2014: filmy
Tak samo jak za rok i rok temu podsumowuję filmowo także w tym kontekście podejrzanie fantastyczny rok 2014. Nie biorę jeńców (czyt. dat polskiej dystrybucji kinowej pod uwagę), bo części ciekawych tytułach i tak nie doświadczymy w stałym repertuarze polskich sal.
10. Relatos salvajes
Dzikie historie reż. Damián Szifrón
Współczesna adaptacja zasady, że karma zawsze wraca. Kino skrojone na dzisiejsze czasy — efektowne, wartkie, angażujące.
9. Citizenfour
reż. Laura Poitras
Przerażający! Ogląda się go jak pierwszorzędny thriller.
8. The Duke of Burgundy
Duke of Burgundy. Reguły pożądania reż. Peter Strickland
Estetyczny, intensywny, sensualny bez epatowania nagością, mistrzowsko operuje perspektywą.
7. What We Do in the Shadows
Co robimy w ukryciu reż. Jemaine Clement i Taika Waititi
Rozkoszny! Genialna w swojej prostocie koncepcja absurdalnego mokumentu o wampirach w stylu reality TV i pierwszorzędna realizacja.
6. Magical Girl
reż. Carlos Vermut
Skoncentrowana na szczegółach i pełna niedopowiedzeń wielopoziomowa historia pewnej sukienki. Vermut nie bierze jeńców, układając puzzle z wyobraźni widzów.
5. The Grand Budapest Hotel
Grand Budapest Hotel reż. Wes Anderson
Jakże dopieszczony wizualnie, jakże podkreślony elokwentnym humorem i kreskówkową witalnością! Anderson wie jak zahipnotyzować widza.
4. Inherent Vice
Wada ukryta reż. Paul Thomas Anderson
Gdy w pierwszej scenie weszło w tle „Vitamin C”, nie miałem wątpliwości, że będzie solidnie. Humor, intryga kryminalna, radość kina w czystej postaci. もっとパンケーキ!
3. Boyhood
reż. Richard Linklater
Prosty, pozytywny, ale jednocześnie zupełnie niebanalny film o życiu, którego motorem napędowym i przekleństwem zarazem jest mimowolnie upływający czas.
2. Левиафан
Lewiatan reż. Andriej Zwiagincew
Piękny świat, który sami zniszczyliśmy. Hipokryzja albo paradoks budulcem współczesnego społeczeństwa. Uniwersalny, niebanalny.
1. L’enlèvement de Michel Houellebecq
Porwanie Michela Houellebecqa reż. Guillaume Nicloux
Houellebecq burzy mistyczny portret wielkiego literata, zastępując go mimowolnie przezabawnym antycharyzmatycznym lumpiarstwem. Najlepsza komedia dekady?
2014
25 najlepszych płyt 2014 roku.
25. The Soundcarriers Entropicalia
bezpośrednia fascynacja space age popem i klasyczną egzotyką z czasów esquivela została tu kompetentnie wpisana w ramy psychodelicznego rocka przy jednoczesnym zachowaniu zaskakująco przebojowych refrenach
24. Millie & Andrea Drop the Vowels
andy stott i miles whittaker odwiedzają dubowe rejony drum & bassu i ponad dwie dekady po narodzinach jungle tworzą jedną z jego najciekawszych odsłon
23. Mac DeMarco Salad Days
leniwy syntezatorowo-gitarowy indie pop w promieniach słonecznej psychodelii
22. Kosmischer Läufer The Secret Cosmic Music of the East German Olympic Program 1972-83 — Volume Two
it’s a hoax! najprawdopodobniej nrd nigdy nie miało sekretnego soundtracku do ćwiczeń swoich olimpijczyków inspirowanego kraftwerk; ale co z tego — to idealny pretekst by w pełnej krasie przywrócić do życia muzykę protoplastów progresywnej elektroniki!
21. Matthew Halsall & The Gondwana Orchestra When the World Was One
naprawdę kompetentny powrót do brzmienia pierwszorzędnego spiritual jazzu spod znaku alice coltrane czy pharoah sandersa
20. Anne Guthrie Codiaeum variegatum
elektroakustyczna amerykańska kompozytorka kreśli intensywny dźwiękowy pejzaż osadzony w mistycznym ogrodzie, daleko od miejskiego trudu i znoju; codiaeum variegatum to z jednej strony płyta zaskakująco przystępna, od progu wciągająca słuchacza do swojego wnętrza, a z drugiej absolutnie niebanalna, momentami wręcz niebezpieczna — zupełnie jak roślina, która dała jej okładkę i tytuł
19. Ariel Pink Pom Pom
ariel pink jest odrobinę odstręczający, ale niezaprzeczalnie ma dobre ucho do popowych melodii, nawet jeśli ubiera je w aranże nie mniej dziwaczne niż on sam; być może jak dotąd najlepsza płyta w jego obszernej dyskografii
18. Todd Terje It’s Album Time
disco zmartwychwstało, a jego nowym mesjaszem todd terje!
17. FKA twigs LP1
fka twigs jest odważna i bezkompromisowa — minimalistyczna produkcja i oszczędna rytmika wraz z oniryczną atmosferą i hipnotyzującym, nieprzewidywalnie prowadzonym wokalem, budują napięcie bez trudu utrzymywane przez całe czterdzieści minut płyty; istotny krok w ewolucji brzmienia i tożsamości r&b i być może najważniejsza płyta nurtu od wydania channel orange franka oceana
16. Francis Harris Minutes of Sleep
duszny klimatyczny house sam sobie kreujący gatunkowy horyzont, kompetentny kolaż dźwiękowy wciągający w swój obieg rozmaite odcienie muzycznej awangardy
15. RSS B0YS N00W
kto by pomyślał, że nad wisłą jesteśmy w stanie tworzyć tak kompetentne industrialne techno? dwuczęściowy klaustrofobiczny liniowo ewoluujący andergrandowy taneczny set
14. Kevin Drumm & Jason Lescalleet The Abyss
najbardziej ekscytujące spotkanie 2014 roku — jason lescalleet, tuz muzyki konkretnej, i kevin drumm, uznany amerykański nojzowiec, stworzyli wspólnie the abyss — dwugodzinną droniczną przeprawę przez wszystkie odcienie współczesnej muzyki eksperymentalnej, naturalnie ze znaczącą przewagą tych mrocznych i do pewnego stopnia niezgłębionych, aż do tytułowej otchłani, po wyjściu z której nic już nie będzie takie samo
13. Nightingale String Quartet Rued Langgaard: String Quartets Vol. 3
duński kwartet nightingale już trzeci rok z rzędu wydobywa na światło dzienne esencję jednego ze swoich najbardziej niedocenionych narodowych kompozytorów — magicznie zawieszonego między duchowością późnego romantyzmu a modernistyczną nieoczywistością rueda langgaarda
12. Vijay Iyer Mutations
ewoluujący w czasie, żywy organizm; iyer miesza i celowo gubi klucze do swojej muzyki, stawiając w równej mierze na pieczołowitą organizację kompozycji, jak i na otwarcie jej ram dla wykonujących ją muzyków — dzięki temu, niezależnie od aktualnie wybrzmiewającego fragmentu, utwór zdaje się oddychać, poruszać i rozwijać się
11. Angles 9 Injuries
wielki muzyczny worek rozmaitych inspiracji — począwszy od reminiscencji złotego okresu jazzowej awangardy, przez zupełnie naturalny w tym przypadku wpływ europejskiej szkoły jazzu, aż po zapożyczenia stylistyczne od współczesnych grup afrobeatowych nade wszystko ceniących sobie prowadzenie atrakcyjnej dla słuchacza linii melodycznej
10. Leon Vynehall Music for the Uninvited
