Opublikowano

Zaległości czytelnicze — Hałastra i trzy inne książki

Hałastra

Monika Helfer, „Hałastra”, wyd. Filtry, 2023


Czytelnik z potencjałem przybrał w zeszłym roku formę prawdziwie gargantuiczną, wynaturzoną i przykrą. Ilość, jakość i przede wszystkim styl mojego czytania pogrążyły się w kryzysie cyfrowej codzienności, na który miały być odtrutką. Gorzej nawet niż z czytaniem sprawa miała się z relacjonowaniem tego tutaj. Ta wolna, zupełnie pozbawiona (z zasady przynajmniej) kompleksów, terapeutyczna, można by nawet powiedzieć, forma zaczęła niepokojąco ciążyć i frasować, czasem długimi tygodniami. Być może więc czytelnik z potencjałem, aby móc swój potencjał po raz kolejny uwolnić, będzie musiał pożegnać się ze swoimi blogowymi przyległościami. Nowy rok rozpoczął się pod tym względem wcale nie mniej chaotycznie — zbyt wieloma rozpoczętymi tytułami, które jakoś nie chcą usytuować się w zastanej rzeczywistości, a przez to zamiast z nimi płynąć, trzeba by się z nimi mierzyć. Mimo wszystko koniec zeszłego roku przyniósł mi cztery relatywnie niedawno wydane tytuły — każdy na swój sposób ciekawy, choć nie dałoby się (i nie będę próbował) zanegować dzielących wszystkie i każdy z nich przepaści. Zaczynam od tego ostatnio wydanego (i przeczytanego), a przy tym najlepszego — aby utrzymał się na powierzchni i trafił do kolejnych czytelników z potencjałem.

Hałastra

Monika Helfer, „Hałastra”, wyd. Filtry, 2023


Moje najlepsze doświadczenie czytelnicze zeszłego roku przyszło wraz z ostatnią jego lekturą. Żałuję najbardziej, że nie zapisałem swoich myśli na gorąco, wtedy kiedy powinno się je zapisywać. Nie zanotowałem nawet słowa. Opowiadałem o tej książce dookoła, ale w mojej korespondencji nie przetrwało więc niż tytuł i obietnica opowieści. Zwlekałem zbyt długo trochę dlatego, że uznałem, że nie jestem w stanie zrobić tego choćby w jakimś jednym aspekcie bardziej wnikliwie niż tłumacz Arkadiusz Żychliński w posłowiu „Hałastry”. A jednak wiedziałem, że nie mogę tej książki przemilczeć. Za bardzo mnie dotknęła. Mimo tego nie potrafiłbym też odnieść się do prozy Hefner przy pomocy jakiejś osobistej analogii czy nawet anegdoty — myślałem — choć niewątpliwie ożyło we mnie podczas lektury coś, czego istnienia może nawet nie podejrzewałem. Obudziło się jakieś niezrealizowane pragnienie, by z podobną wrażliwością i swadą opowiedzieć historię swoich. Obudziło się i naraz zgasło, bo nawet jeśli równie kolorowe historie istniały gdzieś w mojej rodzinie, nawet jeśli udałoby mi się jakoś ożywić je w wyobraźni, zostały raz na zawsze pogrzebane w ziemi wraz z tymi, którzy byli ich świadkami. I tu przyszedł jakiś ból, ale nie taki, jakiego zdarzało mi się doświadczać wcześniej — jakiejś tęsknoty za utraconą pamięcią. Raczej pewien żal, że rzadko kiedy rozmawiało się u nas tak swobodnie, by tych kolorów móc dotknąć. Tych kolorów, czy podobnych im, które są właśnie źródłem animuszu historii Hefner — to nie jest w gruncie rzeczy żadna ważna opowieść, nie ma co jej przytaczać, metodycznie coś wyliczać, jakby chcieć referować lekturę szkolną na ocenę — ale są w niej żywe uczucia, szczerość i poetyka codzienności. Może też ta poetyka Hefner, jej prozatorskie uległości, których nie śmiałbym nazwać manieryzmami, potęgują ten mój żal. Bo oto rozglądam się dookoła siebie i myślę, że jeśli nawet nie będzie mi dane odpomnieć tego, co przepadło, to chciałbym chociaż tu i teraz zacząć żyć tak, aby ten koloryt odkrywać dookoła siebie i gdy za wiele lat przyjdzie mi ochota, sfabularyzować, choćby nieudolnie, dla własnego kaprysu, to, co choć pozornie umarło, we mnie nadal jeszcze żywe. To trudne. Łatwo dać się przygnieść codzienności. Trzeba jakiegoś marzenia większego niż późnojesienna czytanka. Teraz zostały mi już tylko wrażenia — wśród nich przekonanie, że wspaniała to rzecz, ta „Hałastra”.


