Opublikowano

Kurtek w Rumunii

rom

Misleading diversity — trudne pytania w centrum Bukaresztu; zdj. Kurtek

Dem narysował kiedyś taki pasek, na którym uwiecznił moment, gdy większość rekrutów policyjnych rezygnuje z kariery w zawodzie. Podczas wstępnego szkolenia z nieudawaną powagą oficer prowadzący (szkolenie, hehe) wskazuje na planszę, z której wynika, że paralizator ≠ szynka. Już od kilkunastu dobrych dni próbowałem skleić coś sensownego o kilkudniowej wizycie w rumuńskim Bukareszcie, ale zawsze w pewnym momencie stawał mi przed oczyma ten obrazek. Można zapewne pisać o Rumunii, wychodząc z zupełnie innego paradygmatu, ale gdy spędza się tam zaledwie pięć dni, połowę tego czasu za biurkiem, trudno nie wpaść w pułapkę misyjnego obalania stereotypów. Rumunia jest w gruncie rzeczy bardzo typowa — mają internet, posługują się pieniędzmi, jeżdżą samochodami po drogach, a do jedzenia używają sztućców. Przed wyjazdem wielokrotnie słyszałem z różnych stron, że Rumunia jest prawdopodobnie najbardziej podobnym do Polski krajem na świecie. Trudno mi to ocenić, bo musiałbym odwiedzić jeszcze sporo miejsc, by to sprawdzić, ale podobieństwa nie da się nie dostrzec.

rom

Bukareszt, którego nie wyślemy na pocztówce; zdj. Kurtek

To ciekawe o tyle, że Rumuni to nie Słowianie, a Latynosi. Mimo wszystko ich podejście do życia i poczucie humoru w jakiś sposób zazębiają się z polskim sposobem bycia. Są może trochę bardziej wyluzowani i autoironiczni, ale trapiące ich problemy to wypisz-wymaluj polska codzienność. W centrum są oczywiście niekompetentni wszechwładni politycy ujadający na siebie nawzajem, nie do końca wiadomo z jakiego powodu, dzielący przez to społeczeństwo. Resztę znamy z autopsji. Podobnie zresztą jak kłębiące się na każdym roku banki, apteki i sklepy spożywcze popularnych sieciówek (w Polsce to Żabki czy inne Małpki, w Rumunii — Mega Image). I wszechobecne reklamy leków w telewizji. „Jesteśmy chorzy, potrzebujemy pieniędzy na leki i jedzenie” — tak podsumował to któregoś dnia oprowadzający mnie po centrum Bukaresztu Manuel. „Skąd ja to znam” — to już ja mamroczący pod nosem do siebie. Rumunów nie dziwi też polskie disco polo — co najwyżej to, że ktoś ma odwagę grać to w radiu i jeszcze mówić bez żenady, że mu się podoba. Tu sam się zdziwiłem, bo podejrzewałem, że ojczyzna takich tworów jak O-Zone czy Inna okaże większą otwartość na naszą muzykę chodnikową. Ale rumuński dance to zupełnie inna para kaloszy, znoszonych już zresztą do reszty i jakiś czas temu bez skrupułów porzuconych na dnie szafy. Odpowiednikiem disco polo jest w Rumunii manele — mieszanka bałkańskiego folku, muzyki cygańskiej i popu — proste melodie grane na syntezatorach w towarzystwie akordeonu o miłości, seksie, pieniądzach i zabawie. Ale o ile na prowincji manele święcą triumfy, w dużych miastach nie ma o tym mowy. Na tradycyjnym miejskim rumuńskim weselu (w wynajętym gigantycznym ślubnym kontenerze z blachy falistej ustawionym na przedmieściach) prędzej usłyszymy Kool & The Gang. Tak przynajmniej słyszałem i chcę w to wierzyć.