choć vynehall zazwyczaj buduje swoją na ewoluujących zamkniętych loopach, nie boi się żywych instrumentów, które, otwierając jego długogrający debiut, stają się kluczem do zrozumienia zawartej tu muzycznej wizji. z niesamowitą lekkością i naturalnością przychodzi vynehallowi krzyżowanie rozmaitych muzycznych ścieżek pod banderą zaskakująco opływowego house’u
9. Kremerata Baltica / Gidon Kremer Mieczysław Weinberg
jedna z najlepszych kameralnych orkiestr w europie, kremerata baltica, pod okiem swojego założyciela wzięła na warsztat niebanalną selekcję utworów urodzonego w polsce rosyjskiego kompozytora dwudziestowiecznego mieczysława weinberga; z utworu na utwór grupa kreśli portret twórcy coraz pewniejszymi i bardziej wyrazistymi kompozycjami — rozpoczynając od skromnej sonaty skrzypcowej, a następnie poprzez selekcje na składy coraz większe dochodząc do ekspresyjnej dziesiątej symfonii, która, jak na ucznia szostakowicza przystało, góruje nad resztą kompozycji, z rozmachem dopełniając repertuar tego dwupłytowego wydawnictwa
8. Ty Segall Manipulator
ty segall dokonał niemożliwego — nagrał album, na którym każdy z aż siedemnastu utworów mógłby stać się singlem; wierny swoim garażowym korzeniom wziął przykład z zeszłorocznego krążka kolegi po fachu mikala cronina i zamiast rozmieniać się na drobne zainwestował wszystkie swoje siły witalne w płytę, która zredefiniowała jego dotychczasową pozycję w branży
7. Luzmila Carpio Yuyay Jap’ina Tapes
siedemnaście utworów nagranych przed dwudziestoma laty w ramach realizowanego pod okiem unicefu projektu promocji liternictwa wśród ludności quechua; barwna i plastyczna muzyka w niezrównanym wykonaniu luzmily carpio; znakomite świadectwo istnienia bogatego andyjskiego dziedzictwa kulturowego
6. Run the Jewels Run the Jewels 2
killer mike i el-p to być może najlepszy hip-hopowy duet raper-producent od czasu gangstarr; podobnie jak na zeszłorocznym debiucie i pierwszej długogrającej kolaboracji r.a.p. music sprzed dwóch lat, nie ma tu miejsca na przelewki i kompromisy — z płyty na płytę rtj stają się coraz bardziej zadziorni i skłonni do ryzyka; najświeższy brzmieniowo i najbardziej adekwatny hip-hopowy krążek 2014 roku — włączając w to wszelkie postrapowe wynalazki
5. Heinz Holliger, Anita Leuzinger & Anton Kernjak Aschenmusik
poezja
4. Swans To Be Kind
gira i spółka efektywnie wykorzystali kilkunastoletnią przerwę — od tej pory każdy ich kolejny album wydaje się być lepszy od poprzedniego; i to mimo tego, a może właśnie dlatego, że muzyczno-kulturowy kontekst, którym na stałe zdążyli się okryć, można odbierać wyłącznie rozszerzająco; są niczym can przed czterema dekadami — nie porzucają formuły rockowej piosenki, ale wpisują ją w eksperymentalny dźwiękowy kolaż pełen hałaśliwych gitarowych dronów, dzięki czemu to be kind jest nie tyle rewelacyjną płytą, co pełnokrwistym muzycznym doznaniem
3. Ninos du Brasil Novos Mistérios
włoski duet występuje jako brakujące ogniowo między berlinem a rio de janeiro; z wielką wprawą oprawia brazylijską batucadę w przymioty nowoczesnego techno, efektem czego jest niepowtarzalny i wysmakowany krążek
2. The War on Drugs Lost in the Dream
w wielowarstwowo oniryczne indie popowe aranże wpisano tu archetypowe brzmienie heartland rocka, mocno osadzone w stylistyce amerykańskiej prowincji połowy lat 80.; jednocześnie udało się tu osiągnąć budujący kompromis między współczesnymi środkami a klasycznym podejściem do rocka, co zaowocowało niesamowicie satysfakcjonującą płytą, która z jednej strony jako całość kompetentnie wyraża ideę muzyki pop jako sztuki, a z drugiej momentami cechuje się nieskrępowaną przebojowością
1. D’Angelo and The Vanguard Black Messiah
płyta, z którą być może trzeba się oswoić — choć nie każda melodia od razu zapada w pamięć, przy pierwszych odsłuchach słuchaczowi w pełni rekompensują to pieczołowite aranże, a wraz z każdym kolejnym — narastające poczucie satysfakcji obcowania z pierwszorzędnym projektem muzycznym; black messiah to jambandowy, osadzony głęboko w funkrockowych i neo-soulowych fundamentach komentarz społeczno-politycznej kondycji dzisiejszego świata i długo wyczekiwany revival świadomego soulu
2014: piosenki
25 najlepszych piosenek 2014 roku.
25. After School, „Shh”
piękne koreanki na swoim drugim japońskojęzycznym krążku pokazują reszcie świata jak robić pierwszorzędny taneczny pop
24. Kindness, „This Is Not About Us”
oniryczna triphopowa kołysanka oparta na niebanalnych jazzowych samplach i ujęta w metaliczny bit
23. Young Fathers, „Get Up”
hymniczne electro okraszone plemienną rytmiką i nade wszystko freakowym podejściem do materiału spod znaku blackalicious
22. Lake Street Dive, „Rental Love”
organiczna ballada mieszająca ze sobą country i gospel najwyższej próby, a przywodząca na myśl najlepsze momenty późnych dixie chicks
21. Röyksopp & Robyn, „Do It Again”
nadzwyczaj udana redefinicja brzmienia szwedzkiej piosenkarki i norweskiego duetu — doskonale wyprodukowany electropopowy banger
20. Prince, „Funknroll”
hiphopowy bit, funkowy sznyt, rockowa energia, a wszystko podszyte nowoczesnym soulem i zaskakująco współcześnie brzmiącą elektroniką — najlepszy numer księcia od czasu „black sweat” z 2006 roku
19. Mastodon, „The Motherload”
tak bezpośrednio przebojowo jak w „the motherload” mastodon nie brzmiał jeszcze nigdy — świdrujące, wielowarstwowo ułożone stonerowe gitary budujące kawałek sprawiają wrażenie psychodelicznego wiru, zupełnie takiego jak w czołówce jednego z filmów hitchcocka
18. Weezer, „cleopatra”
weezer w formie — grupa przypomniała sobie jak grać na gitarach i pisać perfekcyjnie przebojowe, a zarazem nienachalne refreny, a robią to przy tym z takim urokiem, jakby znów mieli po dwadzieścia lat
17. Andy Stott, „Violence”
kolejny krok w świadomej kreacji nawet bardziej klaustrofobicznego brzmienia — przejmująca duszna ballada ze względu na nietuzinkowe podejście do melodyki plasująca się w pół drogi między dub techno a mechanicznie minimalistyczną jazzową awangardą
16. East India Youth, „Dripping Down”
w najbardziej przestrzennym numerze na swoim tegorocznym krążku east india youth na swój sposób wskrzesza ducha animal collective — przełamując „dripping down” na dwie części, bawi się brzmieniem i konwencją
15. The Delines, „Colfax Avenue”
poruszająca historia trącająca te same struny muzycznej wrażliwości, co najlepsze kompozycje nurtu nashville sound przełomu lat 60. i 70.
