Opublikowano

Śmierć komandora

Śmierć komandora

Haruki Murakami, „Śmierć komandora”, wyd. Muza, 2018


Powieści Murakamiego zazwyczaj towarzyszą mi podczas urlopów albo dalekich podróży, kiedy potrzebuję czegoś jednocześnie lekkiego, angażującego i nieco szalonego. W tym kontekście twórczość pisarza sprawdza się znakomicie. Także dlatego, że odtwarza pewien znany mi i oczekiwany przeze mnie schemat. Tak samo było w przypadku obu części „Śmierci komandora”.

Choć zarówno oryginalne, jak i polskie wydanie powieści rozbito na dwa tomy, po lekturze całości trudno chyba przyznać, że jest to dylogia z prawdziwego znaczenia. Raczej powieść technicznie rozbita na dwie, żeby nie obciążać nadto głów i kręgosłupów podróżujących czytelników. Dzięki temu zabiegowi i mnie naturalnie przyszło rozłożenie lektury na dwa wyjazdy.

„Śmierć komandora” to kolejna zawiła fabularnie, ale napisana w sterylny sposób powieść low fantasy, w której losy głównych bohaterów splatają się w przedziwnych, niewytłumaczalnych okolicznościach po to, by wszystko w ich życiu jednocześnie zmieniło się i pozostało takie samo.

Tym razem głównym bohaterem jest pozostawiony przez żonę bez uprzedzenia malarz-portrecista, który dzięki pomocy jedynego przyjaciela znajduje sobie nowe miejsce do życia na japońskiej prowincji w domu zamieszkiwanym wcześniej przez ojca tamtego — słynnego malarza obrazów w stylu japońskim. Nasz bohater odnajduje w tym miejscu nową energię twórczą, odkrywając wspólnie z nowymi sąsiadami — ekscentrycznym milionerem oraz uczennicą szkoły średniej i jej ciotką — kolejne z jego nieprzeniknionych sekretów. To oczywiście prowadzi do rzeczy zupełnie nieoczekiwanych i niesamowitych, które dzieją się zgodnie z ich naturą, czego z kolei oczywiście nie rozumiemy z początku ani my, ani nasi bohaterowie.

To kolejna odsłona tego samego schematu, którego opracowanie i rozwinięcie Murakami opanował do perfekcji na przestrzeni ostatnich 30 lat, ale trzeba przyznać, że zgodnie z obietnicą (jaką sam sobie złożyłem, wynosząc spontanicznie z księgarni oba tomy w przededniu letniego wyjazdu) wystarczająco angażująca. Pierwszy tom, jak można się domyślić, jest jak rozłożenie puzzli na podłożu i próba dopasowania do siebie elementów tak, by stworzyły ramkę. Gdzieniegdzie autor odkrywa kilka większych pasujących do siebie elementów, ale za właściwe wypełnianie układanki zabierze się oczywiście dopiero w drugiej książce.

Ta zresztą też nie jest szaloną jazdą bez trzymanki — Murakami jest (przesadnie) skrupulatny, każdą rzecz, którą da się wyjaśnić musi (w ramach jakiejś własnej neurozy) rozłożyć na czynniki pierwsze. Dla przeciwwagi zawsze też zostawia czytelnika z wieloma takimi, których wyjaśniać nie zamierza — zwykle tymi, które najbardziej tego wyjaśnienia się domagają. Lubi też powtarzać te same, odkryte przed czytelnikiem już fakty, jak gdyby bał się, że ten się pogubi (bo w sumie jest w czym), ale bardziej przemawia przez niego próba uporządkowania nieporządnej rzeczywistości, czy raczej tej jej części, którą uporządkować się da. Ta dwoistość jest w sumie dla czytelnika przyjemna. Podobnie jak maniera przeplatania wątków tak, żeby jeden hamował drugi, jeśli tamten zbytnio się rozpędzi. Dzięki temu wszystkiemu historia jest silniej osadzona w rzeczywistości, co paradoksalnie pomaga w oswojeniu elementów fantastycznych. A tych jest tu całkiem sporo. Trudno jednak po raz kolejny nie dostrzec w zachowawczym, uważnym i odrobinę ekscentrycznym zachowaniu wszystkich głównych bohaterów kolejnych twarzy pisarza, którego największym odstępstwem od własnej normy w tym względzie jest najwyraźniej decyzja, by jedna postać słuchała wyłącznie synth popu z lat 80. z kaset, a druga opery i jazzu na gramofonie.

Koniec końców, mimo braku fajerwerków, „Śmierć komandora” jest całkiem udaną powieścią Murakamiego — lekturą być może w jego bibliografii drugorzędną, ale jednak ogólnie ponadprzeciętnie przyjemną, przynajmniej w kontekście, który przedstawiłem wyżej. Opisany schemat, z którego autor uczynił swój znak rozpoznawczy, wciąż lepiej realizują jednak inne jego książki — „Kafka nad morzem” (z rozczarowującą kulminacją, ale niezapomnianymi, dużo bardziej żywymi i rozwojowymi postaciami) oraz trzytomowe „198Q” (nieco nazbyt rozwlekłe, ale totalnie odklejone i wciągające).

Śmierć komandora

Dodaj komentarz