Opublikowano

Wiosna nas ominie

Wiosna

Wiosenne drzewo Schielego

Znów nie założę lekkiego płaszcza — pomyślałem nieopatrznie, zaglądając do szafy w któryś z pierwszych dni polskiego koronawirusa. Przeraziła mnie ta myśl na wielu poziomach. Ludzie umierają, tracą pracę, a ja w ten sposób. Gdybym chociaż był ofiarą mody, można by pewnie spojrzeć na mnie łaskawiej. Z pobłażaniem. Mimowolną refleksją, że najwyraźniej nie można mi już pomóc.

Wyczerpały mi się baterie w lampce w kształcie wieloryba-ducha. Mam zamienniki w drugiej szufladzie kredensu. Albo trzeciej, zależy z której strony liczyć. No i te zamienniki. Jeśli wykorzystałbym je teraz, mógłbym nie mieć kolejnego kompletu na później. Gdy moja lampka-wieloryb wyczerpałaby następne dwie baterie, zostałbym z niczym. W ciemności. Musiałbym rozważyć co najmniej wyjście do sklepu na dole.

Trudno o sytuację bardziej surrealistyczną niż wizyta w spożywczaku w trakcie epidemii . To dwa kroki stąd, a jednak wyprawa. Trzeba pilnować każdego ruchu — skrupulatnie przemyśleć listę zakupów, wybrać odpowiedni outfit. Czy nie za wcześnie na maseczkę? W mediach mówili, że to dla tych, którzy są już chorzy. Choć też zależy na którym kanale. A jeśli mnie wyproszą? Albo, nawet gorzej, nakapują do Sanepidu, że coś ze mną nie tak? W ciasnych alejkach trudno upilnować odległość, zwłaszcza jeśli co rusz napiera na ciebie starzec, któremu najwyraźniej wszystko jedno, a chwilę później wbrew wszelkim założeniom i poza jakimkolwiek protokołem spotykasz kobietę kaszlącą na jogurty. Oho, widzi cię, bo zmienia trajektorię kaszlu. Przez cały czas bacznie obserwujesz innych i jesteś obserwowany. W jednej chwili z ofiary możesz przeistoczyć się w napastnika zupełnie wbrew wszelkiej logice, swoim intencjom i wymiarowi całej sytuacji. Biedna kaszląca, biedne jogurty, biedny ja.

Wiemy już, że z kina apokaliptycznego, epidemicznego, wojennego nie dowiemy się, że najpierw kończy się papier toaletowy. I że to trochę wstyd, tak się dać ponieść owczemu pędowi przy całej tej racjonalności, którą sobie przypisuję, ba!, chełpię się nią, gdy inni panikują. W głębi siebie rzecz jasna. I zachowując rzeczowy ton w rozmowach telefonicznych z matką (wtedy się w tej racjonalności utwierdzam i wzrastam). Ale co jeśli rzeczywiście nie uda się tego papieru zdobyć przez jakiś czas. Głupio mi, ale wrzucam do koszyka, póki jeszcze jest. Czy innym wrzucającym też jest głupio?

Słyszałem o tych wszystkich imprezach online, gdzie można bez przeszkód się gromadzić, ocierać nawet (jeśli komuś brakuje komunikacji miejskiej w godzinach szczytu i koncertów chujowego hip hopu), ale jakoś tak wyszło, że sam jeszcze na żadną nie trafiłem. Brakuje mi trochę prawdziwych ludzi, ale staram się doceniać tę sposobność (swoją drogą — niezłe słowo na coś, na co nie ma się wpływu), by zwolnić. Więc jak na razie wzorowo marnuję ten czas. Pierwszy dzień home office’u był jak Gwiazdka! Być w pracy i zrobić pranie? Komu mogę podziękować, kogo uściskać? Cofam, ściskać się teraz nie wolno. Mimo tych małych radości konsekwentnie czuję się jednak jakiś przeżuty. Ale cóż. Co rusz podejmuję małe próby, by ten marazm przezwyciężyć. I nerwicę. Bo okazuje się, że mam nerwicę. Może i mam.

Zalałem sobie właśnie herbatą biurko i podbiurcze. Niech będzie, że w ramach puenty.

Opublikowano

— ad infinitum („wiosna”)

wiosna

„Martwa natura z czaszką”, Philippe de Champaigne

Martwa natura:

Wyrastające gęstą wiązką korzeni spoza kadru przyszarzone codziennością różnej grubości kable bujnie oplatają uginające się pod ciężarem muskularnego monitorowego monolitu biurko z kasztanowej drewnopodobnej sklejki.

W bezładzie: garść długopisów, zakreślaczy, niektóre z nich z gołymi głowami, inne w barwnych kapeluszach, kilka przybrudzonych wizytówek, w trzech czwartych opróżniona przezroczysta plastikowa butelka z wodą mineralną.

Gdzieś pośród nich rozdzielona para błękitnych spinaczy nerwowo wypatrujących siebie nawzajem.

W tle trzy jasnozielone liście szukające światła wychylają nieśmiało łebki z wypełnionej na wpół już przejrzystą wodą karafki — od dołu lekko tubalnej z idealnie eliptycznym nieco węższym od tuby wierzchołkiem.

Obok stado nieopacznie kolorowych segregatorów w twardych obwolutach wykończonych metalem i zdobionych poważnymi odręcznie naniesionymi czarnym markerem napisami złapane kątem oka na sekundę nim poderwie się do lotu i zatrzepocze wewnętrzną dokumentacją, gubiąc co drobniejsze faktury, mimowolnie wydalając przetrawione umowy i akta.

Na pierwszym planie przybrany w złowrogą czerń drapieżnik zastygły bez ruchu w pozie poprzedzającej daleki skok — przynajmniej międzymiastowy.

W jego cieniu rumiany z ekscytacji dziurkacz wbrew obyczajom w myślach ostrzy sobie dwa szeroko rozstawione metalowe kły na widok śnieżnobiałej odręcznie zaadresowanej koperty położonej chwilę temu po przeciwległej stronie blatu.

Przewrócony machinalnie na bok nieuważnym ruchem pusty plastikowy kubeczek patrzy na nich bezwolnie wewnętrzną źrenicą, trochę jeszcze zaspaną resztką kawowego snu, ułożywszy się z wygodnym dystansem na krawędzi biurka.