14. Iceage, „The Lord’s Favorite”
pod punkowym płaszczem znajdziemy silnie countrujący rytm i bluesowego ducha skrzętnie inwigilującego każdy zakątek utworu — całość podkreśla błądzący w ekspresyjnym transie wokal eliasa bendera rønnenfelta
13. Taylor Swift, „Shake It Off”
„haters gonna hate”, ale to taylor swift po raz kolejny jest górą; jej popowy debiut zaakcentował wszystko to, co w jej muzyce najlepsze — szczerość, młodość i spontaniczność
12. Kiesza, „Hideaway”
kanadyjskiej piosenkarce udało się bezbłędnie połączyć nową brytyjską scenę house’ową z możliwie najciekawszymi muzycznymi zabiegami europejskiego eurodance’u i zamknąć całość w niezwykle chwytliwej popowej piosence
11. Michael Jackson, „Love Never Felt So Good”
jeden z najlepszych utworów w katalogu jacksona nareszcie doczekał się oficjalnej wersji; uwspółcześniony aranż timbalanda nie tylko nie ujmuje wokalom jacksona magii, ale podkreśla atmosferę przełomu lat 70. i 80., jednocześnie nie trącając myszką; tytuł mówi wszystko — takiego jacksona słucha się wyłącznie z rozkoszą[/color][/font][/align]
10. Run the Jewels feat. Zack de la Rocha, „Close Your Eyes (And Count to Fuck)”
sampel roku! rage against the machine 2.0 — killer mike i el-p w towarzystwie zacka de la rocha nawet głębiej zanurzają się w hardkorową stylistykę; dzięki talentowi i wyczuciu po raz kolejny ratują hip hop przed nudą i banałem
9. Casualties of Cool, „Daddy”
mistrz progresywnego metalu devin townsend z wokalną pomocą ché aimee dorval przenosi country na kolejny poziom — nie tylko udowadnia, że wyciągnięcie gatunku z brzmieniowej sztampy nie jest niczym trudnym, ale z powodzeniem kreuje jego jak najbardziej dream popową odsłonę; motoryczny bit zawadiacko trącający najsłynniejsze kowbojskie przeboje johnny’ego casha z powodzeniem został tu wpisany w iście oniryczną atmosferę
8. iLoveMakonnen feat. Drake, „Tuesday”
nieoczekiwany komercyjny sukces „tuesday” nikomu nieznanego wcześniej piosenkarza to tylko w połowie zasługa gwiazdorskiego featuringu. podobnie jak zeszłoroczne „we can’t stop” miley cyrus numer jest swoistym manifestem młodego pokolenia; zmęczony codziennością raper niezdarnie i leniwie dobiera kolejne słowa, nieświadomie malując dobitny obraz nowej podmiejskiej generacji — pracowników supermarketów, stacji benzynowych, restauracji szybkiej obsługi
7. Merchandise, „Enemy”
w najbardziej nieoczywistym z nieoczywistych przebojów minionego roku w kreacji statycznej a jednocześnie dynamicznej muzycznej tkanki merchandise bez trudu dorównują mistrzom z joy division; carson cox nie mniej enigmatyczny niż swego czasu ian curtis romansuje przy tym z morrisseyowską manierą, co dodatkowo podkreśla jangle popowe brzmienie numeru
6. Beyoncé, „7/11”
beyoncé nie musi już nikomu udowadniać, że jest pierwszorzędną wokalistką z charakterem i wizją swojej muzyki dalece wykraczającą poza zdobywanie kolejnych szczytów list przebojów i wbrew logice właśnie „7/11” jest możliwie najlepszym odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy; piosenkarka miesza trapowy sznyt z minimalistycznym południowym rapem spod znaku migos i w przerysowanym dalece poza granice rozsądku, ultravocoderowym, trashowym stylu bez najmniejszego wysiłku kreuje kolejną odsłonę swojej scenicznej persony, a wraz z nią trendy we współczesnym postmodernistycznym rapie
5. QT, „Hey QT”
kwintesencja muzycznego dziedzictwa „barbie girl” — panegiryk i pastisz w jednym; pstrokata, ale jakże ujmująca wizytówka nurtu bubblegum bass
4. D’Angelo & The Vanguard, „1000 Deaths”
awangardowo podporządkowany obłędnej rytmice „1000 Deaths” zachwyca nie tylko wielopoziomowym brzmieniem i natchnionym refrenem, ale także nieoczywistym, zaangażowanym politycznie tekstem
3. Röyksopp & Robyn, „Monument (The Inevitable End Version)”
dziesięciominutowe progresywne downtempo zmienione w agresywny electrohouse’owy banger; zgodnie z tytułem utwór-pomnik, ślad, wizytówka kilkunastoletniej kariery norweskiego duetu
2. Ben Khan, „Youth”
ben khan, akcentując dokładnie te same muzyczne odcienie, z których swoją wizję muzyki ulepił przed laty jai paul, stworzył zniewalającą fuzję współczesnego rhythm & bluesa i niezależnej elektroniki; pieczołowicie, ale nie sterylnie wyprodukowane „youth” ma wszystkie atrybuty singla roku — interesującą melodię, mnóstwo charakteru, znakomity warsztat wokalny, wyczucie i, co bardzo istotne, muzyczną konsekwencję
1. The War on Drugs, „Red Eyes”
kompromis między współczesnością a klasycznym rockiem, swobodną przebojowością a równie lekko i ekspresyjnie nakreślonym elementem sztuki w muzyce popularnej; archetypowe brzmienie heartland rocka podane w neo-psychodelicznym sosie
Odrodzenie Czarnego Mesjasza
D’Angelo nie tylko wydał właśnie zapowiadany i wypatrywany od wielu lat nowy album. Przede wszystkim pokazał, że nadal ma pomysł na swoją muzykę i jednoznacznie udowodnił niedowiarkom, że warto było na niego czekać.
Black Messiah jest naturalną kontynuacją muzycznej i tematycznej ścieżki wytyczonej przez D’Angelo już w połowie lat 90., a przypieczętowanej być może najważniejszym soulowym krążkiem minionego dwudziestolecia — VooDoo. To płyta, która z jednej strony wyrosła z osobistych perypetii artysty, a z drugiej z masowych protestów, które w ostatnich latach w różnych miejscach na świecie coraz częściej sygnalizują brak społecznej zgody na niesprawiedliwe traktowanie i nadużycia, których dopuszcza się władza. Czy to Kijów, Egipt, Ferguson czy nowojorskie Wall Street — motywy i okoliczności mogą być różne, ale cel jest jeden — zostać usłyszanym. Black Messiah to jambandowy, osadzony głęboko w funkrockowych i neo-soulowych fundamentach komentarz społeczno-politycznej kondycji dzisiejszego świata. Długo wyczekiwany revival świadomego soulu.
I chociaż, czy jeśli chodzi o timing, czy o sposób wydania materiału, porównanie z zeszłorocznym krążkiem Beyoncé wydaje się nieuchronne, w rzeczywistości Black Messiah ma więcej wspólnego z głośnym powrotem My Bloody Valentine, który, podobnie jak oba wspomniane albumy, w lutym minionego roku został udostępniony przez internet bez jakiejkolwiek wcześniejszej akcji promocyjnej . Poza efektownym (i, jak się okazuje, także efektywnym) sposobem wydania płyty z dnia na dzień, MBV i Black Messiah łączy jednak jeszcze przynajmniej kilka innych cech — oba wydawnictwa były oczekiwane przez fanów od wielu lat, oba musiały zmierzyć się z legendarnym statusem swoich poprzedników (odpowiednio — Loveless i VooDoo), aż wreszcie — oba zostały nagrane na ich kanwie, jednocześnie znacząco wychodząc poza dawny kontekst.
Black Messiah niewątpliwie opiera się w dużej mierze na stylu, który D’Angelo wypracował z kolektywem Soulquarians półtorej dekady temu. Nie może być jednak mowy o próbie odtworzenia koncepcji VooDoo, które, choć podobne brzmieniowo, było albumem zdecydowanie odmiennym charakterologicznie — w dużym uproszczeniu — nieoczywistym chilloutowym krążkiem na upalną, czarną jak smoła noc. Tymczasem naturalne otoczenie Black Messiah jest zupełnie inne. Silniejsze niż kiedykolwiek u D’ wątki polityczne nie pozostają bez wpływu na samo brzmienie płyty. Raczej funkrockowa aniżeli hip-hopowa energia, aranże podszyte psychodelią i niepokojem oraz zauważalne raz po raz zamiłowanie do szeroko pojętego eksperymentatorstwa plasują album gdzieś pomiędzy New Amerykah Part One (4th World War) Eryki Badu a In the Jungle Groove Jamesa Browna. Podejście do instrumentalizacji i funkowa dusza projektu budzą natomiast naturalne skojarzenia z Parliament-Funkadelic, także za sprawą Kendry Foster, wokalistki P-Funk All-Stars, która współtworzyła większość tekstów na krążku.