rom

Zabytkowe centrum miasta i księżyc; zdj. Kurtek

Pierwsze wrażenie jest ważne, ale często się je przecenia. Na pierwszy rzut okna Bukareszt zapowiadał się ponadprzeciętnie zwyczajnie. Lotnisko w Otopeni było zatłoczone i nie obiecywało zbyt wiele. Można z niego dostać się do miasta jedynie taksówką. Kilka lat temu postanowiono wybudować w kierunku lotniska linię kolejową, ale zamiast doprowadzić ją do końca, zakończono ją w środku pustkowia kilka kilometrów wcześniej, gdzie ustawiono przystanek autobusowy. Taksówki na szczęście są w Rumunii tanie — kurs do centrum z lotniska — około 17 kilometrów to koszt nieco ponad 25 złotych. Kierowcy rzadko mówią po angielsku, a jeśli mówią, to najprawdopodobniej będą próbowali tłumaczyć, dlaczego muszą za kurs policzyć drożej (teraz złośliwie generalizuję, tak zrobił kierowca odwożący mnie na lotnisko, który w połowie drogi zapytał, ile mam pieniędzy i stwierdził, że muszę zapłacić mu więcej, bo zazwyczaj nie jeździ na lotnisko i potrzebuje kupić winietę, której oczywiście nie dopisze do rachunku — nie dopłaciłem, ale pozwoliłem zatrzymać mu resztę), a czasem, jak inny pan kierowca, wożą w bagażniku narzędzia rolnicze. Żeby zamówić taksówkę z lotniska trzeba skorzystać z automatu. Nie sposób tych automatów przegapić, bo przy wyjściu stoi ich całkiem sporo, a wokół jeszcze więcej ludzi. Zasada jest banalnie prosta — wybieramy na ekranie przewoźnika, a automat drukuje bilecik z numerem samochodu i orientacyjnym czasem oczekiwania. Przed rozpoczęciem kursu bilecik daje się kierowcy. W praktyce automaty zawieszają się, nie działają, w nieskończoność szukają połączenia i trzeba przy nich spędzić jakiś kwadrans, by bilecik się wydrukował. Komunikacja miejska w Bukareszcie została zresztą potraktowana podobnym rozwiązaniem racjonalizatorskim — bilety można kupić tylko w specjalnych szarych kioskach ustawionych przy wybranych przystankach, a żeby móc taki bilet nabyć, trzeba najpierw sprawić sobie papierową kartę magnetyczną, aby móc zakodować na niej najpierw możliwość przejazdu, a później sam przejazd.

rom

Bukareszt; zdj. Kurtek

Pani w kiosku, na którą trafiłem, co prawda potrafiła mówić po angielsku, ale jednak komunikacja między nami skazana była na porażkę — najwyraźniej z braku zrozumienia systemu biletowego z mojej strony. W końcu zdałem się na nią i jak się okazało, wyszedłem na tym lepiej, niż gdyby udało mi się bez problemu zrealizować mój najwyraźniej szokujący pomysł kupienia na raz ośmiu biletów na ewentualne przejazdy (które miały nigdy nie nastąpić). Tego dnia miał też nie przyjechać autobus linii 205 zmierzający w kierunku ulicy admirała Horii Macellariu (dowódcy rumuńskiej floty wojennej podczas II wojny światowej — w tym kontekście to zupełnie nieistotne). Przynajmniej przez kolejne trzy kwadranse. Okazało się zresztą, że rozkład jazdy autobusów, tak skrupulatnie naniesiony przez inżynierów Google’a na ich mapy, w praktyce nie funkcjonuje. Czy może raczej funkcjonuje jako luźna dygresja na temat tego, jakie połączenia mogłyby być realizowane i gdyby do tego doszło, jaki numer miałby bus, który po takiej trasie by kursował.

