Opublikowano

Śmierć pięknych saren

Śmierć pięknych saren

Ota Pavel, „Śmierć pięknych saren”, wyd. Stara Szkoła, 2021


Moje pierwsze spotkanie z Otą Pavlem rozpoczęło się od zbiegu okoliczności, który impulsywnie przeszedł w fascynację. Przez trzydzieści lat nie było mi dane o Pavlu usłyszeć, a pewnego razu w ciągu kilku ledwie dni trafiałem na rekomendacje jego twórczości aż trzykrotnie. Może też po prostu po pierwszej wzmiance z większą uwagą potraktowałem kolejne i żadne z tego okoliczności? W każdym razie chwilę później książkę miałem nie tylko otwartą na biurku, ale już zupełnie napoczętą, z nadzieją na rychłe połknięcie. A to wyczyn który czytelnikowi, takiemu jak ja — z jakimś tam czytelniczym potencjałem ale co rusz napotykającym na problemy z urzeczywistnieniem się — nie zdarza się zbyt często. To święte chwile.

Zaczęło się zresztą i u Pavla niezwykle dynamicznie od pełnych humoru i animuszu opowieści o przedsiębiorczym ojcu i niedowierzającej mu matce w międzywojennych Czechach, kiedy nic nie wydawało się niemożliwe. Wszystko to opisywane z perspektywy małego chłopca z rozbrajającą czytelnika dziecięcą szczerością, z ziarnkiem naiwności, które z miejsca, może z braku lepszego odniesienia, przywiodły mi na myśl przygody „Mikołajka” Goscinnego (po którego oczywiście sięgnąłem znów we wszelkich postaciach zaraz po lekturze Pavla), a także co bardziej fantastyczne pasaże „Tanga śmierci” Wynnyczuka, które okazało się tropem dużo bardziej trafionym. Saga rodzinna Pavla stopniowo bowiem odchodzi od sielskiej atmosfery międzywojnia, by czytelnikowi unaocznić zmagania żydowskiej rodziny w czasie hitlerowskiej okupacji, a tym samym koniec pewnej epoki — brutalną kradzież dzieciństwa, młodości, niewinności, wiary w życie i samego życia.

Pavel nie jest w tym wszystkim pompatyczny, ani nie szafuje makabreskami, pisze z serca, z poczuciem humoru, zachowując do pewnego stopnia tę dziecięcą perspektywę, którą powinien był przecież utracić. Miesza ludowe mądrości, lekkie anegdotki i historie zupełnie poważne, czasem obudowując to wszystko monumentalną narracją jakiejś legendarnej draki. Nie jest w tym wszystkim śmieszny, choć bywa zabawny. Ma znakomity, jak najbardziej literacki styl z pogranicza gawędziarza i poety, który, co kluczowe, jest w tym wszystkim bardzo ludzki. Jego emocje, jakiekolwiek by były, z łatwością wypełniają czytelnika. To wielki dar. Ze „Śmiercią pięknych saren” poszło mi tym samym fantastycznie.

Poślizgnąłem się dopiero na rybach, bo drugą część książki wypełniają opowiadania ze zbioru „Jak spotkałem się z rybami”, którego charakter jest zgoła podobny, też autobiograficzny, też chronologiczny, ale bardzo wędkarsko-centryczny. Poczułem się dotknięty tą nagłą zmianą, nie tylko tematyczną, ale i formalną, bo zwłaszcza początkowe opowieści to lapidarne anegdotki pozostawiające dużo do życzenia w gestii zmierzającej dokądkolwiek narracji, a czasem narracji w ogóle. Trochę tak jakby pomiędzy mną a Otą Pavlem ktoś nagle wykopał głęboki staw, przez który miałem się wpław przeprawić, a pływam niezbyt dobrze, żeby nie powiedzieć — wcale, zwłaszcza w akwenach krajowych: naturalnie mętnych i bezkompromisowo chłodnych. Minęło kilka miesięcy nim się odważyłem do tych ryb wrócić i skubałem je po troszku, co jakiś czas wypluwając jakąś ość. Ostatecznie dłuższe z opowiadań całkiem mnie ukontentowały, rozmarzyłem nawet przez chwilę się nad światem, który pewnie gdzieś tam wciąż istnieje, a dla mnie pozostaje niedostępny, gdzie można obcować sam na sam z naturą, a telefon wyłączyć, bo i tak nie ma zasięgu — i to nawet pomimo tych ryb.

Śmierć pięknych saren