Skrupulatnie przeanalizowawszy dyskografię D’Angelo, można dojść do jednego wniosku — Black Messiah stanowi naturalną ewolucję brzmienia, które przez ostatnie dwie dekady stopniowo zarysowywało swój charakter — pożyczając kolejne detale od najlepszych postaci XX-wiecznej muzyki — począwszy od oczywistych nawiązań do Prince’a, przez groove wspomnianego Jamesa Browna, kunszt wokalno-interpretatorski wielkich soulowych klasyków lat 60. i 70., koncepcję koherencji stylistyczno-tematycznej Marvine’a Gaye’a, aż po wyrazistość artykulacji Milesa Davisa. To wszystko uważny słuchacz mógł znaleźć już na debiutanckim Brown Sugar z 1994 roku, ale dopiero na VooDoo ta wybuchowa mieszanka inspiracji zakwitła pełnią barw, by następnie dojrzeć wraz z osobistymi doświadczeniami artysty i kilkanaście lat później przybrać kolejną kunsztowną formę — Black Messiah. To zresztą zdumiewające — jeśli przeniesiemy się o dwadzieścia lat wstecz do debiutanckiego singla D’Angelo i prześledzimy punkt po punkcie całą jego dyskografię aż do ostatniego numeru z wydanego przed kilkudziesięcioma godzinami nowego krążka, odkryjemy, że właściwie pozbawiona jest słabych punktów.
Rzeczą niewątpliwie charakterystyczną dla Black Messiah, a obecną także w części wcześniejszych nagrań D’Angelo, jest z jednej strony zbudowanie przestrzennego brzmienia skrzącego się wielością żywych instrumentów, nakładających się na siebie wokali i psychodelicznych efektów, a z drugiej — zachowania surowego, momentami wręcz pierwotnego, a przez to naturalnego i paradoksalnie na swój sposób harmonijnego, charakteru materiału. Doskonale uwidacznia się to w silnie uporządkowanym rytmicznie „1000 Deaths”, ale w różnym stopniu daje się zauważyć w każdym z pozostałych jedenastu nowych utworów. Muzyka D’Angelo ma jednak jeszcze jedną bardzo istotną cechę — nieoczywistość. W bogactwie swoich detali kompozycje zazwyczaj są rozmyte aranżacyjnie, a niekiedy również i melodycznie, co nadaje im wielowymiarowego charakteru. Z każdym kolejnym odsłuchem uwaga słuchacza zwraca się w stronę innych elementów. To płyta, z którą być może trzeba się oswoić — choć nie każda melodia od razu zapada w pamięć, przy pierwszych odsłuchach słuchaczowi w pełni rekompensują to pieczołowite aranże, a wraz z każdym kolejnym — narastające poczucie satysfakcji obcowania z pierwszorzędnym projektem muzycznym.
Współczesnemu odbiorcy, wychowanemu na muzyce elektronicznej i przyzwyczajonemu do komputerowej obróbki dźwięku, być może trudno będzie uwierzyć, że Black Messiah zostało w całości nagrane i złożone analogowo. Także między innymi dzięki temu zabiegowi brzmienie płyty jest głębokie i ciepłe — zupełnie jak na wspominanym już wielokrotnie VooDoo. Zresztą pierwszy opublikowany utwór z płyty, miłosny jam „Sugah Daddy”, być może najbardziej singlowy fragment Black Messiah, równie dobrze mógłby zostać wydany przez D’Angelo właśnie przed czternastoma laty — czy to ze względu na charakterystyczny pianinowy motyw, czy nie mniej jednoznacznie kojarzoną z brzmieniem Soulquarians trąbkę Roya Hargrove’a. Do latynoskiego klimatu, wcześniej zaszczepionego w „Spanish Joint”, odwołuje się natomiast „Really Love”, inny jasny punkt nowego albumu, znany najwierniejszym fanom w nieukończonej wersji, która trafiła do sieci przed siedmioma laty, teraz podszyty subtelną aranżacją smyczkową, jakby pożyczoną z solowego debiutu Curtisa Mayfielda. Z kolei inny internetowy leak awangardowo wręcz podporządkowany obłędnej rytmice „1000 Deaths” zachwyca nie tylko wielopoziomowym brzmieniem i natchnionym refrenem, ale także nieoczywistym, zaangażowanym politycznie tekstem — „Because a coward dies a thousand times / But a soldier only just dies once”. Podobną tematykę porusza następujące bezpośrednio później „The Charade”, które chociaż brzmi zdecydowanie bardziej łagodnie i zdaje się przypominać dokonania Prince’a z drugiej połowy lat 80., jest być może nawet bardziej wymowne lirycznie — „All we wanted was a chance to talk / ‚Stead we only got outlined in chalk” — rozpoczyna refren D’. Uwagę przyciąga także „Prayer” — nieprzypadkowa w kontekście całego albumu wariacja na modlitwie „Ojcze nasz” zestawiona z niepokojącym, odrobinę dziwacznym bitem przywodzącym na myśl niektóre podkłady z wczesnego okresu działalności duetu Outkast.
A to jedynie niewielki wycinek artystycznego spektrum Black Messiah. Albumu, który pokazał, że D’Angelo nadal ma pomysły na swoją muzykę, a w dodatku wciąż potrafi znakomicie przełożyć je na konkretne dźwięki. Albumu, który udowodnił niedowiarkom, że warto było czekać na niego przez całych czternaście lat.
2013: filmy
Tak było w 2013 roku. 10 co ciekawszych tytułów filmowych poniżej.
10. かぐや姫の物語
Księżniczka Kaguya reż. Isao Takahata
Gdyby nie fantastyczna końcówka, tę klasyczną japońską baśń mógłby równie dobrze nakręcić Kurosawa. Dość ascetyczny wizualnie, ale niepozbawiony atutów film.
9. Papusza
reż. Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze
Nie jestem pewien na ile odważny brak chronologii, gustowne zdjęcia i świetnie dozowana muzyka dodają głębi tej drętwo przedstawionej aktorsko historii.
8. Dallas Buyers Club
Witaj w klubie reż. Jean-Marc Vallée
McConaughey bezbłędny. Sporo ciekawsza opowieść o survivalu niż Hanks na morzu. Czy polski dystrybutor zareklamuje ją jako męską odpowiedź na Erin Brockovich?
7. Blue Jasmine
reż. Woody Allen
Po serii błahych komedyjek w europejskich metropoliach Allen odzyskuje dawną werwę i kręci elokwentny film, zostawiając widzom najwięcej przestrzeni od lat.
6. そして父になる
Jak ojciec i syn reż. Hirokazu Koreeda
Tematyka jak z „Trudnych spraw”, ale Koreeda nie wpada w pułapkę reality tv ani nie dopisuje ideologii czy psuedofilozofii do przedstawionej historii.
5. Nebraska
reż. Alexander Payne
Urokliwy i przezabawny film o zwykłych ludziach: ich fantazjach, przeszłości i przyszłości.
4. Computer Chess
reż. Andrew Bujalski
Autentycznie zabawny i niebanalny jednocześnie. Mumblecore w najlepszej formie.
3. 風立ちぬ
Zrywa się wiatr reż. Hayao Miyazaki
Pieczołowicie zrealizowana animacja na niełatwy temat poprowadzona wielotorowo przez Miyazakiego. Mimo pewnych mankamentów, ostatecznie nie mogłem nie ulec.
2. Ida
reż. Paweł Pawlikowski
Rewelacyjnie wykadrowany: przestrzennie i oszczędnie zarazem; kłania się w pas arcydziełom polskiej szkoły filmowej.
1. La grande bellezza
Wielkie piękno reż. Paolo Sorrentino
Prawda o ludziach, życiu i sztuce. Sztuce wysokiej i niskiej na równych prawach w nieuniknionych objęciach post-modernizmu.
2013
25 najlepszych płyt 2013 roku.
