Opublikowano

Cukry

Cukry

Dorota Kotas, „Cukry”, wyd. Cyranka, 2021


To nie jest blog literacki, chociaż czasem lubię trochę poudawać, że jest. Chociaż na ćwierć etatu. Wtedy zyskuje jakieś jasne przeznaczenie i można na niego zajrzeć po coś. Mimo wszystko, Doroto Kotas, jeśli tu zabłądzisz, wiedz, że sekretnie się z Tobą zaprzyjaźniłem przez te „Cukry” i postaram się napisać same miłe rzeczy, żeby dać temu wyraz. Dobrze się zresztą składa, bo po lekturze sam mam taką potrzebę — wysłania dobrej energii i rozumienia wszystkiego, o czym dotychczas nie miałem pojęcia, a co jest ważne dla innych ludzi.

Nigdy nie myślałem o sobie jako o potencjalnej osobie w spektrum, choć od dzieciństwa zauważałem, że nie jestem może do końca typowy. Moja matka wiele z tych cech zresztą wyciągała na wierzch, czasem z dumą, że ona też tak ma, czasem z grymasem, że to po ojcu mojego ojca, o którym zawsze mówiła eufemistycznie, że był dziwny. I że mój ojciec też bywa dziwny po nim i że ona z tym walczy. I żebym ja taki nie był. I tak wychowywałem się w przekonaniu, że to jaki jestem, jest wynikiem jakiejś genetycznej loterii. Że bardziej jestem z kogoś niż sam sobie. W tym wszystkie te małe dziwactwa. Że nie przepadam za ludźmi w dużym natężeniu, ale nie mogę bez nich żyć. Albo że lubię małe codzienne przygody, ale paraliżują mnie sytuacje, na które jestem nieprzygotowany psychicznie, czyli faktyczne przygody — zmiany, przeprowadzki, nowe początki. Że niby lubię chodzić na koncerty, ale po kilkunastu minutach, niezależnie od tego, co dzieje się na scenie, wyczekuję momentu, kiedy to się skończy i jest to zawsze myśl uporczywa, dojmująca i niedająca się niemal niczym przysłonić. I wreszcie, tak samo jak Dorota Kotas, mam swoje ulubione sztućce i najbardziej w perspektywie zamieszkania samemu cieszę się na to, że zabiorę ze sobą tylko te i nie będę musiał się przejmować, że znowu leżą porzucone brudne w zlewie przez kogoś, kto nie ma pojęcia, że tak się nie traktuje czyichś ulubionych sztućców — a wierzcie, nie ma na to rady, żeby dało się to wytłumaczyć. I może to za mało na spektrum, może w sam raz, może jest jeszcze masa innych rzeczy, z których nie zdaję sobie sprawy, a może wcale nie — diagnostyka jest nieoczywista. Może to wina mojej matki i ojca mojego ojca, że to wszystko składa się na moją codzienność. Ja w każdym razie nie muszę wiedzieć na pewno.

Autorka rozdział po rozdziale skrupulatnie opisuje swoje życie, dzieląc je kategoriami bardziej emocjonalnymi niż funkcjonalnymi, choć mogłoby się z początku zdawać inaczej. Jest więc rozdział o zwierzętach, jest o książkach, jest o jednym domu, i drugim, i jeszcze kolejnym, o telewizji i o podróżach pekaesem, a wszystko to opisane z wielką wrażliwością i dbałością o szczegóły, które sprawią, że czytelnik odtworzy sobie zaraz w głowie wszystkie te sytuacje bardzo wyraźnie, tak jakby to on sam to przeżył. Kotas ma wielką wprawę w posługiwaniu się piórem i potrafi używać słów, które wszyscy znamy i nie są wcale dziwne, w sposób, na który jednak mało kto by wpadł. To totalnie imponujące, że można z taką lekkością stworzyć lekturę jednocześnie bliską czytelnika, jak i bardzo intelektualną. Trochę jak Szymborska, zupełnie nie jak Tokarczuk. Może jeszcze trochę jak Bronka Nowicka, która wydłubywała w dzieciństwie patykiem śnienie z czereśni (i to zdanie już zawsze zostanie mi w głowie). Jak ktoś napisał w internecie, a ja teraz to ukradnę, to lektura łatwa do czytania, ale trudniejsza przy późniejszym przemyśleniu. I jeszcze moja przyjaciółka napisała (i tym razem zacytuję), że Kotas „składa literki z taką swadą, że neurony imprezują w głowie”, co zręcznie zilustrowała mi zresztą gifem z tańczącym batmanem. Czytelnik neurotypowy czy nieneurotypowy, wierzę — że każdego, kto chce poznać doświadczenie drugiej osoby, proza Kotas ujmie pod rękę i zaprowadzi wprost na to neuroparty z tańczącym batmanem, na którym jest miejsce dla wszystkich i nikt nie siedzi w kącie, a literki wywijają na parkiecie, układając się w różne nieoczywiste znaczenia, czym tylko jeszcze bardziej ekscytują batmana.

Wreszcie, „Cukry” to książka, którą się dopada, a następnie pochłania bez reszty, nawet jeśli pierwotnie nie ma się na to szczególnej ochoty. I która zostaje w głowie na kolejne dni i dźwięczy zwłaszcza tymi fragmentami, które dotykają czułych miejsc albo takich, o których wcześniej się nie myślało, a teraz odkryło się, że można o nich myśleć. Ja zwłaszcza zastanawiam się nad czytaniem między wierszami, które jest trochę myślą przewodnią książki, pulsującą w kolejnych rozdziałach w zupełnie nowych kontekstach jako wymóg społeczny często niemożliwy do spełnienia dla osób nieneurotypowych. I nad rozmawianiem naprawdę, zwłaszcza z rodziną, bo z nią zawsze jest najtrudniej. Rodzina ma bowiem (a przynajmniej tak się jej wydaje) niezbywalne prawo, żeby mniej lub bardziej wprost zamykać swoich w niewidzialnych klatkach swoich oczekiwań i przeświadczeń, że wie lepiej. Ileż to rozmów trzeba było odbyć tak, żeby nie powiedzieć nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Ale wracają też do mnie z „Cukrów” konkretne obrazy. Migawki z licznych wytworów mojej wyobraźni, które naprodukowałem podczas lektury. Obiecuję, pani Doroto, że będę dla nich łaskawy.

Cukry

Dodaj komentarz