Opublikowano

Zniewolony umysł i Rok 1984

Zniewolony umysł i Rok 1984

Czesław Miłosz, „Zniewolony umysł”, wyd. Krajowa Agencja Wydawnicza, 1989 / George Orwell, „Rok 1984”, wyd. Muza, 2014


„Zniewolony umysł” Miłosza od zawsze był u moich rodziców na półce, a przez lata mojej edukacji tytuł ten co rusz wypływał wplątany w rozmaite dyskursy, nie zawsze w pełni dla mnie zrozumiałe. Po którejś z takich wzmianek pożyczyłem sobie tę książkę na długie lata, zanim wzrósł we mnie rzeczywisty impuls, aby się z nią zmierzyć. Mierzenie się właśnie wydało mi się określeniem odpowiednim, bo książka jest w dużej mierze esejem z pogranicza filozofii, choć sam Miłosz od pierwszych stron odżegnuje się od tego. To mierzenie się okazało się jednak o tyle na wyrost, że „Umysł” jest po części także opowieścią — subiektywną relacją rzeczywistych wydarzeń napisaną w sposób jak najbardziej literacki. Cztery takie opowieści o czterech polskich literatach okresu powojennego stanowią zresztą tę najbardziej mięsistą część książki, choć są one zaledwie potwierdzeniem tego, o czym Miłosz bardziej teoretycznie pisze w rozległym wstępie i wyczerpującym posłowiu.

Miesiąc po lekturze nie czuję się władny przybliżać tutaj klasyfikacji, których Miłosz dokonuje (nazywanych przez niego ketmanami), ani sowieckiej dialektyki, którą rozkłada na czynniki pierwsze. Najogólniej rzecz ujmując, opisuje niezbędne przeobrażenia, do jakich system totalitarny, a konkretnie sowiecki socjalizm, zmuszał swoich obywateli, zwłaszcza inteligencję literackiego półświatka. Opisuje procesy, taktyki, zabiegi polityczne wprowadzające w życie opisane w roku „1984” Orwella poddanie obywateli partii i niezbędne do tego celu dwójmyślenie. O ile fikcja Orwella prezentowała jednak dystopijny świat totalnej kontroli z wykorzystaniem do tego celu technologii, której siłą rzeczy Sojuz w latach powojennych nie posiadał, o tyle mechanizmy zupełnie analogiczne, choć na znacznie wcześniejszym etapie wcielania ich w życie, równolegle wskazuje u siebie Miłosz na przykładzie zupełnie rzeczywistym. Wyróżnia różne postawy i motywacje, posiłkując się niezbędnymi w tym wypadku historiami z życia znajomych mu osób, by dotrzeć do czytelnika z większą siłą. To kluczowe o tyle, że temat był trudny, a czytelnik obcy. Miłosz pisał „Zniewolony umysł” na emigracji dla odbiorcy zagranicznego, któremu nie tylko polska rzeczywistość powojenna musiała być bliżej nieznana, ale też mimo tych braków poznawczych niejednokrotnie zdarzało się, że zachodni komuniści opisywali Związek Sowiecki implicite jako urzeczywistnioną wizję ziemskiego raju. Teraz, siedemdziesiąt lat później, sam poczułem się zresztą takim właśnie odbiorcą z zewnątrz. Kimś, komu tę rzeczywistość, nie tak wcale przecież odległą, trzeba opisać od podstaw, skleić strzępki opowieści dziadków i rodziców, niepogłębionych tematów z nieodrobionych sumiennie lekcji i własnych wyobrażeń, w ramach czegoś bardziej konkretnego.

Nie chodzi tutaj nawet o samą relację Miłosza, która jest oczywiście naznaczona osobistymi wyobrażeniami i sympatiami. Nie chodzi także o tych czterech literatów-nieboszczyków, którzy przeżyli swoje życia, jak przeżyli, niech spoczywają w pokoju; ile o główną myśl — moralny sprzeciw wobec totalitarnego terroru krępującego ciała i umysły obywateli w imię doktryny politycznej. Tę opresję możemy oczywiście dowolnie rozszerzyć we współczesnym dyskursie o jego konteksty. Miłosza trzeba czytać ku przestrodze, ale jego wymowa dzisiaj wydaje się bardziej uniwersalna — nie da się zamknąć jej w ramach przeszłości definitywnie zakończonej. Podobnie z portretami czterech pisarzy — Miłosz, choć momentami wydaje się dość kategoryczny w swoich wnioskach, będących jednak w jakieś mierze domniemaniami, nie jest wcale w swoich ocenach jednoznaczny. Domniemywa nie tylko dlatego, że zna opresyjny system — jako człowiek myślący wie i zwraca na otwarcie uwagę — jego emigracja, choć oczywiście wynikała z silnego imperatywu wewnętrznego, nie była wcale rzeczą zupełnie pewną, nawet w jego własnych oczach. Zaistniały pewne okoliczności, które ją umożliwiły. Podoba mi się empatia, z którą Miłosz tę książkę napisał. Nie dla bezlitosnego systemu, ale dla jego ofiar, w tym ludzi w niego uwikłanych, którzy z rozmaitych powodów podjęli takie, a nie inne decyzje życiowe. Warto po tę książkę sięgnąć choćby po to, żeby zderzyć się z tą autorefleksyjnością Miłosza, której nam wszystkim współcześnie tak bardzo brakuje przy ferowaniu natychmiastowych wyroków na podstawie strzępków informacji w tematach, o którym często nie mamy w zasadzie pojęcia. Polska byłaby o wiele lepszym krajem, gdyby każdy jej obywatel potrafił przeczytać „Zniewolony umysł” z uwagą i zrozumieniem.