25. Mayer Hawthorne Where Does This Door Go
hawthorne konsekwentnie dokłada kolejne cegiełki do swojej własnej koncepcji muzyki, która jak dotąd nigdy jeszcze nie zawiodła; to jednak nie muzyczny konserwatyzm, czy odgrzewanie kotletów, ale definiowanie dźwięku przez nienaganne wyczucie i styl, które są jak najbardziej ponadczasowe i nie należy postrzegać ich dziś jako reliktów minionych epok, ale jedną z integralnych części współczesnej post-modernistycznej mozaiki; wokalista znów przedstawia całą paletę czarnych brzmień — od funku, disco, klasycznego soulu i rhythm & bluesa, po współczesne r&b, neo-soul i hip-hop w charakterystycznym dla siebie nierozerwalnym splocie stylistycznym
24. Wadada Leo Smith & Tumo Occupy the World
w tym roku amerykański trębacz wadada leo smith nagrał album wspólnie z 20-osobową skandynawską grupą tumo; podobnie jak zeszłoroczne czteropłytowe arcydzieło smitha, ten freedom summers nowy krążek nie jest stricte jazzowy i także podpiera go kontekst polityczny, choć może nie tak oczywisty i wyrazisty, jak w przypadku jego poprzednika; muzyka naturalnie łączy awangardową kakofonię z bardziej harmonijnymi, klasycznymi momentami — także jeśli chodzi o instrumentarium; jest wyważona, umiejętnie kreuje napięcie i nieustannie ewoluuje w nowe formy
23. Justin Timberlake The 20/20 Experience
timberlake, z pomocą cudownie przywróconego do dawnej producenckiej formy timbalanda, wyczarował w tym roku najbardziej kompetentny stricte popowy, wielkoformatowy album; zbudował go na progresywnych opusach osadzonych gdzieś w tradycji art rocka, a do popu przeniesionych lata temu przez michaela jacksona na thrillerze; o dziwo udaje mu się nie powielać bezwiednie znanych wzorców, bo chociaż formą odwołuje się do klasycznej koncepcji, nie ucieka w przeszłość i tworzy the 20/20 experience w oparciu o swoje własne, w pewnym sensie już unikalne, brzmienie
22. Matthew E. White Outer Face
matthew e. white nie rezygnuje z dość pokrętnych wzorców melodycznych, na jakich w dużej mierze zbudował swój zeszłoroczny debiut, tym razem znacznie głębiej niż do tej pory wchodząc w klasyczną soulową wrażliwość; na outer face odważnie łączy psychodeliczne indie z kameralnymi aranżami, co wraz z umiejętną ekspozycją jego swobodnego wokalu i pulsującym bluesowym rytmem tworzy nad materiałem hipnotyczną aurę; otwierające “eyes like the rest” przy pomocy iście parksowskich smyczków i wpisanej w strukturę i wykonanie utworu subtelności, okala słuchacza niczym aksamitny płaszcz równie rozkosznie co klasyczne “the makings of you” crtisa mayfielda przed ponad 40 laty, a plemienne perkusyjne podszycie i specyfika damskich chórków w wieńczącym epkę “hot hot hot” z początku przywołują na myśl muzyczne voodoo z debiutanckiego krążka dra johna, by następnie ewoluować w elektroniczny, quasi-industrialny finał
21. Billie Joe + Norah Foreverly
Na okoliczność tej płyty najbardziej zaskakujący duet tego roku odkurzył dwanaście prostych piosenek z klasycznego albumu The Everly Brothers Songs Our Daddy Taught Us z 1958 roku. Kto by przypuszczał, że rezultat będzie aż tak wyśmienity? Imię zobowiązuje — Billie Joe wreszcie brzmi tak, jak się nazywa, a Norah…? Cóż, Norah nawet bardziej umocniła się na bezapelacyjnie należnej jej pozycji pierwszej damy współczesnej americany. Bo chociaż piosenki są stare i cudze, to mają w sobie ogromne pokłady staromodnego, ale w gruncie rzeczy ponadczasowego uroku, który ten duet doskonale zaakcentował. To album zrobiony z niedzisiejszą wrażliwością i nieocenionym wyczuciem.
20. Greg Stuart Beuger: Sixteen Stanzas on Stillness and Music Unheard
są doskonałe płyty popowe i płyty mistyczne, które nawet jeśli z szeroko pojętą przebojowością mają do czynienia, nie to jest ich największym atutem; sixteen stanzas on stillness and music unheard to siedemdziesięciotrzyipółminutowa kompozycja niderlandzkiego współczesnego kompozytora antoine’a beugera, który uwielbia eksponować ciszę i polemizować z nią przy pomocy dźwięku; i właśnie w umiejętnej polemice drzemie wielkość tej długiej, a jednocześnie przystępnej i kameralnej, bo zagranej wyłącznie na pojedynczym wibrafonie, kompozycji; ostatecznie powoli ewoluujący, co jakiś czas przygasający mikrotonowy drone musi ustąpić miejsca wiecznej, mistycznej ciszy, która delikatnie go okala
19. Julianna Barwick Nepenthe
julia holter zapragnęła robić new wave’owe szlagiery, ale na szczęście julianna barwick pięknie zapełniła lukę, tzn. niezupełnie, bo jej nepenthe nie pokrywa w najmniejszym stopniu piosenkowości materiału holter; owszem, album podzielony jest na dziesięć elementów, ale to raczej poszczególne części większego muzycznego organizmu niż utwory same w sobie; dawno nie słyszałem tak angażującej ambientowej płyty — a przynajmniej tak mi się wydaje — może przez moją słabość do średniowiecznych kompozycji hildegardy z bingen, które przez zręczne wykorzystanie zwielokrotnionego wokalu julianny i pewien klasztorny pogłos, nepenthe wydaje się momentami imitować; ale poza tym gdzieś w tę atmosferę harmonijnego wyciszenia wdzierają się bardziej konwencjonalne i wyraziste z popowego punktu widzenia fragmenty, stawiając kropkę nad i tego nieziemskiego materiału
18. Annie A&R EP
annie już wcześniej należała do ścisłej czołówki wysmakowanego electropopu, ale dopiero teraz, z pomocą richarda x, udało jej się osiągnąć muzyczną doskonałość; na tegoroczną epkę złożyło się pięć szalenie przebojowych, niezobowiązujących i urokliwych numerów, schludnie i przejrzyście wyprodukowanych, akcentujących najlepsze motywy w historii elektronicznego popu — od złotej epoki syntezatorów, po dance’owo-house’owy boom w latach 90. annie jednak nie tylko nie odgrzewa tu kotletów, ale serwuje pięć pierwszoligowych popowych numerów wyprodukowanych w zgodzie z przeszłością i teraźniejszością
17. David Bowie The Next Day
trzeba to sobie powiedzieć jasno i wyraźnie — bowie w tym roku wydał najlepszy album od lat, można by się nawet pokusić, że od końca końca jego klasycznego okresu na początku lat 80., ale bezpieczniej będzie ustanowić ten punkt na 1995 rok; piosenkarz wraca z przemyślanym materiałem, wplatając elementy jego sztandarowo powykrzywianych, nawet odrobinę pokracznych, pop/rockowych numerów w znacznie bardziej zachowawczy klimat — adekwatny do szarej współczesności; bowie nadal prowokuje, ale głównie do myślenia i wciąż robi to w inteligentny i wysmakowany sposób; może i ma na karku 66 lat, ale na nowej płycie brzmi równie żywo i witalnie co w najlepszych latach swojej kariery; nowy album na sobie właściwy sposób umiejętnie chwyta zresztą echa przeszłości, niejako podsumowując dorobek twórczy bowiego; to niezbity dowód na to, że david nie tylko wciąż czuje rock & rolla, ale pozostaje artystą przez wielkie A
16. Forest Swords Engravings
