest ekstatyczny i wzniosły, ale nie popada przy tym w banał; przez całą godzinę, gdzieś pomiędzy wierszami mieni się muzyczną doskonałością ♪ „dream house”
52. |
étienne daho les chansons de l’innocence retrouvée 2013 |
étienne, ty playboyu, królowo czarnej dyskoteki, przestań mnie podrywać, przecież masz żonę! daho od początku lat 80. konsekwentnie łączy w swojej muzyce elementy klasycznego francuskiego chanson z wpływami muzyki nowofalowej i konsekwentnie jest w tym znakomity; les chansons to być może jego najlepszy krążek od czasu paris ailleurs z 1991 roku (być może, bo znam tę część jego dyskografii raczej przekrojowo niż na pamięć); nie słychać po nim upływu czasu — jego głos brzmi równie ekspresyjnie i witalnie, co dwadzieścia lat wcześniej, a on sam bez trudu żongluje stylami, mieszając disco i orkiestrowe aranżacje — niby nic nowego, ale zachowuje przy tym nienaganną elegancję i, co nawet ważniejsze, znakomite wyczucie melodii — wracam do tych piosenek do dziś ♪ „en surface”, „les chansons de l’innocence”
51. |
deepchord presents echospace liumin 2010 |
fascynujący krajobraz nocnego miasta, niezrównane arcydzieło dubowego techno; czasem udaję, że umiem pisać o elektronice, ale każdy kto mnie zna, wie, że to ściema i że nie umiem; ale odbieram tę płytę całym sobą, żyje we mnie swoim pulsującym rytmem, ilekroć ją włączę ♪ „summer haze”