Jurij Wynnyczuk, „Tango śmierci”, wyd. KEW, 2018
Jurij Wynnyczuk zaczyna „Tango śmierci” niewinnie — oto przedstawia czytelnikowi w formie przekładańca dwie równoległe opowieści — obie dziejące się we Lwowie, ale w dwóch różnych kontekstach historycznych: jedna w szarej rzeczywistości Związku Radzieckiego, druga wypełniona życiem barwnych lwowskich kramów w przededniu drugiej wojny światowej. Oczywiście z biegiem akcji historie zaczynają układać się względem siebie, ale nawet zanim staje się to dla czytelnka jasne, żywe opisy dawnego Lwowa, dialogi postaci pełne regionalnych anachronizmów i fabuła przybierająca konteksty coraz to bardziej fantastyczne — robią swoje i czytelnik zostaje w lekturę wessany tak samo, jak wtedy, gdy jako dzieciaków pochłaniały nas niejednokrotnie na długie godziny jakieś wielkie zawadiackie przygodowe sagi Nienackiego czy Niziurskiego. Najbliżej w tych momentach rozkosznej barokowej łobuzerki Wynnyczukowi jednak do „Złego” Tyrmanda, jeśli chodzi i o przepych językowy, i o ferwor niemożliwej akcji. U Wynnyczuka więcej jednak melancholii i metafizyki, które spajają oba plany. Im bliżej finału, tym bardziej magiczna oś przechyla się od drugiej opowieści ku pierwszej — jedną musi spowić mrok, by drugą wypełniło światło; jeden Lwów musi skapitulować i ponieść swoją ofiarę, aby drugi mógł ożyć. Trudno prozę Wynnyczuka z czymkolwiek porównać, bo fantazja, realizm, humor i powaga mieszają się tu z rozdziału na rozdział w sposób zupełnie nieprzewidywalny. To wielowymiarowa lektura, która cieszy czytelnika przede wszystkim obcowaniem ze znakomitym tekstem. Nie byłoby jednak tej rozkoszy czytelniczej, gdyby nie rewelacyjne tłumaczenie nieocenionego Bohdana Zadury.