Arearea Paula Gaugina, 1982
Kiedy wycisnąłem do sucha drugie opakowanie kremu z wysokim filtrem, mimo podejmowanych wysiłków — ze spaloną twarzą, kończynami i przypadkowym wzorem na ramionach wysmażonym bez miłosierdzia przez słońce, postanowiłem jak zupełny gringo (którym oczywiście byłem) chować się pod parasolem. Kompaktowo się składającym i mającym słońce w nazwie, ale dzięki ciężkim, ciemnym barwom dla spoglądających na mnie ukradkiem lokalsów wciąż mimowolnie literującym słowo „de-sz-cz”. A pojechałem tam do pracy, czy też raczej wysłano mnie — słońce miało być dodatkiem, a sam całe dnie od rana do wieczora miałem być zamknięty w pomieszczeniach pogrążonych w monotonii szumu klimatyzatorów. Tak też zresztą oczywiście było, a przynajmniej od poniedziałku do piątku. To te wyłączone z bezpiecznej rutyny ledwie cztery weekendowe dni i kilka rozrzuconych w czasie porannych spacerów rozłożyły na łopatki całe moje wcześniejsze przygotowanie w kwestii słońca.
Fauna i flora Tahiti — palmy, ludzie i ptaki
Miało zresztą padać. Miejscowe prognozy przed wylotem nie napawały optymizmem. W listopadzie rozkręca się tam pora deszczowa, czas zmasowanych ulew i upałów. Gdy wylądowaliśmy w środku nocy na lotnisku w Papeete, stolicy Polinezji Francuskiej, po niemal dobie spędzonej w samolocie ze starego kontynentu, parne powietrze miało zapach powoli wysychającego tropikalnego deszczu. Ale mimo zapowiedzi, aż do opuszczenia wyspy kilkanaście dni później ani razu nie zmokliśmy. Kolejnego dnia przed piątą rano powitało nas bezchmurne niebo, a wkrótce, znacznie wcześniej niż można by się spodziewać, jeszcze przed siódmą zaczęło niepodzielnie królować, przed południem nie biorąc już gringów za jeńców, nawet jeśli wydawałoby się (gringom), że chroni ich zasłona chmur. Jeśli dzień nie jest naprawdę pochmurny, to jedynie pozorne ukojenie. Niebo zwodzi zresztą przybyszów na wiele sposobów. Dynamika chmur układających się w ekspresyjne kształty błyskawicznie ewoluujących w coraz to nowe podniebne impresje to coś, co od razu przykuwa oko na nagraniach i zdjęciach z podróży. Gdy słońce zachodzi, a na niebie pojawia się nowy księżyc, okazuje się, że jego sierp układa się zupełnie inaczej niż na naszym niebie — oba jego kąciki skierowane są ku górze, dzięki czemu można odnieść wrażenie, że wieczorne niebo się do nas uśmiecha. Żeby odwzajemnić uśmiech musimy się jednak pośpieszyć, bo jeszcze przed dziesiątą srebrzysty przyjaciel chowa się poniżej linii budynków Papeete.
Nie udało mi się sfotografować księżyca na Tahiti, ale tak mniej więcej go zapamiętałem — to rekonstrukcja na bazie fotografii znalezionej w sieci
Gdy wyjeżdżałem z Tahiti mieszkańcy szczycili się, że udało im się opanować liczbę zakażeń koronawirusem — kilka aktywnych przypadków w lokalnym szpitalu i zero nowych zgonów w przeciągu minionego miesiąca, mówili mi. Ale sytuacja na przełomie lipca i sierpnia wyglądała zgoła inaczej — przewyższająca możliwości systemu medycznego wyspiarskiego kraju rosnąca fala zachorowań skłoniła rządzących do wprowadzenia restrykcyjnego lockdownu z godziną policyjną wieczorami i w weekendy. Tę okazję wykorzystano także do zaostrzenia warunków sprzedaży alkoholu — w weekendy i święta wyłącznie do południa, dodatkowo z wyłączeniem całodobowo czynnych stacji benzynowych (którym alkoholu sprzedawać nie wolno) oraz restauracji i barów (które mogą to robić w ramach ograniczeń wynikających z trwającego wciąż miękkiego lockdownu).
