Opublikowano

Apostołowie z Appalachów

Apostołowie z Appalachów

Zeszły rok, jeszcze nim pandemia rozhulała się na dobre, rozpocząłem przy dźwiękach Gillian Welch. Nie dosłownie, ale ten folk z Appalachów intuicyjnie obrałem sobie za klucz — jakże adekwatne tło, by odpocząć po świątecznym gwarze, po zgiełku podsumowań roku i dekady. By wyłączyć się, tropiąc ślady miejskiej zimy i pogrążając się w lekturze — zupełnie do niczego nieadekwatnej i stąd tak rozkosznej. Intuicyjnie także dlatego, że moje wcześniejsze doświadczenia z muzyką Welch były raczej fragmentaryczne, ale to co znałem, dawało nadzieję, że uda mi się stworzyć sobie w tej muzyce bezpieczną przystań. Wreszcie — intuicyjnie też dlatego, że losy Welch i jej partnera Davida Rawlingsa zostały ściśle splecione z wydarzeniami pandemicznego 2020 roku, skutkiem czego po wieloletniej przerwie wydawniczej ponownie otworzyli się na świat, być może bardziej niż kiedykolwiek. Pomyślałem też wtedy, że gdy już się z Welch i Rawlingsem zaprzyjaźnię, gdy zatracę się w tropieniu niuansów ukrytych między wersami kolejnych utworów, podzielę się nimi tutaj. Tak się jednak nie stało — choć z Welch i Rawlingsem zaprzyjaźniłem się w ubiegłym roku bardziej niż z twórczością kogokolwiek innego, wciąż nie potrafię odbierać jej intelektualnie. A może nie chcę. Wrażeniowe, może naiwne spojrzenie na ich kunsztowny, ale, wierzę w to głęboko, niewykalkulowany dorobek, pozwala mi na współistnienie elementu magicznego, elementu wiary właśnie. Wiary w istnienie bezpiecznych przystani. Poniższy tekst jest raczej syntezą analitycznych profili dziennikarzy New Yorkera, New York Timesa i Uncut Magazine oraz rozmaitych skrawków recenzji i artykułów prasowych znalezionych w sieci, aniżeli moim własnym osobistym czy krytycznym spojrzeniem na życie i twórczość dwójki apostołów folku z Appalachów. Taka praca zbiorowa pod samowolną redakcją Kurtka, bym powiedział. Chciałbym jednak, żeby ich sylwetki zaistniały w świadomości polskiego słuchacza, a to zawsze mały krok bliżej.

Gillian Welch i David Rawlings śpiewają wspólnie od wczesnych lat 90. Poznali się w bostońskiej szkole muzycznej Berklee, gdzie połączyła ich miłość do muzyki z Nashville. Od tej pory duet razem przygotowuje i nagrywa materiał na płyty sygnowane zarówno przez Welch, jak i przez Rawlingsa. Cechą rozpoznawalną obojga wokalistów są bliskie harmonie charakterystyczne dla szkoły klasycznego bluegrassu, zwane czasami braterskimi, bo utożsamiane z The Everly Brothers i The Stanley Brothers. Stwarzają one iluzję jednego głosu, spod którego jednak przedzierają się co rusz rozdzielne tony, a w momentach szczególnego napięcia wokale chylą się ku sobie, jak karty ułożone w domek. Jest w ich folkowej muzyce coś, co koi serce słuchacza. Phoebe Bridgers powiedziała w jednym z wywiadów, że „piosenki duetu wydają się uniwersalne, nawet pomimo tego, że są głęboko zanurzone w gatunkowych manieryzmach”. W istocie muzycy wkładają w wykonanie całych siebie — potrafią wejść w swoje utwory, stać się ich częścią i dzięki temu dostarczyć pełne emocjonalnie interpretacje. I to pomimo tego, że nierzadko narratorami ich piosenek są ludzie zupełnie różni od nich samych — migranci, szarlatani czy bimbrownicy. Jak mówi Welch, dzięki tej perspektywie innego, którą żyje, ilekroć wykonuje kolejne utwory, stała się bardziej empatyczna i otwarta. Alec Wilkinson pisząc o Welch dla New Yorkera przed 16 laty stwierdził, że piosenkarka dzięki dostojnemu sposobowi bycia sprawia wrażenie, jakby śpiewała bez fortelu, co jednak samo w sobie jest dramatyczne.

Gillian Welch nie miała wcale szczególnie z górki w drodze do kariery muzycznej. Choć dorastała się w umuzykalnionym domu, wychowana w Los Angeles przez parę artystów scenicznych z Hollywood, krytycy długo kwestionowali w swoich recenzjach prawdziwość jej folkowegu anturażu ze względu na jej nieprzystające korzenie. Ona sama jednak wielokrotnie podkreślała, że już na studiach, gdy pierwszy raz usłyszała muzykę bluegrass, było to dla niej jak objawienie. W 1996 artystka wydała swój debiutancki album Revival wyprodukowany przez legendarnego T-Bone Burnetta, który odkrył ją podczas wieczoru talentów w barze w Nashville. Krążek stylistycznie przywodził na myśl czasy wielkiej depresji — z tematyką oscylującą wokół uczuć rezygnacji, nieszczęścia i zamętu, podpartą surowym brzmieniem folku z Appalachów. Choć dwa pierwsze krążki Welch wydane w drugiej połowie lat 90. zostały pozytywnie przyjęte przez krytyków i słuchaczy, przełomem w karierze artystki stał się udział w ścieżce dźwiękowej do filmu O Brother Where Art Thou braci Coen nagrodzonej nagrodą Grammy dla albumu roku. W tym samym czasie piosenkarka wydała swoją trzecią studyjną płytę Time (The Revelator). Album eksplorujący tematykę amerykańskiej żałoby — zabójstwa Lincolna, śmierci Elvisa czy zatonięcia Titanica — wydany w przededniu wydarzeń World Trade Center okazał się niesamowicie adekwatny. Krytycy obrazowo przyrównali styl, w jaki Welch połączyła przeszłość z teraźniejszością do sposobu, w jaki prowincjonalni pastorzy dokonywali biblijnej egzegezy, szukając dosłownej paraleli między przypowieściami z wersetów pisma i wydarzeniami z wczorajszego dziennika. To emanacja prozy Flannery O’Connor z całą jej surową i mroczną poetyką zaklęta w niezwykle zręczny folkowy album. Płyta przyniosła Welch rozgłos, a magazyn Rolling Stone umieścił ją w 2020 roku na odświeżonej wersji swojego topu płyt wszech czasów.

