Opublikowano

1Q84

1Q84

Haruki Murakami, „1Q84”, wyd. Muza, 2010-11


O Murakamim mówi się różnie — są tacy, którzy wypatrują jego nazwiska na liście nominacji Komitetu Noblowskiego i tacy, którzy wymieniają je jednym tchem z Paulem Coelho. Mnie w przeciwieństwie do Coelho, którego znam głównie z memicznych cytatów, Murakami musiał złowić — przede wszystkim tym, że jest najbardziej znanym współczesnym pisarzem japońskim — najszerszym kanałem dostępowym do tamtejszej literatury. Nie musiał mnie jednak ująć, a tymczasem jego zręcznie zbudowane światy low fantasy zrobiły na mnie wrażenie — jeden z nich — z „Kafki nad morzem”, z wątkiem uroczego staruszka rozmawiającego z kotami, trwale zapisał się jako piękne wakacyjne wspomnienie, które z uporem maniaka kilkakrotnie próbowałem przywrócić do życia w nowej inkarnacji kolejnymi pozycjami z bibliografii pisarza. Z różnym skutkiem.

Ostatnią z prób było trzytomowe „1Q84”, które przez lata nęciło mnie obietnicą niesamowitej fantastycznej przygody na, bagatela, tysiącu pięciuset stronach po równo rozpisanych na dwie główne postaci — trenerkę personalną/morderczynię oraz matematyka/literata, których główna intryga splata do tego stopnia, że aż lądują w równoległej rzeczywistości, w której nic nie jest takie, jakie się wydaje. Dla mnie z kolei była to, a przynajmniej miała być, wakacyjna przygoda przed dwoma laty, porzucona jednak wpół drogi, ale podchwycona w zeszłym roku, a zakończona w trzecim tomie dopiero teraz myślą, że nie mogę sobie pozwolić na kolejne wakacje pod egidą tej monumentalnie rozpisanej, ale momentami potwornie ciągnącej się historii — chciałem się z niej wyplątać jak najprędzej, podobnie zresztą jak jej bohaterie. Nie wiem, czy to kwestia rozpisania tej konkretnej opowieści inaczej niż reszty książek Murakamiego, czy mojego ewoluującego wyczucia literackiego, ale „1Q84” było przeprawą cokolwiek nierówną.

W każdym z trzech tomów akcja wyraźnie przyśpiesza w końcówce, by następnie zredukować się do poziomu obyczajowego czytadła z początkiem kolejnego. To, co wcześniej w prozie Murakamiego ujmowało — jego styl opisywania rzeczywistości był przejrzysty, uporządkowany i zasadniczy, w tej skali przytłaczało powtórzeniami kolejnych monotonnych schematów. Zresztą im bliżej końca, tym historia miała do zaoferowania mniej fajerwerków — tajemnice zręcznie nakreślone w pierwszym tomie, w drugim, mimo ostrożności pisarza, rozpracowane zostały do tego stopnia, że trzeci, mimo obietnicy kolejnych odkryć, prowadził jak po sznurku do prostolinijnego finału — czegoś, czego u Murakamiego, pisarza chronicznie bez pomysłu na to, jak kończyć swoje powieści, wcześniej nie doświadczyłem. O ile więc sama kreacja intrygi w równoległym na wpół fantastycznym uniwersum udała się pisarzowi całkiem dobrze, o tyle ograniczenia jego własnego tworu sprawiły, że im bliżej czytelnik był jego rozwiązania, tym bardziej postępująca klaustrofobia fabularna mieszała się tu z banałem. Myślę jednak, że byłby to całkiem niezły materiał na ekranizację anime, które potrafiłoby w ramach wypracowanej stylistyki, nie tylko to brzmię udźwignąć, ale może nawet obrócić je w atut. Ja jednak jako czytelnik poczułem się co najmniej wykorzystany. I choć skłamałbym, twierdząc, że nie było chwil, gdy pochłaniałem kolejne strony z młodzieńczą ekscytacją, pamiętam też te, kiedy apatia i powtarzalność odbierały mi chęć do kontynuowania tej historii na długie miesiące.

1Q84