Co roku w październiku przypada międzynarodowy tydzień stoicyzmu, w którym sami z Mają bierzemy udział już po raz piąty. I jak co roku poświęciliśmy temu zagadnieniu audycję. Tym razem jednak zmieniliśmy znacząco podejście, bo mniej było referowania tego, co stoicy mają na myśli, a więcej własnych relacji, doświadczeń i spostrzeżeń z poprzednich lat, które niewątpliwie pomagają nam zastanowić się, jak stoickie wskazówki można zastosować w życiu codziennym. To z pewnością dobra okoliczność by spojrzeć na swoje życie z innej strony, ale to, na ile można przenieść te nauki na swoją żmudną i wypełnioną po brzegi aktywnościami codzienność, to zupełnie inna sprawa. Pomyśleliśmy też, że warto poruszyć temat stoicyzmu w kontekście osób nieneurotypowych, które przynajmniej na papierze mogłyby najbardziej na stoickich naukach skorzystać. Sama realizacja tegorocznej audycji była zresztą dla nas niesymulowaną próbą stoicyzmu, z której na szczęście oboje wyszliśmy na tarczy.
Każdy dzień tygodnia stoickiego ma trzy główne ćwiczenia — poranne, popołudniowe i wieczorne, zajmujące zwykle od kilku do kilkunastu minut. Pierwszego i ostatniego dnia wypełniamy ankietę dotyczącą naszego sposobu widzenia świata i deklarowanego poziomu szczęśliwości z życia, aby móc na chłodno sprawdzić, czy stoicyzm wniósł do naszego życia coś dobrego. Kurs jest w języku angielskim, zupełnie za darmo, a rozpoczyna się 23 października, czyli już w tę niedzielę. Więcej w audycji i na modernstoicism.com.
Jak zwykle w połowie października Modern Stoicism organizuje rozpisane na tydzień webinarium pozwalające poznać w teorii i praktyce postawy stoickie, a my już po raz czwarty opowiadamy o tym na antenie radiowej. W tym roku motywem przewodnim tygodnia stoickiego jest wellbeing, czyli dobrostan rozumiany jako życie w zgodzie z naturą własną i wszechświata. A jako że stoicy zawsze starają się podchodzić do ważnych dla nich kwestii holistycznie, wyróżnili w przededniu webinarium pięć aspektów dobrostanu — społeczny (życie w harmonii z innymi), emocjonalny (kontrola emocji w trudnych sytuacjach), intelektualny (dążenie do pełnego wykorzystania swojego potencjału), fizyczny (zdrowy tryb życia) i duchowy (poszukiwanie celu). Twórcy zachęcają, że nawet jeśli uczestnicy nie będą podzielać postaw stoickich w pełnym zakresie, w dalszym ciągu ich dobrostan (taki, jak się go postrzega poza stoicyzmem) z pewnością się poprawi, dzięki świadomemu wejrzeniu w siebie, czy to podczas medytacji, czy przy pomocy codziennego monitoringu swoich postaw, zachowań i emocji.
Każdy dzień tygodnia stoickiego ma trzy główne ćwiczenia — poranne, popołudniowe i wieczorne, zajmujące zwykle od kilku do kilkunastu minut. Pierwszego i ostatniego dnia wypełniamy ankietę dotyczącą naszego sposobu widzenia świata i deklarowanego poziomu szczęśliwości z życia, aby móc na chłodno sprawdzić, czy stoicyzm wniósł do naszego życia coś dobrego. Kurs jest w języku angielskim, zupełnie za darmo, a rozpoczyna się 18 października. Więcej w audycji i na modernstoicism.com.
Co roku w październiku ma miejsce międzynarodowy tydzień stoicyzmu i co roku w tym okresie już od trzech lat poświęcamy z Mają Danilenko filozofii stoickiej jeden odcinek audycji Soulbowl. W tym roku to szczególnie istotne, bo powody do zmartwień piętrzą się jedne na drugich, a tak się składa, że system stoicki oferuje komplementarny z wyzwaniami codzienności i pozbawiony coachingowej szarlatanerii program pomocowy, jak temu wszystkiemu stawiać czoła. Oczywiście nic się nie dzieje samo — żeby zebrać, trzeba posiać. Jak siać i co zbierać, spróbowaliśmy opowiedzieć w ostatnim podcaście.