Apostołowie z Appalachów

Wieść niesie, że artyści spędzili osiem długich lat, szlifując materiał na piąty studyjny krążek piosenkarki zatytułowany The Harrow & The Harvest, a wydany ostatecznie w 2011 roku. Ten sam perfekcjonizm pary sprawił też, że aż półtorej dekady zajęło im znalezienie odpowiednio jakościowego wydawcy dla winylowych tłoczeń swoich płyt. Tym razem tematykę twórczości duetu zdominowały motywy fatalizmu i profetyzmu, które objawiły się w tytułach utworów. Cały album zbudowano wokół „The Way It Will Be”, które napisane zostało jeszcze przy okazji poprzedniego krążka, ale wówczas nie znalazło zdaniem muzyków odpowiedniego towarzystwa. W przeciwieństwie do wcześniejszych płyt Welch nagranych z towarzyszeniem całego zespołu, tu artyści pracowali wyłącznie we dwoje, przez lata uszczuplając aranże kolejnych utworów do ich zupełnie postnej istoty. Stąd też tytuł krążka nawiązujący do powiedzenia, że aby zebrać, trzeba posiać. W jednym z wywiadów Gillian Welch, śmiejąc się, wyznała, że David Rawlings rzucił swój debiutancki album pod koła losu, dla dobra jej piątego krążka. Gdy para wciąż szukała odpowiedniego brzmienia dla The Harrow & The Harvest, Rawlings zaproponował, by sesje do jego albumu A Friend of a Friend wypuszczonego w 2009 roku potraktować jako rozgrzewkę. Muzyczny i życiowy partner Welch zadebiutował jako frontmen dopiero półtorej dekady później niż ona, ale wcześniej ściśle współpracował z Welch przy projektach wydawanych pod jej nazwiskiem. Jego własny muzyczny byt, grupa Dave Rawlings Machine, skłania się stylistycznie w stronę Boba Dylana i Woodiego Guthriego, ale Rawlings nie jest w żadnym razie typem politycznie zaangażowanego songwritera z gitarą. Wszystkie wypuszczone przez niego płyty cechuje za to szczera radość z muzykowania i odkrywania ścieżek łączących teraźniejszość z historią folku, country, bluesa i bluegrassu.

W marcu zeszłego roku studio nagraniowe Welch i Rawlingsa w East Nashville zniszczyło tornado. Po tym jak wichura zerwała dach przez dziesięć godzin nocą bez niczyjej pomocy próbowali ocalić swój dobytek artystyczny, ratując przez ulewnym deszczem sprzęt i taśmy-matki swoich nagrań. To wydarzenie połączone z doświadczeniem pandemicznej rzeczywistości, która zmusiła muzyków do przerwania planów koncertowych, sprawiło, że postanowili wydać potrójny boxset z niepublikowanymi dotąd nagraniami cudem ocalonymi przed zniszczeniem. Boots No. 2: The Lost Songs ukazało się w przeciągu drugiego półrocza 2020 roku w trzech częściach. Duet wydał w tym czasie aż 58 nowych utworów, więcej o siedem niż w sumie na pięciu wcześniejszych studyjnych krążkach Welch. To piosenki, które artystka napisała wspólnie z Davidem Rawlingsem w grudniu 2002 roku, by oswobodzić się z kontraktu wydawniczego, który podpisała dziewięć lat wcześniej jako nikomu nieznana songwriterka. Zgodnie z kontraktem Welch miała każdego roku dostarczać określoną liczbę utworów, które następnie mogliby wykonać na licencji inni wykonawcy. Za namową Rawlingsa i przy jego czynnym udziale podczas, jak sami określili w jednym z wywiadów, bardzo długiego weekendu, udało im się uwolnić Welch od zobowiązań. Wydane teraz nagrania zostały specjalnie zremasterowane ze szkiców, które zarejestrowano przed osiemnastoma laty. Z perspektywy czasu okres, w którym utwory powstały, pomiędzy krytycznym przełomem Welch z Time (The Revelator) a jej najbardziej przebojowym krążkiem Soul Journey to bez wątpienia złoty okres duetu.

Pandemia niewątpliwie odcisnęła piętno na życiu i twórczości muzyków. W kwietniu pożegnali wieloletniego przyjaciela, prekursora country folku Johna Prine’a, a w lipcu wydali złożony z dziesięciu folkowych coverów bliskich im utworów album All the Good Times biorący tytuł od jednego z utworów na nim zawartych — „All the Good Times Are Past and Gone”. Piosenki zarejestrowane przez parę w domowym studiu ujmują intymną atmosferą i kameralnymi wyciszonymi aranżami. Pomimo pozornie minorowej wymowy materiału, jest to muzyka niewątpliwie podszyta otuchą i wiarą w lepsze jutro. „Jestem optymistką” — powiedziała sama Welch w sierpniu zeszłego roku dziennikarzowi New York Timesa. Wydany pół roku temu wspólnie z Rawlingsem materiał jest tej deklaracji najlepszym wyrazem.

Oryginalnie tekst ukazał się jako część cyklu Artysta Tygodnia na stronie Akademickiego Radia Luz w tygodniu poświęconym Gillian Welch i Davidowi Rawlingsowi.

Opublikowano

Gra w klasy

Gra w klasy

Julio Cortázar, „Gra w klasy”, wyd. Muza, 2017


„Gra w klasy” to książka, którą wszyscy czytali dawno temu, ale nikt nie pamięta o czym była. Nic w tym dziwnego. Nie ma wątpliwości, że chodzi bardziej o sposób podania niż o samą historię. A ta jest z tych życiowych — sceny z życia grupy hipistów-intelektualistów, którzy uciekli do Paryża, by smakować wielką sztukę, poszerzać świadomość i doświadczać ducha czasu i miasta. Jak się wkrótce okaże, głównym bohaterem zostaje największy z nich padalec — niejaki Horacio Oliveira, pochodzący z Argentyny domorosły filozof poszukujący nie wiadomo czego, komplikujący proste sprawy sobie i wszystkim wkoło do stopnia niesłychanego. Mimo tego udaje mu się jakoś funkcjonować wśród ludzi, choć jest to zawsze jakiś rodzaj sytuacji problematycznej. On sam wydaje się jednak dla Cortazara i „Gry w klasy” w ogóle co najwyżej pretekstem, choć może to tylko moja małostkowość nie pozwala mi dostrzec wartości w życiu bohatera, którego od pierwszej do ostatniej strony nie lubię — z jednym może wyjątkiem, gdy wbrew sobie spróbował być ludzki, a w rewanżu życie odpłaciło się, mocząc go do suchej nitki ulewnym deszczem. To był też zresztą jeden z najbardziej linearnych i klasycznie napisanych fragmentów tej przeszarżowanej czasem powieści.