Zniewolony umysł

Po rok „1984” Orwella sięgnąłem bezpośrednio za sprawą Miłosza po lekturze „Umysłu”, gdzie Orwell zostaje wspomniany jako autor w bloku wschodnim bezwzględnie zakazany. To przemówiło mi do wyobraźni i choć political fiction bywa dla mnie przytłaczające, połknąłem Orwella w ciągu kilku dni. Z początku bełkotliwy, wprowadzający od pierwszych stron jeden neologizm za drugim, szybko wciąga czytelnika w życie głównego bohatera, szeregowego pracownika ministerstwa w totalitarnym społeczeństwie przyszłości poddawanym nieustannej kontroli. Bohater ten przeczuwa, że jest przez system oszukiwany, ale jednocześnie ma świadomość, że z obawy o własne życie, nie wolno mu tych wątpliwości w żaden sposób wyrazić. Ostatecznie jednak małymi krokami na swój własny nieznaczący nic i nieznaczny w obliczu potęgi partii sposób pozwala sobie na łamanie kolejnych reguł. To opowieść, która, tak samo jak „Umysł” Miłosza, w owym czasie miała być przestrogą dla zachodnich społeczeństw przed sowieckim socjalizmem. W szerszym kontekście zaś to wciąż adekwatny portret bezradności dążącej do realizacji osobistej wolności jednostki w starciu z bezdusznym wszechmocnym systemem. Orwella czyta się nieporównywalnie łatwiej, ale jest to też lektura proporcjonalnie mniej satysfakcjonująca, o ile oczywiście można którąkolwiek z obu książek rozpatrywać w takich kategoriach.

Rok 1984

Opublikowano

Dół

Sedno rzeczy

Andriej Płatonow, „Dół”, wyd. Czarne, 2017


Wpadłem do tego dołu wykopanego przez Płatonowa i nie mogłem się wydostać. Utknąłem. Zupełnie na serio. Fascynuje mnie czytanie o tej książce — przed rozpoczęciem lektury naczytałem się za wszelkie czasy, co uosabia, jak Płatonow z pisarza zakazanego wyrósł w ostatnim trzydziestoleciu na klasyka nad klasykami, etc. Rozpłynąłem się w metafizycznym, ale i merytorycznym wstępie Stasiuka, poczułem się dopieszczony posłowiem tłumacza Adama Pomorskiego. Sam tekst natomiast okazał się matnią. Może miał nią być. Miałem jako czytelnik poczuć ciężar uspołeczniania i odkułaczania. Miała mnie ta porażka nowego socjalistycznego raju wbić w ziemię.

Zakochałem się w stylu Płatonowa od pierwszych zdań. Był niezwykle poetyczny, ale sympatyzował z opisywanymi bohaterami — współtworzącymi rewolucję robotnikami. Była w nim pewna naturalna prostota wyrażająca rzeczy zupełnie abstrakcyjne — czasem dalece intelektualne, filozoficzne, próbujące bez skrupułów zdefiniować to, co było i to, co będzie. Płatonow był przewrotny, tekst był zupełnie niepozorny i całkowicie wywrotowy, pożeniony z narracją — analogicznie równie prostą i abstrakcyjną zarazem. To tylko pozornie opowieść o robotniku, który zwolniony z pracy, wyrusza w podróż w poszukiwaniu sensu życia i staje się trybikiem wielkiej machiny budującej kolektywnie socjalistyczną potęgę. W rzeczywistości to dojmujący portret całej tej potęgi i stojącej za nią machiny. Jest jedno takie zdanie, wypowiedziane przez Nastię, osieroconą dziewczynkę przygarniętą przez robotników, która z czasem staje się dla nich symbolem rewolucji, świetlanej uspołecznionej przyszłości narodu. „Wcale nie chciałam się urodzić, bałam się, że będę miała matkę burżujkę. Kiedy [Stalina] nie było, a żyli sami burżuje, to się nie rodziła, bo nie chciałam! A teraz, jak stał się Stalin, ja też się stałam!”

Szybko jednak styl ten, z początku tak ujmujący, zaczął mnie obezwładniać i przytłaczać, podobnie jak kręcąca się dookoła siebie samej opowieść, wprowadzająca kolejnych bohaterów, kolejne specyficzne wynalazki epoki, przez to stając się dla mnie coraz bardziej nieprzenikniona. Czytając, wyobrażałem sobie „Dół” jako film Tarkowskiego, w którym zbyt wiele męskich postaci zbyt podobnych do siebie, by móc je rozróżnić, prowadzi intelektualne dysputy gdzieś w rogu długiego czarno-białego ujęcia akcentującego księżycowy krajobraz radzieckiej wsi przytłoczonej zimową szarugą. Było w tej opowieści coś bezkompromisowo antyludzkiego, formalnego, oschłego, zdystansowanego — z pewnością celowo — co nie tylko kreśliło sytuację bohaterów wyjątkowo posępnie, ale odbierało szansę czytelnikowi na nawiązanie z nimi jakiegokolwiek kontaktu. Dlatego wpadłem w dół i utknąłem. Straciłem wszelki napęd, by doprowadzić lekturę do końca, aż zebrałem się znowu w sobie i jednym haustem połknąłem resztę, jak połyka się truciznę. Taka to była książka.

Sedno rzeczy