Nikt nie odpisuje

Eun-jin Jang, „Nikt nie odpisuje”, wyd. Tajfuny, 2022


Byłem pełen nadziei, gdy rozpoczynałem lekturę. „Ukochane równanie profesora” wydane przed kilkoma laty nakładem Tajfunów wspominam jako jedną z najbardziej kunsztownych powieści pokrzepiających serce, z jakimi miałem do czynienia i wierzyłem, że ich koreański wybór, w ojczystym kraju obsypany nagrodami od góry do dołu, ujmie mnie tak samo. I faktycznie z początku poczułem się zaintrygowany, kanwa opowieści była nieco dziwaczna, ale to dla mnie żadne novum — trzydziestoletni bohater rzuca pracę i wraz z psem podróżuje po Korei, gdzie go nogi poniosą, nawiązując w podróży rozmaite relacje z napotkanymi osobami — często pozostawionymi gdzieś na marginesie społeczeństwa lub borykającymi się z poważnymi problemami. Nasz bohater zbiera ich adresy i każdego wieczoru pisze list do którejś z nich. Powieść rozpoczyna się w trzecim roku tej podróży i większość tych postaci poznajmy w formie retrospekcji.

Jak się okazuje, jest to jedynie punkt wyjścia do faktycznej fabuły, na którą składa się rozwinięcie z początku dość enigmatycznie szkicowanej sytuacji życiowej bohatera oraz spotkanie z niefrasobliwą nieznajomą. Niestety narracja chwieje się, gdy w grę zaczynają wchodzić interakcje między postaciami. Te relacjonowane znajomości bronią przez pełną skrótowość i brak zbyt często zbyt niezręcznych dialogów. Z jednej strony jestem w stanie dostrzec, dlaczego książka stała się w Korei bestselerem — otwarcie pisze o emocjach i uczuciach w społeczeństwie, które samo ma wiele do przepracowania. To niezaprzeczalna wartość tej pozycji, kierowanej bądź co bądź raczej do szerokiego odbiorcy niż do miłośników literatury pięknej.

To, co mnie jednak coraz bardziej odstręczało od dalszej lektury, to pewna niezborność, sztywność, nierzeczywistość przedstawionych tu relacji. Brak naturalnych niedopowiedzeń, nawet między osobami, które muszą mieć obopólną świadomość kontekstu wzajemnej relacji i trudna do przełknięcia dosłowność rażą zwłaszcza z listach, które bardziej niż do ich książkowych adresatów wydają się pisane pod czytelnika nierozeznanego w sytuacji. Tym samym fabuła i sam bohater jawią mi się jako coraz bardziej infantylne. Zwykle nie przeszkadzają mi treści z kategorii wholesome feel good (razowego pokrzepienia, jeśli pozwolicie), nie jestem sarkastycznym elitystą bez serca, ale niestety „Nikt nie odpisuje” wielokrotnie przekroczyło moje wewnętrzne maksymalne stężenie tejże razowości. Nie chcę psuć zakończenia, ale to jedna z tych książek, która domyka idealnie zamkniętego kręgu swojej własnej historii. Czytelnik, który ponad wszystko lubi być zaskakiwany i potrzebuje definitywnego zamknięcia narracji ze strony autora, być może uzna, że to świetna książka, o ile tylko będzie w stanie w tę opowieść uwierzyć.