najlepsza okładka roku zaskakująco skrywa równie wartościowy album; matt barnes dał sobie sporo czasu i na swoim długogrającym debiucie dopiął wszystko do ostatniej nuty; to projekt tyle elektroniczny, co organiczny — równie klaustrofobiczny, ile wyzwalający. Wewnątrz zapętlonych dubowych bitów zdają się żyć i oddychać duchy lasu, które nadają albumowi naturalne tempo i niepowtarzalną strukturę; engravings nie jest ostentacyjny w swoich eksploracjach, ale absolutnie nie brakuje mu też wyrazistości
15. Fuck Buttons Slow Focus
może to kwestia powietrza, może zmiany moich potrzeb i oczekiwań, a może roztropnej ewolucji brzmienia grupy i pomysłu na siebie; podejrzewam, że najprawdopodobniej wszystkie te czynniki zadecydowały o tym, że w tym roku na chwilę wstrzymałem oddech mierząc się z najmłodszym dzieckiem brystolskiego duetu; muzyka jest maksymalistycznie hałaśliwa i bezkompromisowo przestrzenna; grupa, choć wciąż nie stroni od elektroniki, nauczyła się lepiej wpisywać ją w szerszą koncepcję artystyczną i precyzyjniej formułować swoją muzyczną myśl; slow focus ukrywa się gdzieś między niewymuszonym eksperymentatorstwem a nieoczywistą przebojowością — najprawdopodobniej gdzieś w przestrzeni kosmicznej
14. Steve Earle & The Dukes (& Duchesses) The Low Highway
steve earle nie nagrywa słabych płyt; od połowy lat 80. regularnie i konsekwentnie wydaje kolejne znakomite krążki; nie inaczej, a można zaryzykować, że nawet lepiej niż poprzednio, jest tym razem — earle nową płytę nagrał ze swoim rockowym tour bandem, trochę w stylu bruce’a springsteena, ale bardziej organicznie i twórczo; niespełna 60-letni piosenkarz przypomina nowym krążkiem, że nadal jest młodym zbuntowanym duchem i zamyka to w zestawie solidnych, country rockowych piosenek
13. Ashley Monroe Like a Rose
ashley monroe nagrała najlepszą damską płytę country tego roku — tu nikt nie powinien mieć jakichkolwiek wątpliwości; wróciła do przepięknej muzycznej tradycji gatunku, by śpiewać błyskotliwe piosenki o współczesności, a trzeba dodać, że monroe potrafi jak mało kto obrócić banały w nieoczywistości, zamknąć je w nieprzyzwoicie dobrych numerach i jeszcze zaśpiewać to wszystko kunsztownie i przekonująco
12. Tomasz Stańko & New York Quartet Wisława
wisława jest w równych proporcjach mieszanką europejskiej, ecm-owskiej szkoły jazzowej, będącej od dawna podstawą twórczości polskiego jazzmana i nowojorskiego rytmicznego szaleństwa, które zapewniają młodsi współpracownicy stańki z new york quartet; gdzieś pomiędzy błyskotliwymi odniesieniami do milesa davisa a szykowną elegancją zachodu pobrzmiewają jednak echa naszej warszawy — czy to w tytułach wierszy poetki — teraz okalających niektóre z kompozycji stańki, czy może pośród meander nostalgii i nagłych improwizacyjnych zrywów, towarzyszących nam od początku do końca tej sugestywnej muzycznej podróży; trudno oceniać próby przetransponowania zawiłej i wieloznacznej twórczości szymborskiej na język jazzu w kategoriach stricte poetyckich; to raczej pewna synkretyczna zależność, odbywająca się na poziomie uczuć, myśli, koncepcji; tak jak poezja Wisławy, płyta jej dedykowana jest stonowana, kameralna, elegancka, a jednocześnie emocjonalna, przemyślana i wyrazista
11. Étienne Daho Les chansons de l’innocence retrouvée
étienne daho, od ponad 30 lat łączący w swojej muzyce elementy klasycznego francuskiego chanson z wpływami muzyki nowofalowej, wraca z być może najsilniejszym krążkiem w swoim dorobku od czasu znakomitego paris ailleurs z 1991 roku; nie słychać po nim upływu czasu — jego głos brzmi równie ekspresyjnie i witalnie, co przed dwudziestoma laty, a on sam bez trudu żongluje stylami, mieszając disco i orkiestrowe aranżacje; zachowuje przy tym nienaganną elegancję i, co nawet ważniejsze, znakomite wyczucie melodii
10. Bill Callahan Dream River
bill callahan od lat tworzy i kształtuje swój unikalny muzyczny styl, który z powodzeniem można usytuować na peryferiach amerykańskiego country i niezależnego folku, ale mimo tego, że absolutnie nikt nie brzmi tak jak on, nie spoczywa na laurach i na każdej kolejnej płycie ewoluuje artystycznie; dream tiver jest z jednej strony mroczne i ascetyczne, oparte na pewnej płaszczyźnie na trip hopowym fundamencie, a z drugiej harmonijnie inkorporuje elementy porzuconego gdzieś w biegu historii progresywnego folku; nieśpieszny, przemyślany album
9. Pet Shop Boys Electric
electric to dynamiczny krążek spajający tradycję muzyki elektronicznej w duchu klasycznych nagrań kraftwerk czy new order z nowoczesnymi formami; oo raz kolejny pet shop boys traktują kicz jako cenną wartość artystyczną i w tej specyficznej konwencji potrafią wyczarować z niego prawdziwy pop art; bo komu innemu jak nie brytyjskiemu duetowi wpisanie swojego muzycznego dziedzictwa we współczesne brzmienie przyszłoby równie naturalnie?
8. Esa-Pekka Salonen & Los Angeles Philharmonic Lutosławski: The Symphonies
setna rocznica urodzin lutosławskiego okazała się znakomitą okazją, by zagłębić się ponownie w jego katalogu; fiński dyrygent esa-pekka salonen, od wczesnych lat 90. entuzjasta muzyki polskiego twórcy, na tę okoliczność wraz z filharmonikami z los angeles zarejestrował premierowo pierwszą symfonię lutosławskiego, dzięki czemu po raz pierwszy udało się zamknąć wszystkie cztery symfonie kompozytora na jednym wydawnictwie; symfonie lutosławskiego to nie tylko jego sygnaturowe utwory — można go wszak bez wątpienia określić jako najwybitniejszego polskiego symfonika xx wieku, a może w ogóle — ale także reprezentatywny przekrój pięćdziesięciu lat twórczości mistrza (pierwsza miała swoją premierę w 1946 roku, ostatnia w 1993)
7. Matana Roberts Coin Coin Chapter Two: Mississippi Moonchile
tradycja przełamana awangardą. W drugiej części jazzowej sagi, matana roberts muzycznie i tematycznie sięga ponad pół wieku wstecz do opasłej szuflady pełnej wspomnień swojej babci; wzloty i upadki, święta i dni powszednie na tle walki o równość rasową i polityczno-społecznych zawiłości ilustruje niesamowicie uduchowiona muzyczna kreacja; to swoisty seans spirytystyczny — osadzony głęboko w tradycji rytuał o znaczeniu niemal religijnym, uroczyście odprawiany przez matanę i jej znamienitą nowojorską świtę; to niezwykle pełne i działające na wyobraźnię doświadczenie wypełniają serie na wpół improwizowanych tematów, mieszające się z recytacją fragmentów rodzinnej historii i hipnotycznymi partiami tenora — wszystko zgodnie ze ściśle ustalonym obrządkiem
6. Perfume LEVEL3
「level3」 jak zwykle w całości wyprodukował, napisał i skomponował yasutaka nakata, ale nowy album, choć naturalnie nosi wyraźne znamiona charakterystycznego stylu producenta, jest na pewnej płaszczyźnie zupełnie inny niż poprzednie wydawnictwa tria — przede wszystkim nie jest to album stricte j-popowy; nakata odważnie wplata w struktury popowych piosenek wyraźnie edm-owe i house’owe elementy rozdzierające doskonale znane fanom single „spending all my time” czy „spring of life”, stawiając bardziej niż dotychczas na doświadczenie wynikające z obcowania z całym krążkiem — 「level3」 to kolejne fascynujące oblicze przeuroczych dziewcząt z perfume i ich utalentowanego producenta