Gdy pierwszego dnia pobytu udaliśmy się do sklepu, przywitała nas taka tabliczka
Ze względu na aktywność słońca na skupionych w pięciu archipelagach wyspach Polinezji Francuskiej życie codzienne rozpoczyna i kończy się wcześniej niż w Europie. Sklepy otwierają się jeszcze przed szóstą, a zamykają niekiedy o szesnastej. O osiemnastej jest już ciemno. Wtedy, jeśli trzeba zrobić zakupy, można jeszcze rzutem na taśmę pojechać do Carrefoura za miasto, który zamknie się o dwudziestej. Niezmotoryzowani, pracoholicy i gapowicze muszą ratować się zakupami na stacji benzynowej, która co prawda rano oferuje klientom wybór pieczywa szeroki jak z paryskiej boulangerie, ale wieczorem jesteśmy tam skazani na pakowany chleb tostowy. I piwo bezalkoholowe.
Ekspresyjne fale i chmury przed zachodem słońca
Sprowadzany z Francji Heineken Zero w małych puszkach i niealkoholowy Desperados, cukrowy ulep w płynie, mający udawać jednocześnie i piwo, i tequilę. Do tego świeży ananas, papaja lub mango. To smak wieczoru po długim dniu spędzonym w pracy, kiedy brakowało czasu i siły, by wybrać się do knajpy na kolację. Owoce można było dostać łatwo i tanio, alkohol — trudno i drogo.
Zachód słońca w pełni — w tle sentymentalna muzyka z dramatyczną nutą
Na bazarze w centrum miasta codziennie od wczesnego rana owoce z lokalnych upraw układały na przykrytych ceratami stolikach dziesiątki sprzedawców. Obok wystawiano świeże kwiaty — także w formie naszyjników i kapeluszy — dalej plecionki, biżuterię, pamiątki i monoi — skarb z samego serca wyspy. Cudowny oleisty specyfik pozyskiwany na miejscu z oleju kokosowego i perfumowany kwiatami tiare, symbol wysp, eksportowany za odpowiednią cenę na cały świat, zgodnie z opowieściami handlarzy mający zbawienny wpływ na skórę i włosy. Na targu można zaopatrzyć się w półtoralitrową butlę monoi, oryginalnie chyba po coca coli, w supermarkecie lub drogerii gustownie opakowane i oklejone kolorową etykietą buteleczki rzadko przekraczały 200 mililitrów. Monoi dodaje się do mydeł, szamponów, kremów, soli do kąpieli, ale najbardziej naturalne i popularne jest to przyśpieszające opalanie. Ale to nie dla pana — słyszę co rusz od zatroskanych o moją białą jak papier skórę — może najwyżej na włosy, jeśli pan chce — dodają dobrotliwie.
Zielone banany i żółte ananasy
Odpowiednik słowa „gringo” nie istnieje w języku francuskim, podobnie jak nie mamy go w polskim. To ktoś z zewnątrz, outsider, turysta, ale niezupełnie — opowiada nam zdziwiona trochę niedostatkami naszych lokalnych słowników Kat, inżynierka, po którą wraz z mężem posłano na potrzeby naszego służbowego projektu do słonecznej Kalifornii. Osiem godzin samolotem to w zasadzie najbliżej jak się da, bo tutaj pośrodku niczego wszędzie jest daleko. Wspólnymi siłami modernizujemy stację radiową, a właściwie dwie, zlokalizowane po dwóch stronach korytarza w budynku firmy położonym w portowej dzielnicy Papeete. Można tam wejść jedną z dwóch klatek schodowych, jedną tylko dla wtajemniczonych, po obu stronach salonu motocyklowego zamykanego na noc zsuwaną roletą z gustownym graffiti przedstawiającym lśniący motor. Stacje na wyspie nie są anonimowe, ale już budynek, w którym się znajdują, choć to rzut beretem, kwadrans na nogach od ścisłego centrum miasta, zdecydowanie tak.
