Piłsudski ukradkiem spoglądający na ogród (rekonstrukcja)
Odziedziczyłem po babci neutralizator radiestezyjny. Choć w zasadzie być może to on odziedziczył mnie — zależy jak na to spojrzeć. Dziedziczenie to zresztą duże słowo. Nie zostało ono w żaden sposób sformalizowane. Nie był to obiekt mojego ani niczyjego pożądania. Raczej powinienem napisać, że przechwyciłem neutralizator babci pod jej nieobecność. Nie było w tym zresztą żadnej skrupulatnie zaplanowanej ciągłości. Tata mój, człowiek, który uważa, że rzeczy raczej nie powinno się wyrzucać, dopóki naprawdę nie trzeba (ale ma też ten komfort, że może sobie na takie nonszalanckie niewyrzucanie czy też nieoddawanie pozwolić), przeniósł ten neutralizator razem z innymi rzeczami, które odziedziczyły nas po babci, do piwnicy. Głównie były to pożółkłe książki historyczne, które w najlepszym razie jakiś niedający się przywołać z imienia ktoś przekartkował gdzieś w drugiej połowie lat 70.; zdekompletowane sztućce; grube wełniane bieżniki na solidne rozkładane ławy z polerowanej sklejki; kryształowe kurzołapy w rozmaitych kształtach i wymiarach. Był też gipsowy Piłsudski, który odziedziczył moją mamę (i dzięki temu teraz może ukradkiem spoglądać na ogród, bo stacjonuje na parapecie) — zupełnie jak żywy, choć zupełnie blady, wielkości może w najlepszym razie siedzącego kota i w starciu z tym właśnie porównywalnej wielkości kotem z dużym prawdopodobieństwem mógłby stracić utrzymywaną od lat formę. No i ten neutralizator, który latami walał się na brzegu puchatej, pikowanej, ale ze wszech miar niewygodnej kanapy w kolorze nieumiejętnie zapiklowanej oliwki. I skoro jakoś tak on już tam był, to ja go jakoś tak wziąłem. I to nawet mimo tego, że absolutnie nie miałem odpowiednio niewygodnej kanapy, aby móc go adekwatnie umiejscowić.
Jak informuje dość szczegółowy opis przyklejony skrupulatnie do jego spodu, to neutralizator TM-015R. Jego działanie potwierdzono ponoć licznymi badaniami, atestami, nie trzeba go ładować, a jedyne wymaganie względem korzystającego jest takie, aby go co jakiś czas przetrzeć z kurzu. Piszą też tam, że jest to przedmiot, z którego działania wszyscy są zadowoleni i że o tym przekona się każdy, kogo taki neutralizator odziedziczy. Chwalą też jego podręczne wymiary, zwłaszcza w porównaniu z szerokim zakresem działania. Żebyście mogli jakoś to sobie wyobrazić — z całą pewnością jest mniejszy od kota. Więcej — w starciu z kotem, nie ma pewności w kwestii rozstrzygnięcia. Neutralizator wydaje się potulny, ale ma w sobie coś bezwzględnie nieznoszącego sprzeciwu. Kształtem przypomina trochę znacznych gabarytów guzik i nie taki od koszuli czy spodni, tylko taki do wciskania w oldschoolowym teleturnieju, w którym zamiast miliona wygrywa się roczny zapas bitej śmietany. Guzik ten za żadną cenę jednak nie daje się wcisnąć. Wręcz przeciwnie, sam może pełnić rolę przyciskającą. Nawet jako przycisk do papieru jest zresztą tak samo majestatyczny i w kwestiach związanych z przyciskaniem z tego właśnie powodu całkowicie zdaję się na niego. Nawet jednak jeśli wydaje się w danej chwili niechętny, zawsze wywiązuje się ze swojej roli. Kapitalnie pomaga mi chociażby przy pakowaniu prezentów. Rozumie, mam wrażenie, że jeśli już decyduję się zawinąć podarek w kolorowy papier lub celofan, jest to zadanie wyższej rangi. Nie jest to coś, co zdarza się zbyt często. Podobnie zresztą jak prasowanie. Analogia jest nieunikniona. Jeśli decyduję bowiem założyć coś, co wymagałoby prasowania (to znaczy nie wybieram jednej z tych przesadnie znoszonych części garderoby, których prasować nie trzeba, a które stanowią większość mojej szafy), to niewątpliwie musi mi jakoś zależeć. Podobnie jest z prezentami — te, na których owinięcie poświęciliśmy z przyciskiem czas, nabierają dla nas większego znaczenia. Bo rzeczywiście, gdyby nie mój niezawodny przycisk radiestezyjny, byłoby mi dużo trudniej. Choć gdyby nie ja, przyciskowi też byłoby trudniej. Nie miałby ani komu pakować, ani czego.
Neutralizator ma jeszcze jedną ważną funkcję, o której, zapewne przez przeoczenie, nie wspomniano w obszernym opisie jego wielu zalet. A mianowicie, ilekroć na niego patrzę, myślę o mojej kochanej babci, która z niewiadomych przyczyn przyniosła kiedyś to dziwaczne urządzenie do domu i tak już zostało. Nie mam zresztą dowodu, choć wydaje mi się to najzupełniej naturalne, że to właśnie za jej sprawą od wczesnych lat 90. niestraszne były domownikom cieki wodne i, jak przekonuje producent, promieniowanie wszelkiego rodzaju. Babcia zawsze była pełna energii i otwarta na nowe. Znakomicie funkcjonowała w czasach, gdy jeszcze telewizja kablowa nie przyniosła rewolucji telezakupów i żeby coś zdobyć, trzeba się było nachodzić i nawiązać z drugą osobą relację. Ta energia, ta życzliwość, ta ciekawość babci emanuje na mnie, ilekroć używam mojego TM-015R podczas pakowania prezentów dla wszystkich tych bliskich mi osób, których neutralizatorom radiestezyjnym szczęśliwie nie było dane mnie odziedziczyć.