Cieszę się, że sam na „Grę w klasy” nie trafiłem wcześniej — zafascynowałby mnie z pewnością do tego stopnia, że utopiłbym się we własnej grafomanii. Nie uważam jednak absolutnie, że Cortázar był grafomanem, wręcz przeciwnie — zręcznie balansował po postmodernistycznej granicy, zwinnie fikał na skraju przepaści, za każdym razem jakoś wychodząc z tego bez szwanku. Ale już nieopierzonemu mnie łatwo by się było jego pomysłami zachłysnąć i pod tym wpływem skoczyć nie do końca świadomie w tę samą przepaść, której Cortázar tak świetnie unika. Jest coś rzeczywiście z gier, nie tylko w tym przesławnym układzie odsyłającym czytelnika w tę i we w tę, od Iwana do pogana, ale też w sposobie, w jaki Cortázar artykułuje myśli, jak płynnie zmienia rejestry, jak wyraża się naokoło i bawi się (pop)kulturową żonglerką. Bo „Gra w klasy” opiera się w dużej mierze na wrażeniach — Cortázar doskonale sprzedaje czytelnikowi filozoficzno-artystyczną otoczkę, posiłkując się co rusz nazwiskami, tytułami, cytatami, koncepcjami, nazwami miejsc etc. Wrażenia te sprzedaje zresztą zarówno na poziomie historii, sposobu narracji, jak i samej książki, którą czytelnik fizycznie trzyma w dłoniach. To książka-impresja dla afirmujących prozatorską poetyczność, książka-gra dla literackich zawodników wagi ciężkiej, którzy chcą z autorem dialogować, książka-labirynt dla beletrystycznych detektywów, entuzjastów pieczołowitego badania pisarskich tropów. Nie jestem żadnym z nich. Podejrzewam, że ani się obejrzę, a dołączę do chóru tych, którzy czytali dawno temu, ale nie pamiętają o czym była.

Choć „Gra w klasy” pozostawiła we mnie raczej wrażenie pozytywne, podobnie jak Oliveira nie mógł uciec od Magi, ja nie mogę uciec od wrażenia, że druga część powieści, przeniesiona już do Argentyny, z jednej strony zaakcentowała niezbyt wyszukany koncept miłości, która ukazuje się dopiero, gdy się ją utraci, z drugiej zaś, zgubiła paryskie tempo, wzdychając za nim jedynie żałośnie — razem z głównym bohaterem.

Gra w klasy

Opublikowano

Lullay, Lullay: Melodies for the World in Turmoil

Lullay, Lullay: Melodies for the World in Turmoil

Od dwóch lat życzę nam empatii, ale nigdy chyba życzenia te nie były tak istotne jak tym razem. Gdy w zeszłym roku przygotowywałem świąteczną składankę, nie miałem pojęcia, co wydarzy się zaledwie trzy miesiące później. Tegoroczna płyta jest po części odpowiedzią na tę sytuację. Motywem przewodnim są tym razem kołysanki i jest to pomysł, który miałem z tyłu głowy już od kilku lat, ale dopiero teraz nabrał szczególnego sensu, bo śpiewamy nie tylko małemu Jezuskowi, swoim własnym dzieciom, sobie nawzajem, ale całemu światu pogrążonemu w zamęcie — lepiej tę myśl wyraża zresztą chyba angielski wyraz turmoil, który znalazł się w tytule — Lullay, Lullay: Melodies for the World in Turmoil.

Kołysanki są zresztą wpisane w naturę tradycyjnych kolęd z prominentnym przykładem w postaci powszechnie znanego „Lulajże Jezuniu”. Bez wątpienia można też za kołysankę uznać międzynarodowej sławy „Cichą noc”, a emanacją naszego polskiego „lulaj” u Anglosasów jest XVI-wieczne „The Coventry Carol” z powtarzaną wielokrotnie frazą „Lullay, lullay”. Wszystkie one znalazły na płycie swoje miejsce, choć mimo ich kołysankowej formy i niesłabnącej popularności, nie było mi wcale łatwo znaleźć odpowiednio wyciszonych wersji. Obok nich pojawiły się więc także kołysanki nie tyle nawet świeckie, co niebożonarodzeniowe, przynoszące jednak spokój i ukojenie w długie grudniowe wieczory po trudnym roku. Dajmy im się ukołysać do snu. Przyda nam się odpoczynek.

Poprzednie części świątecznych pozytywek w serii dostępne są na Mixcloudzie. Można słuchać także na Spotify.

Opublikowano

渋谷系選曲 ‧ Selekcje z Shibuya-kei

渋谷系選曲 ‧ Selekcje z Shibuya-kei

Wycieczka krajoznawcza śladami dziedzictwa Flipper’s Guitar

Mam gdzieś zapisane jeszcze archiwum nigdy niezrealizowanych pomysłów. Jednym z nich było przygotowanie internetowej anglojęzycznej monografii o Shibuya-kei, mikrogatunku tokijskiego popu, który w latach 90. łączył wpływy brytyjskiego madchesteru, francuskiego yé-yé, brazylijskiej bossa novy, chiptune’a, shoegaze’u, drum & bassu, hip-hopu, technopopu i innych mniej lub bardziej lokalnych, mniej lub bardziej niszowych, mniej lub bardziej retro stylów w formule, której nie ograniczała żadna formalna fasada — mikrogatunek jest w istocie makrogatunkiem. Jest muzyką żywą i plastyczną, lepiącą z retro, ale wyciągającą łapki ku przyszłości. Koniec końców pomysł przepadł, także dlatego, że trudno było do tej muzyki dotrzeć (i dotrzeć do źródeł — także ze względu na barierę językową). Tymczasem coraz więcej płyt, także takich, o których usłyszeniu w całości wówczas mogłem tylko pomarzyć — patrzę na was, Les 5-4-3-2-1 — trafia na międzynarodowy streaming. Zebrałem się w sobie i pozbierałem nagrania Corneliusa, Flipper’s Guitar, Pizzicato Five, Takako Minekawy, Kahimi Karie i spółki w jednym miejscu w postaci kolejnej otwartej i ewoluującej plejlisty.

Opublikowano

Małe kobietki

Małe kobietki

Louisa May Alcott, „Małe kobietki”, wyd. MG, 2019


Po fenomenalnej filmowej adaptacji „Małych kobietek” Grety Gerwig czułem w istocie coś w rodzaju niewyrażonej jeszcze wówczas ochoty, by do świata klasycznej powieści Louisy May Alcott powrócić. Życzliwie niebawem w moje ręce wpadł egzemplarz pierwszej części czterotomowej, jak się okazało później, sagi. Niezwłocznie zabrałem się za lekturę, ale po kilku rozdziałach spasowałem. Infantylne, myślałem, i babskie, w dodatku kostiumowe, anachroniczne, nastoletnio-młodzieżowe — co ja sobie wyobrażałem? Otóż śpieszę wyjaśnić, wyobrażałem sobie, że Greta Gerwig zrobiła coś z niczego i na to nic nie warto koniec końców mojego czasu. To oczywiście wierutna bzdura — bez znakomitego tekstu źródłowego trudno byłoby nawet zdolnej Gerwig przenieść tę magię na ekran kinowy.

