New York Movie Edwarda Hoppera, być może najwspanialszego malarza wszech czasów, z 1939 roku
Nie piszę. Pod koniec kwietnia, pod wpływem impulsu (a jakże!), podjąłem próbę przełamania. Nieudaną. Pewnie można pisać o rezygnacji, znudzeniu, wypaleniu, czy jakkolwiek przyczynę tego niepisania nazwać, ale o ile łatwiej by to przyszło, gdyby akurat w danej chwili się tego nie doświadczało. Prawda jest zresztą taka, że nie wiem, jak i czego doświadczam. Być może po prostu nie piszę, a marazm, jaki przy tym odczuwam, jest efektem ubocznym tego braku. Albo też jakiś imperatyw w mojej głowie przestał wysyłać impulsy dokądkolwiek wysyłał je uprzednio i okazało się, że można i tak żyć. Albo to ja zastąpiłem stare przyzwyczajenia nowymi. Nie narzekam zresztą wcale, chociaż nie wiem, czy czuję się w tej nowej rutynie spełniony. Wiem, że coś tracę, że czegoś mi ubywa tym niepisaniem, choć nie umiem tego nazwać. Nigdy nie było to oczywiście żadne wielkie pisanie. Było to pisanie zupełnie liche, niezauważalne niemal dla świata zewnętrznego, ale odczuwalne gdzieś wewnątrz mnie. Legitymizujące moją niekoniecznie wypełnioną jakimś szczególnym sensem egzystencję. Porządkowanie fragmentów siebie na zewnątrz w formie tekstu lub jakiejkolwiek innej pracy twórczej, choćby nikt inny miał nie omieść tego wzrokiem, było jakimś samooczyszczeniem. Można by je pewnie w tym kontekście wymienić jednym tchem obok psychoterapii albo spowiedzi. Ale miało też jeden dodatkowy atut, który, jeśli oczywiście byłem ze sobą w pisaniu szczery, przeważał na jego korzyść — pozwalał mi coś sobie udowodnić — że jednak mam coś do przekazania. Nawet jeśli to jeden z miliarda głosów uważających się za równie konstruktywne, w moim pisaniu rzadko chodziło o debatę czy polemikę. Rozumiem te formy, lubię nawet, ale kontekst zewnętrzny — te wszystkie małe i duże sprawy, które akurat dzisiaj wydają się ważne, na których temat trzeba zabrać głos, żeby kogokolwiek ta opinia zainteresowała — to wszystko mnie z czasem interesuje coraz mniej. Nie mam potrzeby, żeby tydzień po wydaniu nowej płyty X, w dniu premiery filmu Y, w momencie, gdy świat wstrzymuje oddech z jakiegokolwiek powodu, podzielić się akurat opinią na ten temat. Gdybym był o połowę młodszy, robiłbym tiktoki, żeby za drugie tyle lat wstydzić się tego bałaganu, który miałem w głowie, a z którym tak ochoczo się obnosiłem.
Kilka lat temu próbowałem chodzić na terapię, ale nie udało mi się nawiązać z terapeutą żadnej sensownej relacji — stwierdził zresztą, że jego zdaniem terapia nie jest mi potrzebna, czemu ja ochoczo przytaknąłem. I tak się rozstaliśmy. To, czy jest mi potrzebna, czy nie, to temat, być może, na inny tekst kiedyś. W tamtym czasie zastanawiałem się dość gorliwie nad rzeczami, które zdarzyły się w moim życiu lub działy się bez mojego udziału obok mnie. Złożyłem sobie wówczas obietnicę bez pokrycia, o której jednak, żeby ją jakkolwiek przymierzyć do rzeczywistości, ze szczerej potrzeby serca, deklarowałem szumnie wszem wobec — że odtąd będę przede wszystkim słuchał, w dalszej kolejności zadawał pytania, wciąż słuchając odpowiedzi, a dopiero gdzieś później będę formułował własne zdanie, niekoniecznie zresztą się nim dzieląc. Napisawszy to, słyszę teraz w głowie rechot wielu znajomych mi osób — nie szyderczy, raczej obiektywnie trudny do opanowania, bo ja przecież od zawsze mówię, mówię, mówię. Rozpoczynam i kończę cudze myśli, dokonuję abstraktów, adaptacji i rozwinięć, byle tylko samemu wyrazić cokolwiek, mieć poczucie, że oto wiodę prym w dyskusji. Być może i tak bywa — nie przeczę. Okazało się jednak, że to z góry skazane na niepowodzenie postanowienie, być może dzięki ogólnemu w tamtym czasie wzruszeniu przeze mnie i we mnie przyczyn i skutków wszechrzeczy, trafiło na podatny grunt i zapuściło korzenie. Świat oczywiście co rusz przypiera mnie do muru — ktoś mi zadaje konkretne pytanie, wspomina o symetryzmie, oczekuje potwierdzenia swojej tezy albo kontry do niej. Czasem zresztą same tezy mają marginalne znaczenie, a mniejsze mają tylko ludzie, których one dotyczą — chodzi przede wszystkim o uporządkowanie rzeczywistości w miarę możliwości binarnie. Jako dzieciak byłem niesamowicie uwiedziony perspektywą takiej jasności. Nie miałem poglądów ani narzędzi, ale nie potrzebowałem ich. Obietnica jasności wydawała się wystarczająca, razem z całym pakietem niedorzeczności, o których na myśl dzisiaj zalewam się rumieńcem. W każdym razie na wielu poziomach ta idea o nieformowaniu opinii na każdy temat, o próbach słuchania kogoś drugiego, o prowadzeniu rozmowy z myślą o człowieku (lub dziele), a nie o tym, żeby koniecznie przekonać kogoś do swoich racji, rozrosła się we mnie przez tych kilka lat. Jej zupełnie nieoczekiwaną emanacją stała się powściągliwość wobec tego, co do czego świat oczekuje, aby powściągliwym nie być. Nie na przekór, nie bez wyjątków, w obrębie pewnej przewidywalnej ogólności.