We wczorajszej audycji Soulbowl w Radiu LUZ po raz kolejny wraz z Mają przenieśliśmy punkt ciężkości z muzyki na filozofię. W ramach przygotowania corocznego stoickiego tygodnia szukaliśmy wartości i refleksji stoickich w tekstach piosenek, przybliżając tym samym ideę współczesnego stoicyzmu. Zgodnie z motywem tegorocznego webinarium organizowanego przez Modern Stoicism, które rozpocznie się w poniedziałek, skupiliśmy się na przesłaniu, że nasze szczęście zależy od nas samych, ale nie w izolacji od innych ludzi i świata, w którym żyjemy. Jako ludzie stanowimy bowiem integralną część natury i powinniśmy odgrywać w niej konstruktywną rolę, w relacjach z innymi kierując się przede wszystkim empatią. Odsyłam też do naszego zeszłorocznego wprowadzenia do stoicyzmu.
Nieważne dokąd, ważne którędy — zapowiedziałem przed niemal trzema laty przy zupełnie podobnej okazji tzn. godziny do dowolnego zapełnienia muzyką w porze późnowieczornej w rozgłośni akademickiej z tradycjami awangardowymi. I tak mi się ubzdurało, to był mój główny punkt odniesienia, że powinienem ten schemat odtworzyć i przetoczyć działo bezzałogowej panoramy dźwięku przez pokład stacji raz jeszcze. Wszystko było zaplanowane raczej podskórnie niż przemyślane (z wyjątkiem może zestawienia Tiesto z Nakamurą), a zebrane w natłoku zajęć w ostatniej chwili skutkowało losowością trudną do przyjęcia nawet dla mnie. Niemniej wciąż jest to zapis żywej w kulturze i popkulturze pozornej walki popu z awangardą — jej ewentualny wynik jest z założenia nieistotny, żeby nie powiedzieć — nieprawdopodobny. Ja sam nadal nie za bardzo wiem dokąd, ale bywa, że jeszcze wydaje mi się, że wiem, którędy. Tym samym zapraszam, après vous, zanim mój złoty jednorożec całkiem zdechnie.
Wywróciliśmy w ostatniej audycji Soulbowl z Mają format programu do góry nogami, punkt ciężkości przenieśliśmy z muzyki na filozofię, a wszystko to w ramach trwającego od poniedziałku corocznego międzynarodowego tygodnia stoicyzmu. Chyba trochę przeszacowaliśmy, a przynajmniej ja, nasze możliwości antenowe, ale nic to — poopowiadaliśmy przez godzinę o systemie idei, który pełniej niż wiele bliższych nam kulturowo w Polsce założeń realizuje esencję wszechrzeczy, wykazując roztropnie, że wszystko jest wszystkim. Choćby dlatego warto się nad stoicyzmem pochylić, dać szansę nie tyle jemu, co sobie — na lepsze i szczęśliwsze życie — przez uporządkowanie zależności między elementami wszechświata, bo to w zasadzie robi stoicyzm — pokazuje sposoby łączenia rzeczy (które będą się działy, czy chcemy tego, czy nie, bo leży to w ich naturze, o czym ładnie śpiewała w bardzo stoickiej piosence przed trzema laty grupa Dawes) z naszym ich widzeniem. W programie szukamy wartości i refleksji stoickich w tekstach utworów i przybliżamy ideę współczesnego stoicyzmu. Jest więc przede wszystkim o szczęściu, podejmowaniu decyzji życiowych i różnicach między rzeczami, które od nas zależą i tymi, które nie. Po więcej odsyłam do Sztuki życia według stoików Piotra Stankiewicza.
The Miseducation of Lauryn Hill to płyta, która nauczyła mnie czuć muzykę. Pokazała mi, że muzyka może przeszywać na wskroś, penetrować i wypełniać psyche i zostawiać po sobie ślad. Wykształciła we mnie pewien zdrowy zmysł, że oto w centrum dobrego życia musi być miejsce i na radość, i na smutek. Ta słodko-gorzka, bardzo życiowa mieszanka stojąca w jej centrum; lekcja, na którą sama Lauryn Hill zaspała, była przysposobieniem dla mnie. To pierwsza płyta, którą miałem na winylu, pierwsza, przy której płakałem, pierwsza, której słowa traktowałem osobiście niczym moje własne, pierwsza, która wrosła bezbrzeżnie w mój świat, stając się naturalną ścieżką dźwiękową mojej codzienności. Nie potrafię myśleć o nastoletnim sobie w oderwaniu od Miseducation, ani o Miseducation, nie traktując jej jako części mojej własnej drogi.