Głęboki sen

Raymond Chandler, „Głęboki sen”, wyd. Karakter, 2022


Moje pierwsze spotkanie z serią Chandlera o przygodach kultowego łapsa nazwiskiem Marlowe szczęśliwie zadało kłam trzem problemom, które potencjalnie mogłyby mnie od tej lektury odstręczyć. Po pierwsze, szata graficzna serii z powodzeniem stroni od sztampy cechującą zbyt często okładki powieści kryminalnych (gdyby jeszcze tylko dostępne było wydanie w twardej oprawie, choć może byłaby to zbytnia ekstrawagancja dla tego typu powieści). Dalej, Chandler, opisywany, być może słusznie, przez wydawcę jako najwybitniejszego pisarza kryminału noir, unika tu gry z czytelnikiem w kotka i myszkę. Nie przeciąga wątków, które mogą rozstrzygnąć się już teraz do granicy wytrzymałości, nie stara się za wszelką cenę mylić tropów, rzeczy dzieją się naturalnie i odkrywają w swoim tempie — jestem mu niezwykle wdzięczny za to miarowo rozpisane tempo, trzymające w ryzach nie tylko akcję tej historii, ale i moją uwagę.

Wreszcie, tłumaczenie Bartosza Czartoryskiego jest znakomite. Z powieściami amerykańskimi jest zbyt często taki problem, że ich polskie tłumaczenia bywają robione na kolanie przez byle kogo, przez co cały kunszt oryginalnej narracji szlag trafia i z powieści na poziomie robi się podrzędne czytadło. Nie tym razem, Czartoryski dba, żeby język był jednocześnie sprawny komunikacyjnie dla dzisiejszego odbiorcy, ale też aby nie zatracił swojego archaicznego powabu, absolutnie niezbędnego dla estetyki noir, jeśli chce się ją w pełni oddać na papierze. Sam Chandler, ma się rozumieć, umie pisać — jest precyzyjny, wręcz szorstki w swoich opisach, ale przy tym zwykle czarujący i dowcipny. Interpretacja Czartoryskiego doskonale to oddaje. Swoją drogą, oglądałem tenże „Głęboki sen” w klasycznej hollywoodzkiej adaptacji sto lat temu i dość szczęśliwie zlała mi się w głowie w jakąś niedającą się rozróżnić masę z setką podobnych obrazów z Bogartem w roli głównej — słowem, miałem z tej lektury radochę. Myślę też, że nie ma co opisywać fabuły — ona tutaj jest wbrew pozorom drugorzędna — jest intryga do rozwiązania i prywatny detektyw z problemem alkoholowym, który może jej podołać. To wespół z zapewnieniem, że autor nie zamierza czytelnika oszukiwać, a tłumacz zrobił dobrą robotę, powinno wystarczyć każdemu, kto potencjalnie zainteresowany jest lekturą.


Schronisko, które przestało istnieć

Sławek Gortych, „Schronisko, które przestało istnieć”, wyd. Dolnośląskie, 2022


Byłem absolutnie zafascynowany początkiem tej historii. Pomyślałem, że to na pewno będzie dobra książka. Gortych rzeczowo, ale z wyobraźnią zarysował kanwę tej intrygi, trochę bazującej na faktach, trochę wymyślonej, ale w tamtej chwili bardzo rzeczywistej i namacalnej. Niestety przejście do współczesności, czy raczej historii najnowszej, bo właściwa akcja powieści osadzona została przed kilkunastoma laty, stopniowo zaczęło odsłaniać kolejne braki — o ile faktycznie Gortych zrobił znakomity risercz na temat Karkonoszy i nawet całkiem zgrabnie wykoncypował stojącą w centrum powieści intrygę kryminalną, o tyle bohaterowie (i relacje pomiędzy nimi) pozostali papierowi do samego końca, a rozwinięcia narracyjne pozostawiały logicznie sporo do życzenia. Poza tym Gortych co rusz odpływał to w stronę referatu na temat historii gór, to w stronę romansidła dla nastolatek. Jego język był często niezręczny, zwłaszcza dialogi między parą głównych bohaterów dawały mi solidnie w kość — tak, że aż zgrzytałem zębami. Rozgrzeszenia nie przyniosło autorowi zakończenie — choć przyznaję, sam poczułem jakąś ulgę. Była w tym wszystkim niewątpliwa ambicja, w jakiejś części pewnie nawet zrealizowana, ale przykryła ją całkiem dojmująca warsztatowa amatorszczyzna.