Dzieło lokalnego prymitywisty
Miasto nie jest duże — Wikipedia podaje, że to około 30 tysięcy mieszkańców i takie też wrażenie sprawia. Pomimo tego, że komunikacja publiczna w zasadzie tu nie istnieje, a samochód, motor, skuter jest dla każdego z tubylców niezbędnym minimum, po kilku dniach porannych i wieczornych spacerów wydaje się miejscem, w którym wszędzie można bez trudu dostać się na piechotę. Wrażenie, które robi Papeete jest trudne do opisania, bo choć zewsząd otoczone jest zjawiskową przyrodą tak doskonale znaną ze zdjęć tropikalnych wysp w katalogach biur podróży, to miasto, które niewiele sobie z tego bogactwa robi. Miejsce życia mieszkańców, chaotyczne, industrialne, funkcjonalnie zalane betonem, wypełnione rykiem silników i zapachem spalin, pozbawione chodników, zieleń miejską akceptujące w wyznaczonych miejscach — reprezentatywnym parku, nielicznych ogrodach i jako część nieuniknionego krajobrazu — na zboczach spoglądających na wszystkie ludzkie przybytki majestatycznych gór wulkanicznych położonych w centrum wyspy.
Dom przy plaży i drzewo
O życiu w głębi wyspy słyszę jedynie historie — o drogach, na które wstęp mają jedynie samochody z napędem na cztery koła i odbywających się na zboczach gór nielegalnych imprezach, podczas których testowane są granice głośności dziesiątek samochodowych soundsystemów. Wierzę w nie, bo mieszkańcy uwielbiają hałas. W wylewających się na chodniki ulic barach i pubach gra się zawsze tak głośno, aby dwie siedzące obok siebie osoby w ramach rozmowy musiały do siebie krzyczeć. Wieczorami na ulicach nie brakuje grup młodzieńców z okazałymi boomboksami dudniącymi zwykle w rytm lokalnych coverów zagranicznych przebojów, względnie francuskojęzycznego hip-hopu — oczywiście tak, by słyszała je cała dzielnica. Swoją cegiełkę do dźwiękowego krajobrazu wyspy dokładają też wszechobecne tutaj kury i koguty. Niezależnie od pory dnia i nocy w centrum miasta można usłyszeć donośny piew. Kury chętnie wybierają się też na przechadzki, spacerując spokojnie wzdłuż drogi. Śmiejemy się, że kura to narodowe zwierzę Polinezji. W rzeczywistości to miano nosi żółw wodny, którego ostatecznie także udaje nam się spotkać, ale kontakt z nim jest zdecydowanie mniej bezpośredni.
Sportowcy wodni w drodze na trening
Hałas ruchu ulicznego jest nieodłączną częścią życia na Tahiti, niezależnie od tego, dokąd pojedziemy. Główną część wyspy okrąża tamtejszy odpowiednik drogi krajowej (zupełnie tak samo lub bardziej dziurawy jak w Polsce), wzdłuż której położona jest większość osad ludzkich. Zresztą gdyby nie palmy i sąsiedztwo lazurowego Pacyfiku, można by w zupełności przyrównać je do wiosek i miasteczek ciągnących się wzdłuż naszych krajówek. Tahitańczycy mają nawet swoje słupki drogowe zwane tam point kilométrique odmierzające odległość od lokalnej katedry Notre Dame położonej w centrum Papeete. Służą one zresztą nie tylko ocenie położenia na drodze przez kierowców — mieszkańcy chętnie opisują przy ich użyciu np. położenie plaż przy drodze. Wzdłuż tahitańskiej krajówki zamiast grzybów i jagód, mieszkańcy rozkładają straganiki z wyłowionymi rybami i zebranymi owocami — świeżym tuńczykiem, maleńkimi bananami, jakich nie eksportuje się do Europy, czy jasnopomarańczowymi rozkosznie soczystymi ananasami. Jedyne miejsce na wyspie, do którego hałas samochodów i motocykli nie dociera, jest tam, gdzie nie ma już drogi. Na presqu’île.
