Opublikowano

Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland

Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland

Haruki Murakami, „Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland”, wyd. Muza, 2003


Po lekturze długo zastanawiałem się, co właściwie przeczytałem, o czym była ta książka, jaki wniosek mogę wyciągnąć z lektury. Ilekroć jednak wydawało mi się, że jestem bliski rozwiązania łamigłówki Murakamiego, znajdowałem kontrargumenty dla własnej tezy. Podobnie jednak jak sama fabuła powieści i potencjalne płynące z lektury wnioski cechuje niedająca się rozstrzygnąć ambiwalencja, nie umiem też stwierdzić, czy to dobrze, czy źle, że nie umiem uporządkować tego, z czym przez kilka tygodni dość ochoczo obcowałem. Istnieje ryzyko, że czas jedynie tę niejednoznaczność pogłębi, ale jest też nadzieja, że będę raz po raz wracał do tej dziwacznej historii w poszukiwaniu wyjaśnienia. Niezależnie od tego, mam silne poczucie, że to jedna z najlepszych pozycji w dorobku Murakamiego. Akcja toczy się w ramach dwóch równoległych opowieści, ściśle, choć dość pokrętnie, ze sobą związanych. W pierwszej bohater snuje plan ucieczki z tajemniczego fantazyjnego miasta otoczonego wysokim murem, którego być może nie da się sforsować. W drugiej ten sam lub inny bohater pracuje jako specjalista od szyfrowania danych w analogowych latach 80. Nie zdradzę chyba zbyt wiele, gdy napiszę, że z czasem oba światy zaczynają przenikać się w osobliwy sposób. To coś, co Murakami robił później niejednokrotnie, najbardziej prominentnie chyba w trylogii „1Q84”, z różnym skutkiem. Narracja pisarza jest rzeczowa i przejrzysta, wygładzając niejako dziwactwa i zawiłości fabularne, co od zawsze odpowiadało mi w jego książkach. Jednocześnie jednak „Koniec świata i hard-boiled wonderland” nie powiela jednego z moich największych zarzutów względem większości jego powieści (z chlubnym wyjątkiem wspomnianego „1Q84”), a mianowicie kończy się w ramach tej samej delikatnej równowagi fabularno-estetycznej. Wielokrotnie miałem wrażenie, że Murakami nie umie kończyć swoich powieści — ucieka się do absurdalnych rozwiązań, wyciąga z rękawa kolejną kartę deus ex machina, na tym etapie zupełnie zbędną, aby dodatkowo zszokować czytelnika. Ja sam nie fetyszyzuję zakończeń, czasem lepiej gdy wcale ich nie ma, wielkie kulminacje średnio mnie biorą, tak uważam. W „Końcu świata” Murakamiemu udaje się podtrzymać rosnące napięcie i obejść bez sztuczek, które rozbijałyby to funkcjonalne decorum, które tak u niego cenię. No i pozostawia też czytelnikowi kwestię interpretacji samej historii, w której, mam silne poczucie, nie może chodzić przecież wyłącznie o wyjaśnienie samej intrygi. Czy może jednak?

Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland

Dodaj komentarz