Tytułowe kobietki to cztery dorastające siostry — Meg, Jo, Beth i Amy, które wiodą spokojne życie wraz z matką pod nieobecność ojca, posługującego jako pastora na froncie podczas wojny secesyjnej. Codzienność dziewcząt nie jest jednak usłana samymi różami — ich rodzina nie należy do zamożnych, a one same muszą pracować i pomagać w domu. To prosta z pozoru opowieść o ich codziennych zmaganiach, staraniach i marzeniach pod okiem kochającej matki.

„Kobietki” wróciły do mnie same, wypełniając niewypełnialne i niwelując swoją prostolinijnością efekt odstawienia „Czarodziejskiej góry”. Pomyślałem wtedy, że to takie „Dzieci z Bullerbyn” dla nastolatek — ciepła, familijna opowieść o wyzwaniach dorastania w staromodnym stylu i w sumie nadal mi to porównanie leży, z tym, że z „Dzieci z Bullerbyn” pamiętam tylko ogólne wrażenie tego ciepła właśnie. Ale „Małe kobietki” to książka wykraczająca poza schemat powieści dla młodzieży, w trochę podobny sposób, w jaki robią to „Fistaszki” Charlesa M. Schulza, tzn. każdy zależnie od wieku (i poziomu inteligencji emocjonalnej), jest w stanie znaleźć w tych historiach coś wartościowego. Sformułowanie „każdy” może być tu odstręczające, ale by ostatecznie nie ulec czarowi opowieści Alcott trzeba być co najmniej snobem lub cynikiem. Kolejne rozdziały „Małych kobietek” czyta się trochę jak przypowieści — każda opowiada odrębną historię i z każdej płynie pewna nauka, a spajają je chronologia i postaci. I choć pewnie można by dopatrzeć się w narracji Alcott ciągot moralizatorskich, emfaza położona na samodoskonalenie się, umiejętność przyznania się do błędów i wyciągania z nich wniosków oraz pozwolenie na matczyne ponaglenie jest dla mnie istotą „Kobietek”. To pozbawiona cynizmu (a przez to może i realizmu, ale trudno mi tak na to patrzeć, gdy wciąż tkwię jedną stopą w świecie tej historii) opowieść o miłości, dzięki której można doskonalić — samego siebie i najbliższych. I brzmi to w moich słowach jak jakaś potwornie nieznośna chrześcijańska banialuka, ale musicie mi uwierzyć, to ani nie zbiór kazań, ani żadna grafomańska popelina, a bardzo plastycznie napisana (i adekwatnie przetłumaczona), angażująca czytelnika wielowymiarowa powieść.

Jedynym mankamentem może być to, że część drugą integralną dla fabuły tak filmu Gerwig, jak i kanonicznej narracji samej powieści, wydano w Polsce zupełnie osobno jako „Dobre żony”, z czego sam zdałem sobie sprawę dopiero u schyłku lektury i co, nie ma co ukrywać, pozostawiło pewien niedosyt.

Małe kobietki

Opublikowano

Piosenka, pejzaż, podziękowania i poczucie sprawczości

Taki pejzaż

Taki pejzaż

*

„You can run to the rocks and try to hide your face
but those rocks will cry out there ain’t no hiding place”.

*

Lata temu złożyłem sam przed sobą obietnicę, że nie będę pozwalał sobie na impulsywne piosenkowe wklejanki, ilekroć jakiś utwór czy album mnie obezwładni. Zdarza się to dość często do dzisiaj, a naprawdę lubowałem się w tym swego czasu, jeszcze na długo przed tym, zanim Youtube i Facebook dały nam nieskrępowaną możliwość podzielenia się czymkolwiek z kimkolwiek — rzecz 15 lat temu nadal trudną do wyobrażenia (OK boomer). Tym razem postanowiłem zrobić wyjątek, choć bardziej dlatego, że od dawna mam jakąś niewysłowioną potrzebę zabrania stanowiska w sprawach ważnych. W tej materii cenię sobie zazwyczaj możliwość zamknięcia komputera, ochłonięcia i zdystansowania się do rzeczywistości, która jednak mimowolnie i zupełnie poza mną (poza nami!) przybiera rysy coraz bardziej karykaturalne i upiorne jednocześnie.

Dwa tygodnie temu trafiłem na nowy singiel folkowej piosenkarki Iris DeMent, którą poznałem kiedyś przy okazji urokliwego oldtime’owego gospel countrującego „Leaning on the Everlasting Arms” wykorzystanego w jakimś hollywoodzkim blockbusterze, a której imię (tak, tej Iris) stało się tytułem największego przeboju Goo Goo Dolls. Jej nowa pełna empatii i hartu ducha piosenka zatytułowana dość przewrotnie (ale bez złych intencji) „Going Down to Sing in Texas” utrzymana w stylu klasycznego dylanowskiego protest songu okazała się dla mnie niespodziewanie nieocenionym pokrzepieniem w tym mrocznym i trudnym czasie. Z kilku powodów.

Iris jest prostolinijnie szczera — to wartość, której tak bardzo brakuje ostatnio w scenicznej pozerce (OK boomer again, wiem), choćby najbardziej zręcznej — wie, jakich wyborów dokonuje, jest świadoma tego, co się z nimi wiąże i nie kryje tego. Jest otwarta i pełna empatii, ale nie bezkrytyczna. Jest też pełna wdzięczności dla tych, którzy w jej oczach dają dobry przykład i działają na rzecz zmiany na lepsze. I to chyba jest ta część, która ujęła mnie najbardziej. Jest w tych serdecznych podziękowaniach coś nie tyle niedzisiejszego, co niezwykłego w sposób zupełnie ponadczasowy. DeMent odnosi się zresztą do spraw, które dzieją się na naszych oczach (dyskryminacji kobiet, muzułmanów, czarnoskórych, degeneracji kościoła katolickiego, agresji Izraela wobec palestyńskich cywili, zbrodni wojennych, narastających nierówności społecznych, masowych protestów) i zwraca się do konkretnych osób (The Chicks, The Squad, Jeffa Bezosa i młodych ludzi w ogóle). Gdyby taką piosenkę nagrał dzisiaj sam Dylan, z pewnością zrobiłby się wokół niej niebywały szum, a tak przepadła pośród mijającego się często ze wszelkim meritum sezonowego hajpu. W każdym razie dzięki tej dziękczynnej formie, wszystkie te trudne kwestie, do których każdy mógłby dopisać jeszcze kilka innych, zyskują wymiar pozytywny — wiary w drugiego człowieka i jego sprawczość. I ja sam podbudowany tym przesłaniem i przekonany o jego słuszności chciałbym jakkolwiek przekazać je dalej.