Góry na presqu’île
Oficjalne nazwy to Tahiti Iti (małe Tahiti) albo Tai’arapū, ale francuskojęzyczni mieszkańcy zwykle mówią o drugiej części wyspy po prostu presqu’île (czyli półwysep), i to nawet gdy przechodzą na angielski. Zachodnia część presqu’île ze słynnym surferskim punktem Teahupo’o jest najbliżej tego, czym szczują turystów biura podróży, reklamując Polinezję. To wszystko, co pokazują, to oczywiście prawda, z zastrzeżeniem, że chodzi o inne, mniejsze wyspy, jak chociażby Bora Bora oddalone od Tahiti o około 250 kilometrów, co pokonać można samolotem w około trzy kwadranse. Samo Tahiti, choć niewątpliwie niepozbawione uroku, w dużej mierze nie przystaje do wakacyjnych fantazji na pacyficznej wysepce. Najbliżej ich spełnienia jest właśnie presqu’île, gdzie w oddaleniu od miejskiego gwaru roi się od pensjonatów i domków wypoczynkowych, do których można dotrzeć rowerem lub na piechotę, a to wszystko w zapierającym dech piersiach sąsiedztwie z jednej strony wysokich gór zieleniących się bujnie aż po same czubki, z drugiej porywczego w tej części wyspy oceanu niestwarzającego być może warunków do przybrzeżnego snorkelingu, ale stanowiącego surferski raj i niewątpliwie dodającego miejscu charakteru.
Rajskie wybrzeże przy Teahupo’o
Drugą względnie dostępną z Papeete lokacją urzeczywistniającą urlopowy ideał jest siostrzana wyspa Moorea-Maiao najeżona wręcz ofertami noclegowo-wypoczynkowymi, na którą dostać się można w ciągu niespełna godziny jednym z kursujących kilka razy dziennie promów. Choćby Temae, jedna z tamtejszych publicznych plaż, oferuje namiastkę pacyficznego wypoczynku, ale nawet tam podczas naszego krótkiego pobytu dociera głośny pomruk zewnętrznego świata. W sobotnie przedpołudnie mieszkańcy zbierają się tam tłumnie, by wspólnie zaprotestować przeciwko planom sprzedaży plaży pobliskiemu Sofitelu. Bo jeśli nie jest się gościem hotelu, realizacja pacyficznej fantazji okazuje się pewnym wyzwaniem. Przy odrobinie wysiłku i zasięgnięciu dobrych rad tubylców można jednak spróbować własnym sumptem np. popływać z rekinami i płaszczkami, wypożyczając kajak na Plage des tipaniers. Nie kajak jednak, a paddleboard jest na wyspach szczególnie popularny. Trudno odwiedzić tam jakąkolwiek plażę i nie zobaczyć w zasięgu wzroku kogoś wiosłującego na stojąco na dmuchanej desce.
Lazurowy Pacyfik na plaży Temae i włości pobliskiego Sofitelu
Ia orana! — nagle słyszę przyjazny głos zupełnie obcego człowieka siedzącego na progu domu, obok którego właśnie przechodzę. Ia orana — odpowiadam zdziwiony. Będę miał jeszcze dziesiątki okazji, żeby się do tego przyzwyczaić, ale i tak gdzieś wewnątrz nie przestanę się dziwić. Przede wszystkim tym, że na ulicy ktoś obcy może tak po prostu zauważyć moją obecność. Coś, co w europejskim mieście wydałoby mi się zupełnie podejrzane, tam jest przyjętą normą społeczną. Jeśli tylko mówi się po francusku, można zresztą od kurtuazyjnego „ia orana” płynnie przejść w small talk o lokalnych zwyczajach i sytuacji życiowej tubylców. Poruszając się po mieście, nie sposób nie zauważyć, że wielu Tahitańczyków żyje w ubóstwie. Ich sposoby zarobkowania są ograniczone, a życie na wyspie pośrodku Pacyfiku kosztuje więcej niż w metropoliach Europy kontynentalnej. Zdecydowana większość produktów, które można nabyć w sklepach to import z Francji, Stanów Zjednoczonych lub Chin. Wybór towarów z Państwa Środka jest szczególnie duży także dlatego, że na wyspie mieszka liczna emigracja chińska, efekt dawnych migracji zarobkowych rozpoczętych jeszcze w połowie XIX wieku, a trwających przez kolejne stulecie. Nie wiem tego, gdy głupio pytam pracującej dla stacji księgowej o chińskich rysach twarzy, ale mówiącej idealnym francuskim, skąd pochodzi. Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że jej rodzina jest na wyspie tak długo, że ona sama nie ma pojęcia, z której części Chin przybyli na Tahiti jej przodkowie.