5. Michael Pisaro / Oswald Egger / Julia Holter The Middle of Life (Die ganze Zeit)
już w styczniu amerykański awangardzista (ale to tak naprawdę niezbyt fortunne słowo) michael pisaro zaprezentował światu swoje dwie nowe kompozycje — oba nakładem gravity wave; jedna z nich the middle of life (die ganze zeit) była rzeczą dość wyjątkową, nawet jak na szeroki katalog kompozytora; w jej nagraniu wzięli udział niemiecki pisarz oswald egger i doskonale znana w świecie indie piosenkarka julia holter; przeniesienie tekstu eggera w przestrzeń kompozycji szeroko wykorzystującej odgłosy natury dało wrażenie pełnego, wielopoziomowego doznania; pisaro jak zwykle skrupulatnie i wytrwale zamienił tu obcą materię w koncepcyjnie uformowany muzyczny pejzaż
4. My Bloody Valentine m b v
po 22 latach oczekiwania, legenda shoegaze’u my bloody valentine nareszcie wydała swój trzeci studyjny album. Dziewięć nowych kompozycji rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie grupa skończyła w 1991 roku; album jednak stopniowo ewoluuje w kierunku, jaki niewielu sobie wyobrażało, przekształcając do tej pory senne brzmienie w elektroniczne, upbeatowe szaleństwo; to zupełnie nowy wymiar muzyki my bloody valentine i definitywne tchnienie życia przywracające statycznej scenie dawną dynamikę
3. Albin de La Simone Un homme
un homme niekoniecznie przystaje do rzeczywistości 2013 roku — albin de la simone napisał 10 tak nieprawdopodobnie ładnych popowych piosenek, że wydaje się, że spłynęła na nie esencja całego tradycyjnego francuskiego popu; kameralne aranżacje, subtelne inspiracje miejską teraźniejszością — baśniowym słońcem, które kiedyś świeciło jakby jaśniej i mitycznym deszczem, który lata temu wydawał się jakiś bardziej mokry; po tym jak benjamin biolay dramatycznie zleciał z pantałyku łamiąc sobie przy tym zmysły, de la simone wydaje się adekwatnym, mniej progresywnym, ale równie ujmującym zastępstwem
2. Deafheaven Sunbather
my bloody valentine zrzucili kamień, ale lawina spadła dopiero wraz z tym krążkiem; deafheaven eksplorują gitarowe ekstrema łącząc dwie głośne stylistyki — black metal i shoegaze, a jednocześnie jest w tej hałaśliwej, mocnej mieszance, pewna niekłamana subtelność; sunbather jest ekstatyczny i wzniosły, ale nie popada przy tym w banał; przez całą godzinę trwania, gdzieś pomiędzy wierszami mieni się muzyczną doskonałością — to złożone i prawdziwie piękne muzyczne doznanie
1. ホンタテドリ ホンタテドリ
taku unami, moe kamura i tetuzi akiyama, na co dzień związani z japońską sceną onkyo-kei, grają ze sobą już od kilku dobrych lat i wreszcie postanowili zwieńczyć tę współpracę krążkiem; cały projekt nazwali hontatedori (czy jak kto woli ホンタテドリ, co w tłumaczeniu na polski znaczy tyle, co podpórki do książek, ale to nieważne) — ważna jest muzyka, która wynosi onkyo na zupełnie nowy poziom, a w zasadzie trochę mu daje, a trochę zabiera; ciche, eksperymentalne, zazwyczaj improwizowane kompozycje tracą tu swoją ulotną strukturę jedynie połowicznie, w drugiej części zamieniając się w regularne piosenki; śpiewa, a w zasadzie szepcze, oczywiście kamura, która odpowiedzialna jest też za teksty; płyta jest przemyślana i pieczołowicie zamknięta w sensownej formie, w żadnym razie nie jest dziełem przypadku, co czasem bywa przy onkyo problematyczne; przede wszystkim jednak brzmi niesamowicie bajkowo, eksponując zadziwiające pokłady niedzisiejszej wrażliwości
2013: piosenki
20 najlepszych piosenek 2013 roku.
20. きゃりーぱみゅぱみゅ, 「み」
nakata niechybnie celował w piosenkę roku i gdyby nie absurdalna zachowawczość — brak równie odjechanego klipu i niewydanie utworu na singlu, kyary bezwzględnie wykręciłaby kolejny po „ponponpon” absolutny sieciowy hit; minimalizm w pewnym sensie sponsorował mijający rok, co nakata skrzętnie wykorzystał, łącząc niebezpieczną powtarzalność zaraźliwie prostego refrenu z maksymalistyczną, cukierkową aranżacją; „mi” to tegoroczny hit dyskotekowych kuluarów i szara eminencja nowej przebojowości
19. Mikal Cronin, „Shout It Out”
to być może najbardziej konwencjonalny numer spośród mojej tegorocznej dwudziestki, ale byłoby niewybaczalnym przeoczeniem, gdyby twórca najlepszej z oczywistych płyt mijającego roku nie został zauważony na polu stricte songwriterskim; zwłaszcza, że wavves dostał zadyszki, a ty segall zrezygnował z tworzenia przebojowych kawałków na rzecz psychodelicznych prac odkrywkowych; „shout it out” to ujmujący garażowy feel, chwytliwy refren ubrany w słowa post-nastoletniego, nieco naiwnego buntu i klimatyczne chórki w stylu lat 60., a cronin sam nie wie co zrobił i nadal miota się bez ładu na scenie
18. The-Dream, „Loving You”/”Crazy”
the-dream nie zapomniał jak tworzyć spektakularne opusy w rytmie r&b i chociaż jego tegoroczny krążek można było spokojnie określić jako odtwórczy i rozczarowujący, podwójne „loving you”/”crazy” jest bezsprzecznie jedną z najciekawszych pozycji w jego dyskografii; twórca „umbrelli” i „single ladies” brnie dalej w syntezatorowe kolaże, tym razem podejmując się wariacji na brzmieniu wczesnego justina timberlake’a — choć rzecz jasna niebezpośrednio; pomimo złożonej, ewoluującej struktury, udaje mu się efektywnie wyeksponować pierwiastek przebojowości największych popowych numerów naszych czasów, otwierając kolejny rozdział w historii art r&b
17. Annie, „Invisible”
annie, która dotychczas specjalizowała się w ultraprzebojowym, lekkim jak piórko, syntezatorowym popie spod znaku kylie minogue, z pomocą richarda x zaprojektowała się muzycznie zupełnie na nowo — przynajmniej dwukrotnie; najpierw w „tube stops and lonely hearts”, hołdzie złotym czasom rave’u, a następnie w możliwie nawet bardziej wstrząsającym „invisible”, które szło na całość tam, gdzie w jego poprzedniku odzywały się popowe echa; „invisible” bezkompromisowo odkurza klasyczny house z lat 90., budując na jego fundamencie nową, słodko-gorzką dyskotekę, doskonale znaną z najlepszych nagrań pet shop boys
16. Franz Ferdinand, „Evil Eye”
franz ferdinand nikogo chyba nie zaskoczyli, gdy po wcześniejszych poszukiwaniach swojej muzycznej drogi i sporej przerwie w nagrywaniu, powrócili do korzeni i nagrali słabszą kopię swojego debiutu; ale nawet pomimo tego na krążku znalazł się przynajmniej jeden utwór godny zmierzyć się z niezatapialnym „take me out” — prostszy formalnie, ale bardziej zawikłany charakterologicznie; z niebanalnym tekstem, hipnotyzującym rytmicznie refrenem, którego nie sposób nie zanucić i psychodelicznym backgroundem zaakcentowanym przez fascynujący klip
15. Neko Case, „Man”
neko case na poprzedniej płycie miała pewien problem z wyrazistością — być może dlatego, że brakowało tam jednoznacznego killera, który skupiłby wokół siebie uwagę słuchacza już od pierwszego odsłuchu; na nowym albumie takim numerem zdecydowanie jest „man”; przykuwa uwagę nie tylko nieprzebranymi pokładami świeżości i energii czy klawesynowym solo, ale być może przede wszystkim błyskotliwym tekstem, w którym piosenkarka śpiewa przekornie, że jest mężczyzną, bo tak wychował ją jej mężczyzna.