Niekoniecznie w formie niemal 10-minutowego staromodnego protest songu, który z dużym prawdopodobieństwem znudzi każdego, kto nie wychował się na Hanku Williamsie i nie jest obyty z tym specyficznym rodzajem charyzmy. Chciałem więc po prostu podziękować wszystkim tym, którzy biorą sprawy w swoje ręce w takim stopniu, w jakim mogą i uznają za stosowne, i przeciwstawiają się cynizmowi tych, którzy pod płaszczem idei negują podmiotowość i wolną wolę drugiego człowieka. A także wszystkim tym, którzy stawiają czoła tej epidemii dla dobra nas wszystkich — w szpitalach, sklepach, szkołach, centralach telefonicznych, fabrykach, magazynach, urzędach, domach czy na ulicach.

Opublikowano

Stoicyzm w czasie pandemii

Co roku w październiku ma miejsce międzynarodowy tydzień stoicyzmu i co roku w tym okresie już od trzech lat poświęcamy z Mają Danilenko filozofii stoickiej jeden odcinek audycji Soulbowl. W tym roku to szczególnie istotne, bo powody do zmartwień piętrzą się jedne na drugich, a tak się składa, że system stoicki oferuje komplementarny z wyzwaniami codzienności i pozbawiony coachingowej szarlatanerii program pomocowy, jak temu wszystkiemu stawiać czoła. Oczywiście nic się nie dzieje samo — żeby zebrać, trzeba posiać. Jak siać i co zbierać, spróbowaliśmy opowiedzieć w ostatnim podcaście.

Dwie wcześniejsze audycje także dostępne są do odsłuchu:
Stoicyzm I: Wprowadzenie do stoicyzmu
Stoicyzm II: Dbaj o siebie, o innych i o środowisko

Opublikowano

Instrukcja sterowania statkiem kosmicznym Ziemia

Instrukcja sterowania statkiem kosmicznym Ziemia

R. Buckminster Fuller, „Instrukcja sterowania statkiem kosmicznym Ziemia”, wyd. Księgarnia Akademicka, 2019


Dotarłem do tej książki tak, jak po nitce trafia się do kłębka. Po projekcji dokumentu „Planeta 2.0” (ang. „Spaceship Earth”) podczas tegorocznej edycji festiwalu Docs Against Gravity poczułem się niewiarygodnie w kontekście mojej sytuacji życiowej zainspirowany. Film opowiadał o projekcie „Biosfera 2”, który z wielką pompą wystartował w 1991 roku pod wodzą Johna Allena — wielostronnego ekologa, inżyniera i podróżnika. Projekt ten, polegający na odizolowaniu na okres dwóch lat ośmioosobowej grupy badawczej w sztucznie utworzonym zamkniętym ekosystemie, często opisywano wówczas jako najbardziej ekscytujące doświadczenie naukowe od czasu, gdy w 1969 roku człowiek stanął na Księżycu. Później jednak płynące z niego multidyscyplinarne wnioski utopiono w morzu tabloidowych nagłówków — o wewnętrznych tarciach z zespole Allena i niespełnieniu przez projekt pierwotnych założeń badawczych. Koniec końców ideę Allena roztrwoniono, ale energia, która dała mu życie, pieczołowicie przedstawiona w filmie, była dla mnie czymś niewiarygodnym. Jedną z największych inspiracji Allena, którego w filmie przedstawiono jako wizjonera, okazał się inny wizjoner — niejaki Buckminster Fuller, którego jedyną jak dotąd przetłumaczoną na polski książkę (choć można tu też użyć słowa — broszurkę, zupełnie zresztą nieironicznie) „Instrukcja sterowania statkiem kosmicznym Ziemia” nabyłem pod wpływem impulsu.

Moje impulsy czytelnicze już wielokrotnie skłaniały mnie do podejmowania wyborów zupełnie nieracjonalnych — przepłacania w afekcie za książki, których nigdy koniec końców nie otworzyłem. Tym razem postanowiłem więc, zwłaszcza względem przyjaznej objętości lektury, stawić jej czoła od razu. Buckminster Fuller to postać fascynująca, ktoś kogo moglibyśmy z powodzeniem określić mianem XX-wiecznego człowieka renesansu. Był architektem, filozofem, wynalazcą, matematykiem, wojskowym, ale nie jest absolutnie wyczerpujący i adekwatny opis jego dorobku i zainteresowań. Ten uzyskamy dopiero, gdy poznamy pojęcie synergii, które jest właściwie główną ideą „Instrukcji”. Synergia opisuje takie zachowanie całości, które nie daje się przewidzieć dzięki opisowi zachowań poszczególnych części synergetycznego systemu. Fuller czyni w książce założenie, że jest to termin niedostatecznie spopularyzowany i rzeczywiście „Instrukcję” można czytać momentami jak podręcznik dla idealistów i wolnomyślicieli, którzy nie umieją lub nie chcą zaadaptować się do głównonurtowej dynamiki współczesności stawiającej na posuniętą do granic niemożliwości specjalizację, która jednocześnie ogranicza widnokrąg ogólnej percepcji rzeczy. Ma to kilka istotnych wad — przede wszystkim niweluje możliwe efekty synergetyczne, które, nawet jeśli wystąpią w jednym przypadku na 100 tysięcy (absolwentów), są w stanie zrewolucjonizować myśl techniczną do tego stopnia, że z nawiązką zwrócą koszty tej wszechstronnej edukacji. Poza tym Fuller wyprowadza myśl, że specjalistami łatwiej manipulować w kwestiach, które wykraczają poza ich wąsko zdefiniowane kompetencje. Ja sam przyjąłem punkt widzenia autora z aprobatą, bo wąska specjalizacja jest dla mnie zamachem na prawo jednostki do dążenia do świadomości i zrównoważonego rozwoju. Pamiętam, jak przed laty, kiedy jeszcze studiowałem, starszy znajomy pracujący już od dłuższego czasu w specjalistycznej branży, z którym dzieliliśmy zainteresowania muzyczne, powiedział mi chłodno, że wkrótce sam się przekonam, że rozumie się samo przez się, że w dobrym tonie jest interesować się swoją zawodową specjalizacją, a wszelkie moje inne zainteresowania będą postrzegane przez współpracowników jako co najmniej nieistotne. Specjalizowanie się w zarabianiu pieniędzy przynosi oczywiście wymierne korzyści, ale bywa też potwornie przygnębiające.