Protest mieszkańców przeciwko przejęciu plaży publicznej przez hotel
O tym, że większość pierwszych naturalizowanych imigrantów z Chin pochodziła z Kantonu, dowiaduję się już później od Caroline, szefowej newsroomu. Śmiejemy się, że w mieście nie ma restauracji, która nie serwowałaby ryżu po kantońsku i całej palety rozmaitych potraw chińskiej kuchni. Przez lata jej charakter uległ jednak przeobrażeniom do tego stopnia, że choć przepisy wydają się podobne, smaki zatraciły swoją wyrazistość. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na danie chińskie czy francuskie, z dużym prawdopodobieństwem dominującym wrażeniem będzie tutaj słodycz. Chińską obecność widać też w mieście. Mimo braku jednoznacznego Chinatown co rusz, spacerując po Papeete, natykamy się na chińskie szyldy. Ale tahitańskich wyróżników architektonicznych jest więcej.
Palma-nadajnik
Od samego początku w oczy rzucają się tiki — kamienne posągi związane z polinezyjskim kultem przodków. Widzimy je na ulicznych pasach zieleni, w parkach, strzegą wejścia do marae, dawnych miejsc ceremoniałów. W drugiej kolejności zauważamy kościoły — wielobarwne, niewielkie, katolickie lub protestanckie, przywodzące na myśl prowincjonalne świątynie z Ameryki czasów wielkiego kryzysu. Siatka wyspy jest nimi gęsto obsiana. Tahitańczycy, których chrześcijańscy misjonarze w XIX wieku przymusowo nawracali na swoją wiarę, w przeciwieństwie do laicyzującej się Europy wciąż przywiązani są do naszych obrzędów. Estetyzującą osobliwością na chaotycznie zabudowanej wyspie są z kolei nadajniki radiowe w formie ogromnych drzew palmowych. Stawia się je głównie poza miastem jako ukłon w stronę naturalnego krajobrazu. Konwencjonalnych atrakcji turystycznych nie ma tu zbyt wiele — trzy wodospady, ogród wodny ze szlakiem wspinaczkowym, muzeum Tahiti, trou du souffleur — ekspresyjnie oddychająca parą wodną powulkaniczna szczelina tradycyjnie rozumiana jako puls wyspy.
Szałowo różowy kościół w Papeete
Rytm Tahiti to jednak coś immanentnego przede wszystkim jego mieszkańcom. Naturalna miłość do muzyki objawia się tu nie tylko dzięki mocarnym boomboksom i systemom stereo. Przechadzając się ulicą, można natknąć się na grupę muzykującą w tradycji polinezyjskiej. Coś w rodzaju countrującego steel bandu z wokalami wyśpiewywanymi emfatycznym unisonem. Podobne piosenki pobrzmiewają tu w radiu, można usłyszeć je w knajpach, to żaden kulturowy skansen, ale żywa część wyspiarskiego dziedzictwa.
Posążek tiki przy wejściu do Marae Arahurahu
Przed odlotem po dwóch tygodniach wyłącznie wrażeniowego obcowania z tą muzyką proszę Gibbi, wiecznie uśmiechniętą od ucha do ucha Tahitankę odpowiadającą za brzmienie lokalnej stacji Tiare FM, o kilka rekomendacji. To w dużej mierze dzięki jej selekcji kilka tygodni walki z jetlagiem i prokrastynacją później udaje mi się zamknąć w godzinnej plejliście brzmienie tego samego Tahiti, przed którego bezlitosnym słońcem musiałem wreszcie schronić się w dalekiej Polsce, gdzie ukojenie dla spalonej skóry poza cieniem przyniósł mi wreszcie swojski deszcz ze śniegiem. Ia orana i à bientôt!