James Baldwin, „Zapiski syna tego kraju”, wyd. Karakter, 2019
James Baldwin, choć spisywał myśli zawarte w książce „Zapiski syna tego kraju” siedemdziesiąt lat temu (w co trudno zresztą uwierzyć), w wielu kwestiach pozostaje boleśnie aktualny. Jak sam pisze w przedmowie do wydania z 1984 roku, Francuzi mawiają, że im więcej się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo. Trudno nie odczuć ciężaru tych słów, gdy mieszka się w Polsce w 2021 roku.
Moje pierwsze obszerniejsze spotkanie z Baldwinem nastąpiło przed kilkoma laty poprzez zrealizowany na kanwie jego niepublikowanych dzienników esej dokumentalny „I Am Not Your Negro”, gdzie przemawiał z ekranu głosem Samuela L. Jacksona (ale też swoim własnym w licznych archiwaliach). Wydał mi się wówczas postacią niezwykle czarującą i merytoryczną zarazem — potrafił rzeczowo i z humorem mówić o sprawach trudnych i ważnych związanych najoględniej rzecz biorąc ze wciąż jeszcze niekompletną emancypacją Afroamerykanów. „Zapiski syna tego kraju” ze względu na ich osobistą naturę są doskonałym dopełnieniem tamtego filmowego doświadczenia i vice versa. Słowo „Negro”, które pojawia się w tytule filmu ma swój polski odpowiednik także w książce. „Murzynowi” tłumacz poświęcił trzy-stronicową notę, bo sam Baldwin używa go w oryginalnych esejach wielokrotnie i bynajmniej nie z rezerwą, co należy jednak jednoznacznie zrzucić na karb ówczesnych realiów. „Murzyn” doczekał się wielu często wykluczających się analiz lingwistyczno-socjologicznych, także w Polsce, a wywoływane przez nie dyskusje są najlepszym potwierdzeniem, że Polacy potrzebują lektury Baldwina nie mniej (a przynajmniej niewiele mniej) niż Amerykanie.
W wieńczącej książkę nocie autor enigmatycznie dziękuje rozmaitym czasopismom za wyrażenie zgody na przedruk opublikowanych na ich łamach między 1948 a 1955 rokiem esejów, które później złożyły się na program książki. I tak należałoby ją w zasadzie czytać, zwłaszcza że zarówno kontekst kolejnych tekstów, jak i sposób w jaki zostały napisane są różnorakie i tą różnorakością mogą czytelnika wyprowadzić nieco z równowagi, a nawet spłoszyć. A kontekst jest w tym wypadku bardzo ważny, bo Baldwin niejednokrotnie odwołuje się do konkretnych dat, nazw, tytułów, nazwisk, z intencją co prawda wyjścia poza, jakbyśmy to określili dzisiaj, swoją bańkę (a w wydaniu Karakteru także z pomocą przypisów polskiego tłumacza), ale nie sposób czasem nie odczuć w Polsce w 2021 roku, że jest się synem innego zgoła kraju — jak się jednak potwierdzi nie raz, i nie dwa podczas tej lektury zupełnie jednak takiego samego, wyłączając pewne różnice kulturowo-historyczne.
Baldwin wychodzi w tym zbiorze esejów z dwóch stanowisk — komentatora zarówno białej, jak i czarnej rzeczywistości dookoła niego oraz mimowolnego uczestnika obu. Opisuje swoją historię, czasem linearnie i w szczegółach, czasem między wierszami innych wydarzeń, które też poniekąd ją współtworzą. Parafrazuje przy tym Joyce’a, pisząc że „ludzie są uwięzieni w historii, a historia jest uwięziona w nich”. Jego przemyślenia na temat stosunków czarnych z białymi są jednak zawiłe i pełne niejednoznaczności. Analizuje szanse czarnoskórych na ucieczkę z Harlemu, jeśli okoliczności pozwolą im na poddanie się schematowi narzuconemu przez białych, zanim ich ambicji nie wypaczy środowiskowa bezradność. Opisuje codzienny rasizm w południowych stanach i systemowy rasizm z całej Ameryce. Gorzko podsumowuje bilans szkód, jakie wykluczenie czarnych w zdominowanym przez białych pod każdym względem społeczeństwie czyni w tych pierwszych już w okresie dzieciństwa i dorastania. Snuje teorie, że przyczyną trudnych wzajemnych stosunków Afroamerykanów i Żydów jest właśnie dyskryminacja obu tych grup. Wreszcie porównuje perspektywę Afroamerykanina z doświadczeniem europejskim, gdzie na czarnego patrzy się inaczej, choć też przez pryzmat jego koloru skóry.
Wszystkie jego opowieści łączy konstatacja, że ta bezsilność, ten strach muszą prowadzić do jakiejś wściekłości, czy wręcz do nienawiści, ale nie nienawiści czystej i bezwzględnej, a takiej, która miota się między wewnętrznymi sprzecznościami. Baldwin porównuje ją do wyboru „między amputacją a gangreną”, która zawsze prowadzi do autodestrukcji. Dużo lepiej czyta się go zresztą, gdy wychodzi od własnych doświadczeń, niż gdy próbuje rozważać zagadnienia w wymiarze oderwanym od konkretnych sytuacji. Wtedy bywa, że wpada w pułapkę mędrkowania i trudno dotrzymać mu kroku.