Sam Fuller ponad kapitalistyczny egoizm wynosi dobro wspólne całej ludzkości. Jedno ze sformułowań, które otwierając lekturę „Instrukcji”, unaoczniły mi nie tylko wymowę publikacji, ale przede wszystkim pewne szczególnie spojrzenie na Ziemię jako planetę, było też bon motem wspomnianego przeze mnie eksperymentu biosferystów. Ziemia jest statkiem kosmicznym, a każdy człowiek powinien wykonywać swoją misję na niej tak, jak gdyby był na miejscu faktycznego kosmonauty. „Biosfera 2” i przedstawiający ją film unaoczniły efekty, jakie wywierają na ekosystem nasze codzienne pozornie nieistotne działania. Bucky Fuller w 1969 i biosferyści w 1993 roku mając tę wiedzę, przestrzegali ludzkość przed postępującą biodegradacją naszej planety postępującą wskutek lekkomyślnego trwonienia rezerw wyczerpywalnych surowców i wytwarzaniem śmieci na niespotykaną dotąd skalę. Myślenie o wpływie swoich działań na stan naszej planety to swoisty rozszerzony rodzaj stoickiej medytacji, w której medytujący wyobraża sobie siebie z góry z widoku drona oddalającego się coraz wyżej, aż holistycznie ukaże się nam cała kula ziemska. To odezwa do wszechstronnego zrozumienia, wyartykułowana pół wieku temu, gdy był jeszcze czas na zmiany i realny zwrot w stronę wzajemnego szacunku i zrównoważonego rozwoju.

Fullera wciąż czyta się jak wizjonera, ale niestety trudno wyzbyć się poczucia pewnej naiwności, by nie napisać utopijności, jego przekonań. To, co wówczas mogło być żywym apelem, dziś wydaje się beznadziejnie przegapioną szansą. Fullerowi brakuje ekonomicznego realizmu, który swoją wykrzywioną kapitalistyczną psychomanipulacją od tamtej pory zdołał zdominować myślenie kilku pokoleń ludzi na całym świecie. Choć wizja powszechnego dobrobytu Fullera zdaje się powoli materializować, co potwierdzają przekrojowe dane liczbowe, dzieje się to kosztem, na który ten nigdy by nie pozwolił. Przede wszystkim wciąż zachód bogaci się kosztem dawnych kolonii, ale przede wszystkim wszyscy bogacimy się wyłącznie pozornie — dzięki szabrowniczej gospodarce bezmyślnej i bezgranicznej eksploatacji skończonych surowców i zatruwając siebie nawzajem. Jesteśmy na prostej drodze na samozagłady. Tymczasem Fuller postulował, że bogactwo należy do każdego tak jak powietrze czy światło słoneczne, przy czym definiował je rozszerzająco nie tylko jako aktywa w znaczeniu księgowym, ale także wiedzę i zdolności, które można wykorzystać do zapewnienia sobie przetrwania. Edukacja jest dla niego szczególnie ważna — uważa, że jest jedyną słuszną odpowiedzią na związkowe sprzeciwy przeciwko automatyzacji. „Instrukcja” pomimo niespełna stu-stronicowej objętości wypełniona jest po brzegi treścią — Fuller przeprowadza tu krótką lekcję fizyki w ujęciu jak najbardziej praktycznym, jest apologetą postępu, odnawialnych źródeł energii i krytykuje działania wojenne. Mylnie ocenia, że komputery uratują świat od populizmu, ale ostrzega przed śmietnikiem informacyjnym, do którego mogą się przyczynić. Złośliwie można by nazwać jego wizję świata kosmopolityczną lub globalistyczną, ale trudno odmówić mu racji — w gruncie rzeczy model transgresywnej meta-narodowej współpracy jest jedynym, który może ocalić ludzkość w jej obecnym kształcie przed zagładą — wydającą się coraz bardziej nieuniknioną. Ostatni rozdział „Instrukcji sterowania statkiem kosmicznym Ziemia” to odezwa i przepowiednia w jednym. „Przejmicjie inicjatywę, zabierzcie się do pracy, a przede wszystkim współpracujcie ze sobą (…) Takie są zasady synergii (…) Nie są to prawda utworzone przez człowieka. Są to wszechogarniające, nieskończone prawa uczciwości intelektualnej rządzącej wszechświatem” — kończy optymistycznie. Warto dodać, że oryginalny tekst Fullera uzupełniono o trzy krótkie analizy jego spuścizny intelektualnej przygotowane przez polskich kontynuatorów jego myśli twórczej.

Instrukcja sterowania statkiem kosmicznym Ziemia

Opublikowano

Czarodziejska góra

Czarodziejska góra

Thomas Mann, „Czarodziejska góra”, wyd. Muza, 2003


Pamiętam moment, gdy oczy zapłonęły mi naiwnym blaskiem na widok tomiszcza „Czarodziejskiej góry” podczas spontanicznej przedwieczornej wycieczki do jednej z wrocławskich księgarń. „Kiedyś to przeczytam” — wyszeptałem do siebie, a przynajmniej ta myśl zagnieździła się we mnie w tamtej chwili na dobre. Dwanaście lat później dopiąłem swego. Oczywiście nie kupiłem tej księgi tamtego wieczora, nie zniósłby tego mój wciąż nastoletni jeszcze wówczas budżet. Niemniej mój egzemplarz przeleżał swoje, a gdy wraz z początkiem roku postanowiłem wykorzystać mój czytelniczy potencjał, wśród kryteriów służących określeniu powodzenia tego przedsięwzięcia zastrzegłem enigmatycznie, choć stanowczo — i wreszcie „Czarodziejską górę”.

Spędziłem razem z bohaterami Tomasza Manna w przesławnym sanatorium Berghof w wysokich Alpach bitych osiem tygodni i w tym czasie nie tylko tak zwyczajnie po ludzku zżyłem się z Hansem Castorpem, ale aura „Czarodziejskiej góry” zaczęła na różne sposoby przenikać do mojego życia. „Ależ to naturalne!” Oczywiście, choć trudno zdawać sobie sprawę ze skali tego zjawiska, dopóki samemu się z nim nie zjednoczy w czymś, co nieśmiało można nazwać wspólnym dążeniem. Duch Tomasza Manna pisał moją ręką listy i redagował rozmaite teksty — ba, mam wrażenie, że wciąż mi towarzyszy i jego cząstka pozostanie we mnie już na zawsze. Ujął mnie uroczystym sposobem wyrażania idei i opisywania zdarzeń z największą rozwagą. Sto lat później, gdy dla czytelnika znaczna część kulturowo-społecznego kontekstu „Góry” nie może być już wspólnym doświadczeniem, a jedynie książkowym folklorem rozumianym poprzez liczne przypisy tłumaczy, ta szczególna maniera staje się nawet wymowniejsza, zwłaszcza względem naszej, pozaksiążkowej rzeczywistości — nie tak odległej przecież geograficznie od szwajcarskiego Davos. I choć od tego szlachetnego sposobu formułowania myśli Manna i jego tłumaczy (tu pozwolę sobie ich przedstawić — Józefa Kramsztyka i Władysława Tatarkiewicza pod pseudonimem) czytelnik stopniowo coraz bardziej się uzależnia, w centrum zainteresowań musi pozostać Hans Castorp i jego zmieniający się przez 800 stron powieści anturaż. „Czarodziejską górę” czyta się tak, jak ogląda się najlepszy serial — z niedającą się spławić myślą, że trzeciego tomu już nie będzie.