14. Mayer Hawthorne, „The Stars Are Ours”
hawthorne pozostaje w pewnym sensie artystą paradoksalnym, bo jego muzyka od samego początku trzyma tak równy poziom, że nietrudno przegapić (czy może niełatwo wyłowić) te najlepsze elementy układanki. A takim bezwzględnie jest „the stars are ours” — niebanalna oda do chwili obecnej mieszcząca się gdzieś pomiędzy funkowym jamesem brownem, dyskotekowym micheaelem jacksonem, koktajlowym raphaelem saadiqiem a pulsującym pharrellem williamsem; mój główny kandydat do miana osobistego przeboju tegorocznego lata
13. Ciara, „Body Party”
ciara od lat szukała drogi, by ostatecznie zrzucić z siebie niefortunną łatkę księżniczki crunk&b, jaką doczepiono jej jeszcze przy okazji debiutanckiego singla, ale dopiero teraz możemy w zupełności stwierdzić, że jej się udało; piosenkarka wraz z rozchwytywanym ostatnimi czasy producentem mike will made-it pokazali całemu światu jak powinno się robić pierwszorzędne pościelówy; „body party” to wyraz znakomitego stylu i muzycznej subtelności
12. My Bloody Valentine, „In Another Way”
my bloody valentine, powracając po dwóch dekadach przerwy, rozpoczęli dokładnie tam, gdzie skończyli w 1991 roku. Byłoby jednak niedopatrzeniem uznać, że na tym poprzestali. „in another way” ewoluuje w kierunku, jaki niewielu sobie wyobrażało, przekształcając do tej pory senne brzmienie w elektroniczne, upbeatowe szaleństwo; to zupełnie nowy wymiar muzyki my bloody valentine i definitywne tchnienie życia przywracające statycznej scenie dawną dynamikę
11. Migos feat. Drake, „Versace (Remix)”
migos to najbardziej absurdalny rapowy projekt tego roku, ale jednocześnie jeden z najbardziej uzależniających; nieślubne trapowe dzieci steve’a reicha, trzech kolesi z Atlanty na swoim tegorocznym mikstejpie young rich niggas dekonstruują hip hop do minimum, budując utwory na prostych wzorcach melodycznych i niekończących się powtórzeniach; do „versace” jedną ze swoich lepszych zwrotek w ostatnim czasie dograł zresztą drake
10. Miley Cyrus, „We Can’t Stop”
manifest to manifest, a manifestów się nie ignoruje, czegokolwiek by nie manifestowały; „we can’t stop” nie tylko zjawiskowo wyprodukował mike will made-it, ale miley postanowiła w tej prostej popowej piosence przemycić więcej treści, niż była w stanie sama przetworzyć; po pierwsze oznajmiła światu, że wraca i że jest już dorosła — nie obyło się bez kontrowersji i pokracznej składni (choć akurat jedno nie było związane z drugim); po drugie — ku mojemu zaskoczeniu (i prawdopodobnie nie tylko) trafnie i adekwatnie uchwyciła w piosence filozofię swojej generacji — i jak się okazało była to idealna filozofia, by przetwarzać ją na takie właśnie numery; po trzecie — ubrała wszystko w narkotykowe aluzje, które niektórym zamydliły obraz, innym rozjaśniły, ale bez względu na wszystko dodały utworowi charakteru i wiarygodności; chcemy czy nie to refren, który zostaje w głowie i piosenka, która na swój sposób zdefiniowała miniony rok na wiele sposobów
9. Ashley Monroe, „Two Weeks Late”
ashley monroe nagrała najlepszą damską płytę country tego roku — tu nikt nie powinien mieć jakichkolwiek wątpliwości; wróciła do przepięknej muzycznej tradycji gatunku, by śpiewać błyskotliwe piosenki o współczesności; takie jak chociażby, ba!, takie jak właśnie ta! monroe potrafi jak mało kto obrócić banały w nieoczywistości, zamknąć je w nieprzyzwoicie dobrych numerach i jeszcze zaśpiewać to wszystko kunsztownie i przekonująco
8. Andrew Bird, „Pulaski at Night”
andrew bird jest niewątpliwie jednym z najbardziej utalentowanych songwriterów współczesnej amerykańskiej sceny niezależnego folku; trudno jednak nie zauważyć, że w ostatnich latach jakby odrobinę rozmieniał swój talent na drobne; „pulaski at night” — zbudowane wokół niesamowicie charakterystycznego skrzypcowego motywu i przepełnione romantycznymi nawiązaniami do rodzinnego chicago — to jednak definitywny powrót do wysokiej formy i kto wie, być może nawet jeden z jaśniejszych momentów w kilkunastoletniej karierze 40-letniego birda
7. Vanessa Paradis, „Love Song”
jak to możliwe, że vanessa paradis wróciła do swoich muzycznych korzeni (nie, nie chodzi o „joe le taxi”), a jednocześnie nie popełniła autoplagiatu, ani nie naraziła się na śmieszność? dwadzieścia lat później piosenkarka nadal potrafi czarować, popełniając nieprzyzwoicie przebojowe numery w starym stylu. „love song” efektownie łączy w sobie charakterystyczne elementy nouvelle chanson française z esencją brytyjskiej przebojowości z lat 80.; to zaskakująco żywiołowy, a jednocześnie zmysłowy i drapieżny numer
6. Big Sean feat. Kendrick Lamar & Jay Electronica, „Control”
na odrzucie z tegorocznego krążka big seana, kendrick lamar być może popełnił najlepszą zwrotkę w swojej dotychczasowej karierze, a już na pewno najlepszą rapową nawijkę tego roku; efektem tego ostatecznie koronował się na nowego króla hip hopowego nowego jorku; zostawił w tyle nie tylko big seana i jaya electronicę (skądinąd również znakomitego rapera), ale całą nową amerykańską rapową scenę; i choć na brak dobrych hip hopowych wydawnictw w tym roku narzekać nie mogliśmy, kendrick i tak jedną zwrotką zjada ich wszystkich łyżeczką na śniadanie — proste
5. Kanye West, „Black Skinhead”
“black skinhead”, niewątpliwy highlight tegorocznego krążka kanyego westa, choć został zamknięty w hip-hopowej formie, jest w istocie punkowy z natury, co odzwierciedlają mroczny, industrialny, charczący bit i nieskrępowane, charyzmatyczne flow rapera — to kolejna udana autokreacja jednego z najważniejszych artystów naszych czasów
4. Savages, „Husbands”
savages dokonały w „husbands” pozornie niemożliwego; artystycznie połączyły topowe post-punkowe brzmienie z teatralną ekspresją, nie roniąc przy tym ani krztyny prawdziwości żadnego z tych elementów; nie tylko złoiły tyłki wszystkim współczesnym grupom rockowym, ale wzniosły się wysoko ponad to, zapisując się wielkimi literami w historii art punku, ratując całą scenę przed utratą resztek wiarygodności
3. Paul McCartney, „New”
najlepszy tegoroczny utwór beach boysów! mccartney mentalnie jednoczy się z wielką czwórką z liverpoolu i kolegami zza oceanu ze słonecznej Kalifornii, wydawałoby się, że w zupełnie innych okolicznościach przyrody — paul ma dwadzieścia lat, beatlesi żyją i nagrywają, brian wilson pływa kraulem w morzu słonecznej psychodelii — nigdy nie czuł się lepiej; „new” emanuje tak potężną dawką młodzieńczej energii, że bez trudu jest w stanie nie tylko zatrzymać, ale cofnąć czas, by móc zacząć wszystko raz jeszcze, na nowo
2. Daft Punk, „Get Lucky”
“get lucky” jest na swój sposób fenomenalne, choć nie dzieje się w nim nic nadzwyczajnie wyjątkowego; daft punk po raz kolejny przenoszą nas w czasie do swojej własnej muzycznej epoki, gdzie przeszłość w osobliwy sposób miesza się z przyszłością, a disco i funk wyrastają z solidnego house’owego fundamentu (a nie odwrotnie!); i może właśnie tęsknota za tym abstrakcyjnym punktem na muzycznej osi czasu ostatecznie zadecydowała o niemal natychmiastowym ogromnym sukcesie tego numeru; ale i ta zdałaby się na nic, gdyby daft punk po raz kolejny nie udało się stworzyć nadzwyczajnie żywej i chwytliwej melodii, która poniesiona przez dyskotekowy rytm, uroczo-niezdarny falset pharrella williamsa i charakterystyczne vocoderowe “we’re up all night to get lucky!”, zamknęła się w jednej z najbardziej przebojowych piosenek tego roku — nawet pomimo tego, że daft punk zagrali ten numer odrobinę zbyt bezpiecznie
1. Arcade Fire, „Reflektor”
arcade fire, a może raczej the reflektors, udowodnili tym nagraniem, że są prawowitymi spadkobiercami muzycznej myśli davida bowiego. „reflektor” to ponad siedmioipółminutowy neo-dyskotekowo-art-punkowy opus łączący najjaśniej połyskujące artefakty popkultury z klasyczną alegorią jaskini platońskiej; co więcej, utwór, błyskotliwie współprodukowany przez Jamesa murphy’ego), angażuje wokalnie także, wspomnianego już, jedynego i niepowtarzalnego — davida bowiego, co niewątpliwie dodaje kompozycji charakteru i wiarygodności