Nie pamiętam już, jak to wszystko się zaczęło, ale niewątpliwie miało związek z Fugees. W domu bez kablówki (która byłaby oknem na świat w postaci niemieckiego MTV) w Polsce przed przełomem milenialnym debiutancki krążek Hill musiał być wielkim nieobecnym, podczas gdy „Killing Me Softly” i „Ready or Not” grano wszędzie i bez umiaru. Wokalna ekwilibrystyka Hill w połączeniu z jej nieustraszonym flow musiały budzić podziw. Moje pierwsze wspomnienia związane z odkryciem jej solowej kariery są jednak doszczętnie cyfrowe, niewątpliwie więc o kilka lat późniejsze, choć absolutnie nie spóźnione — Hill dotarła do mnie w samą porę. Samo Miseducation wielokrotnie odkrywane, studiowane z namaszczeniem w rozmaitych kontekstach i perspektywach musiało być dla mnie także bramą do wielkiego klasycznego soulu. Dzięki Hill odkryłem nie tylko Steviego Wondera, ale też nieodżałowaną Arethę, wspaniałego Curtisa, magnetyzującego Sama Cooke’a czy natchnionego Boba Marleya. Ten ostatni dla mnie wciąż najmocniej objawia się jednak w dość odległej mu interpretacji. To była ta właściwa brama do świata nieznanego zupełnie nastoletniemu młokosowi pozbawionemu świadomych kulturalnych wzorców. Dzisiaj myślę, że moi rodzice powinni napisać list z podziękowaniami do Lauryn Hill. Ich syna, gdy wchodził w ten głupi wiek, kiedy na swoich pierwszych idoli zwykle wybiera się największych czubów (w najlepszym razie bełkoczących raperów z wytatuowanymi twarzami; chyba że jest się postacią z filmu któregoś z naśladowców Wesa Andersona — wtedy nie), przyciągnął bez reszty jej niekłamany magnetyzm. Wtedy wydawało mi się to dosyć wstydliwe — na wpół dziwne, na wpół błahe, ale prawda była taka, że jeśli do kogoś z dalekiego świata wielkiej sztuki, poważnej nauki, ważkiej polityki miałem zaufanie, to właśnie do Hill.
Kurtek z panią Hill
W tym kontekście od lat próbuję bez powodzenia skleić jakiś tekst o Hill, którego podstawą byłyby właśnie zaufanie i zrozumienie. Tak jak zrozumienie — z początku w postaci nieśmiało kiełkującego poczucia, później obezwładniającej pewności, aż w końcu pewnej wygaszonej, enigmatycznej, ale jednak niepodważalnej prawdy — jest podstawą mojej relacji z Hill. Sama artystka nie daje mi jednak sposobności — Miseducation zostało na przestrzeni ostatnich dwóch dekad rozłożone na czynniki pierwsze przez amerykańskich krytyków niezliczoną ilość razy, można mniej lub bardziej świadomie powielać ich myśli, niezbornie układać na nowo, podpisywać się pod nimi własnym nazwiskiem, ale gdy od zawsze zna się na pamięć każdy wers i dźwięk na krążku, trudno o samopoczucie uczciwości takich sądów. Brak świeżej perspektywy, dystansu, przewrotnej myśli kwestionującej zastany ład. A i empatia jako budulec musi zawieść, kiedy wszyscy rozumieją, a w miejscu faktycznej kontry słychać wyłącznie echo unisonu. Próbując nieskładanie zebrać te pulsujące od lat samobieżnie myśli, słucham zresztą MTV Unplugged No. 2.0 z przekonaniem, że oto właśnie muzyka, dla której moje zrozumienie może mieć rzeczywisty sens. W tym kontekście Miseducation przyuczyło mnie do sztuki rozumienia, abym mógł z empatią pojąć Unplugged. Nie było to wynikiem żadnej artystycznej kalkulacji, stało się zupełnie naturalnie — tak jak rodzice, którzy uczą dzieci miłości, by te mogły oddać ją później światu, gdy jest mu najbardziej potrzebna.
