David Albahari, „Mamidło”, wyd. W.A.B., 2008
Na „Mamidło” serbskiego pisarza Davida Albahariego trafiłem przypadkiem na księgarnianej wyprzedaży. Pamiętając gęstego, błyskotliwego, paranoicznego „Ludwika”, wyniosłem tę książkę ze sklepu jak trofeum i w naturalnej konsekwencji niezwłocznie zabrałem się za lekturę, skuszony jej niewielką objętością. Mylnie. Albahariego nie czyta się lekko za sprawą specyficznej formy nieprzerwanego od pierwszej do ostatniej strony strumienia świadomości przetykającego retrospektywy bezczasowej, fragmentarycznej akcji rozlicznymi komentarzami i dociekaniami narratora. Narratora, którego ze względu na zbieżności biograficzne należy potraktować jako alter ego samego Albahariego — oto bohater, pochowawszy obojga rodziców, w trakcie trwającej w pierwszej połowie lat 90. wojny w Bośni, emigruje do Kanady. Tam po raz pierwszy mierzy się z taśmami nagranymi z własną matką wkrótce po śmierci ojca. W efekcie wywołanej wówczas pustki, jak ma się okazać po latach — bezskutecznie, próbuje w ten sposób uwiecznić sylwetkę matki, poznać ją lepiej, dotrzeć do sedna jej życia, na zapas wypełnić nieuchronny brak, gdy ona także odejdzie. Swoje refleksje po odsłuchu taśm konfrontuje zaś z myśleniem tubylców kraju jego emigracji — ich emanacją jest postać Donalda, jego jedynego przyjaciela na obczyźnie, z zawodu pisarza. Często analizując kolejne wypowiedzi i zdarzenia z życia matki, naznaczonej dotkliwie wojną (jej pierwszy mąż, podobnie jak i ona pochodzenia żydowskiego, zginął w obozie, a dwójka ich dzieci — w wypadku u schyłku wojny), Albahari zderza ludowe myślenie zawarte w cytowanych za nią licznie porzekadłach z własną filozofią oraz amerykańskim utylitaryzmem — domeną Donalda. Narrator czuje wewnętrzny imperatyw, aby spisać historię życia matki, ale zbyt jest neurotyczny i niepewny siebie. Osią opowieści jest nie tyle wspomnienie posągowej, przekonanej o swojej słuszności matki, ale ciągłe porównania bohatera z jej życiowym paradygmatem oraz paradygmatem Donalda, który także ma zawsze odpowiedź na każde pytanie, i tym samym odpowiada mimowolnie zajmuje w życiu bohatera miejsce utraconej matki. Introspektywny charakter powieści z pewnością wynagradza skłonność pisarza do powtarzania myśli i kręcenia się wkoło poruszanych wątków. Trudna do przyjęcia jest konwencja fałszywej pisarskiej skromności, która okala najbardziej zewnętrzną część opowieści — narrator zbyt często kryguje się, że nie potrafi pisać, narzeka, że nie jest pisarzem (co z początku jest miłym paradoksem, ale z czasem staje się udręką). Inaczej niż w „Ludwiku”, gdzie podobny schemat powieści, pierwszoosobowa zataczająca koła fabularne narracja, stanowiła doskonałe dopełnienie treści — portretu człowieka ogarniętego obsesją — tutaj forma raczej doskwiera, rozmywając to, co istotne, tym, co niepotrzebne i trzeciorzędne — to zresztą zabieg o tyle świadomy, że postać Donalda od początku zajmuje właśnie takie stanowisko względem kształtu ewentualnej powieści o matce. To wartościowa lektura, ale raczej pomimo formalnej i stylistycznej kreacji pisarza, niż ze względu na nią.