Ileż to ja słyszałem przez lata od innych czytelników o „Górze”. I zawsze to, co o tej powieści mówili, wydawało mi się wyjątkowo mętne. Zaczynali od środka, kluczyli, nadużywali słów takich jak „oniryczny” i „czas”. Postawmy więc sprawę jasno. Tematem powieści jest życie jako takie. Życie przeniesione w abstrakcyjny kontekst śnieżnej wyżyny i niejako wyłączone poza nawias czasu tak, by można się mu przyjrzeć bliżej bez szumów codzienności, takiej jak ta, którą znamy tutaj na nizinie. Zupełnie tak jak naukowcy badający próbkę, izolujący ją wcześniej pieczołowicie od wszystkich jej przyległości, które mogłyby zaburzyć badanie. Próbką Manna jest życie. I to życie, pomimo tej podkreślanej przez ze mnie kilkakrotnie wysokości, życie całkiem przyziemne. Mogłoby się wydawać, że Mann kluczy, pisze książkę o niczym, że jego postaci w gruncie rzeczy pędzą życie po próżnicy. Ale kolejni barwni bohaterowie — radca Behrens, doktor Krokowski, Mynheer Peeperkorn, domorośli filozofowie, specjaliści od ludzkiej egzystencji Naphta i Settembrini co rusz udowadniają, że sprawa ma się zupełnie odwrotnie. Hans Castorp jest z kolei protoplastą internauty. Jego fascynacja fizjologią, botaniką, muzyką czy astronomią, z których Mann czyni jedne z głównych (choć nieżyczliwy czytelnik mógłby nazwać je pobocznymi) treści „Czarodziejskiej góry”, to nic innego jak tak dobrze znany współczesnym młodym pokoleniom zaoczny głód wiedzy połączony z chorobliwym wyłączeniem się z życia zewnętrznego (przynajmniej na tyle, na ile to możliwe). Taka postawa jest dla Manna z jednej strony wygodnym pretekstem, by te rozmaite tematy na łamach książki bez skrupułów rozwijać, z drugiej zaś — wyrazem całkowitej normalności w poznawaniu kolorów życia i świata, nieodłącznego elementu życia każdego z nas.

To jednak jedynie jeden z wielu aspektów egzystencji Hansa Castorpa w górskim sanatorium. Koniec końców nie sposób nie zadać sobie pytania, czy ucieczka od rzeczywistości na pewno oznacza wolność, jak często podświadomie zdajemy się zakładać. Studium historii Castorpa nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale może przybliżyć nas do zrozumienia nizinnych uproszczeń. Przewijająca się sugestywnie przez całą powieść rozbieżność między wyżyną sanatorium a niziną ludzi zdrowych może być traktowana jako metafora jakiejkolwiek życiowej dychotomii, w której pomiędzy sposobami życia czy myślenia występuje rozdźwięk znaczący i trwały. Kolejne pytanie pozostawione bez jasnej odpowiedzi brzmi zatem, do którego z tych światów człowiek należy, kiedy przekracza tę magiczną granicę tranzycji i na ile ta zmiana jest trwała. Hans Castorp realizuje to tlące się gdzieś w nim nieśmiało marzenie o ucieczce, które dzieje się z początku pomimo niego, ale z czasem coraz bardziej w nim i za jego aprobatą, aż wreszcie z jego czynnym udziałem i wedle jego woli. Syndrom sztokholmski odczuwany przez ofiarę, która jednocześnie sama jest swoim własnym porywaczem. Więzienie, w którym sami się zamknęliśmy, a klucz przez cały czas dzierżymy mocno w dłoni, ale nie jesteśmy w stanie zdobyć się, by sami się z niego uwolnić. Choć Hans Castorp koniec końców pozbywa się zegarka i kalendarza, przestaje liczyć godziny, dni, miesiące, lata, Mann jest w swoim postrzeganiu czasu bardziej skrupulatny. I w tej kwestii nie jest prostolinijny, stara się zrozumieć złożoną naturę czasu i czasów, przez 800 stron balansując na granicy końca epoki, która, jak zawsze w takiej sytuacji, nie ma świadomości swego końca.

Czarodziejska góra

Opublikowano

Zakazane kolory

Zakazane kolory

Yukio Mishima, „Forbidden Colours”, wyd. Penguin Modern Classics, 2008


Lata minęły, odkąd czytałem powieść po angielsku — do lektury „Zakazanych kolorów” Yukio Mishimy przystępowałem więc jednocześnie z ekscytacją i zwątpieniem. Ekscytacją — po niedawnym spotkaniu z Mishimą w jego debiutanckim „Wyznaniu maski”, które wreszcie przed rokiem doczekało się polskiego tłumaczenia — „Zakazane kolory” 69 lat po japońskiej premierze wciąż polskiego wydania nie mają. Zwątpieniem — we własne możliwości nie tyle nawet językowe, co w jakiś zmysł krytyczny, bo wszelkie punkty odniesienia w postaci literatury anglojęzycznej dawno spłowiały i straciły wszelki sens. Co więcej — dlaczego miałby się do nich anglojęzyczny Mishima odnosić jakkolwiek bardziej niż do jakiegokolwiek (polskojęzycznego) Mishimy. I faktycznie. Z początku lektura trochę mnie zniechęciła — dopiero gdy zatopiłem się w akcji i rytmie narracji, przestałem przejmować się lingwistyczną obcością, której z początku nie umiałem się poddać. Nie sprzyjało temu z pewnością wiekowe tłumaczenie, datowane na rok 1968. Nie miałem więc w pewnym momencie zamiaru o tej książce pisać. Z drugiej jednak strony wkrótce uznałem, że o niej właśnie, ze względu na specyfikę braku polskiego wydania, być może powinienem napisać tym bardziej. Także dla siebie samego — obiecałem sobie bowiem, że gdy tylko rodzima edycja wreszcie się ukaże, sięgnę po nią niechybnie.