Najbardziej poruszającą historią zawartą w zbiorze, a zarazem najbardziej przemawiającą do wyobraźni, także ze względu na talent Baldwina do dobitnego i obrazowego wyrażania własnych myśli w formie narracji powieściowej, jest osobisty opis pogrzebu ojca, który zbiegł się w czasie z narodzinami jego najmłodszej siostry. Te same wykluczające się emocje, które są dominantą wszystkich esejów, tutaj przybierają wymiar najbardziej osobisty. Doskonale czyta się też opowieść o feralnym oskarżeniu i aresztowaniu pisarza w Paryżu w przeddzień Bożego Narodzenia. Od naszego polskiego folkloru, mieszanki prostolinijności i dobrych chęci, która nie do końca wie, co z tym „Murzynem” począć, zupełnie niedaleko położona wydaje się pewna górska wioska w Szwajcarii, gdzie Baldwin przez wzgląd na kolor skóry stał się czymś w rodzaju lokalnej atrakcji. Swoje odczucia zawarł w wieńczącym zbiór eseju „Obcy w wiosce”.
Mimo pewnych narracyjnych nierówności, warto po Baldwina sięgnąć. Nie da się z dorównującym jego zrozumieniem tematu i elokwencją wyekstrahować jego myśli. Można natomiast w jego historiach nawet w Polsce w 2021 roku odnaleźć zupełnie znajomy rys — opresyjnych rządów bezmyślnej większości, systemowego wykluczenia tych, którzy nie mogą zadbać o własne interesy, wykalkulowanego kozłoofiaryzmu do realizacji konkretnych celów politycznych, bezrefleksyjnego tłumienia buntów społecznych bez próby zrozumienia ich źródła, podejmowania doraźnych decyzji o charakterze wyłącznie marketingowym w odpowiedzi na poważne i głęboko zakorzenione problemy społeczne. To wszystko znamy przecież na wyrywki. Naszymi „innymi” nie są czarnoskórzy tylko dlatego, że mają to szczęście nie mieszkać w Polsce nazbyt licznie.
Nie zrozumcie mnie źle, moim celem nie jest wcale przykrycie lub strywializowanie problemów czarnoskórych w USA zarówno w czasach esejów Baldwina, jak i dziś. Wręcz przeciwnie — próbuję tę bezsilność połączoną z wściekłością przenieść na znajomy grunt, żeby lepiej zrozumieć, zarówno je same jako żywe i dojmujące uczucia, jak i ich konsekwencje. Zwłaszcza że sam czuję się na swój sposób mimowolną częścią tego dyskryminacyjnego systemu. Swego czasu dość często podróżowałem do Paryża — tego samego, wydawałoby się, w którym przez wiele lat mieszkał Baldwin i o którym pisał także w tych esejach. Podczas jednego z tych wyjazdów kilkakrotnie, nie znając zupełnie topografii miasta, zdarzało mi się zabłądzić i znaleźć się w miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłem — w czarnych dzielnicach. Raz jeden wybrałem się samotnie na wieczorny spacer w okolice, dość wydawałoby się turystyczne, w pobliżu bazyliki Sacré-Cœur.
Mój plan na mapie wyglądał zupełnie dobrze, ale gdy wysiadłem na stacji metra okazało się, że jestem w centrum miasta zgoła innego niż to, które jako tako już poznałem. Nie zawróciłem jednak. Początkowo zupełnie nie zwróciłem uwagi, że byłem jedynym białym w zasięgu wzroku. Dopiero po kilku minutach wędrówki przez kolejne ciemne uliczki otoczone metalowymi siatkami, coraz śmielej przechodzące w blokowiska zdałem sobie sprawę, że być może nie powinno mnie tam być. Zacząłem panikować. Nie zawróciłem jednak. Kilkanaście minut później zszedłem do napotkanej stacji metra i z bijącym sercem wróciłem do siebie. Nie zdarzyło się wtedy przy tym nic zupełnie nadzwyczajnego. Nikt do mnie nie podszedł, nikt mnie nie zaczepił, nie widziałem niczego niepokojącego. Poza tym strachem, który rozpanoszył się wówczas w mojej głowie. Nie potrafię stwierdzić, czy był jakkolwiek zasadny. W tamtym czasie często pytano mnie o Paryż pod kątem bezpieczeństwa i porządku na ulicach, ale nigdy nie zdarzyła mi się tam sytuacja jakiegokolwiek faktycznego zagrożenia. Mimo wszystko w tamtej chwili poczułem się bardzo niepewnie. Od tego czasu raz po raz wracam myślą do tamtego wieczoru i tak jak Baldwinowi, towarzyszą mi sprzeczne odczucia.
Cenię najbardziej takie właśnie głosy, jak „Zapiski syna tego kraju”, które wyprowadzają mnie z pułapki kodeksowego myślenia, skłaniają do osobistych refleksji, otwierają oczy, polemizują ze mną, a ja z nimi i z samym sobą zarazem. I nieśmiało marzę, że może gdybyśmy szerzej poznali „Zapiski”, umielibyśmy szerzej i trzeźwiej spojrzeć zarówno na to, co wciąż dzieje się w Ameryce, jak i na to, co zaczęło dziać się w Polsce. Z nadzieją czekam na polskie przekłady późniejszych esejów Baldwina, bo „Zapiski syna tego kraju” to jedynie wstęp do myśli tego płodnego autora i myśliciela, który nigdy nie poddał swojego krytycznego głosu. Głosu, który, jak pokazują doświadczenia ostatnich lat, jest nam wciąż, także tutaj, w naszej polskiej bańce, zupełnie niezbędny.
Tekst ukazał się także w serwisie Soulbowl.pl pod tytułem „Jak zapiski Jamesa Baldwina mogą pomóc Polsce w 2021 roku”.