rom

Wymowny pomnik korupcji w centrum miasta; zdj. Kurtek

Gdy tak czekałem na transport, z braku laku przestępując z nogi na nogę, moją obecnością na przystanku zainteresował się pewien koreański emeryt-turysta, który z niewiadomych przyczyn wyruszył w podróż po Europie wschodniej bez telefonu komórkowego i poprosił, czy odpłatnie mógłby skorzystać z mojego, by powiadomić znajomego profesora o swoim rychłym wyjeździe z kraju wampirów i przyjaznych ludzi (za podpowiedź w wyszukaniu tego niezręcznego synonimu Rumunii dziękuję autopodpowiedziom Google’a). Nie wiedziałem trochę, jak powinienem w tej sytuacji postąpić. W Polsce w ciągu minionego ćwierćwiecza o skorzystanie z telefonu pytali mnie co najwyżej znajomi i potencjalni złodzieje (chociaż w tym drugim przypadku słowo pytali jest nie na miejscu). Rumunia w tej kwestii też nie cieszy się najlepszą sławą. A tymczasem pierwszy poranek w obcym kraju i od razu coś takiego. Dobre sobie! Los się ze mnie naigrywa. Podczas gdy ja zajęty byłem boksowaniem się sam ze sobą, pan pozwolił sobie sam z siebie się wygadać. I bardzo dobrze — nie wyglądał jak modelowy Koreańczyk, ale jego twardy, zniekształcony przez sylabiczne hangul, obcy akcent nie pozostawiał złudzeń — oto na przystanku naprzeciw bukaresztańskiego Gara de Nord stoi przede mną prawdziwy koreański emeryt-turysta, w dodatku, co zdążył mi już wyjawić, udający się za kilka dni także do Polski. Wygrał pan, panie Koreańczyku, oto mój telefon, proszę tylko nie bić. Obeszło się bez bicia. Profesor co prawda nie znalazł dla swojego azjatyckiego znajomego tego dnia nawet jednej krótkiej chwili, ale ten przyjął tę wiadomość z właściwym Azjatom zrozumieniem. Po wymianie uprzejmości z uśmiechem oddał mi telefon, dołączając wyciągniętą ukradkiem z torby ulotkę, jak być chrześcijaninem w Korei, po czym prędko wskoczył do autobusu, który właśnie podjechał na przystanek i chwilę później zniknął mi z pola widzenia.

rom

Prezent od napotkanego koreańskiego emeryta-turysty; zdj. Kurtek

Bukareszt z gigantycznym Pałacem Ludowym — pomnikiem szaleństwa Nicolae Ceaușescu i drugim po Pentagonie największym budynkiem na świecie — jest nie tylko wizytówką Rumunii na arenie międzynarodowej, ale też miastem kontrastów, w którym stare miesza się z nowym, a bieda bawi się z bogactwem w ciuciubabkę. Poza ścisłym centrum, które nie zostało zniszczone podczas wojny i dzięki temu okazała promenada otoczona jest niezwykłej urody zabytkową zabudową w stylu przywodzącym na myśl Wiedeń czy Budapeszt. Trudno się więc dziwić, że w tym doskonale zachowanym i przesadnie wręcz skondensowanym architektonicznym skansenie wrażenie zrobiła na mnie pozostająca odrobinę na uboczu kameralna XVIII-wieczna Cerkiew Kretzulescu położona przy Alei Zwycięstwa — głównej ulicy Bukaresztu okresu międzywojnia.

rom

Wzory na kostce brukowej nieopodal Cerkwi Kretzulescu; zdj. Kurtek

W Bukareszt inwestuje się jednak w myśl zasady „przyjeżdża papież” tzn. odnawia się te ulice, którymi papież będzie się przemieszczał, wszystko inne pozostawiając przez lata w niezmienionym stanie. Na pytanie, kto w tym wypadku jest papieżem, nie potrafię jeszcze odpowiedzieć, ale z całą pewnością przemieszcza się raczej głównymi ulicami — za to często i z rozmachem. Tak zielonej trawy jak w pobliżu stalinistycznego Domu Wolnej Prasy nie widziałem chyba nigdzie i to mimo dość zaawansowanej już jesieni. Bukareszt może się też pochwalić enklawą ze stali i szkła w nowoczesnej dzielnicy Pipera położonej na północy miasta, gdzie swoje biura posiada większość zachodnich korporacji. Poza reprezentacyjnymi dzielnicami w mieście panuje swojski urbanistyczny rozgardiasz przywodzący na myśl Polskę milenialnego przełomu — już na drodze modernizacji, ale w dalszym ciągu odrapaną, nieokiełznaną, daleką od zachodniego rozumienia salonowości.