Inaczej niż w „Wyznaniu maski” Mishima nie tylko nie pisze „Kolorów” w formie pierwszoosobowej, ale pobieżne nawet rozeznanie w przebiegu akcji powieści pozwala na jednoznaczne stwierdzenie, że jego główny bohater, Yuichi, choć pozostaje niewątpliwie w centrum wydarzeń powieści, nie jest ich spiritus movens. Ba! Mishima podkłada czytelnikowi idealną kukłę — tak hipnotyzującą, jak bezwolną. Sam kryje się zgoła gdzie indziej, w postaci starszego, otoczonego słuszną sławą pisarza Shunsuke, który trochę przez przypadek, ale z premedytacją miesza się w życie zaledwie 20-kilkuletniego Yuichiego i wywraca je do góry nogami. Namawia chłopaka, który otwarcie przyznaje się przed nim do swojego homoseksualizmu, do małżeństwa z ich wspólną znajomą Yasuko, która w Yuichiego zapatrzona jest jak w obrazek. By go przekonać, oferuje mu znaczną sumę pieniędzy, która ma uratować popadające w ruinę po śmierci ojca gospodarstwo domowe. Yuichi nie bez wahania tę ofertę przyjmuje i tak oto rozpoczyna się główny wątek fabularny powieści.

Ważniejsze jednak od powodów Yuichiego związanych z relacjami społecznymi i rodzinnymi, ale także szeroko pojętą wygodą, są powody Shunsuke, bo to one wprowadzają w narrację aurę tajemnicy. Shunsuke jest mizoginem albo przynajmniej stara się za takiego uchodzić. Twierdzi, że chce zemsty na kobietach za wszystkie wyrządzone mu przez lata krzywdy. Sędziwy autor od najmłodszych lat uchodził za przeraźliwie brzydkiego, Yuichi, co trzeba zaznaczyć, jest z kolei uosobieniem męskiego piękno i (na swój sposób) obiektem pożądania każdego, kto zawiesi na nim swój wzrok. Piękno i jego waga to jeden z powracających w powieści Mishimy motywów i kolejny z powodów Shunsuke, którego stosunek do piękna był cokolwiek trudny. Tym razem jednak nie potrafił oprzeć się czarowi magnetyzującego młodzieńca, gdy już raz udało mu się go złapać, nie chciał wypuścić go z klatki. To zresztą powtarzająca się w „Zakazanych kolorach” motywacja i w tym sensie książka Mishimy popada niekiedy w trudny do przejścia sentymentalizm. W dalszym ciągu, ze względu na dogłębny rys psychologiczny i realistyczną zawiłość fabularną, nie sposób jednak nazwać jej czytadłem. „Kolory” zresztą nigdy nie niosą ze sobą odcienia sensacyjności. Wydarzenia, które wrażliwy czytelnik mógłby uznać za kontrowersyjne przedstawione zostały tu z daleko posuniętą powściągliwością. Ostatnim powodem Shunshuke jest praca twórcza — stary pisarz szuka w tej, kontrolowanej przez siebie intrydze znaleźć inspirację do swojej kolejnej powieści.

I tak oto wchodzimy w życie młodego Yuichiego rozpostarte między młodym, choć od samego początku chłodnym i na wskroś nieszczęśliwym małżeństwem z Yasuko, nocnym życiem obfitującym w liczne romanse ze spotykanymi mężczyznami oraz pozorowanymi stosunkami romantycznymi z innymi kobietami. Można „Zakazane kolory” w pewnym, nieprecyzyjnym, ale obrazującym kanwę powieści skrócie opisać jako mariaż „Niebezpiecznych związków” i „Śmierci w Wenecji”. Akcja „Kolorów” wielokrotnie lawiruje, posuwając się jednak powoli, by przyśpieszyć znacząco na ostatniej prostej. Los Yuichiego, spowity w Japonii początku lat 50. nienaruszalnym tabu, a opisywany przez zachodnich recenzentów jako „oryginalny pomysł na książkę” jest pomiędzy wierszami obiektem największej empatii Mishimy. Choć sam Yuichi przedstawiony został jako pionek na mapie powieści, zagubiony narcyz nieliczący się z czyimikolwiek uczuciami, jego sytuacja życiowa i wynikające z niej wybory pisarz traktuje z szacunkiem i zrozumieniem. Zrozumieniem wykraczającym poza skażoną zachodnimi stereotypami mentalność powojennej Japonii, wbrew im szukającym tożsamości bohatera zarówno w starych samurajskich legendach, jak i w szerokim ujęciu codzienności środowiska japońskich gejów w latach 50. Opisy ich obyczajów są u Mishimy na tyle rozległe, że nierzadko pisarz gubi się w anegdotach lub przeżyciach wewnętrznych pobocznych postaci. Pieczołowite ujęcie tego nieodzownego tła dla tytułowych „Zakazanych kolorów” stało się zresztą podłożem trwających do dziś spekulacji na temat seksualności samego autora. Doskonałemu wyczuciu rozterek swoich homoseksualnych bohaterów Mishima daje wyraz co rusz. Zapisałem i przetłumaczyłem jeden z fragmentów, które w tym kontekście ujęły mnie szczególnie:

„Dwoista natura zazdrości, która czyni miłość starzejącego się geja nie do wytrzymania, wtargnęła pomiędzy Kawadę i sen jego młodego kochanka. Weźmy zazdrość mężczyzny, którego partnerka jest mu niewierna, i połączmy ją z zazdrością, którą dojrzała kobieta po przejściach odczuwa względem młodej, pięknej kobiety, a tę jeszcze połączmy z tym szczególnie zawiłym skutkiem osobliwej świadomości, że obiekt naszej miłości jest osobą tej samej płci co my, a otrzymamy wówczas obraz wyolbrzymionego, całkowicie niewybaczalnego upokorzenia w miłości. Jeśli znamienitej pozycji mężczyzna doświadczyłby odczucia równie przytłaczającego z powodu kobiety, byłby w stanie to znieść. Ale nic nie było w stanie wyrządzić większej krzywdy poczuciu godności osoby takiej jak Kawada niż odtrącenie jego miłosnych starań i upokorzeń przez mężczyznę”.

Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele z meandrów fabularnych powieści, które niewątpliwie stanowią jeden z jej atutów. Nie sposób jednak bym w tym kontekście mógł zignorować swoją wcześniejszą sugestię wiążącą postać Shunsuke z osobą autora, co wydaje się zasadne także jeśli chodzi o swoistą fascynację każdego z nich zagadnieniem szeroko pojętej queerowości (w powieści na swój sposób spersonifikowanej przez Yuichiego). Czy równie paralelnie można odczytywać stojące za nimi motywacje? Bieg zdarzeń powieści dowodzi, że te nie są wcale tak jednoznaczne i jasne, jak wyłożono je u jej początku.

Zakazane kolory