Unplugged potrzebowało zrozumienia. Choć Hill w licznych interludiach sama rozwlekle wyjaśniała swoją obecną postawę wobec świata, oszczędna forma, złożone moralnie, emocjonalnie i leksykalnie teksty i wspomniane przerywniki musiały w mniej zdeterminowanym odbiorcy wywołać pewną konsternację. Tym z założenia nieoszlifowanym materiałem Hill połowicznie wybrnęła z klątwy drugiej płyty, która w obliczu bezprecedensowego sukcesu debiutu musiała pochłonąć ją wówczas bez reszty (i to właśnie ta druga połowa). Album, który się wtedy ukazał, nie mógł w swojej niedoskonałości uczciwiej przedstawić nowego emocjonalnego ładu piosenkarki. Ładu w fazie gwałtownej reformacji, ale nie irracjonalnego, sprzecznego u podstaw, kosmicznego ani odległego, a takie właśnie wrażenie można było odnieść po pobieżnym odsłuchu pozbawionym woli zrozumienia. Woli, która może przecież zaprowadzić nas w głąb nas samych, do miejsc, z których istnienia nie mogliśmy zdawać sobie sprawy. Kontakt z prawdziwym artystą obnażonym, przedstawiającym swoją prawdę na skraju (lub w zupełnym oderwaniu od) scenicznej kreacji, musi grozić zrozumieniem jego perspektywy. Unplugged względem Miseducation jest trudną być może, ale obezwładniająco szczerą dokumentacją stawania się — artystycznego oczywiście też, ale przede wszystkim tego człowieczego. Niewątpliwie drzemie w tym samoodarciu się megagwiazdy z atrybutów jej gwiazdorstwa pewna biblijna mistyka i w tym sensie Hill nie jest gołosłowna — not the talkers, but the walkers in His word, are the only ones the Father will forgive — puentuje przepełnione biblijną metaforyką 9-minutowe „Oh Jerusalem”. Szalone? Być może, ale jakże mocne! Współistnienie pozornych sprzeczności bezboleśnie i harmonijnie zaakcentowane na Miseducation, na Unplugged przybiera formę brutalnego emocjonalnego rollercoastera. Mimo wszystko zarówno w sensie artystycznym, jak i emocjonalnym jedno wynika z drugiego, a jestem przekonany, że także jedno drugie uzupełnia i wyjaśnia.
Okazuje się, że dokładnie 10 lat temu pisałem dla Soulbowl.pl o technikaliach sukcesu Miseducation. Przed trzema laty zaś poświęciłem kolejom losu Hill audycję radiową.
Choć prowadzę audycję radiową w zasadzie tydzień w tydzień, zdaję sobie sprawę, że zdecydowaną większość tego, co prezentuję na antenie, można albo zamknąć w formie samokomentującej się plejlisty tematycznej, albo sprowadzić do funkcji informacyjnej, której kontekst zmienia się nazbyt dynamicznie, by objęcie go móc uznać za definitywne. Raz na jakiś czas zdarza się jednak program, który składa się w jakąś całość, który mówi, o czymś ponadczasowym, co zasługuje na uchwycenie.
Wczoraj poruszyliśmy na antenie wciąż delikatny, ale z pewnością adekwatny dla tożsamości współczesnego R&B temat queersoulu. To termin, ukuty na bazie analogii do zdobywającego coraz większą popularność queerhopu, oczywiście nie stricte gatunkowy, ale raczej umownie stanowiący o reprezentacji społeczności LGBTQ w czarnej muzyce. Termin, którego ja z powodzeniem używam w swoich tekstach od dłuższego czasu, bo wydaje się zwięźle i czytelnie przekazywać informację zarówno o treści, jak i o formie. Mianem queerowego soulu można określać zresztą w moim rozumieniu wszelką nienormatywność w obrębie szeroko rozumianej czarnej muzyki. Mimo to rzecz nadal zdaje się budzić pewne niedowierzanie, stąd też wczorajszą audycję postanowiłem uchwycić dla potomności i tutaj.
Wczoraj pożegnaliśmy się z Panoramą Dźwięku w formule audycji radiowej. Po ponad czterech latach od wejścia w eter program niemalże definitywnie szedł z afisza, niezaprzeczalnie zamykając pewien okres w życiu zarówno moim, jak i Tymka. Nie ma jednak tego złego. Dzięki próbom oswojenia tego zamknięcia, udało nam się zebrać w sobie pokłady kreatywnej energii, z której istnienia niemal przestaliśmy w ostatnim czasie zdawać sobie sprawę i dzięki temu przygotować być może najlepszy program w naszym dotychczasowym radiowym dorobku, w którym zagraliśmy kilkadziesiąt najróżniejszych muzycznych motywów i opowiedzieliśmy masę rzeczy ważnych i nieważnych na rozmaite tematy. Nareszcie prawdziwa panorama dźwięku. Ostateczne urzeczywistnienie idei, którą przed kilkoma laty dość niewinnie, może nawet naiwnie zawarliśmy w nazwie programu i fejsbukowej strony. Poniekąd wywiązanie się ze złożonej tą nazwą obietnicy. Audycja totalna.
Wszystko, co w muzyce lubię najbardziej, czyli przesada i dyspersja. Na wpół taneczny パーティー・ミックス przygotowany na okoliczność wczorajszej audycji Wolny Wybór w Radiu LUZ. Godzina ciągnącej się gumy balonowej solidnie zaprawionej awangardą. W rolach głównych m.in. pół londyńskiej sceny bubblegumbassowej, wizjonerzy post-shibuya-kei, japońscy noiseowcy, Whitney Houston w objęciach Deafheaven. Nieważne dokąd, ważne którędy!