Nie czytam. Dorosłość sprawia, że zaczynam mieć wyrzuty do siebie nastolatka i siebie studenta, że niewystarczająco się starał. Że miał tyle czasu, który zwyczajnie sprzeniewierzył. A teraźniejszy ja, splątany rozmaitościami, głupią pogonią za wszystkim i niczym, chciałby więcej, ale nie ma już czasu i siły. To niesprawiedliwe obarczać przeszłego siebie nowo nabytą perspektywą, zwłaszcza że teraźniejszy ja wcale nie jest mistrzem produktywności, ba!, potajemnie produktywnością gardzi. Na jakimś poziomie wewnątrz siebie chciałbym całymi dniami grabić liście, obserwować bujane wiatrem trawy, dotykać drewna i betonu. Ale obstawiłem się atrybutami, nasyciłem realizacją rozmaitych potrzeb, w dużej mierze zresztą pozornych, i cierpię na ustawiczne fomo, że coś z tego mogłoby mi przepaść. Dokładam więc bez opamiętania kolejne priorytety. Mam na półce osiemdziesiąt nieprzeczytanych książek, które bardzo, ale to bardzo chciałbym przeczytać, i na pewno zaraz jak tylko skończę tę, która zupełnie mi nie idzie, ale koniecznie muszę ją dokończyć, na pewno wtedy, sięgnę po tamtą, o której mi mówisz, że muszę. Też myślę, że muszę. Mam pięćset płyt, które każdego ranka i wieczora wołają mnie, żebym je włączył, dał im pożyć choć przez chwilę. Ale zwykle nie daję, bo gdzieś biegnę albo padam. Non stop coś mi gra w słuchawkach, głośnikach i coraz częściej zupełnie tego nie czuję. Nie przeżywam tej muzyki tak, jak powinna być przeżywana, jakbym ja chciał jej doznawać — całym sobą i bezwarunkowo. Niech nawet będzie taka sobie, nie przeszkadza mi to, sam sobie stoję na drodze. Pamiętacie jak kiedyś szło się do wypożyczalni wideo. Nieskończone możliwości brutalnie ograniczane do jednego tytułu. Teraz całą tę wypożyczalnię, nie jedną, mam o dwa kliknięcia od siebie. Nie muszę nawet wychodzić z domu. Czasem skroluję sobie te filmy, czytam opisy, oglądam fotosy, zaznaczam do obejrzenia. Chętnie obejrzę. Muszę. Nie oglądam.
Mam taką plejlistę z płytami do odsłuchu (niejedną zresztą) — takimi, które wyszperałem w lepszym czasie z nadzieją tlącą się w sercu szczerej zajawki. Zupełnie przypadkiem jako tło do tego tekstu wybrałem trzeci album grupy Scud Mountain Boys z 1996 roku. Adekwatnie, bo Spotify, niepytane, śpieszy mi donieść, że grupa w tym miesiącu miała 2991 słuchaczy. To druga fala tego samego nurtu nieśpiesznego rocka wymieszanego z alternatywnym country, której popularność przynosi na tej samej platformie zespołom typu Uncle Tupelo, The Jayhawks czy Son Volt mniej więcej sto razy więcej odbiorców miesięcznie. To zresztą całkiem smutna płyta. Taka do brodzenia w błocie w pochmurny dzień, bez ostentacyjnej lamentacji, z jakimś rodzajem zmęczenia i rozgoryczenia wypełniającego szczelnie przestrzeń pod czaszką. Cieszę się, że sam nie jestem rozgoryczony lub zmęczony. Inaczej jeszcze mogłoby zarezonować, prawda?