rom

Przedmieścia; zdj. Kurtek

Trudno pisać o Rumunii, nie wzmiankując o tradycyjnej rumuńskiej kuchni, w której, według ochoczych i rozległych komentarzy moich gospodarzy, zawiera się wszystko od McDonalda, przez włoską kuchnię, aż po shoarmę zawijaną w tortillę. Obcujemy tu, jak pewnie zdążyliście zauważyć, z tkanką dynamiczną i, czegokolwiek by w tym miejscu nie pomyśleć, kosmopolityczną. Pomimo tego, że o jedzeniu rozmawialiśmy sporo, a ja przy każdej okazji uporczywie wracałem do tematu, ostatecznie na tym stanęło. Nic co jadłem nie było rdzennie rumuńskie, ale ponoć było dla kraju typowe i w tym kontekście reprezentatywne. Gdybym miał te doświadczenia interpretować dosłownie, okazałoby się, że Rumuni tradycyjnie na lunch jedzą górę mięsa złożoną z wielu rodzajów kiełbas, kabanosów, kotletów, szaszłyków i rozmaitych części świni, których na talerzu nie potrafię nawet zidentyfikować. Taka uczta przewidziana zgodnie z menu dla trzech osób, co z kamienną twarzą potwierdziła też pani kelnerka, spokojnie wykarmiłaby podstawowy skład drużyny siatkarskiej — o ile sportowcy zaakceptowaliby jej jednoznacznie mięsny charakter. Manuel i Cristian zgodnie określili tę małą rozpustę słowami pomana porcului, które przenoszą nas w zupełnie inne miejsce i czas.

rom

Prawie pomana porcului; zdj. Kurtek

Słowo pomana można przetłumaczyć jako dobroczynność, ale związane jest niemal na wyłączność z obrzędowością żegnania bliskich zmarłych — 40 dni po pogrzebie rodzina i przyjaciele spotykają się przy stole, by uczcić pamięć denata Ponoć właśnie na okres 40 dni dusza zmarłego może powrócić do żywych i w tym czasie należy godnie zaliczyć nieboszczyka na poczet przodków. Pomana porcului natomiast związana jest z diametralnie inną, ale jednak podobną tradycją. W grudniu, przed Bożym Narodzeniem na wsiach dokonuje się świniobicia, zapraszając krewnych, sąsiadów, znajomych i wszystkich, którzy brali udział w rzezi, do uroczystego ceremoniału, podczas którego kosztuje się przygotowanych z prosięcia wyrobów. Trawienie wspomaga się beczkami rachiu (jak po rumuńsku określa się rakiję). Bardziej wprawieni mogą sięgnąć także po palinkę (rom. palincă), czyli tradycyjną rumuńską, ale także słowacką i węgierską, wódkę produkowaną nierzadko w domowym zaciszu ze słodkich owoców — od śliwek, przez jabłka, gruszki, morele, aż po czereśnie. Brzmi znakomicie, ale smakuje — brrr!

rom

Prawdziwa pomana porcului według moich wyobrażeń; źródło: Jurnanul.ro

Czyli w sumie odwrotnie niż sama Rumunia, która lata temu okryła się szalem utkanym z nieaktualnych już albo z gruntu nieprawdziwych informacji i trudno jej teraz pokazać prawdziwą twarz (oh, Coelho, dzięki ci za inspirację przy tej mącącej w żyłach krew metaforze!). A jej twarz jest, hej!, naprawdę ładna, nie szczerzy kłów jak Drakula, ale jednak mimo wszystko się uśmiecha. Sami Rumuni zresztą mają we krwi dystansowanie się od problemów przy pomocy humoru — często słodkogorzkiej satyry na rzeczywistość. „Haz de necaz!” — mawiają! Skąd my to znamy?

Dodaj komentarz